
Spokój. Jest to coś, czego ostatnio Stephany stanowczo brakowało. Zamknęła oczy, rozsiadając się wygodnie w fotelu, aby skupić uwagę na spokojnie płynącej jazzowej melodii. Zgasiła papierosa, pocierając resztki o szklaną popielniczkę, po czym przelała alkohol na kawałek szmaty, aby wytrzeć jeszcze świeże rany. Zdobiły wraz ze zmarszczkami twarz kobiety, choć w przeciwieństwie do swych sąsiadów, ich obecność była tylko chwilowa. Dopiła resztę zawartości butelki, wzrok zaś skierowała za okno, by zobaczyć, co ma dziś do zaoferowania dzielnica Złotych Latarni.
Spomiędzy szpar naderwanych rolet ujrzała ruchliwe i głośne ulice otulone przez gęsty smog. Chmary samochodów bombardowały przechodniów klaksonami i przekleństwami kierowców. Rozmazane ludzkie sylwetki, oświetlały jedynie drobne punkciki światła w postaci pozłacanych latarni gazowych, od których wzięła się nazwa dzielnicy.
Wyciągnęła papierosa z metalowego pudełka. Dopiero teraz zauważyła delikatne ślady krwi na jego powierzchni. Starła je, obiecując sobie, że następna sprawa będzie czymś prostszym. Nagłe pukanie zburzyło jednak chwilę spokoju, a za szklaną witryną
Stephany dostrzegła kobiecą sylwetkę.
– Chwila! – krzyknęła.
Zrzuciła stos dokumentów do niedomykającej się szuflady. Z kolei bandaże, łuski oraz opakowania po papierosach wylądowały w przepełnionym koszu. Następnie zaprosiła do środka, jednocześnie spinając w kok siwe włosy.
Drzwi uchyliły się i wkroczyła drobna brunetka w krótkiej czarnej sukience i kapeluszu z szerokim rondem, spod którego spoglądały szmaragdowe oczy. Nosiła na piersi metalową broszkę w kształcie róży. Przybyszka zdjęła gazową półmaskę i wzięła głęboki wdech.
– Dobry wieczór, czy to agencja detektywistyczna Stephany Grayson?
Nazywam się Elizabeth Carver.
– To zależy, w jakiej sprawie pani przychodzi – odparła rozmówczyni, wkładając papierosa do ust i pocierając zapałkę o pudełko.
Stephany przeklęła pod nosem, gdy nie pojawiła się nawet iskra. Zamiast tego zabrzmiał dźwięk odpalanej zapalniczki Elizabeth, która podeszła do detektywki, aby udostępnić płomień.
– Zaginął mój mąż. Nazywał się Maua Carver – wyjaśniła z grobową miną, sama również wyciągając długą lufkę zakończoną papierosem.
– Jest pani świadoma, że takie zlecenie sporo kosztuje – odparła Stephany, wypuszczając z ust kłęby dymu, lecz w odpowiedzi Elizabeth rzuciła na stół kopertę.
– Zaliczka. Jeśli to za mało, to mogę dać więcej. Cena nie gra roli. Najwyżej z głodu zdechnę! – warknęła kobieta, po czym zaciągnęła się fajką. Po chwili twarz złagodniała. – Przepraszam. Kiepsko ostatnio sypiam.
– Nie szkodzi. Coś na uspokojenie? – odparła Stephany, wyciągając butelkę whisky.
– Nie dziękuję.
– Dobra, w takim razie kiedy zaginął? – zapytała detektywka, rozsiadając się w fotelu i biorąc łyk whisky prosto z butelki.
– Poszedł do pracy tydzień temu i dotąd nie wrócił.
– Co na to policja?
– Nic nie znaleźli i nie jestem w stanie dowiedzieć się od nich czegokolwiek.
Cholerne nieroby czekają na cud albo jak ktoś znajdzie ciał… – przerwała nagle i ponownie zaciągnęła się fajką. Stephany odczekała chwilę, zanim zadała kolejne pytanie.
– Imigrant? Imię brzmi, jakby był z południowych dzielnic.
– Ze Słonecznego Wybrzeża. Przybył do Złotych Latarni, szukając lepszego życia – odparła Elizabeth, podając czarno-białe zdjęcie, które przedstawiało ciemnoskórego mężczyznę o krótkich włosach i kolczyku w lewym uchu.
Ciekawego, czy znalazł tutaj to słynne lepsze życie, pomyślała Stephany.
Słoneczne Wybrzeże to dzielnica praktycznie z drugiego końca świata. Znana głównie z tego, że jest to jedyne miejsce, gdzie warstwa dymu unoszącego się nad Miastem pozwala dostrzec Słońce.
– Kawał drogi. – Detektywka wypuściła z ust kłęby dymu. – W jakim żywiole
specjalizował się małżonek?
– Skąd pani wie, że jest magiem?
– Stephany – poprawiła detektywka. – Możemy przejść na ty? Mogłabym popisywać się i zwrócić uwagę, że twoja zapalniczka to model, jaki otrzymać można jedynie w jednym z upadłych już klubów dla magów. Nie jest to raczej twoja własność, ponieważ masz za zdrową skórę, nie widać na niej śladów używania dusznika.
– Dusznika?
– Ekstrakt z pleśni dusznika przeklętego. Magowie mieszają go z odpowiednimi składnikami i zażywają, aby słyszeć duchy miasta i je kontrolować.
– Maua zwykle mawiał na to, po prostu per świństwo.
– Nazwa równie adekwatna – zgodziła się Stephany. – Wracając do pytania.
Prawda jednak jest taka, że po prostu wszędzie poznam tę mordę. – Wskazała palcem na fotografię. – Profesor Azaidi zwany również Miotaczem. Postać, którą każdy mag miał okazję napotkać na którymś z etapów edukacji, choć jest to wątpliwy zaszczyt.
– To ten, co w napadach szału rzucał w swoich podopiecznych tym, co miał pod ręką?
– Szczęśliwe miał celność pijanego kreta. Studenci jednak stworzyli na jego cześć konkurs w miotaniu do ruchomego celu kredą, a zwycięzca w ramach tradycji robił sobie zdjęcie z posągiem profesora. – Detektywka wskazała palcem na fotografię, na której uradowany Maua ściska marmurową dłoń patrona konkursu. Aczkolwiek radość studenta mogła być powiązana również z ustawionymi przed nim butelkami o nieznanej zawartości.
– Mąż opowiadał kiedyś o tym. Wracając do pytania, Maua był, to znaczy jest
magiem betonu. Pracuje na plantacji Jamesa Doyla.
– Czy zauważyłaś coś nietypowego przed zniknięciem?
