
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Minęło prawie dziesięć godzin od początku podróży, gdy noc rozciągnęła swą ciemność na całej długości horyzontu, pokrywając bezdroża gęstym mrokiem, a blady sierp księżyca zawisł na pozbawionym gwiazd niebie, nie dając światła, ciepła, ani nadziei. Drżałem, słysząc piskliwy głos jedynych mieszkańców tych okolic, tak bardzo różny od aksamitnego śpiewu, jaki wydają za dnia ich bracia w innych stronach świata. Bernar, choć był prawie ślepy, próbował wyśledzić je wzrokiem.
– Jest coś dziwnego w tym, jak poruszają się te stworzenia. Mógłby kto pomyśleć, że w ogóle nie potrzebują skrzydeł, ino płyną przez mrok, jak ryba płynie w wodzie.
Nie licząc odległego towarzystwa nocnych ptaków i ciągnących wóz koni pociągowych, byliśmy sami, ale mroczny, pełen rozpaczy cień kilkunastu innych istnień unosił się za nami. Bałem, przeraźliwie bałem się momentu, gdy znów będę musiał spojrzeć na nasz makabryczny ładunek. A ta chwila nadejdzie niebawem.
Znałem niektórych z tych ludzi. Szewc Rollison podkuwał mi buty, a u sklepikarza Gaspara kupowałem ubrania. Nawet płaszcz, który mam na sobie, kupiłem u niego. Ale przede wszystkim znałem Magdalenę. Och, ją znałem najbardziej.
Pamiętałem dotyk jej miękkiej dłoni, gdy spacerowaliśmy nad brzegiem rzeki. Uśmiech, w jaki układały się jej usta, oraz delikatne, przyjemne mrowienie, gdy składała pocałunek na moim policzku. Pamiętałem wszystkie magiczne chwile, które spędziliśmy wspólnie w dzieciństwie i wczesnej młodości.
Jej ciało, zawsze ciepłe i pełne życia, leżało teraz nieruchome i lodowato zimne, wśród kilkunastu innych martwych ludzkich powłok, niedbale przykryte starym, niszczejącym całunem. Wszyscy zostali powieszeni ostatniego ranka. Wszyscy spoczywali teraz na tyle naszego wozu, jadącego po przeklętej krainie, dawno zapomnianej przez ludzi i bogów.
Wojskowa junta, która sprawowała władzę od zakończenia wojny, bezlitośnie niszczyła wszelkie zarzewia buntu, zarówno prawdziwe, jak i urojone. Magdalena zawsze miała dobre serce, a po wojnie jej dobroć, mimo piętrzących się zagrożeń, jeszcze bardziej rozkwitła. Pomagała ukrywać się rodzinom kombatantów, przynosiła im jedzenie, bawiła się z ich dziećmi.
To, co dla jednych było miłosierdziem, w oczach innych stanowiło zbrodnie.
– Słyszysz? Ucichły.
Bernar od zapadnięcia zmroku uwagę poświęcał tylko ptakom. Małe, podobne do jaskółek, przemykały czasem w bladym świetle latarni, którą trzymaliśmy u podnóża. Nawet gdy nie było ich widać, w ciemności rozchodziły się piskliwe odgłosy, niczym dźwięki skargi, ponurej drwiny, albo pogardy. Teraz jednak rzeczywiście ucichły.
– Trzęsiesz się – zauważył Bernar.
– To przez chłód.
Pokręcił głową.
– To nie chłód, synu. Młody jesteś. Kiedyś się przyzwyczaisz, tak, jak i ja się przyzwyczaiłem.
Bernar od ponad pięćdziesięciu lat był ostatnim towarzyszem zmarłych, a ja od kilku dni pracowałem jako jego pomocnik. Był jedynym, który zgodził się przyjąć mnie do terminu. Słaby, chorowity chłopak z prowincji nie mógł liczyć na więcej.
Wisielców rozkazano nam pochować na Wzgórzu Cierpień, w miejscu, gdzie przed laty składano szczątki wszystkich złoczyńców, rzezimieszków i przestępców. Już od stuleci nikogo tam nie grzebano, ale junta wydała dekret przywracający dawny przepis. Ciało Magdaleny będzie gnić, otoczone przez prochy morderców, gwałcicieli i zwyrodnialców.
