- Opowiadanie: slqn - Zwycięstwo i klęska

Zwycięstwo i klęska

Frag­ment naj­dłuż­szej i naj­bar­dziej do­piesz­czo­nej z moich pi­sa­nin, któ­rej życzę, by kie­dyś roz­ro­sła się w po­wieść. Głów­ny bo­ha­ter i nie­któ­re wątki znane z in­ne­go mo­je­go opo­wia­da­nia - "Po­mio­tu".

Oceny

Zwycięstwo i klęska

Dźwięk dzwo­nu, który pod­niósł alarm tej nocy, nie za­sko­czył Fiona, pierw­sze­go na­miest­ni­ka Brah­men, ale przy­był do niego jak z nie­po­ko­jem wy­glą­da­na chma­ra zi­mo­wych pta­ków; po­sęp­ny zwia­stun nie­uchron­nej trwo­gi. 

 Była bar­dzo późna noc, a na­miest­nik stał sam na szczy­cie wschod­niej wieży i pa­trzył w dół na zam­ko­wy dzie­dzi­niec. Palił fajkę, pił wodę z bla­sza­nej ma­nier­ki i cze­kał na wschód słoń­ca. Był nie­ludz­ko głod­ny i trud­no mu było sku­pić myśli czym­kol­wiek innym, choć ze wszyst­kich sił sta­rał się to zro­bić. Li­czył parę razy ogni­ska roz­pa­lo­ne przez żoł­nie­rzy oku­pan­ta. Było ich dwa­dzie­ścia trzy. Pró­bo­wał prze­ko­nać sa­me­go sie­bie, że nie jest to bar­dzo duża licz­ba, jed­nak zda­wał sobie spra­wę, ilu żoł­nie­rzy może ogrze­wać jedno z ta­kich ognisk. "Ile zdą­ży­ło zga­snąć od zmierz­chu? Ilu śpią­cych Ra­khii prze­by­wa na ze­wnętrz­nym dzie­dziń­cu? Wielu. Zbyt wielu", my­ślał. Cza­sa­mi wiatr uno­sił w jego stro­nę słod­ki za­pach pie­czo­nych w żarze ziem­nia­ków. Fion za­cią­gał się wtedy głę­biej i pił wodę.

 Na roz­pacz­li­we za­wo­dze­nie dzwo­nu ode­tchnął głę­bo­ko, wy­dmu­chu­jąc w mroź­ne po­wie­trze ostat­ni kłąb dymu, od­wró­cił fajkę, stuk­nął nią o ze­wnętrz­ną kra­wędź blan­ki i ru­szył bie­giem w dół. U końca scho­dów wpadł na jed­ne­go ze swych żoł­nie­rzy. Męż­czy­zna za­to­czył się do tyłu i oparł o ścia­nę, dy­sząc cięż­ko. Jego wy­chu­dzo­na, ciem­na twarz wy­glą­da­ła w stłu­mio­nym świe­tle po­chod­ni jak za­pad­nię­ta twarz trupa.

– Co się dzie­je? – za­py­tał Fion.

– Wróg w mu­rach, panie na­miest­ni­ku – wy­dy­szał żoł­nierz, bły­ska­jąc w pół­mro­ku męt­nym wzro­kiem. – Chyba pod ka­pli­cą. Sły­sza­łem tam krzy­ki chło­pa­ków, potem ktoś za­czął walić w dzwo­ny. Wo­ła­li, że Ra­khii prze­leź­ni na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec. Wy­da­je mi się, że to pan Lear tak krzy­czał, ale sam nic nie wi­dzia­łem, było ciem­no, nikt nie miał po­chod­ni…

– Jak ci na imię? – prze­rwał mu Fion.

– Alif, panie.

– Dzie­sięt­nik?

– Pan Ma­na­esz z Sa­la­ma­ny.

– Gdzie sze­dłeś?

– Do pana. Mó­wi­li, że tutaj pana znaj­dę.

– Idź dalej. Obudź tylu ludzi, ilu zdo­łasz i prze­każ, żeby wszy­scy ze­szli do sieni, za­mknę­li i za­bez­pie­czy­li bramę, a potem set­ni­cy mają za­rzą­dzić musz­trę i cze­kać na mnie. Niech ob­sta­wią okna strzel­ni­cze i mury nad bramą. No już! Ru­szaj!

 Fion po­na­glił męż­czy­znę klep­nię­ciem w ramię i mi­nąw­szy go po­dą­żył bie­giem w stro­nę na­stęp­nych scho­dów. Jego droga wio­dła do pod­zie­mi, gdzie mie­ści­ły się lochy i stara zbro­jow­nia. Wie­dział, że nie zdąży do­trzeć do swo­ich kom­nat miesz­kal­nych, by przy­wdziać wła­sną zbro­ję, mu­siał więc zdać się na za­so­by twier­dzy.

– Wróg! Wróg u bram! – za­wo­łał, mi­nąw­szy w biegu dwój­kę mło­dych stró­ży. – Idź­cie do don­żo­nu i każ­cie kasz­te­la­no­wi ukryć ko­bie­ty i dzie­ci! Ku­cha­rze niech szy­ku­ją kotły i grze­ją całą smołę, wodę i ołów. Niech…

 Prze­rwał, wie­dząc, że zbyt się od­da­lił i chłop­cy nie są już w sta­nie go usły­szeć. Dy­sząc cięż­ko prze­biegł wil­got­ne, mrocz­ne pod­zie­mia, minął roz­wi­dle­nie ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą­ce w dół, gdzie znaj­do­wa­ły się wię­zien­ne cele, i oto za­ma­ja­czy­ły przed nim grube, po­ciem­nia­łe od wil­go­ci wrota zbro­jow­ni. Na­miest­nik wy­do­był zza sze­ro­kie­go, weł­nia­ne­go pasa pęk klu­czy i drżą­cy­mi ze zde­ner­wo­wa­nia rę­ka­mi za­czął ko­lej­no przy­mie­rzać je do zje­dzo­ne­go przez rdzę zamka. Krew hu­cza­ła mu w uszach, od­mie­rza­jąc bez­li­to­śnie pły­ną­cy czas. "A-tak, a-tak, a-tak", szep­ta­ło jego tętno. Któ­ryś z klu­czy za­sko­czył i drzwi ustą­pi­ły. Fion po­pchnął je ra­mie­niem i wpadł do ciem­ne­go po­miesz­cze­nia. Po omac­ku zna­lazł na ścia­nie świecz­nik i roz­pa­lił go, ale słabe świa­tło okry­ło je­dy­nie parę naj­bliż­szych jar­dów ścia­ny i pod­ło­gi, nie się­ga­jąc nawet gi­ną­ce­go w mroku su­fi­tu. Nie zo­ba­czył w nich żad­nej skrzy­ni ani sto­ja­ka z orę­żem, a je­dy­nie skrom­ny i nieco znisz­czo­ny od wil­go­ci świę­ty obraz, jeden z wielu, jakie przy­wiózł do twier­dzy z ro­dzi­me­go Syr­mo­nu. Ikona przed­sta­wia­ła naj­święt­sze­go Da­we­szę, Boga bogów, sto­ją­ce­go sa­mot­nie na szczy­cie Góry Świa­ta, olśnie­wa­ją­ce­go ma­je­sta­tem swe ziem­skie kró­le­stwo. Fion spoj­rzał w ukry­te za maską ob­li­cze Boga i zło­żył mu mil­czą­cą przy­się­gę. "Ochro­nię twój lud, Panie", obie­cał w my­ślach. "I nie oddam twier­dzy, która do niego na­le­ży". Ode­rwał ze świecz­ni­ka pło­ną­cą świe­cę i ru­szył z nią dalej. W po­śpie­chu przy­wdział pierw­szą zna­le­zio­ną prze­szy­wa­ni­cę i sta­lo­wy kirys z tasz­ka­mi na nogi, upchnął za koł­nierz swój po­pie­la­ty war­kocz i na­ło­żył na głowę szy­szak. Nie był w sta­nie za­cią­gnąć do końca paska mo­cu­ją­ce­go, prze­ło­żył więc włosy pod hełm, po­trzą­snął głową i ak­cep­tu­jąc efekt ru­szył z po­wro­tem na górę. O jego lewy bok obi­ja­ła się ofi­cer­ska sza­bla z naj­lep­szej, sa­la­mań­skiej stali, w po­chwie ob­le­czo­nej czer­wo­nym je­dwa­biem. Był to dar od króla Syr­mo­nu ofia­ro­wa­ny Fio­no­wi przed czte­re­ma laty za zdo­by­cie cy­ta­de­li Brah­men, zamku, któ­re­go teraz przy­szło mu bro­nić; przed­mu­rza Syr­mo­nu po­śród ziem Fo­mo­rii, kra­iny pół­noc­nych pust­ko­wi.