– Niestety tak. Przez ostatni miesiąc coraz później wracał z pracy, a wszelki pytania zbywał zmęczeniem – westchnęła głośno. – Gdybym go nie znała, to mogłabym podejrzewać romans. Maua jednak większym zainteresowaniem darzył książki niż kobiety.
Pani Grayson zadała jeszcze kilka pytań, próbując złapać jakiś trop. Rodzina? Daleko stąd. Przyjaciele? Brak. Wrogowie? Nieznani.
– Czy podejmiesz się tej sprawy? Mam oczywiście pieniądze – powiedziała, wskazują ponownie na kopertę. – Jak mówiłam wcześniej, cena nie gra roli. Zrobię wszystko by znaleźć męża.
– Ostrożnie z takimi oświadczeniami. Dają za duże pole do nadużyć. Przemyślę to i dam znać.
– Dobrze. Dziękuję za poświęconą chwilę – westchnęła niepocieszona, po czym wstała i ruszyła do wyjścia, zakładając maskę.
Stephany wypuściła z ust kłęby dymu, podążając wzrokiem za wychodzącą klientką. Obróciła globusem, który przedstawiał kulę zajętą w całości przez Miasto, z jedynie nielicznymi zielonymi i niebieskimi punktami.
– Gdzie przepadłeś nasz kwiatku?
***
Mężczyzna przywarł do ściany. Dyszał ciężko, a serce biło mu jak szalone. Szybkim ruchem ręki ściągnął kominiarkę z twarzy, odsłaniając rudą czuprynę.
Skierował wzrok na otwarte jeszcze okno jednego z mieszkań. Pewnie teraz domyśli się, że doszło do włamania, pomyślał. Przeklął siarczyście pod nosem, po czym gwałtownie oderwał się od ściany i ruszył przed siebie.
– Uważaj, jak leziesz! – krzyknął bezdomny, na którego rudzielec wpadł. Obie postaci wylądowały na ziemi w towarzystwie melodii tłuczonych butelek.
Włamywacz nie przejął się jednak wypadkiem, traktując bezdomnego niczym powietrze o niezbyt przyjemnych zapachu. Chwycił mały woreczek, który wypadł mu z dłoni. Nie czekając na reakcje bezdomnego, rzucił się w labirynt kamienic, pozostawiając ofiarę swego roztargnienia i jej pretensje, samych sobie. Daleko jednak nie zaszedł, albowiem na ramię rudzielca padła dłoń, która wciągnęła go w mroki bocznej uliczki.
– Masz to? – zapytała krępa postać.
– Trochę mi to zajęło, lecz znalazłem – odparł, unosząc woreczek. – Tradycyjnie nie obyło się bez problemów. Słyszałem, że ktoś wchodził. W pierwszej chwili spanikowałem i nie wiedziałem, co robić, ale udało mi się uciec oknem.
– To była ona – powiedział głosem człowieka przyznającego się do śmiertelnej choroby. – Widziałem, jak wchodziła do środka klatki schodowej.
– Cholera.
– Mam nadzieje, że ręce tak uświniłeś sobie po wyjściu z mieszkania – odparł towarzysz, wskazując na czarne ślady na dłoniach rudzielca.
– Przenosiłem węgiel w robocie przed akcją. Myślałem…
– Nieważne. Wynośmy się stąd i załóż maskę, bo smog dzisiaj truje niemiłosiernie. A w kwestii Elizabeth szef ma już pewien pomysł.
***
Stephany miała paskudny humor, a ciągłe korki nie wywoływały u niej pozytywnych uczuć względem napotkanych osób. Poranek spędziła, nurkując w stosie gazet. Zastanawiała się, czy stwierdzono ostatnio jakieś inne tajemnicze zaginięcia, lecz poszukiwania okazały się iście jałowe. Gdy straciła nadzieję, jej uwagę przykuła jedna z pożółkłych stron. Pognieciona gazeta witała czytelnika artykułem sprzed kilku tygodni.
Rada dzielnicy nie wyraziła zgody na obywatelski projekt budowy parku miejskiego. Wynik był łatwy do przewidzenia, bowiem utrzymanie zieleni to niemały wydatek. Wymagało to wynajęcia magów, aby kontrolowali, by samoistnie rozrastające się niczym nowotwór betonowe ulice, nie przykryły zielska. Natomiast stan powietrza delikatnie mówiąc, nie należał do najlepszych, choć ten eufemizm był jak określenie urwanej ręki drobnym skaleczeniem. Wisienkę na torcie problemów stanowiły naciski ze strony Pleśniowych Baronów. Postrzegali każde zasadzone drzewo jako zagrożenie dla ich monopolu na produkcję żywności, czy innych wyrobów uzyskiwanych z szerokiego wachlarza gatunkowego grzybów. A nikt nie chce denerwować najbogatszych ludzi Miasta. Nie dla wszystkich było to jednak oczywiste, czego dowodziła reakcja szaleńców, nazywających siebie Zwiastunami Nowej Ziemi. Niczym grenadierzy obrzucili samochód burmistrza srebrnikami, a następnie próbowali zablokować przejazd, do momentu, gdy poszły w ruch pałki policji. W przytoczonym artykule najciekawsze było jednak towarzyszące mu zdjęcie, gdzie pośród wściekłego tłumu aktywistów widoczna była znajoma twarz pana Carvera. Chwyciła ponownie za gazety, tym razem w poszukiwaniu czegoś o Zwiastunach, lecz okazało się to nieskuteczne. Nie zniechęciło to jednak detektywki, albowiem ciekawość znowu wygrała i postanowiła pojechać do pani Carver. I w ten sposób stała się częścią wolno pełzającego węża samochodów, który zamiast syczenia, wydawał z siebie chór klaksonów i przekleństw. Zmęczona korkiem Stephany wychyliła głowę z pojazdu, aby określić przyczynę opóźnień. Nagle niczym gejzer wystrzelił daleko przed nimi czarny płyn, który po chwili przybrał ptasi kształt. Bestia odleciała, chlapiąc na około deszczem ciemnych kropel i ciągnąc za sobą czarną wstęgę. W pewnym momencie istota zapłonęła jak feniks i odleciała między gęste chmury dymu, stając się na moment substytutem Słońca.
Żywiołak, to tego jeszcze ropy, tacy są najgorsi, pomyślała Stephany. Nazwą tą określa się duchy miasta, które w jakiś sposób uzyskały świadomość (niepopartą inteligencją), co zwykle kończyło się katastrofą.