Wznoszące się wzdłuż starej drogi kurhany oznaczały, że dotarliśmy na miejsce. W nich pochowano dawnych strażników tego miejsca, którzy niegdyś pełnili tu służbę, pilnując, aby rodziny pochowanych na cmentarzu nie próbowały wykopać zwłok i przenieść je na wieczny spoczynek gdzieś z dala od tej przeklętego miejsca. Tak było dawniej. Obecnie nikt już nie stał tu na straży.
– Jak znajdziemy cmentarz w tych ciemnościach? – zapytałem Bernara.
Staruszek poruszył się na koźle, mocniej okrywając się płaszczem.
– Powinien być na wschodnim zboczu wzgórza, dwieście stóp od ostatniego kurhanu. Daj lejce. Ja pokieruje końmi.
Groby dawnych strażników ciągnęły się w różne strony, coraz gęściej, im wyżej się zapuszczaliśmy. Były zwykłymi, usypanymi z ziemi kopcami. Zauważyłem, że niektóre z nich są częściowo zniszczone.
– Być może rozpadły się pod wpływem wiatru – powiedział Bernar, odgadując moje myśli. – A może kiedyś wałęsały się w okolicy dzikie psy. Ale to nieważne. Teraz na pewno nikogo już tu nie ma.
Kiwnąłem głową. W powietrzu czuło się, że cała ta okolica jest od dawna martwa.
Pierwszy zauważyłem żelazne bramy cmentarza. Z oddali wydawały się potężne i majestatyczne, lecz gdy tylko się zbliżyliśmy, okazały się całkowicie przeżarte rdzą i zniszczone przez upływ czasu. Napis, który wisiał nad nimi, został całkowicie zatarty. Podobno głosił kiedyś „Tu leżą ci, których nie przyjęłaby żadna inna ziemia".
Przejechaliśmy wozem przez bramę. Mogiły położone wzdłuż wewnętrznej drogi były niemal zrównane z ziemią, co stało się zapewne przed wieloma laty, gdy jeszcze dowożono kolejnych straceńców do dalszych części cmentarza. Końskie kopyta i koła wozu dziś nie mogły im już bardziej zaszkodzić.
Bernar prowadził wóz ku wschodniej części nekropolii, a ja coraz bardziej drżałem. Miałem wrażenie, że zrobiło się jeszcze zimniej. Być może powodowała to świadomość, że chwila, w której będę musiał ponownie spojrzeć na ukryte pod całunem ciała, zbliża się niebłagalnie.
Uniosłem spod stóp latarnie, w nadziei, że jej światło i ciepło dodadzą mi otuchy. Zamiast tego blask płonącego wewnątrz ognia ukazał mi w głębi cmentarza kolejny widok, od którego ciarki przeszły mnie po plecach.
– Mistrzu Bernarze…
– O co chodzi, chłopcze?
– Wiele grobów jest rozkopanych – powiedziałem ochrypłym od zimna głosem. – Jest ich jeszcze więcej niż zniszczonych kurhanów przy drodze.
Pociągnął nosem i otarł go o rękaw płaszcza.
– Nie można się temu dziwić. Gdy odeszli wszyscy strażnicy, wielu ludzi zabrało stąd szczątki krewnych. Zapewne nie widzieli potrzeby, aby z powrotem zasypywać puste mogiły. Jeśli ten widok cię niepokoi, nie zwracaj na niego uwagi. I odstaw latarnie z powrotem na garę, bo poparzysz sobie dłonie.
Zrobiłem, jak kazał.
– Nie obawiaj się, chłopcze – dodał Bernar łagodniejszym tonem. – Niebawem będzie po wszystkim.