 Gdy tylko na­miest­nik do­tarł do zam­ko­wej sieni, jego uszy wy­peł­nił stłu­mio­ny zgiełk ludz­kich gło­sów. Uj­rzał kłę­bią­cy się w pół­mro­ku tłum żoł­nie­rzy, uzbro­jo­nych na tyle, na ile każdy zdą­żył. Część za­ję­ta była wzno­sze­niem ba­ry­ka­dy pod ogrom­ny­mi wro­ta­mi zamku; z ło­sko­tem prze­su­wa­li ku nim za­ku­rzo­ne skrzy­nie, ławy i becz­ki, no­si­li stoły i kan­de­la­bry, raz po raz wrzesz­cząc na to­wa­rzy­szy, by usu­nę­li się z drogi. Inni, któ­rym za­bra­kło roli w bu­do­wie ba­ry­ka­dy, prze­ka­zy­wa­li sobie go­rącz­ko­wym pół­gło­sem wy­da­rze­nia ostat­nich chwil, dzie­ląc się rynsz­tun­kiem i po­cią­jąc chci­wie wodę z ma­nie­rek. Po­wie­trze było mokre i go­rą­ce od ich potu, a w ich za­pa­chu czuć było strach i roz­pacz. Cza­sem któ­ryś klął gło­śno lub pod­no­sił otwar­cie la­ment, nie zwa­ża­jąc na nie­mra­we próby musz­tro­wa­nia przez zmę­czo­nych dzie­sięt­ni­ków. Wielu męż­czyzn sia­dło pod ścia­ną i ści­ska­jąc drzew­ce ha­la­bard drze­ma­ło z twa­rza­mi na ko­la­nach. Fion wie­dział, że wszy­scy są na skra­ju wy­trzy­ma­ło­ści, wy­koń­cze­ni gło­dem i mie­sią­ca­mi w za­mknię­ciu, a teraz do­dat­ko­wo prze­ra­że­ni i zdez­o­rien­to­wa­ni noc­nym ata­kiem wroga. Wsu­nął dwa palce do ust i gwizd­nął prze­cią­gle, prze­bi­ja­jąc się przez gwar. Zgiełk umilkł, jakby ktoś ciął go nożem.

– Je­stem! – krzyk­nął do nich, uno­sząc nad głowę po­chwę z sza­blą – Bacz­ność!

 Syl­wet­ki żoł­nie­rzy wy­pro­sto­wa­ły się. Kilku krzyk­nę­ło z ulgą.

– Na­miest­nik!

– Panie, je­steś tu! Chwa­ła Da­we­szy!

– Pan Fion jest z nami!

Paru miało na tyle sił, by przed nim uklęk­nąć, resz­ta skło­ni­ła tylko głowy i unio­sła do serca za­ci­śnię­te pię­ści w ge­ście sza­cun­ku. Roz­stą­pi­li się przed nim, gdy nie za­trzy­mu­jąc się ru­szył w stro­nę ba­ry­ka­dy. Wspiął się chwiej­nie na nią, by mogli le­piej go wi­dzieć. Po­to­czył wzro­kiem po tłu­mie.

– Set­ni­cy, wy­stąp!

 Pię­ciu męż­czyzn prze­brnę­ło przez tłum i sta­nę­ło przed na­miest­ni­kiem. Teraz, gdy zro­bi­ło się ci­szej, Fion zdał sobie spra­wę, że gwar pa­no­wał nie tylko w mu­rach zamku. Za za­sta­wio­ną po szczyt fra­mu­gi bramą rów­nież roz­brzmie­wa­ły stłu­mio­ne okrzy­ki, śmie­chy i trium­fal­ne gwiz­dy; spo­ra­dycz­nie sły­chać też było wycie prze­cho­dzą­ce w wy­so­ki ja­zgot, plu­ga­wy okrzyk wo­jen­ny tu­byl­ców, po­dob­ny bar­dziej do zewu wil­ków niż gło­sów ludzi.

– Le­arze, ra­port! – za­ko­men­de­ro­wał na­miest­nik. Jeden z do­wód­ców wy­stą­pił krok przed sze­reg i przy­klęk­nął na ko­la­no. Był to męż­czy­zna bar­czy­sty i nieco niż­szy od na­miest­ni­ka, o mie­dzia­nych wło­sach i dłu­giej, splą­ta­nej bro­dzie, two­rzą­cych razem gęstą grzy­wę, spod któ­rej le­d­wie można było do­strzec twarz. Z jego wy­chu­dzo­nych ra­mion zwi­sa­ła zie­lo­na, weł­nia­na opoń­cza, w paru miej­scach roz­cię­ta i za­chla­pa­na świe­żą, czer­wo­ną po­so­ką. Od­dy­chał cięż­ko, cho­ciaż nie wy­glą­dał na stru­dzo­ne­go. 

– Dru­ży­na ośmiu ludzi – za­czął chra­pli­wie – pod moim do­wódz­twem. Peł­ni­li­śmy straż na we­wnętrz­nym dzie­dziń­cu. Czar­ny Bran i Olwen pod bar­ba­ka­nem, Bisma i Gel­len pod ka­pli­cą, ja z Al­de­nem przy mo­ście… i Tan­non z Małym Sidem na ob­cho­dzie. 

 Prze­rwał. Ode­tchnął spa­zma­tycz­nie i za­ci­snął po­wie­ki.

– Są tu, Fion – wark­nął. – Za tymi drzwia­mi. Nie dalej niż piędź drew­na od izby, w któ­rej sto­imy. Su­kin­sy­ny otwar­ły bramę i teraz może ich tu wejść, tylu, ilu…

– Ra­port, Le­arze – prze­rwał mu na­miest­nik. Znał Leara jesz­cze ze wspól­nych chło­pię­cych lat w Syr­mo­nie. Po­dej­rze­wał, jakie uczu­cia tra­wią jego wnę­trze i ro­zu­miał jego go­rycz, jed­nak w tym mo­men­cie takie słowa mogły oka­zać się zgubą dla wszyst­kich. Mi­nę­ła chwi­la, nim Lear ze­brał siły, by po­wró­cić do ra­por­tu.

– Trzy go­dzi­ny po pół­no­cy usły­sza­łem za­mie­sza­nie mię­dzy oknem ka­pli­cy a stud­nią. Jak już do­tar­li­śmy na miej­sce, zo­ba­czy­łem Gel­le­na i Bismę na ziemi. Za­bi­tych. Na szyi mieli ślady garot. Ka­za­łem wtedy Al­de­no­wi wsz­cząć alarm, a ja roz­dzie­li­łem ludzi i po­szli­śmy szu­kać tych kun­dli, które do­pa­dły chło­pa­ków. Zdy­ba­łem dwóch pod stud­nią, ru­szy­łem za nimi z Tan­no­nem i Bra­nem. Za­bi­li­śmy ich w ka­pli­cy…

 Głos Leara za­drżał, a męż­czy­zna za­ci­snął zęby.

– …ale innym udało się prze­bić na górę. Usły­sza­łem, jak opada most nad fosą, a z murów do­bie­gły te ich prze­klę­te wrza­ski. Wtedy już wie­dzia­łem… wie­dzia­łem, że te psy nas mają. 

– I co wtedy?

 Set­nik mil­czał, jakby nie był w sta­nie wy­krztu­sić wię­cej. Jego ręce za­ci­snę­ły się na ko­ści­stym ko­la­nie. 

– Cof­ną­łem ludzi do zamku i ka­za­łem ba­ry­ka­do­wać wrota.

 Przez sień prze­to­czy­ło się echo nie­za­do­wo­lo­nych szep­tów i po­gar­dli­wych prych­nięć. Fion uci­szył je ge­stem ręki. Wpa­try­wał się jesz­cze przez chwi­lę w sku­lo­ne­go przed nim Leara, po czym ode­tchnął i ze­sko­czył z ba­ry­ka­dy. Pod­szedł do set­ni­ka i po­chy­lił się nad nim. Spoj­rzał w jego oczy, jasne na tle brud­nej grzy­wy; były za­czer­wie­nio­ne i szkli­ste.