Niedługo później ruszyła dalej, penetrując mrok betonowej dżungli, rozświetlonej jedynie przez słynne złote latarnie, aż dojechała pod kamienice klientki. Skryła głowę pod szarą fedorą, która dobrze komponowała się z kolorem jej prochowca, po czym wysiadła z samochodu.
– Poratuje młoda panienka weterana? – zabrzmiał zachrypnięty głos za plecami Stephany.
Gdy odwróciła się, jej oczom ukazał się, stukający drewnianą nogą starszy mężczyzna o długiej zatłuszczonej brodzie. Odziany był w porwane i brudne łachmany, pośród których nieco lepszym stanem wyróżniał się jedynie niebieski płaszcz.
– Aż tak młoda już nie jestem – odparła z uśmiechem kobieta, wskazując siwe włosy. – Myślę, że coś się znajdzie. Często tu bywasz dziadku? – Aż tak stary też jeszcze nie jestem, by nazywano mnie dziadkiem – odpowiedział i na dowód swych słów pokazał ostatnie, pożółkłe zęby. – Czasami śmietniki tu sprawdzam, bo niezłe fanty tu można znaleźć.
– A czy widziałeś tego człowieka? – Stephany pokazała zdjęcie poszukiwanego, na którym starzec skupił swój wzrok, jakby zapomniał okularów.
– Panienko, coś w mej starej głowie świta. Niestety pamięć już nie ta – odparł, lecz kobieta w odpowiedzi szybko wyciągnęła paczkę z wysuniętym papierosem.
Bezdomny wziął zachłannie całe opakowanie, które błyskawicznie zniknęło w jego kieszeni.
– Rzeczywiście, pewno mieszka tutaj, choć ostatnio go tu nie widuje. Zwykle dreptał sobie zamyślony, lecz groszem też czasem sypnął.
– A czy widziałeś coś podejrzanego? – zapytała, na co rozmówca zareagował cwanym uśmiechem. Stephany wyciągnęła manierkę z resztką alkoholu, lecz nie zainteresowało to bezdomnego. Spróbowała, więc z pieniędzmi, którymi także wzgardził, wskazując palcem za szybę samochodu. Detektywka wyciągnęła oprawiony w skórę tomik poezji, który bezdomny najpierw przejrzał, po czym schował do kieszeni.
– Czasami bywał tu taki rudzielec i gapił się na tego pięknisia, jakby o pożyczenie portfela chciałby prosić. Ostatnio baran nawet mnie potrącił i przez tę łajzę potłukłem…
– Rudzielec? Czy był podobny do tego ze zdjęcia? Kiedy to było? – Stephany zalała starca falą pytań, pokazując zdjęcie z uczestnikami protestu Zwiastunów.
– Wczoraj panienko, i poznaje tę kaprawą mordę. Wjechał we mnie jak lokomotywa. Nawet palant nie przeprosił, tylko chwycił jakiś woreczek i poleciał dalej.
– Woreczek? Widziałeś, co było w środku? Nie? A jak duży był?
– Jak pięść? Chyba nawet trochę mniejszy.
– A czy zaginiony, to znaczy tamten myśliciel, wiedział, że jest obserwowany?
– Ja to nie wiem, ale parę razy, żem widział, jak gadają.
– A zaczepiała cię może policja w spawie tego zaginięcia?
– Policja? Gdzie tam. Nigdy tutaj psów, żem nie widział.
Detektywka pożegnała się z weteranem i ruszyła do kamienicy, gdzie w pierwszej chwili uderzył ją charakterystyczny zapach starego budynku. Chwilę później do kompletu doszły jeszcze odgłosy z pozostałych mieszkań. Kłócąca się para walczyła z imprezowiczami z naprzeciwka o tytuł najgłośniejszych. Jednakże bez wątpienia pierwsze miejsce należało się bachorowi, którego krzyki przyprawiły Stephany o nagły atak migreny.
Detektywka zapukała do drzwi klientki. Nie musiała długo czekać, ponieważ chwilę później brama do królestwa pani Carver zostały uchylone, ukazując ponure oblicze Elizabeth, które błyskawicznie rozpromieniło się.
– Rozumiem, że mogę liczyć na pomoc?
– Ostatnio miewam za lekki portfel, więc uznałam, że mogę spróbować.
– Dziękuje. – Na twarzy klientki zagościł uśmiech, który sprawił, że nieco zakłopotana Stephany opuściła wzrok.
– Chciałabym zacząć od obejrzenia mieszkania. Czy będziesz mieć przeciwko temu, żebym pogrzebała w jego rzeczach?
– Jeśli to coś pomoże, to rób, co uważasz za słuszne – odparła, zapraszając do środka dłonią.
Po przekroczeniu progu drzwi, Stephany poczuła się, jakby wkroczyła do innego świata. Pożegnała obskurne ściany kamienicy i odór stęchlizny, aby zamiast tego delektować się przyjemnym zapachem, pedantycznie zadbanego mieszkania.
Powiesiła swój prochowiec na wieszaku, przypominającym drzewo o szeroko rozstawionych gałęziach i przesunęła palcem po kredowo białych ścianach, po czym ruszyła do gabinetu poszukiwanego. Pomieszczenie stanowiło zupełne przeciwieństwo jej miejsca pracy. Podłoga była czysta, bez dywanu dokumentów.
Śmieci z kolei posłusznie czekały w koszu, zamiast krążyć po połyskujących meblach.
Jak pracować w takich warunkach? Przecież to zabija kreatywność, pomyślała detektywka.
Stephany rozglądała się ostrożnie po pomieszczeniu, aż jej wzrok spoczął na zawieszonych na ścianie drewnianych maskach. Każda z nich otoczona była wieńcem piór, przez co przypominały kwiaty słonecznika.
– Piękne, czyż nie? Mieszkańcy Wybrzeża uważają, że jeśli ich wiara w moc Słońca będzie silna, to kiedyś przebije się ono przez chmury dymu i ostatecznie pokona Miasto.
– A czy mąż też w to wierzył?
– Wierzył w różne rzeczy – odparła enigmatycznie. – A czy ty w coś wierzysz?
– Że palenie jednego papierosa dziennie nie uzależnia – powiedziała Stephany, nie odwracając się nawet do rozmówczyni. – Wiedziałaś, że Maua współpracował ze Zwiastunami Nowej Ziemi?
– Mówił mi, że był tylko na paru protestach, lecz im drogi rozeszły się.