Niebawem? Minie wiele czasu, nim będzie po wszystkim. Teraz znajdowałem się w przedsionku koszmaru. Już za chwilę wykopiemy wielki dół, do którego wrzucimy wszystkie trupy, posypiemy je gaszonym wapnem, a potem przykryjemy ziemią. Matowo błękitne oczy Magdaleny spojrzą na mnie martwym wzrokiem, gdy ściągnę ją z wozu. Będę się trząsł, gdy jej twarz zniknie na zawsze wśród grud brunatnej ziemi, będę płakał odjeżdżając stąd, gdy robaki zaczną toczyć jej ciało. Do ust, których smak tak uwielbiałem, wpełzną oślizgłe glizdy, a gładką skórę poobgryzają żuki i larwy.
Zimno, zimno, lodowato zimno. Prawdziwy chłód dotyka tak ciała, jak i duszy. Kto tego nie doświadczył, ten nie wie nic o strachu i bólu.
Bernar zatrzymał wóz na skraju cmentarza. Położona na szczycie wzniesienia nekropolia kończyła się stromym zboczem, pod którym ziała przepaść. Pomiędzy urwiskiem a ostatnimi grobami pozostał jeszcze szeroki pas niezagospodarowanej ziemi.
– Myślę, że to będzie dobre miejsce… O ile jakiekolwiek miejsce tutaj można nazwać dobrym.
– Czy ten teren się w przyszłości nie osunie? – zapytałem
– Nie powinien. Klimat jest tu suchy, a gleba twarda.
Kiwnąłem głową. Staruszek wskazał palcem do tyłu.
– Zdejmijmy ciała.
– Już teraz? – Poczułem wewnątrz bolesne ukłucie. – Nie wykopiemy najpierw grobu?
– Zwyczaj nakazuje, żeby przed pochowaniem oddać im ostanie honory i odmówić pożegnalną modlitwę. Nie zrobimy przecież tego, gdy będziemy cali spoceni i umorusani ziemią.
Powoli zszedł z kozła. Miał ponad siedemdziesiąt lat, kulał na prawą nogę i czasami niedowidział, ale jak ten wiek zachował przyzwoitą sprawność. Oby żył jeszcze wiele lat. Nie wyobrażam sobie, abym mógł go zastąpić. Gdy tylko wrócimy do miasta, powiem mu, że rezygnuje z terminu i wracam na prowincję.
To tam znałem Magdalenę jako pełną życia, kwitnącą dziewczynę. Była dwa lata starsza ode mnie i wcześniej wyjechała za chlebem z rodzinnych stron. Gdy podążałem jej śladem, każdą chwilą marzyłem o ponownym spotkaniu. Nie sądziłem, że gdy następny raz ją zobaczę, będą prowadzić ją po Placu Wisielców na egzekucję.
Okryliśmy konie płachtami, aby nie zaziębiły się od coraz bardziej dokuczliwego chłodu. Bernar wyjął zza pazuchy woreczki z obrokiem i przywiązał im je do pysków. Potem skinął na mnie i ruszył w kierunku tylnej części wozu. Nadszedł czas.
Przełknąłem ślinę, gdy podnosiliśmy całun. Magdalena leżała na samej górze. Jej ciało okazało się bardziej zmaltretowane, niż zapamiętałem to przy załadunku. Głowę miała przekręconą w lewo pod nienaturalnym kątem, a pod obydwoma oczami, jak i wokół szyi, rysowały się sińce. Czarne włosy opadały w nieładzie na prawy policzek, przykrywając bliznę, jaką zadano jej nożem albo jakimś innym ostrym przedmiotem. Słyszałem, że uwięzionym kobietom cięto twarze, gdy nie chciały dobrowolnie zaspokajać pilnujących je strażników. Miała zniszczone paznokcie i poranione palce, co znaczyło, że walczyła. Nie miałem jednak wątpliwości, że w końcu musiała ulec.
Znieważali i zabawiali się jej ciałem nawet po śmierci. Po odcięciu ze sznura i ułożeniu na ziemi, jeden z żołnierzy ze śmiechem rozdarł Magdalenie bluzkę, odsłaniając jej piersi. Pozostali podchodzili i po kolei je obmacywali, rzucając najbardziej wstrętne i niegodne uwagi. Choć żołnierze byli dwukrotnie więksi i silniejsi ode mnie, rzuciłbym się na nich z drewnianym kijem, gdyby Bernar nie zagrodził mi drogi. Przestali dopiero wtedy, gdy sierżant krzyknął na nich, aby wydali ciała grabarzom.
