
Historycy zgodnie stwierdzają, że największy wpływ na sytuację geopolityczną mają nie ci władcy, którzy są idealnie przygotowani do rządzenia, ale ci, którzy nie do końca wiedzą, co robią. Po Lotharze Caldorelionie spodziewano się więc czegoś… wielkiego.
Caldor nie był potęgą militarną, handlową, ani nawet kulturalną. Miał za to coś, czego innym krajom brakowało – najdłuższą lądową granicę z wrogo nastawionym Imperium Untharimów. Między innymi tego właśnie dotyczyło nadzwyczajne zebranie Królewskiej Rady, pierwsze od czasu śmierci starego króla Leoryka. Obecnie Lothar, jego młody następca, wysłuchiwał nudnego sprawozdania marszałka Carlo Riffera. Postawny mężczyzna miał minę generała, który patrzy, jak jego armia zajmuje właśnie drugie miejsce.
– Wojska Untharimów gromadzą się wzdłuż granicy z Zachodnią Marchią, więc jesteśmy zagrożeni od północy i północnego wschodu. Lutenia poddała się nieumarłym praktycznie bez walki, z wyjątkiem jednej wioski, która dzielnie stawia opór najeźdźcom. Można więc powiedzieć, że jesteśmy odsłonięci również od północnego zachodu. Zasadniczo doniesienia o zdobyciu Carcassone potwierdzają też, że wojsko Untharimów może gromadzić się również od p-północnego… południa.
– Dobrze, że nas nie otoczyli – mruknął Lothar znad książki.
Zgromadzeni wymienili spojrzenia. Jak na kogoś, kto dowiedział się, że liczba ościennych państw zmniejszyła się do jednego, władca był zaskakująco spokojny. Marszałek musiał być więc zbyt delikatny.
– Wasza miłość, sytuacja może się jeszcze pogorszyć.
– Niby czemu? Untharimowie nie złamią prastarego paktu, póki mamy gwarantów pokoju u siebie i w Przystani Wschodu.
Tradycja wysyłania gwarantów była tak stara, że pierwsze założenia nie zostały spisane, ale wymalowane w postaci patyczaków na ścianach jaskini. W wolnym tłumaczeniu mówiły one „Ty nam zrobić łup, ty dostać większe łup”. Brzmiało głupio, ale Calcodrczycy i Untharimowie nie toczyli ze sobą wojny od czasu niesławnej rebelii Mehelet.
– Mój panie… – Głos zabrał Felix Carto, kanclerz. – Problem w tym, że nie mamy swojego gwaranta w Przystani Wschodu od kiedy twój wuj wyzionął ducha zeszłej wiosny. W dodatku Jorn z Untharu też nie ma się za dobrze. Za tydzień przypada setna rocznica jego przyjazdu. Miał wygłosić mowę i w ogóle, ale złapał katar i obawiamy się, że w tym wieku to może się skończyć… źle.
Lothar westchnął i z ciężkim sercem odłożył książkę. Popatrzył ze zdziwieniem na zgromadzonych, jakby dopiero teraz zorientował się, że bierze udział w spotkaniu.
– Zamknąć go w wieży. Czasem trzeba się poświęcić dla dobra królestwa. Gdzie jest Mistrz Szpiegów?
– Tu jestem, mój panie. – Łysy jak kolano lord Oswick wychylił się i podniósł nieśmiało dłoń.
– Och! Do tej pory nie wiem, jak ty to robisz. Zawsze pojawiasz się tak dyskretnie, że nikt nie widzi, kiedy wchodzisz.
– Byłem tu od samego początku narady, wasza miłość – powiedział niepewnie Oswick zerkając na zebranych, którzy nie śmieli go jednak poprzeć.
– Rozumiem, pewnie wtopiłeś się w tło, żeby pozostać niezauważonym, ty szczwany lisie.
– Nie, nawet czytałem raport z misji w… auć! – Ucichł, gdy opancerzona stopa marszałka zastosowała manewr wyprzedzający przeciw głupotom, które wydobywały się z ust mistrza szpiegów i zdzieliła go w kostkę.
– Nieważne… znajdziesz mojego kochanego brata i przyprowadzisz go do mnie, oczywiście w jednym kawałku. Jak ci się uda, obsypię cię złotem. Jak nie… to czeka cię front północny, wschodni, zachodni… nieważne. Gwarantuję, że będziesz pierwszą osobą, która dowie się, że wróg przekroczył granice. To koniec panowie, możecie się rozejść.
Członkowie Królewskiej Rady podnieśli się ciężko z krzeseł, a gdy Lothar wyszedł, z powrotem na nie opadli. Pierwsza zasada spiskowania brzmi: prowadź tajne narady tam, gdzie nikt cię nie podsłucha. Spiskowcy skorzystali więc z jedynego miejsca, obok którego Lothar Caldorelion nigdy nie przejdzie z własnej woli – Sali Obrad po obowiązkowej części posiedzenia.
– Drodzy panowie! – Marszałek Riffer zabrał głos. – Dzieci poszły się bawić, możemy więc porozmawiać na poważnie. Chyba nikt z nas nie ma wątpliwości, że wojna z Untharimami i nieumarłą armią wkrótce nadejdzie, a gdy to się stanie, żaden gwarant nie powstrzyma tych… golemów organicznych przed zalaniem naszego kraju.
– I tak ekonomicznie jesteśmy od nich praktycznie zależni. – Zarządca Scarp burknął markotnie. – Nasze cechy rzemieślnicze nie mogą się równać z ich grobofakturami. Nieumarli pracują non stop, a ich produkty kosztują grosze. Są wydajni, wyjątkowo tani w utrzymaniu i całkowicie bezpieczni. Wiecie czym zastąpiono ich pociąg do żywego mięsa? Marchwią! Pospolitą i tanią marchwią!
Widok zdenerwowanego zarządcy był czymś wyjątkowym. Scarp nigdy nie odzywał się na zebraniach, nawet po najbardziej kąśliwych uwagach na temat stanu skarbu państwa. Wyglądał raczej na osobę, która złość kumuluje w sobie, a po powrocie do domu odreagowuje nerwy przez włożenie kociaka do nagrzanego piekarnika.
– Nie zapominajcie o ich zdolnościach bojowych, panowie – dodał marszałek – bo ci nieumarli, to znaczy golemy organiczne, są nieustraszone. Do tego Untharimowie używają brudnych sztuczek. Mają Gnijący Regiment, armię trupów zakutych w stal. Coś takiego jest nie do ruszenia, chyba że taranem.
– Już nie wspomnę o tym, że nekromanci wskrzeszają poległych. – Kanclerz pokiwał głową. – Nawet gdybyśmy wygrali jakąś potyczkę, będziemy musieli sprzątać trupy z jednej i drugiej strony, żeby nie dodawać im sił.
– To już nie te pola bitew co kiedyś… – mruknął smętnie Riffer.
– Niestety – westchnął kanclerz – zanim nasz miłościwie panujący smarkacz zorientuje się, że wróg stoi u bram, przeleje się bardzo dużo caldorskiej krwi. – Gdyby stary Leoryk żył…
– Walczyłby z nieumarłymi tak czy tak, podobnie jak ten jego drugi synalek, Gildor – odparł marszałek – powiadam wam, panowie, że z Caldorelionami jest zawsze problem. Już pół biedy, że jeden z drugim sobie powalczy. Gorzej, jak wygrywają. Gdybyśmy tak doszli do porozumienia z Untharimami, wprowadziliby do naszej gospodarki nieco odnawialnych źródeł siły roboczej… teraz ogromne inwestycje przechodzą nam koło nosa.