Wzrok detektywki powędrował tym razem na biblioteczkę. Maua zgromadził sporo literatury dotyczącej magii, lecz widoczne były również książki przyrodnicze i chemiczne. Najwyższą półkę zajmowały opasłe tomiszcza poświęcone poszczególnym żywiołom tworzącym miasto: szkło, beton, ropa, stal, dym, proch i elektryczność. Ostatnia książka zbierała podania na temat legendarnych odmian magii jak tłum, czy plotki. Stephany przesunęła palcem po grzbietach książek, aż dłoń zatrzymała się przy jednej z pozycji, a brwi zmarszczyły się.
– Czy mąż lubił porządek?
– To była jego obsesja.
– Ciekawe. Wszystkie książki są ułożone alfabetycznie, z wyjątkiem tych z
górnej półki.
– Ostatnio trochę sprzątałam. Może coś poprzestawiałam? – odparła Elizabeth lekko nerwowy głosem.
Stephany zdjęła księgi i przejrzała każdą po kolei. Gdy już zniechęcona chciała odłożyć je na miejsce, uwagę kobiety zwrócił delikatny ciemny ślad na tylnej ściance szafy.
Dotknęła zabrudzonego punktu i poczuła, jak sklejka delikatnie poruszyła się.
Idąc za ciosem, przesunęła ją, odsłaniając niszę wewnątrz ściany. Włożyła dłoń, mając nadzieje, że nie zakończy się to rozstaniem z palcami. Wymacała chropowatą powierzchnię, a gdy wyciągnęła kończynę, zauważyła, że do palców przyczepiły się jakieś owalne kształty.
– Nasiona? – zapytała Elizabeth, choć zabrzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu.
– Pewnie było tego więcej. Czy mieliście tutaj ostatnio jakieś włamanie? – zapytała, wkładając znalezisko do małego woreczka.
– Nic nie widziałam – odparła Elizabeth, lecz Stephany bez słowa ruszyła do drzwi, by sprawdzić zamek.
Nie widziała żadnych śladów ingerencji. Następnie skierowała się do okna, ignorując zdziwione spojrzenie Elizabeth. Wyjrzała na zewnątrz. Mieszkanie było położone na pierwszym piętrze i miało blisko wiatę, więc teoretycznie ktoś mógłby wydostać się tędy. Potwierdzenie hipotezy przyniosły ślady butów na framudze okna.
Kwestia tego jak intruz dostał się do środka, pozostała bez odpowiedzi.
– Bezdomny mówił, że widział, jak wczoraj jeden ze Zwiastunów ucieka. Miał woreczek, być może wypełniony tymi nasionami.
– Który bezdomny?
– Taki w niebieskim płaszczu. Ma niezły gust, jeśli chodzi o poezje.
– Niebieski płaszcz, mówisz? – Tym razem to Elizabeth zniknęła w pobliskim pomieszczeniu, po czym wróciła, trzymając w dłoniach oprawione w ramkę zdjęcie.
– Kim są ci ludzie?
– Koledzy z pracy Maua.
– Mogę na chwilę pożyczyć to zdjęcie? – zapytała, a Elizabeth w odpowiedzi przytaknęła.
Stephany ruszyła na dół do samochodu, gdzie wyciągnęła dwa kolejne tomiki z poezją. Omiotła wzrokiem podwórze, aż spomiędzy gęstego smogu dostrzegła znajomą sylwetkę postaci grzebiącej w śmietniku.
– Witaj ponownie. Gdyby znudziła ci się tamta książeczka, to mogłaby odstąpić kolejną – powiedziała, z lekko skrywaną niechęcią do tego pomysłu. – Ale nic za darmo.
– Dla panienki wszystko.
– W takim razie skąd masz ten płaszcz? Należał do zaginionego – zapytała, pokazując zdjęcie z grupką mężczyzn w podobnych strojach.
– Czyj on był, nie mam bladego pojęcia i jest to dla mnie równie interesujące, co wczorajszy deszcz. Znalazłem go, o tam – powiedział bezdomny, wskazując jedną z bocznych uliczek. – Uznałem, że mnie bardziej się przyda.
– Kiedy to było?
– Jakoś z tydzień temu.
– Rano, czy wieczorem? – zapytała, lecz starzec wzruszył ramionami.
– No, panienko, pamięć już…
– Rano, czy wieczorem?! – powtórzyła stanowczo, po czym uśmiechnęła się, jakby chciała zrehabilitować się za nietakt.
– Wieczorem.
– Wymiana? – Stephany zdjęła swój prochowiec i wręczyła starcowi.
– Nie mój fason, lecz dla tego pięknego uśmiechu wyjątek mogę zrobić. Gdy tylko płaszcz starca znalazł się w jej dłoniach, przeszukała kieszenie.
Znalazła parę grosików, znajomo wyglądających nasionek, a także trochę trocin.
– Czy było coś jeszcze tutaj? – zapytała, lecz rozmówca jedynie pokręcił głową.
Stephany pożegnała się ponownie z bezdomnym. W drzwiach do kamienicy czekała Elizabeth.
– I jak? Dowiedziałaś się czegoś od niego? – zapytała, zakładając półmaskę gazową.
– Jak myślisz, czy twój mąż mógłbym zgubić płaszcz przed pójściem do pracy? – odpowiedziała pytaniem, zwieńczonym atakiem kaszlu.
– Bywał roztrzepany. Jeśli chcesz mam jeszcze jedną maskę.
– Nie trzeba. O ile pamiętam, wspomniałaś, że policja już odwiedzała was.
– Byli tylko na moment. Popatrzyli, popytali i poszli sobie.
– Rozumiem. – Stephany wyciągnęła kolejnego papierosa, spoglądając uważnie na Elizabeth.
***
W sercu starego weterana dawno nie gościła taka radość. Udało się zgarnąć coś do podkarmienia raczka, trochę kultury i ciepły płaszcz. Rozsiadł się w swojej kartonowej twierdzy i korzystając z latarki, przedzierał się przez kolejne stronice tomiku poezji. Chwilę spokoju zmącił dopiero dźwięk kopniętej puszki. Starzec wychylił głowę, a jego oczom ukazało się kilka ciemnych sylwetek u wejścia do uliczki. Uznał, że nie jest to na tyle istotne, by przerywać lekturę. Wzrok bezdomnego powrócił na stronice książki. Nagle ktoś chwycił go za fraki i wyciągnął z kartonu. Mężczyzna krzyczał, próbował wyrwać się, lecz otaczający go tłum ludzi był silniejszy. Po chwili było już po wszystkim.
***
Stephany musiała przyznać, że Diamentowy Kieliszek to dość elegancka nazwa dla baru. Szkoda tylko, że mocno kontrastowała ona z reputacją speluny. Ściany lokalu pokrywały misterne sieci pęknięć i dziur w tynku. Przy stolikach, wyglądających jakby były w długiej separacji ze środkami czystości, siedziały ponure mordy o spojrzeniach równie zabójczych, co ich nieudolnie zamaskowane noże i pistolety. Spoglądali na detektywkę i jej towarzyszkę jak stado piranii na nurka, który pomylił akwarium z basenem.