Powoli, najłagodniej jak potrafiłem, uniosłem ciało Magdaleny, aby położyć je na całunie, który Bernar rozłożył na ziemi. Choć przed wyjazdem za pomocą igły i nici zaszyliśmy szybko jej rozdartą bluzkę, szew okazał się słaby i pękł, gdy ją podnosiłem. Jej nagie krągłości wysunęły się na zewnątrz, ku mojemu zmieszaniu i przerażeniu. Kilkakrotnie próbowałem przykryć je strzępami bluzki, ale wiatr, który zaczął dąć na cmentarzu, za każdy razem szybko ponownie je obnażał.
Zdjąłem z siebie płaszcz, żeby ją okryć. Bernar pokręcił głową i położył mi rękę na ramieniu.
– Przeziębisz i rozchorujesz. Myślisz, że chciałaby tego? Teraz jest jej już wszystko jedno, kto ją ogląda.
Strąciłem rękę staruszka i odburknąłem coś niemiłego, a potem delikatnie opatuliłem ciało Magdaleny moim płaszczem. Widywałem ją całkiem nagą, gdy przyjaźniliśmy się przed jej wyjazdem. Ale to było kilka lat temu, zanim jeszcze tak naprawdę stała się kobietą. Teraz powinna odejść w godności. Zasługiwała na to.
Z zamyślenia wyrwał mnie piskliwy odgłos, jaki rozległ się gdzieś w pobliżu. Niebawem dołączyły do niego następne. Ptaki wróciły.
Zdjęliśmy z wozu resztę trupów. Pan Gaspar i jego żona, którzy ukrywali w piwnicy poszukiwanych przez juntę uciekinierów. Młody Matias, którego powieszono, bo jego ojciec walczył na wojnie po niewłaściwej stronie. Stara pani Clement, stracona za odmowę wyjawienia, gdzie ukrywają się jej ścigani wnukowie. Szewc Rollison, na którego ktoś doniósł, że trzyma w szafie mundur rebeliantów. I inni, których nie znałem nawet z imienia, ale których połączył ten sam tragiczny los.
Niebawem na ziemi leżało trzynaście ciał. Od ich przenoszenia dłonie tak mi zdrętwiały z zimna, że prawie nie dopływała do nich krew.
Jeden z ptaków przysiadł w zasięgu światła naszej latarni, lądując na odchylonej furcie wozu. Spojrzał na nas czarnymi ślepiami, przechylając na bok zakończony ostrym dziobem łepek. Patrzył tak przez chwilę, po czym odleciał, znikając gdzieś w mroku, jak reszta jego braci. O ich obecności przypominało tylko coraz donioślejsze popiskiwanie.
Bernar wyjął poświęcony olejek i upuścił po kropli na czoło każdego z nieszczęśników, odmawiając jednocześnie słowa starej modlitwy. Powtarzałem je za nim, choć od chłodu dzwoniły mi zęby i trzęsły się usta.
– Robi się coraz większy ziąb – mruknął Bernar, gdy zakończył krótką ceremonię.
Ziemia zamarzła na kość. Trudno było w nią wbić łopatę, nie mówiąc o kopaniu. Trudziliśmy się z całych sił, ale stwardniała gleba nie chciała ustąpić.
Coraz więcej ptaków krążyło i siadało wokół wozu. Widocznie przyciągało je ciepło latarni. Zastanawiałem się, jak te stworzenia mogą tu przetrwać, w tak martwej i przeraźliwie zimnej okolicy, zwłaszcza krążąc w nocy, kiedy wszystko jest jeszcze bardziej zziębnięte i przerażające.
– Podobno kiedyś były ich tu całe chmary – powiedział Bernar, opierając się na łopacie. – Obsiadywały wszystkie drzewa i wypełniały cały cmentarz swoimi głosami. Teraz i ich jest coraz mniej.
Kiwnąłem bez zainteresowania głową. Ta okolica nie zasługiwała, żeby istniało tu cokolwiek żywego. Jeśli te ptaki tak długo tu przetrwały, dla mnie znaczyło to tylko tyle, że są tak samo przeklęte jak ona.
Bernar odłożył łopatę.
– To na nic. Możemy się trudzić do białego rana, ale i tak niewiele zdziałamy. Musimy poczekać do jutra, aż wzejdzie słońce i trochę ogrzeje grunt. Teraz jest zbyt twardy.
– Poczekać? – zapytałem, nie wierząc w to, co słyszę. – Tutaj?
– Ano. Nie opłaca nam się przecież wracać przez całą noc do miasta, żeby zaraz z rana wyruszyć z powrotem i znów dojechać tu pod wieczór.
Zastygłem w bezruchu i zmierzyłem go lodowatym spojrzeniem.
– Nie będę spał w wozie! Oni tam przed chwilą leżeli!
Włożyłem w te słowa całą stanowczość i zdecydowanie, na jakie mogłem się zdobyć. Bernar bez mrugnięcia okiem wytrzymał na sobie mój wzrok. Był zbyt stary i zbyt wiele już widział, żeby poruszył nim gniew cherlawego chłopaka, stojącego na mrozie w samej koszuli.
– Nie będziemy spać w wozie – odparł spokojnie. – Na środku cmentarza widziałem małą, murowaną kapliczkę. Możemy przenocować w jej wnętrzu.
Ja także zauważyłem wcześniej niewielki budynek z zatkniętym na dachu żelaznym krzyżem i zniszczonymi figurami dwóch aniołów, umieszczonymi nad wejściem.
– Weź płaszcz. Ściany uchronią nas od wiatru, ale w środku i tak będzie lodowato.
– Nie. Niech zostanie tam, gdzie jest.
Westchnął ciężko.
– Chłopcze, nie chcę, żebyś się zaziębił. Wszyscy żywi potrzebują ciepła.
Nie odpowiedziałem już nic, tylko wziąłem latarnie i niepewnym krokiem przeszedłem między grobami. Bernar jeszcze raz westchnął i ruszył za mną.
Drzwi kapliczki nie domykały się, pozostawiając przy drzwiach wąską szczelinę. W środku było brudno i tylko trochę cieplej niż na zewnątrz. Niewielki ołtarz stał pusty, a ławki były spróchniałe i nie nadawały się do siedzenia.
Ułożyliśmy się na twardej podłodze. Ustawiłem lampę między nami, a potem obróciłem się w drugą stronę, aby nie oślepiało mnie jej światło. Pod głowę podłożyłem sobie zwinięty worek na obrok i ze skrzyżowanymi ramionami spróbowałem zasnąć.
Słychać było świszczący w szczelinie wiatr. I ptaki, z ich przeciągłym piskiem.
Starałem się o niej nie myśleć, ale nie byłem w stanie. Wspomnienia dawnych dni przesuwały się jedno po drugim. Łzy popłynęły mi po policzkach. To było na swój sposób piękne…
…ale potem napłynęły obrazy sprzed kilku chwil. Zimne, zniszczone ciało, bez śladu dawnego ciepła. Ale wciąż, och, wciąż piękne. Jej piersi wysuwające się z rozdartych łachmanów… Boże! To obrzydliwe tak myśleć!
Obrzydliwe… Niegodne…
– Nie martw się, Raff – powiedziała, głaszcząc moje włosy swoją delikatną dłonią. – Nie lubię, gdy jesteś smutny.
Leżała tuż obok. Czułem miękkość i ciepło jej drobnego ciała, oraz jej słodko pachnący oddech. Na czerwonych, kwitnąco żywych ustach, rozkwitł uśmiech zdolny rozgrzać nawet najtwardszy lód.
– Magdalena, ja… Chciałem ci, powiedzieć, że…
– Cii! – szepnęła. – Nic nie musisz mówić. Przecież wiesz, że zawsze potrafię odgadnąć, co chcesz powiedzieć, nim jeszcze zdążysz otworzyć usta.
– Naprawdę?
– Oczywiście.