Wszyscy popatrzyli na siebie z minami wytrawnych karciarzy, którzy jak jeden mąż oszukują, ale jeszcze nie wiedzą, że każdy z nich ma te same karty.
– Panowie, powiem wprost! – Marszałek podniósł się z krzesła. – Był u mnie poseł Untharimów i zaoferował mi skrzynię złota i zachowanie dotychczasowej funkcji, jeśli doprowadzę do przewrotu pałacowego i dostarczę mu wszystkich żyjących Caldorelionów.
– Mnie też! – Kanclerz również podniósł się z miejsca.
– I mnie! – Zdziwiony Scarp rozejrzał się wokoło.
– I mnie – mruknął Oswick bębniąc palcami po blacie. – Nawet już zdążyłem przedsięwziąć pewne kroki.
– Czyli chcecie powiedzieć, że posłaniec przyjechał ze skrzynią złota i chodził po prośbie od jednego do drugiego, szukając pierwszego chętnego do spisku?
– Na to wychodzi.
– I wszyscy się zgodziliśmy?
– Na to wychodzi.
– Panowie… – Marszałek podkręcił wąs – Będziemy musieli się jakoś podzielić tym złotem.
*
Kto mógł przewidzieć, że kradzież pierścienia z przeklętego grobowca ściąga na głowę klątwę? Chyba każdy, kto miał odrobinę wyobraźni i oleju w głowie. Orrick nie miał ani jednego, ani drugiego. Trudno o wyobraźnię, gdy od prawie roku sumiennie starasz się o lokatę najgorszego studenta Uniwersytetu Mezadorskiego.
Głos, który towarzyszył mu od tygodnia, nieustannie szydził i mieszał go z błotem. Chłopak czuł się tak, jakby znowu słyszał głos matki, tylko tym razem nie mógł uciec z domu. Pierścienia też nie mógł zdjąć, bo gdy go chwytał, dziadostwo zacieśniało się coraz bardziej, aż palec robił się fioletowy. Na szczęście wystarczyło zostawić pierścień w spokoju, by wrócił do normy.
Rozważał już zastawienie błyskotki w lombardzie razem z dłonią, gdy usłyszał chrząknięcie. Stał przed nim młodzieniec w drogim płaszczu z kapturem. Zapewne chciał ukryć swoją tożsamość, ale rzucał się w oczy jak prostytutka w kościele. Blond włosy, broda w szpic i umiejętność pokazywania w uśmiechu wszystkich zębów były cechami charakterystycznymi Caldorelionów.
– Drogi przyjacielu… – W ustach przybysza słowa te brzmiały tak, jakby faktycznie znali się od dzieciństwa. – Ptaszki ćwierkają, że znasz drogę do grobowca Mehelet.
– T… tak panie.
Pierścień, głupcze, oddaj mu pierścień.
– Ten skarb wskaże ci drogę. – Orrick wyciągnął drżącą dłoń, na której lśniła błyskotka.
Jeszcze tylko chwila i męczarnia Orricka miała się zakończyć. Wystarczyło tylko, by ktoś godzien uwagi pierścienia ściągnął go z palca. Gdy przybysz dotknął metalu, obrączka powiększyła się, a Orrick cofnął dłoń. Rabuś grobów przez chwilę nasłuchiwał dźwięków otoczenia, a potem puścił się biegiem ku wylotowi uliczki.
Mężczyzna spojrzał na błyskotkę. Przez moment miał wrażenie, że w obrączce widzi oko, fioletową tęczówkę i nieregularną plamę zamiast źrenicy. Mimo wszystko wsunął pierścień na palec, pieczętując swój los.
Im dalej przesuwał się pierścień, tym ten stawał się mniejszy, aż wreszcie, zawędrowawszy najdalej jak tylko się da, przylgnął do dłoni na stałe, jak pasożyt wysysający…
– Kto mówi? – Zdziwił się. – To z przesuwaniem, palcem i tak dalej?
– Wysysający soki życiowe ze swojego…
– Halo!
– Właściciela! Nie przerywaj mi, Lotharze!
– Lotharze? Lothar to mój brat. Ja jestem Gildor.
– Gildor… Wygnaniec?
– Ten sam. Wygnany z Caldoru pod groźbą ścięcia, ćwiartowania z posoleniem i dobrzy bogowie raczą wiedzieć, jakie jeszcze ciążą na mnie zarzuty.
…
– Dziwny głosie? Jesteś tam?
– Ale bagno.
Historia Gildora Caldoreliona przypominała klasyczną opowieść o wybrańcu, tyle że napisaną od tyłu. Astrologowie ogłosili, że w godzinie jego narodzin doszło do koniunkcji planet, a to oznaczało, że był Księciem, Którego Otrzymano, herosem, który uratuje Caldor z wielkiej opresji.
W klasycznych historiach o wybrańcu młody człowiek nie może wiedzieć o swoim pochodzeniu. Przykład Gildora doskonale pokazywał, dlaczego spuszczenie dziecka w wiklinowym koszu w dół rzeki albo szybkie i przymusowe osierocenie było odpowiedzialną i rozsądną decyzją wychowawczą. Ubóstwo hartowało wybrańców tak, że byli twardzi niczym stal. Z Gildorem było odwrotnie, świta i nadmiar zbytku zmiękczały go do tego stopnia, że obiecujący młodzieniec wyrósł na dorosłego, który był za słaby na wojownika, za mało sprytny na łotrzyka i zbyt leniwy na maga.
Jego życie upływałoby na zbytkach i dokuczaniu dworzanom, gdyby nie jeden drobny fakt. Astrologowie pomylili się z wyznaczeniem godziny narodzin wielkiego bohatera o jakieś trzy minuty i dwadzieścia dziewięć sekund – tyle, ile minęło między narodzinami Gildora i jego brata bliźniaka, Lothara.
Astrologowie milczeli, robili dobrą minę do złej gry i liczyli na to, że tajemnica się nie wyda. Oczywiście wydała się kiedy to Lothar, a nie Gildor, zgodnie z przepowiednią, wyciągnął z kamienia starożytne berło króla Mezadora Pierwszego.
– Słuchaj, ja to wszystko wiem, nie musisz mi przypominać.
Pierścień musiał zebrać niezbędne informacje, wyczytać je z umysłu swojego nosiciela, dlatego dobrze by było, gdyby nosiciel nie przerywał.
Nic więc dziwnego, że gdy to Lothar okazał się wybrańcem, starego króla zmogła tajemnicza choroba. Oficjalnie wywołała ją zgryzota, a nieoficjalnie zbyt duże stężenie trutki na szczury w wieczornym kielichu grzanego wina.
– Momencik, chcesz powiedzieć, że ktoś otruł mojego ojca?
Oczywiście, Gildor skupiał się na kompletnie nieistotnym szczególe, podczas gdy szansa na odnalezienie grobowca Mehelet ulotniła się z prędkością przeciętnego studenta, który ucieka przed przedwieczną klątwą.
– Słuchaj, widzę, że nie jesteś jakoś przesadnie zadowolony z mojego towarzystwa i uwierz mi, że ja też nie jestem w pełni ukontentowany, ale sugerowałbym zacisnąć pośladki i zacząć współpracować. Jeśli mnie złapią, nikt nie odważy się zabrać mi chusteczki do nosa, a co dopiero przeklętego pierścienia. Prawdopodobnie razem pójdziemy na ścięcie i razem nas pochowają. Jeśli tak spieszy ci się, by trafić do królewskiej mogiły, proszę, kontynuuj.
Istotnie, mimo tragicznej sytuacji pierścień mógł trafić w jeszcze gorsze miejsce, na przykład w ręce Dziąślaka Tuppinga, który przycupnął niezauważony u wylotu uliczki, tuż pod wielką platformą z beczkami. Wystarczył jeden celny rzut nożem, który Gildor miał przy pasie, by…
– Argh! – Rozległ się świst, trzask liny, łomot i zduszony jęk rzezimieszka, który zaliczył bliskie spotkanie z beczkami, a następnie z ziemią.
– Dzięki – mruknął Gildor. – Jednak na coś się przydajesz. Czy teraz powiesz mi łaskawie, gdzie znajdę grobowiec Mehelet?
Pierścień miał nieodparte wrażenie, że zapomniał o czymś bardzo istotnym. Ach… właśnie. Łup!
– Co znaczy… – Gildor nie zdążył dokończyć pytania, gdyż ćwiekowana pałka uderzyła go w potylicę, a ziemia w plecy.
*
– Co… gdzie ja jestem?
Różowy Prosiaczek. Miejsce genezy i epilogu wszystkich bandyckich napadów w okolicy. Karczma owiana tak złą sławą, że gdy otwierają się jej drzwi, mieszkańcy sąsiednich domów nerwowo sprawdzają czy dobrze zamknęli okiennice. Każdy kanciarz i rzezimieszek, który trafił do Mezadoru, prędzej czy później stawiał stopę w Różowym Prosiaczku. Tam też skierowało się dwóch zbirów, którzy towarzyszyli mężczyźnie unieruchomionemu wcześniej przez Gildora.
Dobre wieści były takie, że Gildor znalazł Orricka, choć bardziej właściwe byłoby stwierdzenie, że znalazł się obok Orricka. Złe wieści były natomiast takie, że obok Orricka znalazł się również Sonnorius Czarny, gruba ryba lokalnego półświatka. Sonnorius spokojnie jadł obiad, uważnie przeżuwając każdy kęs, nie odrywając wzroku od gości. Gildor znał takie sztuczki, dziewięciu głupców na dziesięciu było blisko omdlenia, gdy Sonnorius był w połowie kotleta. Dziesiąty moczył spodnie przed deserem.
– Miło, że panicz do nas dołączył – powiedział Sonnorius, gdy widelec brzdęknął o pusty talerz – ale nim przejdziemy do tego, co zaszło między panem a Dziąślakiem, chciałbym najpierw porozmawiać z naszym drugim gościem.
Orrick wyglądał tak, jakby bardzo intensywnie starał się skurczyć do rozmiaru drobinki kurzu i ulecieć z wiatrem.
– Młody człowieku, rozumiesz chyba, że postawiłeś nas w niefortunnej sytuacji? W tym mieście ciężko znaleźć człowieka, który nie jest powiązany z nami siecią drobnych usług. Pożyczamy prawie każdemu, bez żadnych problemów, pod warunkiem, że każdy dotrzyma wyznaczonych terminów. Masz świadomość, co by się stało, gdyby po mieście rozeszła się wieść, że wycyckałeś Sonnoriusa Czarnego i uciekłeś z miasta? Zaraz znalazłoby się kolejnych pięciu, którzy powiedzieliby „Czemu i ja mam oddawać, przecież też mogę się ulotnić?”. I wtedy zaczęłaby się niepotrzebna przemoc.
Orrick nie musiał mieć magicznego pierścienia, by domyślić się, że teraz, fortunnie dla wszystkich innych nieszczęśliwców, wspomniana przez Sonnoriusa niepotrzebna przemoc zacznie się i skończy tylko na jego skromnej osobie.
– Ale ja… wcale się nie ukrywałem, nie planowałem uciekać. Po prostu… zbierałem pieniądze, żeby spłacić odsetki. Pożyczałem od pana Harkle’a, a on mówił, żeby nie martwić się terminami.
– Pan Harkle – powtórzył z naciskiem Sonnorius – wypadł z interesu, wyleciał do ciepłych krajów. – Tak w półświatku nazywano wysadzenie powozu czarem ognistej pułapki. – Teraz interes należy do Dona, a ja działam w jego mieniu. Wiesz chyba, że nie lubimy czekać.
– Ja… ja naprawdę oddam wszystko, co do grosza. Jestem u progu wielkiego odkrycia.
Sonnorius uciszył go gestem.
– Wiesz, jak to jest. Pierwszy miesiąc jest darmowy, a kolejny to tylko miedziak dziennie za zwłokę. Gdybyś spóźnił się trzydzieści dni, mógłbyś nam kupić… bo ja wiem… butelkę krasnoludzkiego piwa i bylibyśmy kwita.
Kiwnął palcem, a obok niego zmaterializował się pomocnik karczmarza z butelką. Chciał już otworzyć piwo, ale Sonnorius powstrzymał go gestem. Młody człowiek prysnął z powrotem za kontuar. Potem gangster zaczął mówić spokojnym głosem, co jakiś czas uderzając w butelkę nożem, raz z góry, raz z dołu. Dźwięk był tak przenikliwy, że kroił wypowiedź na cieniutkie plasterki.
– Ty natomiast… – Dzyń! – … zalegałeś ze spłatą… – Dzyń! – … dwa i pół roku. – Dzyń! – A wtedy rosną odsetki. – Dzyń! – Za dużo piwa, żeby je wypić. – Dzyń! – A wiesz… – Dzyń! – … co się dzieje… – Dzyń! – … gdy próbujesz… – Dzyń! – … wypić nawarzone… – Dzyń! – … przez… – Dzyń! – … siebie… – Dzyń! – … piwo? – Dzyń!
Uderzył w szyjkę pod odpowiednim kątem. Korek pofrunął ku sufitowi z taką prędkością, że stuknął głucho w powałę, a nim gaz w butelce zdał sobie sprawę, że ma wreszcie ujście, szyjka była już głęboko wetknięta do lewej dziurki nosa Orricka. Rozległ się wrzask, który po chwili zmienił się w bulgot. Gdy Sonnorius skończył, Orrick cichutko szlochał.
– Mocno gazowane – mruknął oprych – a ile ma procent?
– Krasnoludzkie? – odezwał się pomocnik karczmarza, który dotychczas udawał, że wcale nie podsłuchuje rozmowy. – Ze dwadzieścia.
– Przynieś jeszcze… dwie, trzy butelki.
– Nie, błagam – bełkotał Orrick – wszystko oddam, wszystko powiem. Ja wiem… wiem gdzie jest grobowiec Mehelet.
Dłoń Sonnoriusa zamarła w powietrzu. Próbował ocenić, czy młodzik mówi prawdę, ale trudno było poznać po oczach, które chyba tylko siłą woli utrzymywały się w oczodołach.
– Nie chcesz mnie chyba oszukać?
– Ależ skąd. Miałem pierścień… na dowód. On ma własną osobowość i szepcze do uszu różne dziwne rzeczy, jakby wiedział, co się wydarzyło i co może się wydarzyć. Dałem go jemu. – Wskazał skrępowanymi rękami na Gildora.
– I tak oto płynnie przechodzimy do drugiego tematu dzisiejszego wieczoru. Wasza do-niedawna miłość, w takim razie poproszę o ten pierścień. Mikkael, rozwiąż panu ręce.
– Momencik, to nie będzie takie proste. Muszę z nim porozmawiać.
– Jak sobie życzysz.
– Dobra – mruknął Gildor do własnych knykci – koniec z tym. Było całkiem zabawnie, a teraz złaź z palca.
Nie.
– Zejdziesz po dobroci, albo cię do tego zmuszę.
Nie.
– Słuchaj, tu stawką jest moje życie, więc się nie drocz. Albo zejdziesz teraz, albo włożę rękę do wychodka. Poświęcę się.
…
– Czyżby? Zero efektu? – Sonnorius nie krył rozbawienia.
– Obraził się.
– Mówiłem, że nie da się go ściągnąć. To klątwa, próbowałem chyba wszystkiego oprócz kwasu – mruknął Orrick.
– Szefie, a może by tak tego palca… ciach? – spytał jeden z drabów.
– Dobrze, niech będzie. Przynieście nożyce.
– Chwileczkę, on do mnie mówi – powiedział rozpaczliwie Gildor.
Co było kłamstwem.
– To znaczy?
– Mówi, że tylko ja jestem w stanie w pełni odczytać jego myśli i okiełznać jego moc.
Wierutnym kłamstwem.
– Zaprowadzi mnie i Orricka do grobowca Mehelet i obiecuje wam bogactwa, o jakich wam się nie śniło. Ale nikt nie może nam towarzyszyć, bo grobowiec jest przeklęty, a duchy drużyny Mehelet rozszarpią każdego, kto nie jest godny, by wejść do jej grobowca.
Kłamstwem, w które nikt o zdrowych zmysłach by nie uwierzył.
– Dziąślak, Mikkel, Mikkael! Zaprowadzicie panów do miejsca, które wskażą i zaczekacie, aż przyniosą wam skarby Mehelet.
A jednak.
– Ach, i jeszcze jedno, Orrick? – Sonnorius przywołał gestem przestraszonego młodzieńca.
– Tak, proszę pana?
– Na przyszłość zastanów się dwa razy, zanim wypożyczysz książki z Uniwersyteckiej Biblioteki. Bardzo poważnie traktujemy termin zwrotu.
*
Mehelet słynęła z zamiłowania do czarnoksięstwa, a grobowce czarnoksiężników zwykle mieściły się w posępnych katakumbach albo kurhanach ukrytych w niedostępnej dziczy. Tymczasem okazało się, że Orrick prowadzi ich na…
– Miejski cmentarz? Chcesz mi powiedzieć, że jedna z największych tyranek królestwa ma swój grobowiec na Odkrytkach?
– Oczywiście! Odkrytki to miejsce z długą tradycją. Chowano tu największych wojowników królestwa, a Mehelet, bądź co bądź, była wielką wojowniczką, nawet jeśli popadła w niełaskę. Poza tym to miejsce posiada wyjątkowo silną aurę magiczną.
Niestabilność magiczna wiązała się z obrządkiem pogrzebowym caldorskich władców. Dawniej, zanim Mezador na dobre obudował się wokół kurhanów, grobowce ukrywano przy pomocy magii. Magowie stawali w czterech rogach pola, wypowiadali formułę, a przestrzeń między nimi składała się jak prześcieradło. Miejsce złączenia pieczętowano glifem strażniczym i gotowe.
Z czasem jednak zaklęcia słabły, a cmentarz rozrastał się i rozsuwał groby dookoła. Zdarzało się, że kwatery przy ogrodzeniu przenosiły się na ulicę lub do piwnicy sąsiadującego z Odkrytkami domu. W takim miejscu każde zejście po kiszonki mogło skończyć się zejściem zgoła innego rodzaju.
Historycy debatowali nad tym, czemu moc maskująca grobowce słabnie. Jedni uznawali, że magiczne pieczęcie znikają wraz ze śmiercią tego, kto je zakładał. Inni twierdzili, że zaklęcia mają termin ważności, po którym stają się bezużyteczne albo niebezpiecznie wybuchowe. W tym wypadku za jedno z największych odkryć w historii archeologii odpowiadała czapla siwa, która fartownie defekowała w centrum glifu, zaburzając jego strukturę.
– Dziękuję za wpis encyklopedyczny. Może skupisz się na teraźniejszości i powiesz mi, jak pozbyć się obstawy?
Szanse na ucieczkę były raczej marne. Orrick nie mógł mu w niczym pomóc. Biedaczek wyglądał tak, jakby spadł z deszczu pod rynnę, spod rynny do rynsztoka, a z rynsztoka do dołu z gównem. Mówi się, że dla każdego życie ma inny smak. Dla Orricka było gorzkie… i mdłe.
Nie pomagało również to, że bandyci, którzy prowadzili ich do grobowca należeli do niesławnej i licznej rodziny Tuppingów, która była czymś w rodzaju międzynarodowej siatki speców od brudnej roboty. Tuppingów można było spotkać wszędzie, od Północnej Bercji na wschodzie, aż po ognistą Ignosię na zachodzie. Na dobitkę, całej organizacji przewodził nestor rodu, wbity niedawno w ziemię Dziąślak Tupping.
Garrick „Dziąślak” Tupping, dawniej „Zębacz” Tupping, swoją przygodę ze stałym uzębieniem skończył w wieku lat około szesnastu po jednej z licznych karczemnych bójek. Tego samego dnia poprzysiągł sobie, że nigdy więcej nie pozwoli, żeby ktokolwiek zdołał zadać mu choćby jeden cios. I udawało mu się dotrzymać tego przyrzeczenia przez ponad pięćdziesiąt lat, do czasu gdy Gildor Caldorelion zrzucił na niego platformę z beczkami. Gdyby był człowiekiem prawym, można byłoby ten incydent nazwać plamą na honorze. Dla osoby pokroju Tuppinga był to po prostu powód do wybebeszenia.
– Nie mogłeś mi tego powiedzieć wcześniej?
– Co tam panic mamroce? – wyseplenił Dziąślak – jesce chwilecke i będziemy na miejscu. Będzie miał panic sporo casu na gadanie.
– Przykro mi, że nasze pierwsze spotkanie przebiegło w tak… niespodziewanych okolicznościach.
Przypomnienie o zniewadze nie było najlepszym pomysłem. Tupping zacisnął dziąsła i przyspieszył kroku, a jego powieka zaczęła lekko drgać.
– O tym też mogłeś powiedzieć mi wcześniej – wyszeptał Gildor tak, by nikt nie mógł go usłyszeć. – Ten gość zaraz wybuchnie.