Stephany była mocno niechętna pomysłowi brania ze sobą Elizabeth, lecz kobieta mocno naciskała. Z drugiej strony wolała mieć na oku klientkę.
– A któż to do nas zawitał? – zabrzmiał wesoły głos Diamentowanego Tommiego.
Szklane odłamki pokrywające skórę barmana, niczym łuski mieniły się wieloma kolorami. Odłożył polerowany kieliszek, aby poprawić guziki swej czarnej kamizelki, pod którą znajdowała się biała koszula z podwiniętymi rękawami, odsłaniając umięśnione przedramiona.
– Mam nadzieje, że po tej wizycie nie będziemy musieli znowu szukać nowego lokum – dodał po chwili, z zadziornym uśmiechem, jakby jedynie przekomarzał się z siostrą.
– A ty dalej mi to wypominasz? Ostrzegałam cię, że nie próbowałam wcześniej wypędzać żywiołaka. I spójrz na to z innej strony. Z tego, co słyszałam, rzadko tutaj w okolicy ktokolwiek zaczepia bękartów, więc powinieneś czuć się bezpieczniej.
– Ciekawe, czy jest to powiązane z faktem, że grasują tutaj gangi, podobnym do mnie przyjemniaczków? Co podać?
– Wody – odparła, pokazując kluczyki, a po chwili barman postawił zamówienie na kontuarze.
– Drink – odparła Elizabeth, spoglądając nerwowo na pozostałych klientów.
Mutanci jak Tommy nie należeli do rzadkim widoków, a nazywano ich bękartami miasta i byli jednym z powodów, dla których magowie rzadko zakładali rodziny. Nadużywanie dusznika powodowało, że ich potomstwo rodziło się z przerażającymi mutacjami, co zwykle kończyło się zapełnianiem sierocińców dziećmi o szklanych oczach, naftowych łzach, zębatkach zamiast serca, czy betonowych stopach.
– À propos żywiołaków, wpadłam dzisiaj w korek, wywołany przez jednego z nich.
– Kolejny?
– Kolejny? – powtórzyła zdziwiona Stephany.
– Ostatnio jest coraz więcej tego cholerstwa – odparł barman, wycierając kieliszek. – Kiedyś pewien pastor tłumaczył mi, że wszystkie duchy miasta są częścią jednej jaźni, no wiesz umysłu, który tworzy to Miasto. Kiedy nasz moloch boi się, wszystko tak buzuję, że duchy zaczynają odrywać się jak części samolotu, po wypadnięciu paru nitów. Inny z kolei twierdził, że jest to celowe działanie, taki mechanizm obronny.
– Co może przerazić Miasto? – Kobieta włożyła do ust papierosa, a barman natychmiast przystawił jej szklaną popielniczkę.
– Nie wiem i nie chce wiedzieć.
– A ja wręcz przeciwnie – odparła staruszka, uśmiechając się pod nosem.
– Domyślam się, że nie przyszłaś, by pogadać o szalonych teoriach – zapytał, a w odpowiedzi Stephany przysunęła woreczek z nasionkami do bękarta.
Barman podał Elizabeth kieliszek z jakimś kolorowym płynem i spojrzał następnie badawczym wzrokiem na nasionka.
– Przebibetunka szmaragdowa – stwierdził, po czym zniknął pod kontuarem.
Po chwili wyłonił się z czarną butelką. Gdy ją otworzył, do nosa Stephany dotarł słodkawy zapach. – Robi się z niej jedną z lepszych nalewek. Chcecie spróbować, jak smakuje trzysta dolarów?
– To jakiś chwast? Skądś kojarzę tę nazwę. – Stephany podrapała się po głowie, odmawiając poczęstunku. Jej towarzyszka nie miała takich skrupułów.
– To chyba gatunek występujący na Bezkresnych Autostradach. Maua kiedyś opowiadał mi o tym – wtrąciła klientka, biorąc łyk z kieliszka.
– Gdybyśmy mieli tutaj jakiegoś nomada z Bezkresnych Autostrad, to Stephi mogłabyś przypłacić życiem za swe bluźnierstwo. A wiesz mi, krew ciężko zmywa się ze ścian. – Barman uśmiechnął się, po czym wziął łyk z butelki. – Przebibetunka, albo opiekunka, jak nazywają ją tamtejsze ludy, to ciekawa roślina. Rośnie cholernie szybko i na każdym materiale. Tak, każdym. Wystarczy, by jedno nasionko opadło na asfalcie, aby następnego dnia wyrosła oaza. Zarówno owoce, jak i liście są jadalne, a jakby było mało, to wiele owadów, aka źródło białka, koegzystuje z tym gatunkiem. Niestety żyje dość krótko, dlatego nomadzi z Bezkresnych Autostrad muszą cały czas przemieszać się i szukać kolejnych stanowisk opiekunki, najczęściej wypatrując roje insektów.
– Wiesz, gdzie można zdobyć takie nasiona? – zapytała, wkładając do ust papierosa.
– Nie jest to trudne. Większy problem stanowi ich cena. Paradoksalnie nikt nie wie, jak uprawiać to cholerstwo. – wyjaśnił, po czym wskazał palcem na rulonik tytoniu. – Kiedyś to świństwo zabije cię.
– Trochę za późno na takie wnioski – odparła, wieńcząc odpowiedź krótkim atakiem suchego kaszlu.
***
– Nie dowiedziałyśmy się za dużo – podsumowała Elizabeth, zamykając drzwi do lokalu. Zignorowała gwizdnięcie jednego z pijaczków, którzy niczym ćmy gromadzili się wokół baru.
– Wręcz przeciwnie – odparła Stephany, szukając w kieszeni spodni kluczy do samochodu. Stanowczo żałowała oddania swojego płaszcza tamtemu bezdomnemu. –Skoro już idziesz ze mną, to myślę, że trzeba ustalić jakieś hasło.
– Hasło?
– Coś, co powiemy, gdy sytuacja zrobili się niebezpieczna. Jak je usłyszysz, to masz wiać, na przykład brokuł.
– Na pewno nie będzie to brzmiało podejrzanie.
Elizabeth sprawiała wrażenie, jakby przywykła się już do spojrzeń napotykanych panów i drapieżny wzrok nawet najgroźniejszych postaci nie robił na niej wrażenia.
Dlatego, gdy klientka zaczęła rozglądać się nerwowo, Stephany rzuciła na nią okiem.
– Wszystko w porządku?
– Miałam wrażenie, jakby jeden facet za bardzo wpatrywał się w mnie.
– Trzeba było pokazać mu obrączkę – odparła detektywka, wyciągając klucze do auta.
Elizabeth uśmiechnęła się, lecz kąciki ust błyskawicznie opadły.
– Stephany.
– Tak?
– Brokuł – odparła klientka, rzucając się na towarzyszkę.
Nastąpił świst przechodzący w dźwięk pękających szyb i dziurawionej stali. Koncert wieńczył odgłos uciekającego powietrza z opon. Stephany uniosła głowę, strzepując szklane odłamki i spojrzała na swój samochód. Albo raczej na najeżony szklanymi pociskami wrak. Odwróciła czerwoną twarz w poszukiwaniu nieszczęśnika, który właśnie podpisał na siebie wyrok.
Otaczała ich grupka panów o aparycji niebudzącej zaufania. I bynajmniej nie chodziło o to, że byli bękartami miasta. Pierwszy z nich uniósł głowę, a spod kaptura jego deszczowca wyłoniła się twarz pokryta w połowie betonem. Tuż obok stał mięśniak z zawadiacko przechylonym kaszkietem i żelaznymi pięściami. Wzrok Stephany zahaczył jeszcze o mężczyznę w prochowcu i spoczął na bękarcie, którego skórzaną kurtkę przebijały szklane kolce.
Gdy już detektywka chciała przypomnieć towarzyszce o ich umowie, dostrzegła kątem oka, jak Elizabeth umyka i znika w bocznej uliczce. Panowie rzucili się w kierunku uciekinierki, wzgardzając najwyraźniej wdziękami starszej kobiety.
Stephany zaciągnęła się papierosem. Pojawił się cichy głosik w niezrozumiałym języku. Potem kolejny i kolejny. Z ust detektywki uwolniły się potężne kłęby dymu, które objęły czule prześladowców.
– Za moich czasów zaczynało się od propozycji drinka – zabrzmiał głos staruszki.
– Odwal się, to nie twoja sprawa! – krzyknął facet w prochowcu, mrużąc oczy w poszukiwaniu przeciwnika.
– Chodzi o pieniądze? Kto wam zapłacił? – zapytała, lecz w odpowiedzi otrzymała jedynie niegodne przytoczenia wulgaryzmy.
Facet w prochowcu skupił wzrok na ledwo widocznej kobiecej sylwetce. Przełknął ślinę, po czym skoczył, a z rękawa wysunęło się ostrze, będące integralną części jego ręki. Stal rozcięła błyskawicznie postać, a wzrok mężczyzny mimowolnie spoczął na broni, spodziewając się pewno posoki ofiary. Gdyby tylko wcześniej zauważył, że jego cel był zaledwie iluzją utkaną z dymu, może dostrzegły, by w porę wyłaniające się zagrożenie. Kastet Stephany wbił się w żebra, łamiąc kości bękarta i powalając go na ziemię.
Detektywka uniosła nogę, aby poczęstować przeciwnika jeszcze kopnięciem, lecz z dymu wyłonił się kolejny przeciwnik. Padła seria ciosów stalowych pięści. Niszczycielska salwa przebiła się przez utkaną naprędce tarczę i cudem minęła głowę wiedźmy, dziurawiąc ścianę za jej plecami. Stephany wypuściła z ust ciemne chmury, które wniknęły przez nozdrza do dróg oddechowych bękarta. Wiedźma skupiła się na cichym głosiku wysłanego ducha i nakazała mu zmiażdżyć płuca przeciwnika. Po chwili mężczyzna opadł z krzykiem, chwytając się za klatkę piersiową.
Detektywka omiotła pole walki w poszukiwaniu kolejnych przeciwników. Pojawił się ponownie świst. Pierwszy ze szklanych pocisków zrzuci fedorę. Pomimo próby uniku kolejny przebił ramię, barwiąc koszulę na czerwono. Gdy usłyszała następny świst, skoczyła na ziemię, ignorując wbijające się w skórę odłamki, i spróbowała ponownie narzucić wolę duchom. Wzięła mocny wdech, wciągając dym i odsłaniając szklanego bękarta. Kolejny świst. Detektywka wypuściła falę dymu, zdmuchując pocisk i przy okazji atakującego, który odleciał na parę metrów, aż uderzył w ścianę kolejnego budynku.
Z ust Stephany wypadł silny kaszel, jakby miała zaraz wypluć płuca. Gdy opanowała drogi oddechowe, rozejrzała się po pobojowisku. Mięśniak klęczał, ciężko oddychając, szklany bękart leżał nieprzytomny, mieczo-ręki zaś zbierał się do ucieczki. Nigdzie nie widziała betono-licego.
Stephany chwyciła za kurtkę nieprzytomnego.
– Kto was najął?!
– Nie znamy go! Dał nam pieniądze i powiedział, że mamy porwać tamtą lalkę. Miał nas później znaleźć i dać resztę kasy. Nie wiedzieliśmy, że mamy walczyć z magiem dymu!
– Powinniście lepiej dobierać zleceniodawców – odparła Stephany.
Wzrok jej rozmówcy z kolei opadł niżej.
– A ty patrzeć pod nogi.
Stephany już szykowała się, by zripostować rozmówcę. Miała nawet pomysł na odpowiedź. Gdy jednak coś owinęło się wokół jej kostki i jak żuraw pociągnęło w górę, z ust uleciało jedynie tradycyjne ,,kurwa”.
Wszystko działo się szybko, a obraz był jak z rozpędzonego auta. Zdoła jedynie ujrzeć wokół swej nogi jakiegoś zielonego węża, a w oddali ciemną sylwetkę.
Potem jednak nastąpiło uderzenie i zapanowała ciemność.
– Stephany obudzić się! – zabrzmiał znajomy głos, wprawiając obolałą głowę w dudnienie.
– Elizabeth? Jesteś cała?
– Na pewno w lepszym w stanie niż ty – rzuciła klientka, przykładając do wciąż krwawiącej głowy Stephany opatrunek.
Detektywka chciała coś powiedzieć, lecz nagły atak kaszlu przerwał jej. Elizabeth obserwowała towarzyszkę uważnie, czekając na uspokojenie się płuc.
– Magia dymu nie jest najzdrowsza dla płuc. Spokojnie gorzej mnie rozłożyło, jak przebiegłam się ostatnio po schodach – powiedziała wiedźma, wycierając krew z kącików ust.
– Te papierosy zawierają dusznik?
– Można przyjmować go w różnych formach, a ta jest moją ulubioną – odparła Stephany, po czym omiotła wzrokiem okolice.
Po bękartach nie było nawet śladu, no może z wyjątkiem najeżonego szklanymi szpikulcami samochodu. Spojrzenie kobiety spoczęło jednak na innym obiekcie. Na małym kraterze na asfaltowej nawierzchni, z którego wystawało długie, już zeschnięte pnącze. Pnącze opiekunki.
***
– Świetny z ciebie kolega, chuju! Zostawiłeś nas na pastwę tej suki – rzucił szklany bękart, trzymając ledwo oddychającego kompana.
– Mówiłem wam, że sprawa śmierdzi, lecz jak zobaczyliście kasę, to napaliliście się jak łysy na tupecik! Zwłaszcza Frankie – warknął mieczoręki, po czym przywarł do chłodnej ściany.
– A właśnie gdzie on jest? – odparł, zmieniając temat szklany bękart.
Jak na życzenie, z ciemnej uliczki wyłonił się mężczyzna o betonowej twarzy. Nie był jednak sam. Towarzyszył mu kuśtykający bezdomny. Po chwili jednak pojawiły się kolejne postaci i kolejne, i kolejne. Milczący tłum ruszył w kierunku bękartów. Nieznośną ciszę przerwały krzyki.
***
Długi lubią pogłębiać się. Ilekroć Stephany odwiedzała Tommiego z prośbą o pomoc, obiecała sobie, że będzie to ostatni raz. Dzisiaj ponownie potrzebowała przysługi. Poprosiła barmana, by zapewnił ochronę i jakieś bezpieczne lokum dla Elizabeth, podczas gdy sama ruszyła, aby spotkać się z pracodawcą zaginionego.
Sunęła przez las wrakiem auta na umówione spotkanie z przełożonym Maua. Uświadomiła sobie, że nie pamięta, kiedy ostatni raz widziała jakieś drzewa.
Pomiędzy rzędami równo posadzonych sosen dostrzegła paru magów w niebieskich płaszczach, badających czy na plantacji Pana Doyle’a nie wyrosła kostka brukowa, czy asfaltowe języki. Sama także zwracała uwagę, albowiem nie często można zobaczyć w lesie auto z powybijanymi oknami i karoserią najeżoną szklanymi igłami. Czuła jak podążał za nią wzrok mijanych drwali i leśników.
Zatrzymała się przed dwupiętrowym drewnianym budynkiem i wysiadła, po czym ruszyła do portierni, skąd została skierowana do gabinetu Benedicta Freemana.
Nim jednak zapukała, jej obecność obwieściło metalicznie ujadanie psa.
– Baskervill, zamknij japę! – zabrzmiał potężny głos. – No wchodzić!
Stephany posłusznie wkroczyła do leża bestii. Znad biurka wystawała potężna postać o znacznej tuszy, którego przyciasny garnitur wyglądał, jakby wyczekiwał dobrego momentu na pęknięcie. Tuż obok gospodarza spoczywał mechaniczny pies o czarno-złotym pancerzu. Stephany zastanawiała, czy wydawany przez niego dźwięk jest efektem nienaoliwionych zębatek, wystających z otwartego pyska, czy była to raczej imitacja warczenia.
– No, proszę nie bać się. Mag, który go składał, był strasznym partaczem, więc wyszła mu tępa puszka, co na wszystkich mordę drze. Tylko jedną osobę zagryzł na razie – uspokajał swym donośmy głosem gospodarz, jakby chciał zagłuszyć stalową bestię.
– Uroczy psina – mruknęła, a Baskervill szczeknął na potwierdzenie jej słów, plamiąc dywan, jakimś czarnym płynem wydobywającym się z pyska.
– Stephany Grayson dobrze kojarzę? No więc czego trzeba?
– Prowadzę śledztwo w kwestii zaginięcia pańskiego pracownika Maua Carver.
– No, gówniana sprawa – westchnął, przechylając się do tyłu.
– Trudno nie zgodzić się. Czy mogłabym zapytać o to, jakim był pracownikiem?
– Jakby kto mnie pyta z pół roku temu, to bym powiedział, że porządnym.
– A teraz?
– No teraz bym rzekł, że to skończony partacz, któremu najwyraźniej znudziła się robota u nas. Często spóźniał się, a jak już zaszczycił nas swą obecnością, to chodził ciągle rozkojarzony, jakby o dziewkach myślał.
– Rzeczywiście partacz. Pewnie jeszcze alkoholem śmierdział.
– No, aż tak źle na szczęście nie było, choć rzeczywiście dziwnie pachniał. Ni cholera nie jestem w stanie powiedzieć, co to było.
Stephany wyciągnęła z kieszeni kilka znalezionych w gabinecie nasionek i rozgniotła je na chusteczce.
– Znajomy zapach? – zapytała, podając ekstrakt rozmówcy.
– No czymś podobnym zalatywał. Co to za perfumy?
– Przebibetunka, zwane również opiekunką – wyjaśniła detektywka, pokazując jeszcze nasionka. – Widział pan może coś takiego?
Freeman wzruszył jedynie ramionami i wyciągnął z biurka dwa cygara, z czego jedno przeturlał do swego gościa.
– Wracając do tego dziwnego zachowania pana Carver. Od jak dawno się to ciągnęło? – zapytała, zapalając cygaro.
– Z miesiąc?
– A kiedy był ostatnio w pracy? – błyskawicznie padło kolejne pytanie, na co
Freeman zareagował westchnięciem i wyciągnął gruby zeszyt. Serdelkowate palce Freemana sunęły się po białych kartkach, aż zatrzymały się przy jednej z pozycji.
– No dokładnie tydzień temu.
– Czyli w dniu zaginięcia – powiedziała pod nosem Stephany. – A czy miał tego dnia na sobie strój służbowy?
– A co ja jestem cieć szkolny, żeby pilnować, czy wszyscy w mundurkach chodzą? Może jeszcze ciekaw jest pani, co jadł na drugie śniadanie?
– Jeśli było tam coś fajnego, to nie pogardziłabym taką informacją. I ewentualnie przepisem. – Stephany uśmiechnęła się, na co rozmówca zareagował, zionąc jak smok kłębami dymu.
– Nie wpuszczamy do roboty nikogo bez stroju służbowego.
– Czyli zgubił płaszcz po powrocie do domu – mruknęła pod nosem, po czym wskazała cygarem na pożółkłą mapę za plecami Freemana. – Chciałabym jeszcze dopytać o rejon, w którym pracował pan Carver.
– Dziesiątka, koło starego tartaku – odparł Benedict znudzonym nieco głosem.
– Tartaku?
– No, już jakieś piętnaście lat jest nieczynny. Prowadził go niejaki…– przerwał, gdy Baskervill znowu zaczął ujadać, co okazało się zapowiedzią wkroczenia sekretarki.
– Przepraszam, że przerywam, lecz dzwonił Pan Doyle z prośbą o natychmiastowe przybycie.
– Pani wybacz, lecz obowiązki wzywają.
– To samo miałam powiedzieć – odparła Stephany, wpatrując się w mapę i bawiąc się w dłoniach trocinami z płaszcza zaginionego.
***
Benedict Freeman niezwłocznie ruszył do gabinetu swego przełożonego. Gdy tylko znalazł się przed drzwiami, poprawił garnitur, a Baskervill znowu zaczął głośno ujadać.
– Morda i czekaj tu. Jak choćby piśniesz, to cię na części każe rozłożyć! – warknął, po czym wkroczył do środka. – No, dzień dobry, chciał pan mnie widzieć.
Wewnątrz gabinetu zastał posiwiałego już mężczyznę. Benedicta zaskoczyło jednak to, że nie byli sami. Jeszcze większą niespodzianką był fakt, że towarzyszyli im bękarci o niezbyt sympatycznej aparycji. Postać o twarzy pokrytej w połowie betonem, spojrzała na niego pustym wzrokiem, wywołując ciarki na plecach.
– Benedict, przyjacielu dobrze cię widzieć – przemówił ochrypłym głosem starzec. – Chcielibyśmy, żebyś podzielił się nami tym, co wiesz na temat pana Carver.
Po chwili za plecami Freemana pojawili się bękarci. Chwycili mężczyznę i powalili go na ziemię. Próbował wstać, lecz pojawiły się kolejne postaci, których najwyraźniej nie dostrzegł wcześniej. Tłum nieznajomych nic nie robił sobie z błagań ofiary.
Freeman poczuł, jak dłonie oprawców wnikały w jego skórę, jakby była z gliny, tworząc jakąś obrzydliwy konstrukt przypominający kolonie połączonych polipów.
Mężczyzna krzyczał, a jego głos zagłuszał ciche wycie Baskervilla, który posłusznie czekał przed gabinetem.
***
Stephany dojechała na teren dawnego tartaku, choć trochę zajęło jej znalezienie tego miejsca. Nim wyszła z samochodu, sprawdziła zawartość swojej papierośnicy, kastet zaś ponownie złączył się z dłonią. Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegokolwiek zagrożenia. Po dawnych tartaku zostały jedynie potężne hale, wyglądające jakby od dawna nie miały styczność z człowiekiem. Blaszane ściany zdobiły liczne wgniecenia i postępującą rdza, a gdzieniegdzie odstający metal oferował dodatkowe wejścia.
– No dalej prowadź piesku do borsuczej nory – rzucił Benedict, obserwując z pobliskiego wzgórza detektywkę. Bezdomny schował do kieszeni płaszcza lornetkę i odsłonił pożółkłe zębiska.
***
Gdy Stephany wkroczyła na teren pierwszej z hal napotkała głównie dywan trocinek oraz stare, naznaczone rudym nalotem maszyny. Omiotła uważnie wzrokiem pomieszczenie, po czym zamknęła oczy, wsłuchując się w szepty duchów. Gdy zassała nosem wstęgi powietrza, uderzył ją mocny zapach przegniłego drewna. Pośród tego szumu wyczuła jednak śladowe ilości słodkiej woni opiekunki. Z jej ust uciekły chmurki dymu, który uformowały się w psopodobną istotę. Zwierzak zamerdał ogonem, po czym ruszył w kierunku znajomego zapachu. Poprowadził Stephany wzdłuż zakurzonych taśm produkcyjnych i zatrzymał się przed rzuconą niechlujnie płytą. Gdy delikatnie uniosła ją, jej oczom ukazał ciemny korytarz, do którego wkroczyła.
Stephany przywarła do ściany i wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z końca korytarza.
– Wkurwia mnie to stróżowanie! Długo jeszcze musimy czekać?! Nasza kolej już dawno minęła – zabrzmiał mocny męski głos.
– No raczej nieprędko wrócą. Szef ma fioła na punkcie tego czegoś, i szybko nie odpuści – odparł wesoły głosik. – Pomyśl tak, czy jakby ktoś zrobił coś tej twojej Sarze. Dobrze pamiętam imię? No, więc jakby…
– Odpuść sobie i wracaj do gry.
Psi towarzysz wiedźmy przybrał kobiecą sylwetkę i ruszył wzdłuż korytarza. Chwilę później zabrzmiały krzyki i z jednego z pomieszczeń wybiegła dwójka mężczyzna, aby ruszyć w pościg za konstruktem. Daleko jednak nie zaszli. Stephany wzięła głęboki wdech, po czym, jak wilk z pewnej bajki zdmuchnęła strażników. Obie postaci uderzyły głośno o ścianę i opadły nieprzytomne. Detektywka podeszła do nich i wyciągnęła zdjęcie z protestu. Miała przed sobą słynnego rudzielca oraz jeszcze jednego krępego faceta, który również widniał na pierwszej stronie gazety. Ruszyła do strzeżonego pokoju, zgarniając po drodze szklankę stojącą na jednej ze skrzyń. Wzięła łyk, wykrzywiając twarz i wylała resztę.
Miała przed sobą potężne stalowe drzwi, za których unosił się słodkawy zapach opiekunki. Weszła do środka, lecz przejście z ciemnego korytarza do jasnego pomieszczenia, które okazało się szklarnią, sprawiło, że odruchowo zasłoniła oczy.
Przeszklony sufit dostarczał pożywnego światła dla wijących się wszędzie roślin. Zachłanność zielska sprawiała, zamiast ograniczać się do ustawionych w rządki donic, wyciągały swe pnącza na podłogę, ściany, czy szafki, przez co Stephany czuła się, jakby wkroczyła do znanych z baśni dziewiczych dżungli. Omiotła wzrokiem szklarnie, aż jej wzrok spoczął na biurku. Znajdowała się na nim kolekcja moździerzy, kolb i probówek. Honorowe miejsce zajmował gruby dziennik. Przy szkle laboratoryjnym wydobywały się dwa znajome zapachy: słodkawa woń opiekunki oraz nieco mniej przyjemny odór dusznika.
Dłoń Stephany powędrowała ku dziennikowi, który otworzyła na losowej kartce. Po chwili jednak jej początkowo obojętne oczy zapłonęły ciekawością i zaczęła studiować zeszyt strona po stronie. Lektura pochłonęła ją tak głęboko, że zapomniała o otaczającym ją świecie. