- Opowiadanie: Marok - Nie patrz tak na mnie

Nie patrz tak na mnie

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Nie patrz tak na mnie

Obu­dzi­łem się prze­ko­na­ny, że bu­dzik sto­ją­cy na szaf­ce noc­nej jest kotem. Prze­ra­że­nie, które przy­szło z tą myślą, spa­ra­li­żo­wa­ło moje ciało od stóp do głów. Po­czu­łem, jak zimny pot spły­wa po ple­cach, jak prze­ście­ra­dło za­czy­na lepić się do łydek i stóp ni­czym wy­sma­ro­wa­ne mio­dem. Ten kot był inny. Nie jakiś tam po­czci­wy da­cho­wiec. Miał żółte oczy, wiel­ko­ści do­rod­nych cy­tryn, któ­ry­mi spo­glą­dał na mnie w bez­ru­chu. Szara, prę­go­wa­na sierść wy­glą­da­ła jak stary, zno­szo­ny płaszcz, wi­szą­cy w bab­ci­nej sza­fie, przy­bi­ja­ją­cy piąt­kę z naj­star­szy­mi mo­la­mi. Nie wiem, ile trwa­łem w tym prze­ko­na­niu, ale wy­star­cza­ją­co długo, żeby coś się zmie­ni­ło.

Z łóżka zwlo­kłem się nie­chęt­nie. Nic no­we­go, po­wie­cie, ale przy­się­gam, że moje po­ran­ki zwy­kle trwa­ły krót­ko i z miej­sca prze­ra­dza­ły się w dzień na wy­so­kich ob­ro­tach. Tym razem mia­łem opory nawet przed po­ran­nym prysz­ni­cem. Na ocze­ki­wa­nie, zanim z dyszy za­cznie le­cieć cie­pła woda, na mo­zol­ne sma­ro­wa­nie ciała żelem. Zmu­si­łem się, a potem wy­szo­ro­wa­łem zęby. I wtedy zo­ba­czy­łem go po raz drugi. Sie­dział na pral­ce, w miej­scu, gdzie przed mo­men­tem stał nie­wiel­ki kosz na brud­ną bie­li­znę. Te same, prze­ra­ża­ją­ce śle­pia, wy­pło­wia­ła sierść. Spo­glą­dał na mnie, pra­wie nie od­dy­cha­jąc. Wy­glą­dał jak nie­moż­li­wie re­ali­stycz­na fi­gur­ka. Prze­tar­łem oczy, od­krę­ci­łem oba kurki i ob­my­łem twarz wodą. Ga­pi­łem się na wła­sne od­bi­cie i prze­ko­ny­wa­łem, że to wszyst­ko jest po pro­stu wy­ni­kiem prze­pra­co­wa­nia, złego snu. Nie po­wiem, by­wa­łem w miesz­ka­niu go­ściem. Ale umysł wie­dział swoje. Two­rzył sce­na­riu­sze, za­pa­lał ostrze­gaw­cze lamp­ki. Ja jed­nak ro­bi­łem swoje. Po­sze­dłem do kuch­ni, zja­dłem szyb­kie śnia­da­nie. Od­sta­wi­łem kawę. Wo­la­łem nie do­kła­dać sobie wra­żeń. Czu­łem się jak po kilku fi­li­żan­kach czar­nej. Zanim wy­sze­dłem z miesz­ka­nia, kon­spi­ra­cyj­nie obej­rza­łem się za sie­bie. Drzwi do sy­pial­ni były uchy­lo­ne. Na szaf­ce noc­nej stał czer­wo­ny bu­dzik retro.

Mówią, że żadna praca nie hańbi. Moja nie była wiel­ką skazą na god­no­ści, ale wy­wo­ły­wa­ła uśmiech po­li­to­wa­nia, gdy opo­wia­da­łem o niej zna­jo­mym. Kle­pa­li po ple­cach, wy­mie­nia­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. „Uśmie­cha­my się, pa­no­wie. Po­szy­dzi­my potem”. Ak­cep­to­wa­łem to, bo nie mia­łem wyj­ścia. Szcze­gól­nie latem, kiedy sezon prze­ży­wał za­trzę­sie­nie. Etat jako ma­skot­ka lo­kal­nej dru­ży­ny ko­szy­kar­skiej. Nic spe­cjal­ne­go. Dużo ska­ka­nia i syn­drom spo­co­nych pach w gra­ti­sie. Ubz­du­ra­li sobie, że zie­lon­ka­wy owad, przy­po­mi­na­ją­cy ko­micz­ne kre­atu­ry z Żoł­nie­rzy Ko­smo­su, bę­dzie ide­al­ną re­kla­mą dru­ży­ny. Z za­rzą­dem się nie dys­ku­tu­je. Można je­dy­nie wy­śmie­wać każ­de­go z człon­ków na po­ta­jem­nych li­ba­cjach.

Za­par­ko­wa­łem ledwo dy­cha­ją­ce­go Golfa na par­kin­gu nie­opo­dal bo­iska, gdzie miał ro­ze­grać się mecz po­mię­dzy naszą dru­ży­ną, a ja­ki­miś pro­fe­sjo­nal­ny­mi ko­no­wa­ła­mi, któ­rzy po­dob­no kie­dyś mieli nawet szan­sę grać w re­pre­zen­ta­cji (nie wszy­scy). Cóż, niby nie­wiel­ka róż­ni­ca, a jed­nak ko­lo­sal­na. Za­bra­łem z tyl­nej ka­na­py torbę z ko­stiu­mem i po­sze­dłem nie­śpiesz­nie w stro­nę szat­ni. Trzy drew­nia­ne budy z prze­źro­czy­sty­mi da­cha­mi z plek­si były mocno nad­gry­zio­ne zębem czasu. Odra­pa­ne deski, scho­dzą­ca pła­ta­mi farba i drzwi do­my­ka­ją­ce się na słowo ho­no­ru. Wy­raź­nie od­sta­wa­ły na tle od­bu­do­wa­ne­go kom­plek­su boisk i no­we­go placu zabaw. W dro­dze do jed­nej z nich mi­ną­łem się z tre­ne­rem. Był moim nie­ofi­cjal­nym sze­fem.

– Dzień dobry – po­wie­dzia­łem.

– Jaki dobry? Chyba dla cie­bie – od­parł zrzę­dli­wie i znik­nął za ro­giem.

Po­my­śla­łem, że to trema. Jego dru­ży­na miała grać z „pra­wie” kadrą na­ro­do­wą. Ale tak na­praw­dę facet był nie­speł­nio­nym ko­no­wa­łem i rzad­ko kiedy mie­wał ludz­kie od­ru­chy. Zła­pa­łem klam­kę. Drzwi ustą­pi­ły z tru­dem. Od progu czuć było efek­ty braku od­po­wied­niej wen­ty­la­cji. Wcho­dzi­łeś do za­tę­chłej nory, w któ­rej te­sto­ste­ron z ze­szłe­go mie­sią­ca nadal osia­dał na ścia­nach i ław­kach, a z ubi­ka­cji cią­gnę­ło uryną go­rzej niż w pi­jac­kiej me­li­nie. Nie za­sła­nia­łem ust, bo mia­łem na sobie spoj­rze­nia czte­rech „na­szych”. Sie­dzie­li na ław­kach i ga­pi­li się jak na ucie­ki­nie­ra za­kła­du dla obłą­ka­nych.

– Wolne? – spy­ta­łem. Mia­łem w zwy­cza­ju upew­niać się, czy moja obec­ność nie jest pro­ble­mem. Z na­pom­po­wa­ny­mi dry­bla­sa­mi, któ­rzy widzą w tobie tylko klau­na ba­wią­ce­go dzie­ci, trze­ba uwa­żać. Być za­wsze krok dalej niż oni.

Od­po­wiedź była aż za do­słow­na. Zbyli mnie, wra­ca­jąc do swo­ich gadek. Znowu sta­łem się tylko cie­niem prze­my­ka­ją­cym obok. Za­ją­łem część szat­ni przy ubi­ka­cji. Pro­wa­dzi­ły tam od­dziel­ne drzwi z ro­sną­cą każ­de­go roku dziu­rą. Usia­dłem na ławce i zo­ba­czy­łem, że nie je­stem sam. Sie­dział przede mną. Tak samo nie­rze­czy­wi­sty, a jed­nak re­al­ny. Wy­ba­łu­szo­ne śle­pia śle­dzi­ły każdy mój ruch. Sta­ra­łem się nie zwra­cać na niego uwagi. Wy­ją­łem ko­stium z torby i spraw­dzi­łem, czy mam kom­plet ręcz­ni­ków. Kątem oka ob­ser­wo­wa­łem sier­ściu­cha. W świe­tle dnia bi­ją­cym przez pół­prze­źro­czy­sty dach wy­da­wał się być u kresu swo­ich dni, choć spoj­rze­nie, jakim mnie ob­da­rzył, było pełne cie­ka­wo­ści i życia. Za drzwia­mi trwa­ła kon­tro­lo­wa­na ustaw­ka dwóch uta­len­to­wa­nych ko­szy­ka­rzy ligi po­wia­to­wej, dla któ­rych ma­rze­niem jest zdo­być pu­char sta­ro­stwa po­wia­to­we­go. Przy­glą­da­li­śmy się sobie, kiedy skoń­czy­ły mi się opcje zaj­mo­wa­nia uwagi czymś innym, a on nadal tam był. O wiele dłu­żej niż wcze­śniej. I o wiele re­al­niej­szy niż wtedy. Znik­nął kiedy po­sze­dłem do ubi­ka­cji. Zmu­si­łem się, aby pę­cherz opróż­nił marne re­zer­wy. Kiedy wró­ci­łem, oprócz wrza­wy w przed­niej czę­ści szat­ni, było nor­mal­nie.

 

****

 

– Słu­chaj, bo dwa razy nie będę po­wta­rzał. Będą nowe ba­cho­ry, nowi ki­bi­ce. Mu­sisz… no wiesz, za­pier­do­lić dobre show, ro­zu­miesz? – Tre­ner za­cią­gał się ru­skim pa­pie­ro­sem po co dru­gim sło­wie. Ręka drża­ła, co pró­bo­wał nie­udol­nie ukryć, tylko bar­dziej zwra­ca­jąc uwagę na symp­to­my tremy.

– Zro­bię naj­lep­szy wy­stęp w ka­rie­rze – za­pew­ni­łem.

Tre­ner uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem.

– W ja­kiej ka­rie­rze? Ka­rie­rę to robią moi. Za­gra­ją z pierw­szą ligą. A ty? – ozna­czył mnie, pal­cem wy­pusz­cza­jąc z ust kłąb dymu. – Ty je­steś za­baw­ką dla dzie­ciar­ni i gości. Muszą wie­dzieć, że ce­ni­my sobie pro­fe­sjo­na­lizm w każ­dym aspek­cie. Rób, co mu­sisz, naj­le­piej jak mo­żesz. Dzi­siaj spe­cjal­ny test. Jak za­wa­lisz, wy­pie­przę cię oso­bi­ście.

Od­szedł tak jak stał, ge­stem palca dając mi sy­gnał z da­le­ka, że mogę wra­cać do szat­ni i cze­kać na "zie­lo­ne świa­tło" do bła­ze­na­dy. Zwy­kle był to jakiś chły­stek, który wbie­gał zdy­sza­ny do kan­cia­py i mówił, że mogę wcho­dzić, bo tre­ner już mnie prze­kli­na. Cza­sa­mi życie jest do dupy, a cza­sa­mi marzę tylko o tym.

Sie­dzia­łem w szat­ni, na­słu­chu­jąc gwaru za ścia­ną. Go­ście przy­by­wa­li tłum­nie, co ozna­cza­ło, że na bank za­peł­nią wszyst­kie miej­sca try­bun. To z kolei po­wo­do­wa­ło zwięk­sze­nie pre­sji. Kto by po­my­ślał, że wy­głu­py w ko­stiu­mie ko­smicz­ne­go owada mogą pod­le­gać ja­kiej­kol­wiek oce­nie? Na szali była moja do­dat­ko­wa pen­sja. Nie­du­ża, ale w wielu sy­tu­acjach zba­wien­na. God­ność już wo­ła­ła o po­mstę do nieba. Wo­la­łem nie wy­czer­pać ostat­nich jej za­pa­sów.

Wrza­wa rosła. Jak na za­wo­ła­nie do szat­ni wbiegł jakiś dzie­ciak. Miał na sobie o wiele za duży strój do ko­szy­ków­ki. Sta­nął w progu, opie­ra­jąc dło­nie o fu­try­nę. Od­dy­chał cięż­ko, jakby skoń­czył wła­śnie ma­ra­ton śmier­ci.

– Już? – spy­ta­łem.

Chło­piec kiw­nął tylko głową. No to za­czy­na­my ka­ba­ret.

*****

 

Jak to się za­czy­na? Ze szcze­gó­ła­mi? Je­ste­ście bez­li­to­śni! Ale niech bę­dzie. Kiedy wy­sze­dłem z kan­cia­py, spo­tka­łem dwóch re­zer­wo­wych. Nie omiesz­ka­li sko­men­to­wać tego, jak idio­tycz­nie wy­glą­dam. Mia­łem przy­no­sić wstyd dru­ży­nie. Wło­da­rze klubu mieli inne zda­nie. Dla nich byłem atrak­cyj­nym ką­skiem skie­ro­wa­nym do naj­młod­szej wi­dow­ni, cią­gną­cej z ro­dzi­ca­mi na mecze to­wa­rzy­skie i nie tylko. Sta­ną­łem w wą­skim przej­ściu po­mię­dzy szat­nia­mi. W od­le­gło­ści dwu­dzie­stu me­trów ode mnie znaj­do­wa­ła się pierw­sza brama, za nią plac zabaw, a potem ko­lej­na, pro­wa­dzą­ca już na bo­isko. Obie były otwar­te i cze­ka­ły, aż je prze­kro­czę gro­te­sko­wym, za­wa­diac­kim kro­kiem. Za­czą­łem spek­takl. Wrza­wa rosła, ki­bi­ce krzy­cze­li, serce wa­li­ło mi jak osza­la­łe.

Był o wiele więk­szy niż przed­tem. Wiel­ko­ści do­ro­słe­go fa­ce­ta. Sie­dział na chod­ni­ku w przej­ściu dru­giej bramy. Ob­li­zy­wał mo­zol­nie łapę, z cią­gle wy­ba­łu­szo­ny­mi, żół­ty­mi śle­pia­mi. Po­czu­łem, jak strach prze­ni­ka ko­stium i wpeł­za pod skórę ni­czym larwy. To bez sensu, po­my­śla­łem. Nikt go nie widzi oprócz mnie. Lu­dzie wi­wa­to­wa­li tak samo jak wcze­śniej. A on, ni­czym pan na wło­ściach, cze­kał tam na mnie, jakby wie­dział, że to jest je­dy­na droga do bo­iska. Nie chcia­łem zwal­niać. Nie mo­głem. Czu­łem na sobie wzrok tre­ne­ra. Świ­dro­wał mnie tymi ma­ły­mi, bursz­ty­no­wy­mi oczka­mi za­głę­bio­ny­mi w oczo­do­łach i skry­ty­mi lekko pod fał­da­mi oka­za­łych łuków brwio­wych. Ro­bi­łem pa­ja­cy­ki, bie­głem tyłem, ma­cha­łem na oślep ku ucie­sze dzie­ciar­ni. A ten kocur nadal tam był. Stał jak słup, pa­trzył na mnie i… uśmie­chał się! Pysk przy­brał nie­re­al­nie ludz­ki kształt. Po­ja­wi­ły się usta, sze­ro­kie i po­si­nia­łe jak u nie­bosz­czy­ka. Gro­te­sko­wy pół­księ­życ uśmie­chu, który za cho­le­rę nie chciał znik­nąć, tak samo jak jego wła­ści­ciel.

 

****

 

Za­mkną­łem oczy. Być może mia­łem w gło­wie kilka in­nych po­my­słów, ale na pod­ję­cie de­cy­zji były dwie se­kun­dy. Po chwi­li po­czu­łem na ciele przej­mu­ją­cy chłód. Gdy otwo­rzy­łem oczy, le­ża­łem na bo­isku, w oto­cze­niu ro­ze­śmia­nych mord ba­cho­rów. Oto­czy­ły mnie, wy­ty­ka­ły pal­ca­mi. Z ust są­czy­ły pianę. Wśród nich stał kot. Był o wiele bar­dziej ludz­ki. Tylko oczy po­zo­sta­ły takie jak za­wsze. Nadal ol­brzy­mie i wpa­tru­ją­ce się we mnie. Dzie­ciar­nia po­wta­rza­ła w głos: wy­la­tu­jesz, wy­la­tu­jesz, wy­la­tu­jesz…

 

****

Wró­ci­łem do rze­czy­wi­sto­ści. Tej praw­dzi­wej, re­al­nej do bólu jak krzy­ki tre­ne­ra sto­ją­ce­go gdzieś mię­dzy dry­bla­sa­mi z jego dru­ży­ny. Krzy­czał do mnie coś w stylu: Za­cznij ska­kać pie­przo­ny ama­to­rze! Może nie do­kład­nie w tej ko­lej­no­ści, ale sens był po­dob­ny. Zro­bi­łem, jak mówił. Kot znik­nął, a ja mia­łem do wy­ko­na­nia za­da­nie. Po­zo­stał jed­nak przej­mu­ją­cy chłód. Jak ark­tycz­ny wiatr, dla któ­re­go nie jest prze­szko­dą ani ko­stium, ani ubra­nie pod nim. Ska­ka­łem jak nar­ko­man po kry­tycz­nej dawce, ma­ją­cy przed sobą kra­inę nie­ustan­nej fazy, zaraz przed tym jak pad­nie mar­twy z roz­kle­ko­ta­nym ser­cem. Dzie­ciar­nia wi­wa­to­wa­ła. Kto jak kto, ale oni nie byli wy­ma­ga­ją­cą wi­dow­nią. Wy­star­czy­ło od­po­wied­nio szyb­ko wy­ko­ny­wać pa­ja­cy­ki i ma­chać do każ­de­go ba­cho­ra. Ko­smicz­ny owad, wasz naj­lep­szy przy­ja­ciel na każ­dym meczu ulu­bio­nej dru­ży­ny ta­tu­sia.

Tre­ner się uspo­ko­ił. Wi­dzia­łem to w jego oczach, choć stał da­le­ko przede mną. Więc może le­piej, jakby po­wie­dział, że wy­czy­ta­łem to z jego po­sta­wy. W każ­dym razie wy­glą­dał na usa­tys­fak­cjo­no­wa­ne­go. Dru­ży­na prze­ciw­na i nasza szy­ko­wa­ły się do wej­ścia na bo­isko. Po­ka­zo­wa roz­grzew­ka, szy­bie wrzut­ki za trzy, ko­zło­wa­nie przed sobą i za sobą. Wszyst­ko dla tłusz­czy tłum­nie ob­le­ga­ją­cej try­bu­ny. Już wtedy po­czu­łem, że coś jest nie tak. Jak w tych fil­mach, gdy nagle czas zwal­nia, a ka­me­ra po­da­je nam uję­cia ro­ze­śmia­nych twa­rzy ki­bi­ców w slow mo­tion. Pre­lu­dium do wiel­kie­go cha­osu, który bę­dzie ide­al­nym kon­tra­stem dla le­ni­we­go ocze­ki­wa­nia. Sta­łem opar­ty o wy­so­kie ogro­dze­nie, za któ­rym roz­cią­ga­ło się bo­isko pił­kar­skie. Mo­głem sko­rzy­stać z prze­rwy, ale coś mó­wi­ło mi, że le­piej jeśli zo­sta­nę na bo­isku. Kan­cia­py za mną nie wy­róż­nia­ły się przez ten czas ni­czym szcze­gól­nym. Lu­dzie opusz­cza­li swoje miej­sca na try­bu­nach, by sko­rzy­stać z to­a­le­ty. Potem wra­ca­li i znowu nie­cier­pli­wi­li się na roz­po­czę­cie meczu. Do czasu.

Dziew­czy­na. Wi­dzia­łem jej twarz. Była blada, ale mimo to pełna wdzię­ku. Małe oczy i blond włosy. Szła po­wo­li, po­pra­wia­jąc żółty pod­ko­szu­lek. Jako zde­spe­ro­wa­ny sin­giel chcia­łem za­ga­dać. Kla­sy­ka. Ale nie zro­bi­łem tego. Mi­nę­ła mnie, a mój język sta­nął koł­kiem w gar­dle. Wy­char­cza­łem coś, ale nie usły­sza­ła. Była za da­le­ko. Znik­nę­ła w kan­cia­pie. Chwi­lę potem na­stą­pił wy­buch.

 

****

 

Jezu, na­praw­dę nie chcia­łem tego wi­dzieć. Ale z dru­giej stro­ny nie mo­głem ode­rwać wzro­ku od bu­cha­ją­cych w niebo pło­mie­ni, które two­rzy­ły po­ma­rań­czo­we kule bu­cha­ją­ce cie­płem, Sto­ją­cy w nie­du­żej od­le­gło­ści od szat­ni bu­dy­nek daw­ne­go domu na­uczy­cie­la stra­cił więk­szość szyb w oknach. Po­sy­pa­ły się, jakby były zro­bio­ne z cukru. Wie­dzia­łem do­sko­na­le, że tamta dziew­czy­na nie miała prawa prze­żyć. Czy byłem za­wie­dzio­ny? Wtedy nie. Bar­dziej bałem się o wła­sną skórę, choć jesz­cze przed mo­men­tem nie mo­głem od dziew­czy­ny ode­rwać wzro­ku. Pod­biegł do mnie tre­ner. Pa­mię­tam wy­raź­nie jego czer­wo­ną jak burak twarz, oczy pełne gnie­wu i za­ci­śnię­te pię­ści. Wy­glą­dał jak współ­cze­sne ucie­le­śnie­nie upa­dłe­go anio­ła, który za­tra­cił swoją wiel­kość w do­bro­by­cie no­wo­cze­sne­go świa­ta.

– Co to, kurwa, było?! – Zła­pał się za włosy i roz­cią­gnął je na dwie stro­ny, two­rząc gro­te­sko­we rogi okra­szo­ne si­wi­zną.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. Przez ko­stium nie było to wi­docz­ne, więc tre­ner uznał, że ola­łem jego py­ta­nie. Zła­pał mnie za fraki i śli­niąc się jak wście­kły ra­tler, przy­sta­wił swoje czoło do mo­je­go.

– Je­ste­śmy zruj­no­wa­ni – oznaj­mił. Potem od­szedł na dwa kroki i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

Lu­dzie wo­ko­ło tłum­nie pa­ni­ko­wa­li. Był to zwy­kły chaos, ja­kich pełno w fil­mach ka­ta­stro­ficz­nych. Każdy ra­to­wał wła­sny tyłek. Naj­go­rzej miały ba­cho­ry od­dzie­lo­ne od ro­dzi­ców. Ska­za­ne na opra­co­wa­nie planu ra­tun­ko­we­go z wła­snych do­świad­czeń, po pro­stu bie­ga­ły w kółko i ry­cza­ły. Szat­nie pło­nę­ły, dym roz­po­ście­rał się na pół nieba. Ciem­no­sza­ry, miej­sca­mi przy­po­mi­na­ją­cy prę­go­wa­ne ciel­sko wiel­kie­go… kota!

Pod­bie­gła do mnie ko­bie­ta, za­tro­ska­na matka. Wy­glą­da­ła na na­praw­dę prze­ra­żo­ną, go­to­wą za­pła­cić każde pie­nią­dze za udzie­le­nie ja­kiś­kol­wiek in­for­ma­cji na temat jej dziec­ka.

– Bar­tuś ma nie­bie­ską cza­pecz­kę, z takim dzi­wa­kiem co biega bar­dzo szyb­ko! – wy­krzy­cza­ła mi każde słowo jakby stała sto me­trów dalej i chcia­ła mieć pew­ność, że usły­szę.

– Ale Flash jest czer­wo­ny – od­po­wie­dzia­łem ze spo­ko­jem, może nawet lek­kim zre­zy­gno­wa­niem.

Ko­bie­ta spoj­rza­ła na mnie jak na za­bój­cę jej dziec­ka.

– Co z tobą nie tak?

Dym za na­szy­mi ple­ca­mi po­wo­li sta­wał się zna­jo­mym kształ­tem, od któ­re­go ciar­ki urzą­dza­ły sprint na moich ple­cach.

– Mój syn za­gi­nął!

Szcze­rze chcia­łem wy­znać tej spa­ni­ko­wa­nej ko­bie­cie, że gówno ob­cho­dzi mnie jej ba­chor i naj­le­piej bę­dzie, jak wróci do domu, a na­stęp­ne­go dnia po­je­dzie do miej­skie­go pro­sek­to­rium.

– Wi­dzia­łem go! – krzyk­ną­łem i wska­za­łem pal­cem w stro­nę naj­więk­sze­go zbie­go­wi­ska ludzi.

– Nie widzę go. Bar­tuś! Ma…

Z kłę­bią­ce­go się ob­ło­ku dymu wy­strze­lił po­cisk. Wy­glą­dał jak prze­ro­śnię­ta cy­try­na i tylko cud ura­to­wał mnie od obe­rwa­nia ry­ko­sze­tem. Ko­bie­ta nie miała tyle szczę­ścia. Można by rzec, że jej szczę­ście po­szło na rand­kę z moim i dla­te­go prze­ży­łem, a ona nie. Kiedy otrzą­sną­łem się z szoku, wi­dzia­łem obok sty­gną­ce zwło­ki z roz­łu­pa­ną w po­ło­wie głową i po­dziu­ra­wio­nym jak ser szwaj­car­ski cia­łem. Po­cisk, któ­rym obe­rwa­ła, roz­drob­nił się na setki ka­wa­łecz­ków jak gra­nat odłam­ko­wy. Kłąb dymu był już ufor­mo­wa­ny. Wiel­ki kot pa­trzył na mnie wiel­ki­mi ocza­mi i zstę­po­wał z nieba. Po­my­śla­łem: dla­cze­go? To miał być nor­mal­ny dzień. Tro­chę dziel­ne­go zno­sze­nia szy­kan, myśli o cho­ler­nie dzia­dow­skiej pracy i braku per­spek­tyw. Od­bęb­nio­ny obo­wią­zek i po­wrót na kwa­drat, do wła­snych czte­rech ścian żalu i pre­ten­sji pod ad­re­sem świa­ta. Ale sta­łem tam, pa­trzy­łem w jego śle­pia, a on zstę­po­wał na mu­ra­wę bo­iska pił­kar­skie­go. Na­stą­pił de­li­kat­ny wstrząs, przy­zie­mie­nie.