Była taka jak zawsze. Nie było na niej ani śladu cierpienia, krzywdy i śmierci. Koszmar minął. Nie… Koszmar nigdy się nie wydarzył.
Uśmiechnęła się znowu, ale tym razem jakoś tak inaczej.
– Wiem też, o czym myślisz teraz.
Nie odrywając hipnotyzującego wzroku od moich oczu, powoli uniosła bluzkę do góry, odsłaniając skrywane pod spodem tajemnice.
– Magdalena…
– Cii, głuptasie! Dotknij, zamiast mówić.
Wzięła moją dłoń i przycisnęła ją do siebie. Przesunąłem ją po nich, pełen niewysłowionego odczucia.
Poruszyła się, a potem nieprzyjemnie zachichotała.
– Pamiętasz, gdy pokazałam ci je po raz pierwszy? – zapytała. – Były wtedy jeszcze małe, ledwo zakwitłe. Przestraszyłeś się i uciekłeś, nawet się nie przyglądając.
Coś zmieniło się na jej twarzy.
– Zawsze byłeś głupi i tchórzliwy. Dlaczego mnie nie obroniłeś, gdy cię potrzebowałam? To ty powinieneś tam wisieć zamiast mnie!
Przestraszyłem się jej wzroku, który nagle utracił cały urok, stając się zimnym i bezlitosnym.
– Dlaczego tak mówisz? – wyjąkałem. – Ja zawsze…
– Zamknij się! Gwałcili mnie i zabili, a ty nic nie zrobiłeś! O czym wtedy myślałeś, ty głupcze? O moim ciele? Nie zasługujesz na nie.
– Okryłem cię płaszczem…
– Okryłeś mnie płaszczem! A wcześniej gapiłeś się na moją nagość, jak dzikie zwierzę! Dopiero teraz masz odwagę, gdy jestem zimna i pusta?
Zauważyłem jej przekręconą głowę, bliznę na twarzy, siniaki na całym ciele.
– Wiesz co? Skoro tak bardzo pragniesz mojego ciała, to w takim razie je dostaniesz.
Chwyciła mnie za gardło, zbliżając okaleczoną twarz. Za jej pustymi oczodołami pełzały robaki, a z otwartych ust wyfrunęła ćma. Sine, trupie wargi musnęły moją skórę, spychając mnie w najgłębszą otchłań strachu i agonii.
Obudziłem się gwałtownie, z krzykiem na ustach. Potrzebowałem kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić.
– To był sen – powiedziałem sam do siebie. – To był tylko sen.
Było przerażająco zimno. Cały zesztywniałem, nie licząc moich członków, które trzęsły się, jakby zastygły w jakimś spazmatycznym odruchu. Położyłem się z powrotem, obracając się w kierunku ciepła latarni.
Wtedy zauważyłem, że Bernar zniknął.
– Mistrzu Bernarze?
Wstałem, ująłem w dłonie latarnie i odchyliłem żelazne drzwi, wychodząc na zewnątrz. Od razu omiótł mnie podmuch lodowatego powietrza. Nie wiem, jak długo spałem, ale ciemność ani trochę się nie rozrzedziła. Musiał być środek nocy.
Figury dwóch aniołów beznamiętnie patrzyły w mrok. Na ich kamiennych, zniszczonych obliczach, ledwie dało się dostrzec rysy twarzy.
– Mistrzu Bernarze!
Odpowiedziały mi piski. Dziesiątki, potem setki pisków. Nocne stworzenia wypełniły powietrze swoim wielogłosem, niczym w odpowiedzi na moje wołanie. Było to dziwne i niepokojące, ale miałem wrażenie, jakby chciały mi coś oznajmić.
– Mistrzu Bernarze?
Ponownie jedyną odpowiedzią były ptasie piski, jeszcze donioślejsze niż poprzednio.
Uniosłem latarnie, aby więcej widzieć. Ptaki całkowicie obsiadły nieliczne drzewa, jakie rosły na cmentarzu, aż po najbardziej lichą gałązkę. Jeszcze więcej krążyło w powietrzu, tworząc swoimi czarnymi piórami ciemność poruszającą się w ciemności. Było ich mnóstwo, przerażająco wiele.