– Po­wstań, Le­arze, i do sze­re­gu – po­wie­dział gło­śno. – Po­stą­pi­łeś słusz­nie. Jako mój naj­lep­szy set­nik i sier­żant pod­wach­ty, sta­niesz do obro­ny don­żo­nu. Weź pięć albo sześć naj­le­piej wy­po­sa­żo­nych dru­żyn i…

– Nie – wark­nął Lear chra­pli­wie. Po­trzą­snął głową. – Zo­sta­nę z wami.

– To nie była proś­ba, Le­arze. Sły­sza­łeś mój roz­kaz – prze­rwał mu oschle Fion, jed­nak set­nik nie usta­wał. Po­chy­lił głowę, nie pod­no­sząc się z klę­czek.

– Po­zwól mi zo­stać i strzec z tobą bramy, bra­cie. Tylko tyle – po­wie­dział z na­ci­skiem. – Nie chcę się cho­wać. Chcę wal­czyć.

 Fion zer­k­nął na boki, sta­ra­jąc się nie od­wra­cać. Czuł na sobie wzrok dzie­sią­tek par oczu. Choć jesz­cze chwi­lę temu mógł do­strzec w nich je­dy­nie lęk i apa­tię, słowa Leara roz­pa­li­ły w nich jakiś ro­dzaj dziw­ne­go, zło­wiesz­cze­go pod­nie­ce­nia. Cho­ciaż sy­tu­acja wciąż pre­zen­to­wa­ła się tak samo, w ob­li­czu skru­chy set­ni­ka żoł­nie­rze nagle po­czu­li się silni, a ich bez­czyn­ność stała się im do­wo­dem od­wa­gi i roz­sąd­ku więk­sze­go niż u czło­wie­ka, który po­peł­nił błąd. 

 Lear także na niego pa­trzył, mil­czą­cy i za­cię­ty. Cze­kał. 

– Niech tak się sta­nie – przy­tak­nął w końcu Fion. – Zo­stań ze mną w sieni i stań pod bramą. Ty, Gil­le­ad, idź na dach, roz­pal tam ogień i trzy­maj kotły z oliwą i wodą. Natop też oło­wiu, jeśli go znaj­dziesz. Obłup ka­mie­nie z blank i murów, i wy­ko­rzy­staj je, gdy Ra­khii po­dej­dą pod bramę. Lie­na­lu, weź łucz­ni­ków i ob­sadź sta­no­wi­ska na dru­gim po­zio­mie. Bądź­cie stale go­to­wi do ostrza­łu, stale przez naj­bliż­sze go­dzi­ny, za­dbaj­cie o amu­ni­cję i cię­ci­wy. Ka­eli­nie, twoi lu­dzie…

 Fion prze­rwał. Głosy za bramą umil­kły, za­stą­pił je mia­ro­wy, cięż­ki tu­mult. Pół od­de­chu potem wro­ta­mi za­trząsł prze­szy­wa­ją­cy huk, ba­ry­ka­da ob­su­nę­ła się ze chrzę­stem o parę stóp, a z su­fi­tu po­sy­pał się tynk. Fion sko­czył do przo­du, w ostat­niej chwi­li ra­tu­jąc się przed upad­kiem. Jego żoł­nie­rze z prze­ra­że­niem wbili spoj­rze­nia w drzwi. Fion gwizd­nął raz jesz­cze.

– Bacz­ność! – ryk­nął. – Ka­eli­nie, przy­pro­wadź trzy lub czte­ry dzia­ła z po­zio­mu czwar­te­go, bez amu­ni­cji, i przy­nieś tyle wia­der tłucz­ki, ile zdo­łasz. Już! Idź, teraz! Ty, Wisz­na, za­bierz resz­tę ludzi i ob­sadź don­żon w miej­sce Leara. Weź z sobą resz­tę pod­wach­ty. Bę­dzie­cie osła­niać ko­bie­ty w razie… osta­tecz­ne­go wy­co­fa­nia.

 Fion opu­ścił sza­blę i uniósł do pier­si za­ci­śnię­tą pięść.

– Dzia­łaj­my, chłop­cy. Da­we­sza na nas pa­trzy i chro­ni od złego. Od­ma­sze­ro­wać!

 Set­ni­cy chwiej­nie od­wró­ci­li się, by odejść, ale Lear wciąż pa­trzył na Fiona. Gdzieś w głębi pod­krą­żo­nych, za­pad­nie­tych oczu set­ni­ka ma­lo­wa­ła się wąt­pli­wość. Pod­szedł do na­miest­ni­ka i po­chy­lił głowę.

– Nie miej mi tego za złe, Fion – mruk­nął po­nu­ro i splu­nął pod nogi. Spod rudej brody za­bły­sły wy­szcze­rzo­ne, za­ci­śnię­te zęby – ale nie za­znam spo­ko­ju, póki nie od­pła­cę tym dzi­ku­som za chło­pa­ków. Nie po­ża­łu­jesz, że po­zwo­li­łeś mi zo­stać. Obie­cu­ję, za­bi­ję każ­de­go prze­klę­te­go Ra­khii, który prze­kro­czy próg two­jej twier­dzy, choć­bym miał za to zdech­nąć. Może wtedy Da­we­sza bę­dzie w sta­nie mi wy­ba­czyć… 

– Nie myśl o tym w ten spo­sób – od­rzekł Fion, po­pra­wia­jąc pasek szy­sza­ka. – Nie słu­chaj nie­na­wi­ści, Le­arze. Od­po­wia­dasz nie tylko za sie­bie, ale też za resz­tę pod­wach­ty. Czy my­śla­łeś o…

– Oczy­wi­ście, że nie – wark­nął Lear, wty­ka­jąc kciu­ki głę­bo­ko za pas. – Od dawna nie myślę nad więk­szo­ścią rze­czy, Fion. Gdy­bym miał to robić, po­padł­bym w obłęd. Kiedy cza­sem zo­ba­czę na dachu wró­bla i nie zwal­czę w sobie myśli, że to mała, skrzy­dla­ta por­cja mięsa, chce mi się wyć. Piję jak gąbka, a moje szczy­ny są tak czy­ste, że gdy­bym my­ślał, za­czął­bym je pić za­miast wody, oszczę­dza­jąc sobie tylko drogi do stud­ni. Tam, na dzie­dziń­cu, też nie my­śla­łem wiele. Wie­dzia­łem tylko, że Ra­khii tu są, że się przedar­li i teraz bę­dzie ich już tylko wię­cej. Ucie­kłem jak pies, za­my­ka­jąc chło­pa­ków z tymi be­stia­mi. Pod­da­łem się sła­bo­ści, ale teraz pod­ją­łem de­cy­zję, żeby wię­cej tego nie robić. Za­bi­ję ich, bra­cie. Za­bi­ję tak wielu, aż w końcu stra­cę ra­chu­bę, a ich krew za­le­je mi oczy. Tego chcę i tylko o to cię teraz pro­szę.

 Fion z po­cząt­ku chciał mu od­po­wie­dzieć, lecz osta­tecz­nie zre­zy­gno­wał. Ciosy ta­ra­na pa­da­ły raz po raz, tak, że ledwo był w sta­nie zro­zu­mieć set­ni­ka. Nie mieli wiele czasu.

– Po­słu­chaj – za­czął od nowa. – Jeśli… Kiedy Ra­khii tu wejdą, weź­mie­my ich w za­sadz­kę. Przed waszą szar­żą wy­pa­li­my do nich z kar­ta­cza, po czym ze­pchnie­my do samej bramy i tam bę­dzie­my trzy­mać, ile się uda. Potem wy­co­fa­my się za dzia­ła, a pod ko­lej­ną salwą zbu­du­je­my ba­ry­ka­dę. To twoja rola. Gdy pani Azira jesz­cze żyła, prze­ka­za­ła mi, że pomoc Jego Łaski jest już w dro­dze. Jeśli to praw­da, mo­że­my li­czyć na ich wspar­cie lada chwi­la. 

 Lear uśmiech­nął się krzy­wo.

– Bar­dziej niż ga­da­niu mar­twej wieszcz­ki wolę za­wie­rzyć ha­la­bar­dzie. Skoro wy­ru­szy­li tak dawno temu, wszyst­ko wska­zu­je na to, że zbłą­dzi­li.

– Ocean jest ka­pry­śny o tej porze roku. Wie­rzę, że lada mo­ment usły­szy­my trąby i łopot skrzy­deł u sio­deł ka­wa­le­rii.

 Lear za­re­cho­tał gło­śno. Było w tym wię­cej go­ry­czy niż roz­ba­wie­nia.

– Nie li­czył­bym na to, Fion. Jeśli w ogóle przyj­dą, to mam tylko na­dzie­ję, że będą ze sobą mieli parę be­czek ciem­ne­go piwa. Gło­do­wać mógł­bym jesz­cze długo, wła­ści­wie to za­po­mnia­łem już, że kie­dy­kol­wiek po­trze­bo­wa­łem jeść, ale za ku­fe­lek mógł­bym zabić. Pa­mię­tasz dymny smak por­te­ra z Ore­adów?

 Fion uśmiech­nął się.

– Pa­mię­tam.

– Bra­ku­je mi go, bra­cie. Będę mo­dlił się, byśmy jesz­cze tego lata na­pi­li się go razem, na po­łu­dniu, gdy to wszyst­ko się skoń­czy. Moja żona go nie cier­pi, ale gdy już opusz­czę to pie­kło i za­miesz­kam z nią w Sa­la­ma­nie, bę­dzie mu­sia­ła przy­zwy­cza­ić się do jego smaku na moich ustach.

– Nie wąt­pię – przy­tak­nął na­miest­nik.

 Lear prze­łknął chci­wie ślinę i ujął Fiona za przed­ra­mię.

– Zro­bię wszyst­ko, co bę­dzie trze­ba. Dla cie­bie, dla chło­pa­ków, dla chci­wo­ści na­sze­go króla i dla wiecz­ne­go Syr­mo­nu. A przede wszyst­kim dla­te­go, że Ra­khii to par­szy­we de­mo­ny i wszy­scy po­win­ni zgi­nąć. Obie­cu­ję, że jeśli będę mu­siał, sam za­bi­ję ich wszyst­kich.

 Fion w mil­cze­niu od­wza­jem­nił gest i męż­czyź­ni wy­mie­ni­li uścisk rąk, a ko­lej­ny huk ta­ra­na za­trząsł drzwia­mi. 

– Do dzie­ła, bra­cie.

– Po­wo­dze­nia.

 Set­nik od­szedł do swo­ich ludzi i prze­krzy­ku­jąc zgiełk roz­po­czął musz­trę. Fion za­uwa­żył, jak czę­sto po­ty­ka się i prze­ły­ka ślinę. „Choć teraz wrze w nim gniew, jest głod­ny i słaby jak my wszy­scy. Oby Da­we­sza zli­to­wał się nad nami tej nocy“. Fion po­my­ślał o swej mał­żon­ce i córce, ukry­tych na naj­wyż­szym po­zio­mie don­żo­nu. Za­sta­na­wiał się, czy usły­sza­ły alarm i huk ta­ra­nu. Mała Ma­rion miała tylko sześć lat, ale Bóg ob­da­rzył ją od­wa­gą i ser­cem peł­nym na­dziei. Bar­dziej na­miest­nik mar­twił się o żonę. Rona była isto­tą dobrą i ła­god­ną, lecz skłon­ną do lęku. Wy­da­rze­nia ostat­nich mie­się­cy już do­tych­czas zdą­ży­ły od­ci­snąć na niej okrut­ne pięt­no, a ko­lej­na por­cja stra­chu mogła oka­zać się dla niej nie do znie­sie­nia. Fion po­mo­dlił się krót­ko za nią i za córkę, po czym za­uwa­żył ludzi Ka­eli­na, któ­rzy wła­śnie wno­si­li do sieni pierw­sze z dział, trzy­dzie­sto­fun­to­wą be­stię o lufie za­koń­czo­nej smo­czym py­skiem, sa­piąc przy tym z wy­sił­ku. Mach­nął ręką, wska­zu­jąc im miej­sce pod ścia­ną.

– Po­staw­cie to tam, pod samym przej­ściem! Po strza­le po­słu­ży za ba­ry­ka­dę. Na­bij­cie już teraz, zanim pój­dzie­cie po na­stęp­ne!

 Za drzwia­mi roz­legł się wrzask, chlu­pot i prze­szy­wa­ją­ce skwier­cze­nie, a po nich głu­che dud­nie­nie. Ciosy ta­ra­na umil­kły. Po­wie­trze wy­peł­nił swąd smoły i pa­lo­ne­go mięsa. Wy­glą­da­ło na to, że Gil­le­ad i Lie­nal także trzy­ma­ją się planu, jed­nak spo­kój nie po­trwał długo. Nie uci­chły jesz­cze jęki ko­na­ją­cych, a drzwi znów zna­la­zły się pod sztur­mem, tym razem to­po­rów, butów i ra­mion. Fion na­słu­chi­wał i choć do­cze­kał się chlu­stu ko­lej­nej fali wrząt­ku o gzyms, tym razem wróg nie od­pusz­czał. Na­miest­nik czuł, jak jego zęby mi­mo­wol­nie za­ci­ska­ją się, mię­śnie tę­że­ją a krew go­tu­je się w ży­łach, jed­nak wie­dział, że musi cze­kać. „Część mu­sia­ła schro­nić się pod gzym­sem. Brama jest mocna, lecz po znisz­cze­niach, ja­kich do­zna­ła od ta­ra­nu, nawet pię­ści dadzą jej radę. Nic wię­cej nie zro­bi­my. Wszyst­ko w rę­kach moich chłop­ców, resz­ta to wola boża“.

 Przez ko­lej­ne mi­nu­ty Fion po­ma­gał żoł­nie­rzom wno­sić do sieni ko­lej­ne dzia­ła, roz­sta­wiać je i ła­do­wać, a także po­cie­szał za­ła­ma­nych, mo­dlił się ze zroz­pa­czo­ny­mi i po­wta­rzał w my­ślach po­czy­nio­ne plany, a wszyst­ko po to, by nie osza­leć z bez­czyn­no­ści. Z ko­ry­ta­rza wy­biegł zdy­sza­ny pa­ro­bek, tłu­kąc pła­zem sza­bli w szy­szak i krzy­cząc:

– Pan Gil­le­ad mel­du­je, że kotły są puste! Cze­ka­my na roz­ka­zy!

– Krusz­cie ka­mień i rzu­caj­cie. Jak z to­pie­niem bla­chy?

– Nie ma!

– To pró­buj­cie po­zy­skać i lej­cie tak szyb­ko, jak choć po­ło­wa sta­nie się płyn­na! Nie daj­cie Ra­khii pod­nieść ta­ra­na!

– Tak jest!

 Ude­rze­nia to­po­rów sta­wa­ły się coraz bar­dziej na­tar­czy­we. Serce Fiona przy­spie­szy­ło, a ręka in­stynk­tow­nie spo­czę­ła na rę­ko­je­ści sza­bli. Żoł­nie­rze za­mar­li na swych po­zy­cjach, wpa­trze­ni w ba­ry­ka­dę.

– Na miej­sca! – krzyk­nął na­miest­nik, a spoj­rze­nia ludzi prze­nio­sły się na niego. Czuł je na sobie, zdez­o­rien­to­wa­ne i prze­ra­żo­ne mimo wszyst­kich przy­go­to­wań, wpa­trzo­ne w niego jak w ikonę w mrocz­nej ka­pli­cy.

– Dzia­ła do strza­łu i cze­kać na mój znak!

 Naraz ciosy to­po­rów umil­kły, a dźwię­ki i na­wo­ły­wa­nia zza drzwi brzmia­ły, jakby wróg za­rzą­dził od­wrót.

– Ucie­ka­ją! – jęk­nął ktoś pół­przy­tom­nie.

– Nie – wy­chry­piał inny. – Kotły są puste… Wra­ca­ją po taran.

Nim jesz­cze skoń­czył mówić, drzwi trza­snę­ły ogłu­sza­ją­co, a ba­ry­ka­da za­drża­ła i ru­nę­ła w dół, osia­da­jąc na po­ło­wie swej uprzed­niej wy­so­ko­ści. Poza jej opa­da­ją­cym ciel­skiem wnę­trze sieni było nie­ru­cho­me, jakby czas w nim za­marł. Wtedy też nad­szedł ostat­ni cios, dużo cich­szy od wszyst­kich przed nim. Taran prze­bił na wylot nad­wy­rę­żo­ne deski bramy i reszt­ki ba­ry­ka­dy, uka­zu­jąc lu­dziom Fiona swój ka­mien­ny łeb. Na­miest­nik uniósł w górę drżą­cą rękę. „Jesz­cze chwi­la. Jesz­cze chwi­la. Jesz­cze…“.

 Taran usu­nął się w tył i przez pół od­de­chu żoł­nie­rze wpa­try­wa­li się w zie­ją­cy w bra­mie otwór, nim pierw­si wo­jow­ni­cy Ra­khii wtar­gnę­li do sieni. Fion uj­rzał zna­jo­me, blade ob­li­cza dzi­kich wo­jow­ni­ków o sko­śnych, zwie­rzę­cych oczach, uma­lo­wa­ne na czer­wo­no krzep­ną­cą krwią. Ich ciała okry­wa­ły skóry zwie­rząt, wy­pra­wio­ne tak, by głowy słu­ży­ły im za kap­tu­ry. Ra­khii wyli i ja­zgo­ta­li pod­nie­ce­ni nad­cią­ga­ją­cą walką, to­ru­jąc sobie drogę lek­ki­mi to­po­ra­mi o ka­mien­nych ostrzach. Było ich bli­sko trzy­dzie­stu, a na­miest­nik wie­dział, że jest to je­dy­nie pierw­sza fala żoł­nie­rzy; naj­młod­szych, lek­ko­myśl­nych, odu­rzo­nych ma­gicz­ny­mi zio­ła­mi, któ­rych i tak ma cze­kać śmierć. Pierw­szy z nich prze­sko­czył reszt­ki skrzyń i szaf, ro­zej­rzał się po sieni jak wę­szą­cy wilk, po czym ru­szył pędem wprost na Fiona i czte­ry dzia­ła, skry­te w ciem­no­ści ko­ry­ta­rza na­prze­ciw wej­ścia. Resz­ta po­dą­ży­ła za nim. Na­miest­nik li­czył go­rącz­ko­wo ich kroki. „Jesz­cze parę jar­dów… jesz­cze czte­ry… dwa“.

– Ognia! – krzyk­nął i czym prę­dzej za­tkał uszy.

 Pół­mrok sieni wy­peł­ni­ły pło­mie­nie a reszt­ki ba­ry­ka­dy roz­pry­snę­ły się wo­ko­ło jak fon­tan­na drew­na i te­ra­ko­ty. Po­wie­trze zgęst­nia­ło od pyłu, dymu i resz­tek do­pa­la­ją­ce­go się pro­chu. Świat cał­ko­wi­cie umilkł, a głowę Fiona wy­peł­nił świ­dru­ją­cy pisk. Nawet po­sadz­ka zda­wa­ła się dy­go­tać.

– Teraz, Le­arze! – wy­krzyk­nął, lecz nie sły­szał wła­sne­go głosu. Nie cze­ka­jąc, wy­szarp­nął ze sprzą­czek swoją sza­blę, uniósł wy­so­ko i ru­szył ku bra­mie, prze­ska­ku­jąc nad tym, co zo­sta­ło z pierw­sze­go od­dzia­łu Ra­khii. Bar­dziej po­czuł, niż usły­szał czy zo­ba­czył, jak żoł­nie­rze Leara ru­sza­ją na­przód u jego boku. Nim ko­lej­ny bla­do­li­cy wo­jow­nik zdą­żył uka­zać się w przej­ściu, na­miest­nik stał już przy bra­mie oto­czo­ny prze­szło dwoma tu­zi­na­mi ha­la­bard wy­ce­lo­wa­ny­mi we wrota. Kątem oka zo­ba­czył u swego boku Leara z brodą zu­peł­nie czar­ną od sadzy. W jego oczach lśni­ło go­rą­ce, mor­der­cze pod­nie­ce­nie.

– …ani kroku w tył, chłop­cy! Da­we­sza pa­trzy! – usły­szał echo jego głosu. Wy­glą­da­ło na to, że wraca mu słuch - Trzy­maj­cie tej bramy jak wła­snej duszy! Za Bismę i Gel­le­na! Za sześć mie­się­cy psie­go głodu! Ani kroku w tył!

 Z ciem­no­ści wy­ło­ni­ły się syl­wet­ki ko­lej­nych Ra­khii, prze­ska­ku­ją­ce strza­ska­ną bramę zwin­nie jak wilki. Pod­pie­ra­jąc się o szcząt­ki ba­ry­ka­dy dłu­gi­mi ra­mio­na­mi, po­kry­ci czar­no-czer­wo­ny­mi prę­ga­mi swo­ich barw wo­jen­nych, wy­ją­cy i za­wo­dzą­cy ku ucie­sze swo­ich okrut­nych bóstw, przy­po­mi­na­li bar­dziej zwie­rzę­ta, niż ludzi; chu­dzi, ży­la­ści męż­czyź­ni, i ko­bie­ty z sut­ka­mi ob­na­żo­ny­mi spod fu­trza­nych płasz­czy. Fion cof­nął się krok w tył, a żoł­nie­rze Leara na­tar­li na nich we wście­kłym kontr­ata­ku, spy­cha­jąc z ba­ry­ka­dy. Ra­khii rą­ba­li drzew­ce i pa­ro­wa­li ciosy ha­la­bard to­po­ra­mi na dłu­gich drzew­cach, za­ja­dli jak psy, lecz sama dłu­gość ich pry­mi­tyw­nej broni dzia­ła­ła na ich nie­ko­rzyść. Ba­ry­ka­da do­dat­ko­wo osu­wa­ła się i ła­ma­ła pod ich no­ga­mi, czy­niąc od­wrót i ma­new­ry pra­wie nie­moż­li­wy­mi. Wielu pa­da­ło, po­tknąw­szy się o strza­ska­ne meble, lub ha­czy­ło o nie bro­nią. Impet ich ataku zo­stał po­skro­mio­ny.

– Na­przód, ze­pchnij­cie ich głę­biej, chłop­cy! Krok na­przód! – wołał Lear. Choć dy­szał cięż­ko, jego głos brzmiał raźno i nie­mal we­so­ło. "To nie po­trwa długo", po­my­ślał Fion. "Ra­khii są syci, wy­po­czę­ci i wła­śnie zdo­by­li dwa przej­ścia jed­nej nocy. Są pi­ja­ni zwy­cię­stwem i będą wal­czyć do ostat­niej kro­pli krwi nie­po­mni strat. Żeby moi lu­dzie usta­li, po­trze­bu­je­my praw­dzi­we­go cudu, ina­czej obro­na pad­nie jak ta ster­ta krze­seł pod cio­sem ta­ra­na".

 Jeden z dew­skich żoł­nie­rzy wrza­snął nagle, szarp­nię­ty na­przód wro­gim to­po­rem i padł przed sie­bie na ba­ry­ka­dę. Ra­khii wy­ko­rzy­sta­li to bły­ska­wicz­nie, wbi­ja­jąc się kli­nem mię­dzy drzew­ce. Nie­wie­le my­śląc, na­miest­nik sko­czył na­przód i szarp­nął prze­wró­co­ne­go do tyłu za pas. W ostat­niej chwi­li udało mu się prze­jąć jego upusz­czo­ną ha­la­bar­dę i wbić ją w pierś naj­bliż­sze­go Ra­khii, to­ru­ją­ce­go sobie drogę w głąb sieni. Fion od­ko­pał żoł­nie­rza do tyłu, nie wie­dząc, czy ten jesz­cze żyje, czy jest już mar­twy, za­mach­nął się i ciął po rę­kach ko­lej­ne­go wroga, któ­re­mu udało się wejść mię­dzy drzew­ce. Ra­khii zawył, a jego topór upadł z brzę­kiem na pod­ło­gę, z obie­ma dłoń­mi wciąż za­ci­śnię­ty­mi na trzon­ku.