Istotnie, Dziąślak sprawiał wrażenie człowieka, któremu coraz bardziej obojętnieje nagroda za głowę młokosa, który go upokorzył. Gildor musiał wymyślić jakiś sposób, żeby załagodzić sytuację. Mogło pomóc jedynie zawoalowane pochlebstwo, na przykład „Sonnorius musi być chyba bogaty, skoro stać go na najlepszych w swoim fachu”.
– S-onnorius musi być chyba bogaty, skoro stać go na najlepszych w swoim fachu.
– Sonnorius? Panic racy zartować. Sonnorius tylko pośrednicy. Jego kółko bibliotecne nie ma nic, co by mnie interesowało.
Jakoś mnie to nie dziwi.
– Jakoś mnie to nie dziwi – powtórzył Gildor, zanim zdążył ugryźć się w język.
Tupping przystanął, jakby nie był pewien, czy czasem się nie przesłyszał. Był prawdopodobnie jedyną na kontynencie osobą, która umie zgrzytać dziąsłami.
– Niech panic sceka, póki może – warknął– potem będzie panic skowycał cieniutkim głosem.
Tupping uśmiechnął się, a żaden potwór ani dziki zwierz nie szczerzył się równie złowieszczo, co bezzębny Dziąślak.
– Więcej mi płacą za zywego, ale jesce zastanawiam się, cy nie wystarcy sama głowa.
– J-jesteśmy na miejscu. – Orrick niespodziewanie uratował sytuację
Stanęli przed wielkim murem porośniętym bluszczem. Przy dokładniejszych oględzinach okazało się, że przecina go cienka niczym włos pionowa kreska, a w fontannie dla ptaków znajdowało się dwanaście wgłębień wielkości monety.
– To drzwi… Umies je otwozyć? – spytał Dziąślak.
Orrick podszedł do wrót i włożył palec w jedno wgłębienie. Rozległ się głuchy dźwięk przypominający odgłos rogu. Dotknął innych wgłębień jeszcze kilka razy, wygrywając znaną melodię.
– To pradawna ballada, która opowiada o zwycięstwie Mehelet, Lwicy z Caldoru nad rodem Suffenów z zamku Plott w bitwie o Długi Mur.
– Przecież to „Wlazł kotek na Plottek” – zdziwił się Gildor.
Najwidoczniej pierwotny sens ballady zatarł się gdzieś na przestrzeni wieków.
– Dobze, panowie zaprasam do srodka. Psyniesiecie dla nas skarby Mehelet i będziecie wolni, to znacy panic Orrick będzie wolny. Mikael, ty zostanies ze mną, a ty Mikkel rusys co koń wyskocy po nasego pryncypała.
Gildor wiedział, że nie ma sensu oponować. Po pierwsze, i tak zmuszą go do wejścia do grobowca czy to groźbami słownymi czy czysto fizycznymi. Po drugie, wolał znaleźć się jak najdalej od wściekłego Dziąślaka. Po trzecie, interesował go pewien magiczny miecz, który wedle legendy spoczywał w komnacie grobowej niedoszłej władczyni.
*
– Słuchaj, pierścieniu, będziemy tak stać w ciemności czy może jednak powiesz nam, gdzie mamy iść?
Istotnie, bez pomocy dwaj, pożalcie się bogowie, bohaterowie nie zaszliby zbyt daleko. Gdy oczy Gildora przyzwyczaiły się do ciemności, spostrzegł, że podłoga składa się z czarno-białych płyt przypominających szachownicę. Na każdej płycie wyryto literę.
– To pamiętam – powiedział Orrick. – Po prostu idź za mną po płytach, które razem układają się w imię MEHELET.
Tuż za komnatą musieli pochylić głowy, aby uniknąć pułapki z trującymi strzałkami.
– Słuchaj, myślisz, że pozwolą mi odejść jak przyniesiemy im coś z grobowca?
– A masz pieniądze na spłatę długu?
– Nie.
– No to raczej wątpię. Będziesz dla nich pracował, mój drogi przyjacielu, aż odpracujesz wszystko co do grosza, albo – co bardziej prawdopodobne – wcześniej wyciągniesz nogi.
– Ojej. A jest jakieś wyjście, w którym umieranie nie jest obligatoryjne?
– Oczywiście. Poza bezużytecznymi błyskotkami w krypcie znajduje się też miecz Mehelet. Wystarczy im go nie oddawać.
– Ale wtedy będą… bardziej niezadowoleni. – Orrick nerwowo podrapał się po nosie, gdy przypomniał sobie co stało się w Różowym Prosiaczku.
– Będą bardzo niezadowoleni, ale tylko przez chwilę, bo potem będą martwi. Miecz daje nadludzką siłę temu, kto nim włada.
– Tak, tak… Czytałem legendy. Ponoć Mehelet była w stanie walczyć z siedmioma rycerzami naraz, a miecz sprawiał wrażenie, jakby myślał za nią. Ale nie rozumiem jednego. Skoro Mehelet nie miała sobie równych w walce, to jakim cudem jednak zginęła?
– Za pierwszymi siedmioma stało drugich siedmiu z kuszami.
– Och.
– Nie musisz się niczego bać, wystarczy, że staniesz za mną i postarasz się nie ginąć. A potem każdy pójdzie w swoją stronę.
Doszli do obszernej komnaty obwieszonej gobelinami. Naprzeciwko dostrzegli stare, okute brązem drzwi, które wyglądały obiecująco, ale prowadziły prosto w bezdenną przepaść. By iść dalej, musieli przejść tajnymi drzwiczkami za gobelinem, na którym jeden rycerz wtyka drugiemu pikę w… no, powiedzmy, że tam, gdzie płaskie ostrze najbardziej pasuje.
Dalej była komnata węży. Uprzedzając pytania, nawet pierścień nie wiedział, co one w ogóle żrą, skoro żyją tu od setek lat. Może są zaczarowane… Następnie trzeba było pochylić głowę i bardzo szybko przebiec przez komnatę z głowami, które strzelają płomieniami z oczu. Teraz na rozstaju należy się skierować w lewo, ale najpierw trzeba przekręcić rękę posągu tak, by trzymała miecz w górze, inaczej aktywuje się ciekły ogień. I gotowe, komnata grobowa Mehelet jest już na wyciągnięcie ręki.
– I mam uwierzyć, że pierwszy raz dotarłeś tu bez niczyjej pomocy? – spytał Gildor zdyszany.
– Nie byłem sam. Wziąłem dwóch przyjaciół z Koła Uczonych Poszukiwaczy Artefaktów. Rusty wpadł do dołu z wężami, a Markus przeszedł przez drzwi w komnacie z gobelinami. Na szczęście powrót z pierścieniem to jak spacer po parku. Spójrz, tu są jakieś runy. Nie widziałem ich wcześniej.
Istotnie na ścianach pojawiały się litery, które z każdą sekundą stawały się jaśniejsze.
– Umiesz je odczytać?
– „W chwili wielkiej trwogi Mehelet z marchwi wstanie, by odkupić swoje winy i bronić królestwa”.
– Chyba „z martwych”.
– Nie, jest wyraźnie napisane, „powstanie z marchwi”. Ktoś mógł pomylić się podczas przepisywania. To się czasem zdarza, rzadko który kamieniarz umiał wtedy pisać. A może to prastara przepowiednia, która mówi o nieumarłych? Oni przecież żrą marchewki.
– Czyli ten, kto weźmie w rękę miecz Mehelet odsunie od kraju widmo wojny?
– Być może…
– No to niech Lothar spróbuje to przebić tym swoim berłem.
Noga bardziej w le… o nie.
Nieuważny krok aktywował ostatnią pułapkę. Podłoga pod nogami Gildora gwałtownie opadła, a on sam zsunął się w ziejącą pod spodem przepaść. W ostatniej chwili udało mu się wczepić palcami w kawałek skały, tuż obok torby z książkami, którą Orrick prawdopodobnie zgubił podczas poprzedniej wizyty. Przyparty do ściany student nie wiedział, co zrobić.
– Jak stąd wyjdę, wrzucę cię do wychodka. Znowu mam przez ciebie problemy – warknął Gildor, a w ramach odwetu pierścień mocniej zacisnął się na jego palcu. – Orrick, podaj mi rękę! Sam nie dam rady!
Skowyt rozpaczy był błędem, jak krzyk „nie strzelaj” do nerwowego bandyty z palcem na spuście kuszy. Orrick zyskał pewność, że Gildor jest całkowicie na jego łasce. Zamiast spróbować go wyciągnąć, student podszedł do przeklętego ostrza, które połyskiwało na podwyższeniu.
– Ty cholerny oszuście… Ten… ten miecz jest przeklęty? Serio? – dodał półgębkiem – i teraz dopiero mi o tym mówisz?
– Myślisz, że nabiorę się na tak głupią historyjkę? Chciałeś zwinąć mi miecz sprzed nosa i zostawić na pastwę tamtych żołdaków! Ale ja im pokażę! Żegnajcie książki, witaj żywocie poszukiwacza przygód! – Z tymi słowami Orrick sięgnął po miecz.
Gdy palce zacisnęły się na rękojeści, przez dłoń chłopaka przebiegł dreszcz, jakby oblazło go stado małych robaczków. Włosy stanęły mu dęba, jakby poderwał je wiatr, a kamień na jelcu zalśnił ametystowym blaskiem, podobnie jak oczy nieszczęsnego przewodnika. Tyle że za tymi oczami, nie było już Orricka.
Student podszedł do uwięzionego Gildora, złapał go za kołnierz i praktycznie bez wysiłku wyciągnął z potrzasku.
– Na bogów, było blisko. Już myślałem, że mnie zostawisz, Orrick.
– Jestem… o rany, jak przyjemnie znowu mieć głos… jestem Mehelet.
– Ta Mehelet? Córka Mezadora?
– Nie, po prostu Mehelet – osoba, która wcześniej była Orrickiem podniosła miecz tak, że ametyst w rękojeści był na wysokości oczu Gildora – to z córką jest… skomplikowane.
Miecz przejmuje kontrolę nad ciałem i umysłem. To klątwa całkowitej dominacji.
– Klątwa całkowitej dominacji? – spytał Gildor.
– No… ujmując w ten sposób, to jest całkiem proste. Mehelet nazywała się wcześniej Magaretta i taki był z niej wojownik, jak ze mnie wykałaczka. Kompletne beztalencie i do tego nieasertywne. Potrzebowała kogoś, kto dodałby jej odrobinę pewności siebie. Więc kazała mnie wykuć, a potem rzuciła zaklęcie, które znalazła w starożytnym grymuarze. Wiesz, tym z gatunku „pod żadnym pozorem nie otwierać”.
– Możemy powoli… no wiesz… Przejść do sedna?
– No cóż, okazało się, że zaklęcie stworzyło mnie i zamknęło w mieczu. A gdy Magaretta wzięła mnie do ręki, poczułam, że mogę przejąć kontrolę, a ją zostawić gdzieś z tyłu. No i… popchnęłam ją trochę do działania.
– Trochę? Przecież Mehelet zbuntowała się przeciw Mezadorowi Pierwszemu i próbowała nadziać go na pal.
– Każdy ma czasem gorszy dzień… miesiąc… dziewięć miesięcy i trzynaście dni. W końcu jednak ochłonęłam.
Nic tak nie studzi wojennego zapału jak kilka bełtów wystających z pleców.
– Ty też powstałeś w ten sposób? Magaretta zażyczyła sobie upierdliwego komentatora i pojawiłeś się ty?
Nie, pierścień był czymś znacznie starszym i bardziej pierwotnym. Był czymś, co przytrafia się największym wojownikom, najdostojniejszym mędrcom i osobom, które mają tyle siły, by zmienić świat… Oczywiście do czasu, gdy trafił w ręce Orricka czy Gildora. Chronił przed niebezpieczeństwami, ujawniał spiski, czasem nawet czytał w myślach innym osobom albo przenosił się w odległe miejsca, pokazując najbardziej strzeżone sekrety.
– Zmieniać świat, powiadasz… Posłuchaj, Mehelet, potrzebuję twojej pomocy. Razem z tobą i tym wszechwidzącym pierścieniem możemy zrobić wszystko, możemy nawet…
O nie.
– Możemy ocalić królestwo przed Untharimami. Mój ojciec nie żyje i podejrzewam, że padł ofiarą spisku. Lothar nie trafiłby widelcem do ust, a co dopiero na trop intrygi. Zostaję tylko ja. Jestem jedyną nadzieją mojego rodu.
Gwoli ścisłości, pierścień nie nazwałby się wszechwidzącym. Był raczej… wszechniewidzący, a wiele rzeczy, które widział, to tak naprawdę skrawki wspomnień połączonych w jedną całość i kilka trafnych blefów, które może i przydają się podczas poszukiwania przygód, ale raczej nie obronią w razie samotnej szarży na tłum uzbrojonych strażników.
– Nie martw się na zapas. Nawet jeśli zginę próbując, to pochowają nas z honorami.
Ale pierścień… Cholera, JA nie chcę trafić z powrotem do piachu.
– W takim razie wyprowadź nas bezpiecznie z katakumb. Ruszamy.
– A i ja chętnie wreszcie coś zabiję – mruknęła Mehelet i ruszyła za Gildorem.
Powrót faktycznie był prosty, bo pułapki, jak to zwykle bywa, czyhają na ludzi przed wejściem do grobowca, a gdy chodzi o wyjście, są raczej bezużyteczne. Gdy wreszcie dotarli na powierzchnię, czekał na nich komitet powitalny. Obok Dziąślaka i jego dwóch synów stał teraz jakiś łysy jegomość, a za nimi dziesiątka królewskich gwardzistów. Oczywiście wszyscy mieli ze sobą kusze.
– Cholera – mruknął Gildor, a Mehelet opuściła miecz.
Lord Oswick wyciągnął pękatą sakwę i wręczył ją Tuppingowi. Ten bezceremonialnie wysupłał jedną monetę i zaczął ją dziąsłować, najwidoczniej sprawdzając, czy to nie fałszywka.
– Przyznam, że świetnie się pan spisał, panie Tupping. A ten drugi to kto?
– Jakiś student, miłośsiwy panie. Psypałętał się jak seśmy sukali królewica.
– Rozbroić obu i do pałacu z nimi. Mamy niewiele czasu, tu ważą się losy państwa.
*
W swoim krótkim, dekadenckim życiu Gildor nie miał okazji schodzić poniżej poziomu sali tronowej. Ominęły go więc zamkowe kuchnie pełne smakowitych zapachów, zbrojownia, w której teoretycznie miał uczyć się fechtunku oraz oczywiście zamkowe lochy. Te ostatnie mógł teraz zwiedzić bardzo skrupulatnie.
– Co my tu mamy? – burknął marszałek Riffer, gdy Oswick podał mu zawinięty w jedwab miecz.
– Z tego, co udało mi się zrozumieć od pana Tuppinga, królewicz Gildor i jego kompan wyciągnęli go z grobowca, mniemam więc, że to…
– Miecz Mehelet… – Riffer dotknął zdobionej rękojeści, która zalśniła w świetle pochodni. – Ostrze, które ścięło tysiące głów i sprowadziło szaleństwo na swoją właścicielkę. Miecz, który może dać siłę dziesięciu, jak nie pięćdziesięciu ludzi.
– Wszystko w porządku? – Oswick popatrzył niepewnie na marszałka.
– Jak najbardziej. Sprowadźcie mi tu szybko kata. Ja się zajmę drugim problemem.
Wciąż trzymając miecz w ręku, Riffer wyszedł z lochu i czym prędzej pognał do biblioteki, w której Lothar spędzał całe dnie. Odprawił gestem gwardzistów, ale nie trzeba być geniuszem, by odczytać zamiary wściekłego mężczyzny z magicznym mieczem w ręku. Nie trzeba być również geniuszem, żeby źle ocenić swoje szanse. Walka potrwała zaledwie kilka sekund.
Gdy Riffer wpadł do biblioteki dysząc niczym tur, zobaczył Lothara, który właśnie pochylał się nad mapą Aeldoriusa Genitiusa, przedstawiającą Caldor i ościenne państwa. Przekrzywiał głowę to w lewo, to w prawo, próbując domyślić się, gdzie właściwie jest północ, ale bezskutecznie.
– Prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać – mruknął, nawet nie obdarzając marszałka spojrzeniem. – Na bogów, czemu Zachodnia Marchia jest na północ od nas, podobnie jak Przystań Wschodu, a Północna Bercja jest na południowym-wschodzie? Aeldorius był chyba obłąkany.
Riffer nie powiedział nic, tylko podszedł i uniósł miecz.
*
– Możesz mi oszczędzić dalszych szczegółów. – mruknął Gildor do własnych knykci. – Potrafisz coś takiego, a nie umiesz powiedzieć, że ktoś planuje przywalić mi pałką w łeb?
Pierścień powoli wraca do swojej pełnej sprawności. Aż strach pomyśleć, co będzie, jak jeszcze trochę się rozgrzeje.
– To nam raczej nie grozi.
– C-co się dzieje? – spytał Orrick, który jakby dopiero ocknął się z letargu.
– Aresztowali nas. I prawdopodobnie pójdziemy na ścięcie. To znaczy ja pójdę. Ciebie, jako nisko urodzonego po prostu powieszą.
– Z deszczu pod rynnę. Wiedziałem, że trzeba było zostawić te cholerne grobowce w spokoju.
– O czym ty mówisz, Mehelet?
– Jaka znowu Mehelet? Kurzu się nawdychałeś, czy jak? Jestem Orrick.
– To w takim razie gdzie jest… – zaczął Gildor, ale przerwał mu gwar na korytarzu.
Do lochów wpadli kanclerz i zarządca, którzy wyrywali sobie wzajemnie z rąk pęk kluczy. Oswick pobladł.
– Król idzie – szepnął Carto – i jest wściekły.
Nigdy, na żadnym spotkaniu, członkowie rady nie używali wobec Lothara słowa „król”. Strach potrafi zrobić wspaniałe rzeczy z człowiekiem.
– Nie zamknęliście go nawet w lochu? – syknął Scarp, odciągając pozostałą dwójkę możliwie jak najdalej od celi Gildora.
– Przecież on i tak nawet nie jest świadom, co się wokół niego dzieje. – Carto wyrwał klucze na dobre i pospiesznie zaczął wybierać odpowiedni.
– Co wy robicie? – spytał Oswick.
– Jak to co? – pisnął Scarp. – Uwalniamy naszego kochanego królewicza, którego podstępem aresztowałeś i planowałeś wywieźć jego głowę do Przystani Wschodu razem z koroną.
– Ja aresztowałem? A wy to co? Też siedzicie w tym po uszy. Felek, przecież ty sam otrułeś króla!
– Zrobiłem to za twoją namową. Mówiłeś, że Lothar pozwoli nam rządzić i nawet się nie zorientuje, że coś knujemy. Poświęciłem wszystko, a miało wyjść inaczej.
– Czy ty masz teraz do mnie pretensje, Felek?
– A jak myślisz? – warknął kanclerz.
– Dobrze, spróbujmy rozwiązać ten problem na spokojnie. Nic złego się jeszcze nie stało, możemy zwalić to na nagły atak paniki, powiedzieć, że to nieporozumienie. Może się nie domyślą.
– Jak może się nie domyślić, skoro jego jedyny brat siedzi teraz w lochu? – Scarp powoli przechodził w wysokie tony. – Myślisz, że się go nie doliczy? Albo że Gildor nic nie powie?
– Po prostu jego też załatwimy i zwalimy wszystko na Dzią…
– Gdzie oni są?! – Piętro wyżej rozległ się dudniący głos. Lothar rzadko podnosił głos, ale należał do długiej linii osób, które nader sprawnie wykrzykiwały rozkazy podczas bitew.
Pochodnie jakby przygasły, gdy król wtargnął do lochu w towarzystwie gwardzistów i z mieczem Mehelet w dłoni. Przez ułamek sekundy Gildor dostrzegł ametystowy błysk w oku brata. W jednej chwili zrozumiał, czemu Orrick tak szybko wrócił do zmysłów i czemu Riffer poszedł do biblioteki bez towarzystwa gwardzistów.
– Kogo my tu mamy… Oswick, ty podstępna łajzo! Scarp… nie przypuszczałem, że masz jaja, by spiskować przeciwko mnie, żmijo. No i jeszcze Carto Felek.
– Miłościwy panie… – zaczął Scarp.
– Milczeć! Kapitanie – Lothar zwrócił się do rosłego mężczyzny, który z pozycji wyprostowanej próbował przejść w jeszcze bardziej wyprostowaną i prawie stracił równowagę. – Zakuć mi to ścierwo w łańcuchy i wrzucić do celi. W bibliotece jest jeszcze jeden z tych pożalcie się bogowie spiskowców. I do kroćset, uwolnić natychmiast mojego brata! Chcę z nim zaraz pomówić.
*
Gildor musiał przyznać, że z mieczem Mehelet na kolanach Lothar wyglądał groźnie. Siedział na zdobionym tronie ich ojca z marsową miną i mierzył brata wzrokiem.
– Nie wiedziałem, że klątwa działa tylko wtedy, gdy ktoś dotyka miecza – powiedział Gildor, a oblicze jego brata wciąż pozostało surowe.
– To dlatego w ostatnich dniach życia Magaretta nie rozstawała się ze mną na krok. Można powiedzieć, że przez twojego braciszka przemawia teraz stanowczość dawnych Caldorelionów. I to dosłownie. – Mehelet zachichotała.
– I powiedz mi, jak to się teraz skończy?
– A jak myślisz? Będziemy ratować świat.
– Czyli nie odejdziesz po dobroci, a jako że jestem jedyną osobą, która zna prawdę, będę musiał zniknąć, żebyś mogła sobie królować w skórze mojego brata?
– No i tu się częściowo mylisz, mój drogi przyjacielu. Królowanie może i jest kuszące, ale w gruncie rzeczy król rzadko ma okazję do tego, żeby sobie porządnie powalczyć. Teraz wojny to głównie siedzenie na wzgórzu i nakazywanie heroldowi pierdzieć w trąbkę na odwrót albo dawanie sygnału do ataku. Zupełnie nie w moim stylu. Ale w jednym masz rację, będziesz musiał zniknąć, ale nie w takim sensie, jak myślisz. Chodź ze mną.
Mehelet zeszła z tronu i poprowadziła Gildora z powrotem do podziemi. Nie znał tej części zamku, ale wiedział, że muszą być bardzo głęboko. Po osiemdziesiątym stopniu stracił rachubę.
– Wiesz może dokąd zmierzamy? – spytał Gildor, a Mehelet wiedziała, że nie mówi do niej.
Pierścień domyślał się, o co może chodzić.
Caldorelionowie i Untharimowie nigdy nie prowadzili ze sobą wojny.
Tradycja wysyłania gwarantów była tak stara, że pierwsze założenia nie zostały spisane, ale wymalowane w postaci patyczaków na ścianach jaskini.
I właśnie szli do tej jaskini.
*
Były tam, w ciemności, zakryte przed ciekawskimi oczami. Gildor spodziewał się majestatycznej płaskorzeźby albo delikatnych, misternych rysunków. To, co zobaczył, było jednak najzwyklejszymi w świecie bazgrołami. Coś takiego mógł narysować na brzegu kartki znudzony wykładem student.
A jednak od ściany biła moc minionych wieków.
Malowidła przedstawiały krąg patyczaków, czerwonych z lewej i czarnych z prawej strony. Te dwie grupy otaczały wielkie ognisko, w którym stało dwóch kolejnych ludzi, tyle że czarny był po lewej, a czerwony po prawej stronie.
Przed rysunkiem, na piedestale stała samotna świeca, której płomień padał na malowidło.
– Ojciec Magaretty – szepnęła Mehelet – którego nazywacie Mezadorem Pierwszym, pokazał mi to miejsce, gdy królewna była mniej więcej w waszym wieku. Chciał wysłać ją do Untharu w roli gwaranta pomimo tego, że była jego najstarszym dzieckiem. Tłumaczył jej, że te malowidła, pakt, gwaranci, że to wszystko jest z jakiegoś powodu ważne, że nie wolno lekceważyć starożytnego zwyczaju. Takie tam bzdury, wiem. Ale ojciec nie powiedział jej tego, co ja zamierzam powiedzieć tobie.
Płomień świecy delikatnie zamigotał, a Mehelet syknęła.
– Wiesz, dlaczego wznieciłam rebelię? Chcieli mnie wysłać do Untharu, odebrać tron, który należał się mi prawnie, jako najstarszemu dziecku króla. Nie wiesz jednak, dlaczego mój bunt został tak raptownie stłumiony. Nie chodziło o to, że córka podniosła rękę na ojca. Nie chodziło o to, że chciałam skąpać kraj we krwi i straciłam poparcie możnych.
– Więc czemu?
– Przegrałam, bo podniosłam rękę na starożytny pakt. Przelałam krew gwaranta, który skorzystał z prawa gościnności, prawa starszego niż ten zamek, niż królowie i imperatorowie, starszego niż magia. Bo to nie magia strzeże paktu, ani nie sprawia, że ta świeca płonie od setek lat. Gdyby w tej chwili Untharimowie przekroczyli granice, nie spadnie na nich magiczny deszcz ognia ani żadna z takich rzeczy. Ale wiem, że ich potęga złamałaby się, zanim przystąpiliby do oblężenia Mezadoru. To coś o wiele starszego, bardziej pierwotnego i nieuniknionego. I mogę cię zapewnić, że gdy nie będzie ani jednego gwaranta, a świece w Caldorze i Imperium zgasną, tysiące nieumarłych wkroczą do Caldoru ze wszystkich stron.
– Chcesz przez to powiedzieć, że…
– Nikt nie ośmieli się złamać paktu, nikt też nie zaatakuje gwaranta pokoju, gdy przekroczy granicę państwa. A gwarant w jednym albo drugim królestwie to jedyna nadzieja na uniknięcie wojny i przetrwanie pożogi. Jedyna szansa na to, by urosnąć w siłę i przeciwstawić się wrogom w przyszłości.
– I czego ode mnie oczekujesz? Że samotnie pojadę na północ?
– Oczywiście, że nie samotnie. Będę ci towarzyszyć.
– A ja mam być pasażerem z tyłu głowy? Nie, dziękuję bardzo.
– Myślę, że jakoś rozwiążemy ten problem.
*
Całe zamieszanie ominęło tylko jedną osobę. Jorn z Untharu, od równo stu lat caldorski gwarant, nadal siedział w swojej wieży, mimo że od samego rana katar już całkowicie przestał mu doskwierać. Patrzył teraz przez okno na uroczystość, o której dowiedział się wczoraj wieczorem. Ponoć królewski brat, Gildor, miał wyruszyć jako gwarant do ojczyzny Jorna w towarzystwie jakiegoś Orricka, prostego chłopaczka, którego nagle wyniesiono do rangi rycerskiej i obdarowano starożytnym mieczem.
Gdy dwóch młodzieńców zniknęło mu z oczu za zamkową bramą, Jorn pokręcił z niesmakiem głową i wrócił myślami do ważniejszych spraw. Zastanawiał się, kiedy przyniosą jego owsiankę i kolejną książkę do czytania.
Chciał już wrócić do łóżka, tyle że… już ktoś w nim leżał.
– To nie jest moje łóżko – mruknął staruszek. – W moim nie było trupa.
Nikt mu nie odpowiedział.
– Ech, czułem, że tak to się skończy. I co ja mam teraz robić? Szukać sobie drogi w zaświaty?
Odpowiedzią była głucha cisza
– O Wszechstwórco…
I Jorn z Untharu poczłapał w stronę schodów, nie zawracając sobie głowy otwieraniem drzwi. Bez jakiegokolwiek przewodnika czuł się jak najsamotniejszy człowiek na całym świecie.
– Nie żyję od paru minut i już mi się to nie podoba. Człowiek nawet po śmierci nie ma odrobiny spokoju i wszystko musi robić sam…
Jorn z Untharu miał teraz wiele na głowie. Musiał dowiedzieć się, o co chodzi w tym całym życiu pozagrobowym i czemu nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Nie miał czasu myśleć o tym, że za piętnaście minut służka przyniesie mu tacę ze śniadaniem i śmiertelnie się przerazi. Nie myślał o tym, że jego śmierć zmartwi wszystkie najważniejsze osoby w państwie.
A już zdecydowanie nie myślał o tym, że zarówno głęboko pod nim, jak i kilkaset mil stąd zgasły dwie bardzo ważne świeczki…