 

*****

 

Kro­czył w moją stro­nę. Teraz wi­dzie­li go wszy­scy. Ci któ­rzy po­zo­sta­li. Nie wierz­cie fil­mom. Ewa­ku­acja prze­bie­gła spraw­nie. Nie­do­bit­ki krzą­ta­ły się gdzieś w od­da­li. Wi­dzia­łem też tre­ne­ra, który na­gry­wał wszyst­ko swoim nowym smart­fo­nem. Miał wiel­ką ra­do­chę. Zrzu­ci­łem ko­stium i za­czą­łem biec w stro­nę wyj­ścia ewa­ku­acyj­ne­go, to jest małej furt­ki w rogu bo­iska. Była otwar­ta. Za­pra­sza­ła, żeby z niej sko­rzy­stać. Kot nadal kro­czył. Dum­nie i ma­je­sta­tycz­nie. Nie od­dy­chał, nie miau­czał. Po pro­stu szedł z wy­ba­łu­szo­ny­mi śle­pia­mi jak balon z helem na­dę­ty aż do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści. Kiedy opo­wia­dam tę hi­sto­rię, mam ocho­tę się śmiać, potem pła­kać, a na końcu przy­tak­nąć sobie, że chyba nic nie zmu­si­ło­by mnie do zmia­ny ro­bo­ty tak sku­tecz­nie jak to. Sie­dzę przed biur­kiem w swoim wy­na­ję­tym miesz­ka­niu. Wszyst­ko już spa­ko­wa­ne. Wszę­dzie stoją pudła z książ­ka­mi i fi­gur­ka­mi ja­poń­skich kaiju. Za oknem deszcz stuka w me­ta­lo­wy pa­ra­pet. Coraz moc­niej­sze bęb­nie­nie budzi kota drze­mią­ce­go na kocu w rogu po­ko­ju. Zwie­rzak le­ni­wie prze­cią­ga się i ziewa. Potem spo­glą­da na mnie z za­in­te­re­so­wa­niem. Prze­krzy­wia głowę i ob­ser­wu­je. Jego żółte, błysz­czą­ce śle­pia są czuj­ne. Zniża wzrok, jakby wska­zu­jąc na pudła roz­wa­lo­ne po całym po­miesz­cze­niu. Tak. Pora na nas. 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Kot w opo­wia­da­niu to za­wsze miły do­da­tek, bo uwiel­biam te fu­trza­ki. :) I cho­ciaż za­pre­zen­to­wa­ny tutaj miał bu­dzić grozę, po­cząt­ko­wo trak­to­wa­łam opisy jego wy­glą­du z dużym przy­mru­że­niem oka, po­nie­waż bez wzglę­du na stan na­po­tka­ne­go gdzie­kol­wiek kota, od dziec­ka mam nie­ustan­ną manię po­gła­ska­nia go. :) Jest to chyba je­dy­ne zwie­rzę, któ­re­go nie boję się, nawet jeśli jest obce i po­cząt­ko­wo nie­uf­ne. :)

 

Nie wiem, czy do­brze od­czy­ta­łam prze­kaz, lecz wy­da­je mi się, że w Twoim opo­wia­da­niu ów spe­cy­ficz­nie wy­glą­da­ją­cy i cią­gle zmie­nia­ją­cy się kot zwia­stu­je tra­ge­dię. Jest prze­ka­zi­cie­lem złej wia­do­mo­ści, ale jed­no­cze­śnie – ostrze­że­niem, na­ka­zem ra­to­wa­nia się, sku­pie­nia na nim uwagi celem prze­ży­cia. Bar­dzo dzi­wacz­ny­mi są w moim od­czu­ciu emo­cje głów­ne­go bo­ha­te­ra. O ile od­czu­cia co do za­cho­wa­nia na­po­ty­ka­nych na po­cząt­ku ludzi, oceny swej pracy czy ogól­nie spoj­rze­nia na ca­ło­kształt trak­tu­ję jako rzecz nor­mal­ną, to od czasu wy­bu­chu bo­ha­ter moim zda­niem po­stę­pu­je nie­na­tu­ral­nie. A zatem – albo kot go w tak dużym stop­niu hip­no­ty­zu­je, albo jest on wraz z kotem zwia­stu­nem owych tra­gicz­nych wy­da­rzeń, kimś nie z tego świa­ta.

Tre­ner złosz­czą­cy się czy potem na­gry­wa­ją­cy sceny po wy­bu­chu, to dla mnie ko­lej­na za­gad­ka, bo za­miast ra­to­wać ludzi, co by­ło­by rze­czą ze wszech miast zro­zu­mia­łą, po­stę­pu­je ir­ra­cjo­nal­nie. Czyż­by fil­mik miał mu zwró­cić stra­co­ne tak nie­for­tun­nie pie­nią­dze?

 

Z tech­nicz­nych – su­ge­stia do prze­my­śle­nia:

Sta­łem opar­ty o wy­so­kie ogro­dze­nia, za któ­rym roz­cią­ga­ło się bo­isko pił­kar­skie. – li­te­rów­ka/li­te­rów­ki, lecz nie wiem, jaka/jakie – cho­dzi­ło Ci o licz­bę po­je­dyn­czą, czy mnogą?

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

cześć bruce, miło znowu wi­dzieć :)

Tak myślę, że bo­ha­ter jest kimś po­kro­ju siew­cy nie­szczęść, na­zna­czo­nym, choć nie­świa­do­mym. Oglą­da­my wy­ci­nek dzia­łań, które są jego udzia­łem. Nie wy­klu­czam też, że kiedy pi­sa­łem, mia­łem w gło­wie coś na za­sa­dzie: to część ja­kie­goś więk­sze­go snu, ja­kiejś sil­nej wizji.

A co do tre­ne­ra – na yt na pewno by do­brze się do­ro­bił, ale przy obec­nych re­stryk­cjach pew­nie by go za ten fil­mik zba­no­wa­li ;)

Tak wła­śnie przy­pusz­cza­łam, dobry po­mysł z tym bo­ha­te­rem. :)

Haha, fakt, tre­ner mógł­by się prze­je­chać na takim krę­ce­niu. :)

Po­zdra­wiam. :)

Pe­cu­nia non olet

Ma­ro­ku, dość zwy­czaj­ną hi­sto­ryj­kę wzbo­ga­ci­łeś sporą dawką ab­sur­du, przy­wo­dzą­cą na myśl czyjś oso­bli­wy sen, skut­kiem czego nie za bar­dzo wiem, co mia­łeś na­dzie­ję opo­wie­dzieć.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia sporo do ży­cze­nia, ale oba­wiam się, że ła­pan­ka psu na budę zda się Tobie, bo za­uwa­ży­łam, że nie masz zwy­cza­ju po­pra­wiać pal­cem wska­za­nych uste­rek.

 

Ga­pi­łem się we wła­sne od­bi­cie→ Ga­pi­łem na wła­sne od­bi­cie

 

stał czer­wo­ny retro bu­dzik. → …stał czer­wo­ny bu­dzik retro.

 

da­wa­li sobie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. → …wy­mie­nia­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

Spoj­rzeń się nie daje.

 

Za­par­ko­wa­łem ledwo dy­cha­ją­ce­go Golfa na par­kin­gu… → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Po­sta­wi­łem ledwo dy­cha­ją­ce­go golfa na par­kin­gu

Nazwy po­jaz­dów pi­sze­my małą li­te­rą. https://rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=285:pisownia-marek-samochodow&catid=44&Itemid=58

 

Zła­pa­łem za klam­kę.Zła­pa­łem klam­kę.

 

spoj­rze­nie, jakim mnie obar­czył, było pełne cie­ka­wo­ści i życia. → Oba­wiam się, że spoj­rze­niem nie można obar­czyć.

Pew­nie miało być: …spoj­rze­nie, jakim mnie ob­da­rzył, było pełne cie­ka­wo­ści i życia.

 

Zmu­si­łem się, aby pę­cherz opróż­nił marne re­zer­wy.Zmu­si­łem się, aby pę­cherz wy­da­lił marne re­zer­wy.

 

Ob­li­zy­wał mo­zol­nie łapę z cią­gle wy­ba­łu­szo­ny­mi, żół­ty­mi śle­pia­mi. → Czy do­brze ro­zu­miem, że łapa miała wy­ba­łu­szo­ne żółte śle­pia?

 

To bez sensu, po­my­śla­łem. → A może: To bez sensu – po­my­śla­łem.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak można za­pi­sy­wać myśli bo­ha­te­rów

 

Świ­dro­wał mnie tymi ma­ły­mi, bursz­ty­no­wy­mi oczka­mi… → Czy za­imek jest ko­niecz­ny?

 

w oto­cze­niu za­śmia­nych mord ba­cho­rów. → Chyba miało być: …w oto­cze­niu roze­śmia­nych mord ba­cho­rów.

 

Sta­łem opar­ty o wy­so­kie ogro­dze­nia, za któ­rym roz­cią­ga­ło się… → Li­te­rów­ka.

 

i znowu nie­cier­pli­wi­li się na roz­po­czę­cie meczu. → …i znowu nie­cier­pli­wi­e cze­ka­li na roz­po­czę­cie meczu.

 

od bu­cha­ją­cych w niebo pło­mie­ni, które two­rzy­ły po­ma­rań­czo­we kule bu­cha­ją­ce cie­płem… → Po­wtó­rze­nie.

 

two­rząc gro­te­sko­we rogi okra­szo­ne si­wi­zną. → Si­wi­zna ni­cze­go nie krasi.

 

Wiel­ki kot pa­trzył na mnie wiel­ki­mi ocza­mi i stę­po­wał z nieba. → Pew­nie miało być: Wiel­ki kot pa­trzył na mnie wiel­ki­mi ocza­mi i zstę­po­wał z nieba.

Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

Ale sta­łem tam, pa­trzy­łem się w jego śle­pia→ Ale sta­łem tam, pa­trzy­łem w jego śle­pia

 

a on stę­po­wał na mu­ra­wę bo­iska pił­kar­skie­go. → …a on zstę­po­wał na mu­ra­wę bo­iska pił­kar­skie­go.

 

Nie­do­bit­ki krzą­ta­li się gdzieś w od­da­li. → Nie­do­bit­ki krzą­ta­ły się gdzieś w od­da­li.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Naj­pierw mi sie spodo­ba­ło, a potem… nie ogar­ną­łem. Bar­dzo mi się po­do­ba bo­ha­ter i jego zawód, bu­do­wa­nie na­pię­cia wy­szło Ci cał­kiem cał­kiem, mocno się za­sta­na­wia­łem nad tym, dokąd mnie to wszyst­ko za­pro­wa­dzi, tym­cza­sem potem wy­bu­chło, prze­le­ciał po­cisk jak oko tego kota, tre­ner zwa­rio­wał, a bo­ha­ter się wy­pro­wa­dza do­kądś, razem z kotem. Czy­tam Wasze ko­men­ta­rze wyżej i je­stem za­sko­czo­ny – ja mia­łem wra­że­nie, że po­ja­wie­nie się kota to no­wość w życiu bo­ha­te­ra, jakby zo­ba­czył go po raz pierw­szy, tym­cza­sem, jak ro­zu­miem, wi­dy­wał no już nie­raz, stąd to prze­ra­że­nie. Może i tak, bo jak się wczy­tać, nie ma mowy o za­sko­cze­niu…

Mnie oso­bi­ście to opo­wia­da­nie za­wi­nę­ło, choć ma ono swoje mocne stro­ny, nie prze­czę. 

re­gu­la­to­rzy – witaj i od razu muszę zde­men­to­wać za­rzut braku po­pra­wek. Ow­szem, nie na­nio­słem je na tekst, który wid­niał na por­ta­lu ( jeśli cho­dzi o ten po­przed­ni wsta­wio­ny) ale dla­te­go, po­nie­waż uzna­łem, że jest do ge­ne­ral­ne­go re­mon­tu cał­ko­wi­cie. Nie więc sensu aby wi­siał i stra­szył, skoro te po­praw­ki mogą mi zająć sporo czasu :) To tyle z wy­ja­śnień ta­kich, bo nie chce być ode­bra­ny za kogoś kto ma wszyst­kich w nosie i przy­cho­dzi z bu­cio­ra­mi i tek­stem, a potem nic nie robi z ra­da­mi :)

Jeśli cho­dzi o ten twór, wszel­kie uwagi biorę na warsz­tat :)

Ab­surd na pewno jest duży, a co do prze­ka­zu. Co do py­ta­nia – co chcia­łem opo­wie­dzieć? Hmmm, na pewno tro­chę sza­lo­ną hi­sto­rię czło­wie­ka w sza­lo­nym świe­cie :)

Dzię­ku­ję za ko­men­tarz

Ło­siot – we­dług mnie bo­ha­ter nie ob­co­wał z kotem wcze­śniej, jak­kol­wiek to brzmi. W opo­wia­da­niu widzi go pierw­szy raz i jest to jed­no­cze­śnie pierw­szy raz w życiu. Potem stara się nie zwa­rio­wać i oswo­ić z tym, ale kot nie od­cho­dzi. Bo­ha­ter nie ma też łatwo, może stra­cić ro­bo­tę, dla­te­go tro­chę prze­sta­je na mo­ment roz­wa­żać wi­dy­wa­nie kota w ka­te­go­riach cho­ro­by psy­chicz­nej, albo cze­goś w ten deseń. Chce do­brze wy­paść przed tre­ne­rem, żeby ten go nie wy­wa­lił na zbity pysk. Za­koń­cze­nie – za­pew­ne jest bar­dzo sza­lo­ne, pew­nie aż za, a ostat­nie słowa bo­ha­te­ra kiedy mówi że pora na niego i na kota – ja w za­mia­rze mia­łem otwo­rzyć furt­kę dla do­my­słów czy­ta­ją­ce­go. Co tak na­praw­dę się stało? Nikt do końca nie wie. Może kot go zdep­tał, może za­brał ze sobą, może zmie­nił się z po­wro­tem w mniej­szą formę i razem po­szli… dajmy na to na pizzę (oby nie ha­waj­ską!) :)

Ale dzię­ki za ko­men­tarz i obec­ność

re­gu­la­to­rzy – witaj i od razu muszę zde­men­to­wać za­rzut braku po­pra­wek. Ow­szem, nie na­nio­słem je na tekst, który wid­niał na por­ta­lu ( jeśli cho­dzi o ten po­przed­ni wsta­wio­ny) ale dla­te­go, po­nie­waż uzna­łem, że jest do ge­ne­ral­ne­go re­mon­tu cał­ko­wi­cie. Nie więc sensu aby wi­siał i stra­szył, skoro te po­praw­ki mogą mi zająć sporo czasu :)

To przy­kre, Ma­ro­ku, że Tobie szko­da czasu na po­pra­wie­nie pal­cem wska­za­nych uste­rek, a zu­peł­nie nie li­czysz się z tym, że ci któ­rzy prze­czy­ta­li Twoje tek­sty i wska­za­li błędy, po­świę­ci­li swój czas, z na­dzie­ją, że spra­wisz, aby opo­wia­da­nia czy­ta­ło się le­piej. No, ale skoro Tobie szko­da czasu na re­mont wła­sne­go tek­stu, mnie pew­nie brak­nie czasu za­rów­no na lek­tu­rę, jak i na zro­bie­nie ła­pan­ki. :(

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Hmm, nie wiem, co się wła­ści­wie zda­rzy­ło. Wy­glą­da to na sen, tym bar­dziej, że w koń­ców­ce sier­ściuch znaj­du­je się w miesz­ka­niu bo­ha­te­ra. Czy on wpły­wał jakoś na sen bo­ha­te­ra, żeby zmu­sić go do zro­bie­nia cze­goś ze swoim ży­ciem? Chciał go zmu­sić do ra­dy­kal­nych zmian?

 

Na­to­miast muszę sta­now­czo za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko przed­sta­wia­niu kotów jako no­si­cie­li wszel­kie­go nie­szczę­ścia ;)

Chcia­ła­bym w końcu prze­czy­tać coś opty­mi­stycz­ne­go!

Nowa Fantastyka