– Stać! Stać i chro­nić ba­ry­ka­dy! – sap­nął na­miest­nik, jed­nak pierw­sza wyrwa w jego for­ma­cji nie chcia­ła maleć. Zaraz uj­rzał ko­lej­ne­go ze swo­ich, któ­re­go do­się­gnął wrogi topór; ciem­no­skó­ry chło­pak szarp­nię­ty na­przód za kark przy­klęk­nął na jedno ko­la­no, ła­piąc roz­pacz­li­wie rów­no­wa­gę i pod­pie­ra­jąc się rę­ka­mi. Już miał wstać, gdy drugi cios z im­pe­tem roz­łu­pał mu czasz­kę. Jej po­zo­sta­ło­ści, za­wie­szo­ne w gę­stej, czer­wo­nej brei, obry­zga­ły twa­rze Fiona i jego ludzi. Kątem oka na­miest­nik zo­ba­czył ich nie­przy­tom­ne prze­ra­że­nie.

– Ani kroku! – po­wtó­rzył słowa Leara, czu­jąc, jak głos za­czy­na mu chryp­nąć. – Ani kroku w tył!

 Wy­tarł z twa­rzy krzep­ną­ce kro­ple juchy tak szyb­ko, jak mógł. "Nie wolno o tym my­śleć. Myśl o swo­ich lu­dziach, na­ro­dzie Da­we­szy, i wy­trzy­maj. Resz­ta nie ma zna­cze­nia".

 Sień wy­peł­ni­ła się okrzy­ka­mi, teraz jed­nak prze­wa­ża­ły głosy żoł­nie­rzy Fiona, wrza­ski bólu i stra­chu. Ze swej pra­wej stro­ny na­miest­nik zo­ba­czył, jak mimo roz­ka­zów rząd ha­la­bard po­wo­li ustę­pu­je i Ra­khii wdzie­ra­ją się głę­biej. Je­dy­nie Lear po­zo­stał twar­do na swym miej­scu, oto­czo­ny z trzech stron przez wroga, bro­niąc się za­cie­kle.

– Lea… – krzyk­nął Fion i urwał, zmu­szo­ny unik­nąć rąb­nię­cia to­po­ra w drze­wiec swo­jej ha­la­bar­dy. W ciągu paru chwil cof­nę­ła się też lewa stro­na, i chcąc nie chcąc, na­miest­nik wy­co­fał się z nią. Coś za­le­wa­ło mu oczy, nie wie­dział, czy to krew, czy pot, i nie miał czasu tego ze­trzeć. Obraz przed jego ocza­mi na­brał dziw­nych, ogni­stych barw, jakby zalał go blask pło­mie­ni. Nie wi­dział już Leara i ludzi do­oko­ła, tylko bły­ski skrwa­wio­nych to­po­rów Ra­khii i swoją ha­la­bar­dę. Jego ruchy stały się me­cha­nicz­ne i sztyw­ne, a broń wy­da­wa­ła coraz cięż­sza. Pa­trzył, jak jego lu­dzie pa­da­ją ranni na zie­mię, kulą się, ktoś od­cią­ga ich w tył i na ich miej­sce wpa­da­ją na­stęp­ni. Sły­szał, jak Ka­elin wy­krzy­ku­je z tyłu ko­lej­ne roz­ka­zy:

– Dru­ży­na siód­ma, wes­przeć bramę!

– Deszo, Misz­nu – przy­nie­ście ban­da­że!

– Na złote palce Da­we­szy, szyb­ko, głu­pie szcze­nia­ki!

– Wy tam, do zbro­jow­ni, weź­cie ja­kieś ha­la­bar­dy, te de­mo­ny prze­rą­bią się przez nas jak przez brze­zi­nę!

 "Czy to już ko­niec?" po­my­ślał Fion wbrew woli. Zda­wa­ło mu się, że stoi u bram już od wielu go­dzin, lub że śni, nie mogąc przy­po­mnieć sobie po­cząt­ku tego dnia. Był tak dawno. Nim zdą­żył się cof­nąć, jeden z ra­khij­skich to­po­rów tra­fił go w łydkę i ze­śli­zgnął się po pisz­cze­li, wrzy­na­jąc głę­bo­ko w mię­śnie. Fion nie po­czuł nawet bólu, ale krzyk­nął, gdy szarp­nię­cie to­po­ra nie­mal zbiło go z nóg. Wierz­gnął roz­pacz­li­wie ranną nogą i zri­po­sto­wał cios, go­dząc prze­ciw­ni­ka w głowę pła­zem to­po­rzy­ska. Ten za­to­czył się ogłu­szo­ny do przo­du, wciąż jesz­cze pró­bu­jąc wy­szar­pać topór z nogi na­miest­ni­ka. Fion dobił go pchnię­ciem w szyję. 

Naraz ogar­nę­ło go ja­kieś oso­bli­we uczu­cie, z po­cząt­ku trud­ne do okre­śle­nia, zaraz jed­nak do­się­gnę­ło go zro­zu­mie­nie. Gdzieś w od­da­li, stłu­mio­na wrza­ska­mi Ra­khii i szczę­kiem oręża, roz­brzmie­wa­ła mu­zy­ka; pięk­na me­lo­dia, któ­rej nie sły­szał ani razu, odkąd opu­ścił Syr­mon. Część sił wró­ci­ła do jego ra­mion, a serce wy­peł­ni­ło się na­dzie­ją, słod­ką i go­rą­cą jak dni na po­łu­dniu.

– Trąby! – wy­krzyk­nął na­miest­nik co sił w płu­cach – Sły­szy­cie, chłop­cy? Trąby Jego Łaski! Król tu jest! Ra­tu­nek!

 Gwizd­nął prze­cią­gle i mach­nął na od­dział Leara.

– Na­przód! Dru­ży­na ósma, dzie­wią­ta!

 Uniósł ha­la­bar­dę, jed­no­cze­śnie ro­biąc krok przed sie­bie, pod samą ba­ry­ka­dę i rąb­nął z im­pe­tem w ko­lej­ną Ra­khij­ską głowę, okry­tą kap­tu­rem z łba pumy. W sza­lo­nej ka­ko­fo­nii usły­szał zza sie­bie tupot dzie­sią­tek stóp; set­ni­cy, prze­czu­wa­jąc de­cy­du­ją­cy mo­ment star­cia, po­rzu­ci­li wy­zna­czo­ne wcze­śniej po­ste­run­ki i wraz z żoł­nie­rza­mi po­spie­szy­li pod wrota twier­dzy, by ode­przeć na­past­ni­ków. 

– Są od­cię­ci! – wrzesz­czał Fion – Ra­khii są oto­cze­ni! Przy­by­li hu­sa­rze Króla Wy­brań­ca! To ostat­nia fala! Jeśli ich za­bi­je­my, wy­gra­my! 

W tle sły­chać było na­wo­ły­wa­na po­słań­ców i okrzy­ki ra­do­ści ran­nych, któ­rzy zdą­ży­li już od­zy­skać przy­tom­ność. Ra­khii wciąż na­cie­ra­li za­ja­dle, szu­ka­jąc w środ­ku twier­dzy ra­tun­ku przed nad­cią­ga­ją­cą od­sie­czą. W uszach Fiona roz­brzmie­wa­ła praw­dzi­wa ka­ko­fo­nia krzy­ków, jęków, szczę­ku oręża, chrzę­stu dep­ta­nej ba­ry­ka­dy i grzmią­ce­go hej­na­łu hu­sar­skich trąb, który pły­nął gdzieś z od­da­li, nio­sąc ze sobą smak zwy­cię­stwa. Nie czuł już zmę­cze­nia. Przy­szłość prze­sta­ła być otwar­tą prze­strze­nią i za­wę­zi­ła się do kształ­tu roz­wi­dlo­ne­go ko­ry­ta­rza. My­ślał tylko o jed­nym z wyjść. Wie­dział, że nie może się cof­nąć, że musi zabić każ­de­go Ra­khii, który spró­bu­je we­drzeć się głę­biej i że to wszyst­ko, o czym po­wi­nien teraz my­śleć. Szu­kał w mroku bla­dych twa­rzy o sko­śnych oczach i rąbał ma­chi­nal­nie na­leż­ne im syl­wet­ki, jak drwal rąbie drze­wo. Dy­szał cięż­ko i mia­ro­wo.

Naraz, nie miał już prze­ciw­ni­ka, któ­re­go mógł­by ude­rzyć. Wy­szarp­nął z tru­chła ra­khij­skie­go wo­jow­ni­ka to­po­rzy­sko ha­la­bar­dy i nie uj­rzał za nim ni­ko­go wię­cej. Ro­zej­rzał się nie­przy­tom­nie; jego oczy były tak zmę­czo­ne sku­pie­niem, że le­d­wie roz­po­zna­wał w pół­mro­ku twa­rze swo­ich żoł­nie­rzy. Ha­la­bard­ni­cy także to­czy­li wo­ko­ło błęd­nym wzro­kiem, jakby nie mogli pojąć, co się wła­ści­wie wy­da­rzy­ło. Ktoś ru­szył na ba­ry­ka­dę, lecz zaraz zo­stał z niej ścią­gnię­ty przez któ­re­goś z to­wa­rzy­szy.

– Złaź, ba­ra­nie! Za­bi­jesz się na tych zglisz­czach. Zresz­tą, ni­ko­go tam nie ma.

“Ni­ko­go tam nie ma”, wy­ar­ty­ku­ło­wał bez­gło­śnie Fion. Za­mru­gał, otarł twarz grzbie­tem ręki i krzyk­nął tak gło­śno, jak jesz­cze był w sta­nie:

– Ni­ko­go tam nie ma! Zwy­cię­stwo!

 To, co stało się potem, trud­no było opi­sać sło­wa­mi. Naj­pięk­niej­sze mo­men­ty czę­sto brzmią ba­nal­nie, gdy przy­cho­dzi do opisu; lu­dzie za­pa­mię­tu­ją to­wa­rzy­szą­ce im gesty, ob­ra­zy i za­pa­chy, ale ich duch po­zo­sta­je za­klę­ty w mie­szan­kę wszyst­kich tych ele­men­tów. Dla Fiona był to ból zdar­te­go do gra­nic gar­dła, smród rzeź­ni i siar­ki oraz uścisk chu­dych jak ba­dy­le rąk jed­ne­go z żoł­nie­rzy wokół jego szyi; na­miest­nik po pro­stu za­mknął oczy i krzy­czał, tak jak wszy­scy wo­ko­ło, nie pod­cho­dząc wy­bred­nie do tre­ści okrzy­ków ra­do­ści.

– Taaak!

– Hurra!

– Za Syr­mon!

– Za Króla!

– Da­we­sza!

 W jego gło­wie wi­ro­wa­ło, jakby zaraz miał ze­mdleć, i czuł się słaby jak dia­bli. Wspar­li się o sie­bie ze ści­ska­ją­cym go kom­pa­nem, oby­dwaj świa­do­mi, że tylko ten drugi ra­tu­je pierw­sze­go przed upad­kiem. Broda żoł­nie­rza dra­pa­ła Fiona w twarz, jed­nak nie przej­mo­wał się tym za­nad­to.

– Lear! Wiwat Le­aro­wi! – wy­krzyk­nął na­miest­nik i za­gwiz­dał prze­cią­gle.

– Lear! – od­po­wie­dział mu chór okrzy­ków.

Po­czuł, jak ktoś łapie go za łydkę. Pu­ścił wtu­lo­ne­go weń żoł­nie­rza i spoj­rzał w dół. 

Serce za­mar­ło mu w pier­si. U jego stóp, po­kry­ty pyłem i krwią, leżał ru­do­wło­sy męż­czy­zna. Spod wdep­ta­ne­go w jego odzie­nie brudu prze­świ­ty­wa­ła zie­leń opoń­czy.

– Le­arze! – wy­krztu­sił Fion. Gdy nie krzy­czał, nie­mal nie sły­szał wła­snych słów – Już… już cię biorę!

 Naj­prę­dzej jak mógł ujął przy­ja­cie­la pod ra­mio­na i uty­ka­jąc na ranną nogę, za­czął prze­py­chać się z nim mię­dzy tłu­mem wi­wa­tu­ją­cych ludzi. Strą­ca­jąc z sie­bie ko­lej­ne ręce, pra­gną­ce ści­skać go i kle­pać, od­cią­gnął Leara pod jedną ze ścian, gdzie za­le­ga­ła resz­ta ran­nych. Ukuc­nął nad nim i od­gar­nął mu z czoła strą­ki skrwa­wio­nych i za­ku­rzo­nych wło­sów. Za­uwa­żył, że set­nik jest blady i spo­co­ny, a jego od­dech chra­pli­wy jak u ko­na­ją­ce­go zwie­rzę­cia.

– Zwy­cię­ży­li­śmy, Le­arze – wy­chry­piał głu­cho Fion. Prze­tarł twarz przy­ja­cie­la rę­ka­wi­cą, roz­ma­zu­jąc na niej sadzę i po­so­kę – Sły­sza­łeś, praw­da? Patrz na mnie. Król zaraz tu bę­dzie. Przy­by­ła od­siecz, w końcu. Je­ste­śmy ura­to­wa­ni.

 Lear otwo­rzył oczy. Za­mru­gał pół­przy­tom­nie, naj­wy­raź­niej wciąż ogłu­szo­ny. Skrzy­wił się. Roz­chy­lił po­wo­li ręce i oczom Fiona uka­za­ły się ob­szer­nie roz­dar­te opoń­cza i prze­szwa, oraz dłu­gie, po­zio­me cię­cie, z któ­re­go ryt­micz­nie bu­cha­ła krew, two­rząc pod set­ni­kiem ro­sną­cą mia­ro­wo ka­łu­żę. Lear spoj­rzał w dół i ode­tchnął spa­zma­tycz­nie. Mógł to być śmiech lub szloch.

– A niech mnie – sap­nął cicho. – Co… teraz…? Moja mała Oro­nai… ja jesz­cze… nigdy jej nie wi­dzia­łem. Obie­ca­łem, pi­sa­łem żonie… a teraz…

 Fion na­chy­lił się, chwy­cił pod­bró­dek set­ni­ka i uniósł go w taki spo­sób, żeby ten nie wi­dział rany.

– Wkrót­ce ją zo­ba­czysz, Le­arze. Za­bio­rę cię do Syr­mo­nu, do two­jej żony. Nasze dziew­czyn­ki będą bawić się razem w morzu. Sły­szysz mnie? Za­bio­rę cię do domu, bra­cie.

 Po­chy­lił się niżej i objął jego ra­mio­na. Po­czuł, że Lear w pa­ni­ce za­ci­ska palce na jego rę­ka­wach, jak to­ną­cy usi­łu­jąc po­zo­stać na po­wierzch­ni. Fion wie­dział, co to ozna­cza. Uło­żył sobie głowę Leara na ra­mie­niu, by oszczę­dzić mu wy­sił­ku i cze­kał, aż ciało przy­ja­cie­la zu­peł­nie zwiot­cze­je, a jego od­dech usta­nie. Trwał tak z nim jesz­cze jakiś czas, po czym prze­że­gnał się i odło­żył zwło­ki pod ścia­nę.

– Że­gnaj – wy­szep­tał bez­gło­śnie, wstał i uty­ka­jąc ru­szył z po­wro­tem do bramy. 

Ra­dość ze zwy­cię­stwa nie ma­la­ła. Ze­wsząd roz­brzmie­wa­ły wi­wa­ty i fan­fa­ry wy­bi­ja­ne na szy­sza­kach, gwiz­dy i pła­cze i po­dzię­ki dla Da­we­szy. Nie­licz­ni żoł­nie­rze za­ję­ci byli do­bi­ja­niem po­le­głych Ra­khii, zaś set­ni­cy z dru­ży­na­mi za­ję­li się ener­gicz­nym na­pra­wia­niem ba­ry­ka­dy. Ka­elin, pod­pie­ra­jąc się dum­nie pod wy­chu­dzo­ne boki, nad­zo­ro­wał prze­ła­do­wa­nie gar­ła­czy. Lżył i po­pę­dzał swo­ich pod­ko­mend­nych z ra­do­ścią, któ­rej nie sły­sza­ło się w zamku od ty­go­dni.

 Fion po­czuł się nagle bar­dzo zmę­czo­ny. Wpół drogi do ba­ry­ka­dy przy­sta­nął i oparł się cięż­ko o ścia­nę. Wy­do­był zza pasa ma­nier­kę, dopił resz­tę wody i ci­snął puste na­czy­nie na stos gruzu pod bramą.

– Mel­du­ję, gar­ła­cze go­to­we do strza­aału! – usły­szał śpiew­ny ra­port Ka­eli­na. – Czy mogę dać już salwę do wi­wa­aatu?

 Fion od­chrząk­nął bo­le­śnie.

– Bacz­ność.

– Pan wy­ba­czy. To z ra­do­ści.

– Przej­miesz obro­nę bramy, Ka­elin. W razie ataku po­wtó­rzysz uprzed­nie dzia­ła­nia. Wy­znacz ludzi, któ­rzy wy­nio­są stąd ran­nych i spro­wadź le­ka­rzy. Ja… udam się do jeńca i mojej ro­dzi­ny. Muszę ich zo­ba­czyć. Wrócę naj­póź­niej za kwa­drans.

– Panie, ale prze­cież nikt nie przedarł się… to zna­czy… – Ka­elin stra­cił rezon. – Czy chce pan wody? Jest pan ranny?

 Fion nie słu­chał go dalej. Cięż­kim kro­kiem po­wlókł się przez cuch­ną­cą siar­ką i juchą sień w głąb ko­ry­ta­rza i na głów­ne scho­dy, które wio­dły do don­żo­nu. W mil­cze­niu po­ko­ny­wał ko­lej­ne stop­nie, mi­ja­ny przez bie­ga­ją­cych na zła­ma­nie karku goń­ców, spie­szą­cych za­nieść ra­do­sną no­wi­nę do wszyst­kich za­ka­mar­ków Brah­men. Czuł się słaby i wy­koń­czo­ny. Cie­szył się je­dy­nie, że nikt nie widzi teraz jego twa­rzy. Szedł po­wo­li, pod­pie­ra­jąc się ścia­ną, a droga cią­gnę­ła mu się w nie­skoń­czo­ność.

 Gdy do­tarł do swych kom­nat u szczy­tu don­żo­nu, uj­rzał nie­wiel­kie zbie­go­wi­sko u drzwi sy­pial­ni swo­jej żony. Usły­szał płacz dziec­ka i szmer pod­nie­co­nych szep­tów. Trzy ja­sno­skó­re po­ko­jów­ki i paru sta­rych słu­żą­cych dys­ku­to­wa­ło o czymś za­żar­cie, pa­trząc bez­rad­nie na drzwi. Ką­ci­ki ust na­miest­ni­ka za­drża­ły.

– Co się… – wy­chry­piał, znów nie­po­mny tego, jak zdar­ty ma głos. Jedna ze słu­żek od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła na niego z lę­kiem. Gdy tylko zro­zu­mia­ła, że ją widzi, spu­ści­ła wzrok. Fion pod­szedł bli­żej.

– Co się dzie­je? – za­py­tał. Lu­dzie wo­ko­ło umil­kli, a je­dy­nym dźwię­kiem, który wciąż roz­brzmie­wał w ko­ry­ta­rzu, był dzie­cię­cy la­ment. Fion zo­ba­czył na rę­kach jed­nej z dziew­cząt swo­je­go jeńca, trzy­let­nie­go Ra­khij­skie­go chłop­ca, syna po­przed­nie­go króla Fo­mo­rii. Dziec­ko krzy­cza­ło gło­śno i wy­cią­ga­ło rącz­ki w stro­nę drzwi.

– Pani Rona na­ka­za­ła za­brać pa­ni­cza Href­ni­ra i zo­sta­wić ją w spo­ko­ju – wy­du­ka­ła w końcu jego nia­nia, na którą dziec­ko mi­mo­wol­nie ścią­gnę­ło całą nie­chcia­ną uwagę. – Ży­czy­ła sobie zo­stać sama z pa­nien­ką Ma­rion. My wła­śnie… chcie­li­śmy prze­ka­zać im dobre wie­ści, ale nikt nie od­po­wia­da na pu­ka­nie.

 Nim Fion zdą­żył po­my­śleć o swej ran­nej nodze, kop­nął drzwi tak mocno, że za­wia­sy pu­ści­ły i całe skrzy­dło wpa­dło z ło­sko­tem do sy­pial­ni. Href­nir za­łkał prze­raź­li­wie ze stra­chu, a na­miest­nik wbiegł do środ­ka. Jego noz­drza wy­peł­nił słod­ki, dusz­ny za­pach snu… i cze­goś jesz­cze. Cze­goś, co na­pa­wa­ło go prze­ra­że­niem. Fion spró­bo­wał za­wo­łać żonę i córkę, lecz głos uwiązł mu w gar­dle. Zbli­żył się do łoża. Zo­ba­czył w po­ście­li dwie wtu­lo­ne w sie­bie syl­wet­ki, okry­te szczel­nie koł­drą. Chciał ją pod­nieść, lecz za­wa­hał się. Jego wzrok padł na szaf­kę nocną. Stał na niej mały, gli­nia­ny kubek z ły­żecz­ką uło­żo­ną na kra­wę­dzi.

 Miód, który z niej spły­nął, utwo­rzył na bla­cie zło­ci­stą plam­kę, w któ­rej ciem­nia­ły za­to­pio­ne fusy tru­ją­cych ziół.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Frag­ment roz­bu­do­wa­ny i po­ka­zu­ją­cy ma­gicz­ny świat fan­ta­sy w cał­kiem nowym wy­mia­rze. :) Do­sko­na­łe, mocno re­ali­stycz­ne opisy walk. Do­brze przed­sta­wio­ne syl­wet­ki bo­ha­te­rów i re­la­cje mię­dzy nimi. Szko­da otru­tych: żony i có­recz­ki, szko­da za­bi­te­go przy­ja­cie­la… :(

 

Z tech­nicz­nych – su­ge­stie oraz wąt­pli­wo­ści – do prze­my­śle­nia:

Był nie­ludz­ko głod­ny i trud­no mu było sku­pić myśli czym­kol­wiek innym… – po­wtó­rze­nie

Wo­ła­li, że Ra­khii prze­leź­ni na we­wnętrz­ny dzie­dzi­niec. – nie zna­la­złam, to li­te­rów­ka czy coś sta­ro­pol­skie­go lub ce­lo­wy neo­lo­gizm?

… dzie­ląc się rynsz­tun­kiem i po­cią­jąc chci­wie wodę z ma­nie­rek. – li­te­rów­ka

Po­wie­trze było mokre i go­rą­ce od ich potu, a w ich za­pa­chu czuć było strach i roz­pacz. – po­wtó­rze­nie

– Je­stem! – krzyk­nął do nich, uno­sząc nad głowę po­chwę z sza­blą (brak krop­ki) – Bacz­ność!

Gdzieś w głębi pod­krą­żo­nych, za­pad­nie­tych oczu set­ni­ka ma­lo­wa­ła się wąt­pli­wość. – li­te­rów­ka

… jed­nak wie­dział, że musi cze­kać. „Część mu­sia­ła schro­nić się pod gzym­sem. – po­wtó­rze­nie

 Przez ko­lej­ne mi­nu­ty Fion po­ma­gał żoł­nie­rzom wno­sić do sieni ko­lej­ne dzia­ła, roz­sta­wiać je i ła­do­wać, a także … – i tu

– Trąby! – wy­krzyk­nął na­miest­nik co sił w płu­cach (po­dob­nie, jak wcze­śniej – brak krop­ki) – Sły­szy­cie, chłop­cy?

– Są od­cię­ci! – wrzesz­czał Fion (tu też) – Ra­khii są oto­cze­ni!

 

A zatem pod kątem kwe­stii ję­zy­ko­wych warto jesz­cze prze­śle­dzić ca­łość do sa­me­go końca, ja już resz­ty nie wy­pi­su­ję.

 

Można wspo­mnieć o wul­ga­ry­zmach.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie i życzę po­wo­dze­nia w re­ali­za­cji za­mie­rze­nia, o jakim wspo­mi­nasz w przed­mo­wie. :)

Pe­cu­nia non olet

Dzię­ki Bruce, za nie­ugię­te czy­ta­nie do sa­me­go końca, choć frag­ment przy­dłu­gi ;) li­te­rów­ki po­pra­wię w wol­nej chwi­li.

I ja dzię­ku­ję, po­wo­dze­nia, frag­ment ma spory po­ten­cjał, po­zdra­wiam ser­decz­nie. :)

Pe­cu­nia non olet

Nowa Fantastyka