Przestąpiłem nad rozkopanym grobem. Gwałtowny podmuch wiatru o mało nie strącił mnie do środka. Spłoszył też na chwilę ptaki, które poderwały się z drzew, trzepocząc skrzydłami i kołując dookoła, nim znowu część z nich usiadła na gałęziach. Dla większości brakowało miejsca. Popłynęły wraz z mrokiem w inne części nekropolii. Z każdą chwilą zdawało się ich przybywać. Musiały przyfrunąć tu wszystkie, jakie żyły w okolicy.
Co was tu przyciąga? Czego tu chcecie? Przecież tu nic nie ma.
Zdawało mi się, że wśród popiskiwań dosłyszałem też kroki dochodzące ze wschodniej części nekropolii.
– Mistrz Bernar?
Gdy ruszyłem w tamtym kierunku, spostrzegłem, unosząc głowę, że zmierza tam także wiele ptaków. Płynęły w powietrzu szerokim strumieniem, niczym piskliwa rzeka czarnego pierza.
Kroki ucichły. Zatrzymałem się i rozejrzałem. Mimo panującej ciemności, przenikliwego chłodu i wstrząsających mną drgawek, nie mogłem nie zauważyć jednego. Ptaki zmierzały w konkretne miejsce, na wschodni skraj cmentarza. Tam, gdzie ułożyliśmy ciała.
Nagle z ciemności, zza jednego z nielicznych nagrobków, wyłoniła się jakaś sylwetka. Krzyknąłem i upuściłem latarnie.
– To ja, chłopcze.
Bernar stanął przede mną, przygarbiony i opatulony po uszy swoim płaszczem. Również trząsł się i drżał, i coś mówiło mi, że nie tylko z zimna.
Drążącą ręką wskazałem na wschód.
– Mistrzu… co… co tam się dzieje?
Nie odpowiedział.
– Mistrzu?
– Wyszedłem, żeby się odlać. – powiedział cicho. – Potem usłyszałem hałasy. Poszedłem sprawdzić i…
Zamilkł, opuszczając głowę. Chciałem go minąć, ale zatrzymał mnie, obejmując ramieniem.
– Nie, chłopcze, nie idź tam.
– Ale dlaczego? Co tam się dzieje?
– Jesteś przemarznięty i cały się trzęsiesz. Musisz się ogrzać. Choć, wracamy do kaplicy. Oddam ci mój płaszcz.
– Nie chcę go. Powiedz mi, co tam się dzieje!
Jego usta milczały, ale stare, zmęczone oczy, zazwyczaj obojętne i matowe, teraz gorzały zastygłym w nich zdziwieniem i przerażeniem, po części udzielając mi odpowiedzi.
„Każdy potrzebuje ciepła".
Żyły tu od lat, skazane na wieczny chłód przez naturę, przeznaczenie, albo jakiegoś okrutnego ptasiego boga. Lodowaty wicher, wiejący przez cały rok, wciskał się w każdą szczelinę, każdy otwór, jaki udało im się znaleźć w drzewach. Pisklęta obumierały z zimna, z wielu jaj w ogóle nie wykluwało się życie.
Dlatego zawsze szukały ciepła wszędzie, gdzie tylko mogły je znaleźć. Tego, co teraz, nie robiły już od wielu pokoleń, ale zbiorowa, dziedziczna świadomość zakodowała tą metodę i nakazywała wykorzystać, skoro pojawiła się możliwość.
Kolejne ptaki sfrunęły w dół, lądując na leżących na ziemi ciałach. Krótkie, ale twarde dzioby i małe, lecz ostre szpony uderzały i szarpały, odrywając kolejne kawałki mięsa. Otwory w ciałach były już wystarczająco głębokie, ze środka wypłynęła większość krwi, wydziobano i wyciągnięto jelita. Niebawem we wnętrznościach uwiją z nich gniazda, w których samice złożą jaja, ukryte głęboko w środku przed wiatrem i chłodem. Reszta przycupnie dookoła, na twarzach, ramionach, rozdziobanych brzuchach, i będzie tak siedzieć, zmieniając się co jakiś czas, zapewniając ciepło potrzebne do narodzin młodych.
Nie obsiadły tylko jednego ciała. Owinięto je w płaszcz, podszyty od spodu grubą, utwardzoną skórą, która stanowiła dla ich szponów i dziobów zbyt trudne wyzwanie.
To właśnie ciało wyciągnęła ze stosu dwójka ludzi, która odważyła się przyjść nad rankiem. Ptaki obojętnie popatrzyły na starca i młodzieńca swoimi nieruchomymi, czarnymi ślepiami i pozwoliły im je zabrać. Tamto ciało nie miało dla nich żadnej wartości. Nie mogło dać ciepła.
Pierwsze zdanie jest tragiczne. Przykład "jak nie należy zaczynać opowiadań". O wiele za długie i przesycone do bólu patosem (do tego mamy barrrdzo mrrrroczną i ciemną noc, w której widoczny jest tylko cienki i nie dający światła sierp księżyca (nie powinien być czasem z wielkiej litery?) , ale za to nie ma ani jednej gwiazdy - a to dlaczego? jakieś nowe prawa optyki?). Na szczęście, dalej jest dużo lepiej. Czyta się nieźle, wciąga. Za to zakończenie znów jest przepatosowane i mało logiczne - jakie ciepło z trupów? Jakie gniazda w zwłokach? Zwłoki się rozkładają a toksyny z rozkładu białek to nie jest środowisko dla jaj/piskląt. Poza tym, skąd wypływająca krew w zwłokach (które na oko są martwe od co najmniej 24h) i to przy zimnie? Serce nie pracuje, krew nie płynie.
Trafiło się też kilka usterek technicznych: "wyjechała za chlebem z rodzinnych stron." - co, "chleb z rodzinnych stron" zaczęli produkować gdzie indziej? Powinno raczej być "wyjechała z rodzinnych stron za chlebem."
" powiem mu, że rezygnuje z terminu i wracam na prowincję." - rezygnuję powinno być chyba.
" jej dobroć, mimo piętrzących się zagrożeń, jeszcze bardziej rozkwitła. " - jakoś rozkwitająca dobroć mi zgrzytnęła. Dobroć nie kwitnie, imo. Albo się jest dobrym, albo nie.
"Gdy podążałem jej śladem, każdą chwilą marzyłem o ponownym spotkaniu" - czegoś w tym zdaniu zabrakło.
Do tego, stylizacja czasem się pojawia a czasem znika. Ujednoliciłabym, albo stylizacja konsekwentna albo brak.
Dałabym 4.
Pozdrawiam,
B
Nagromadzenie mrrrocznych i tragicznych opisów niestety śmieszy zamiast straszyć. Na szczęście z tego się zazwyczaj wyrasta.
OK, do konkursu.
Nieźle napisane opowiadanie, choć w ogóle nie jest straszne (sam cmentarz i zwłoki horroru automatycznie nie czynią). Czyta się je przyjemnie.
Najsłabszy fragment to zakończenie - tu w pełni zgadzam się z Bellatrix, nie jest ono logiczne.
Pozdrawiam.
Opowiadanie widziałam jak film w zwolnionym tempie. Podobało mi się. Choć rzeczywiście pierwsze zdanie przedobrzyłeś. Końcówka mogłaby stanowić myśli Bernara, który nie chciał pokazać młodzieńcowi tej strasznej prawdy. Generalnie nastrój chwili oddany . "Będę się trząsł, gdy jej twarz zniknie na zawsze wśród grud brunatnej ziemi, będę płakał odjeżdżając stąd, gdy robaki zaczną toczyć jej ciało. Do ust, których smak tak uwielbiałem, wpełzną oślizgłe glizdy, a gładką skórę poobgryzają żuki i larwy." - podziałało na moją wyobraźnię...
Pzdr
A mnie tam się podobało. Jak stary, czarno-biały film. Jakoś nawet nie zwróciłam uwagi na niezgodność z prawami fizyki i biologii :) Wkradło się trochę niezręczności stylistycznych, ale ogólnie czyta się dobrze. Wciąga, zastanawia, intryguje.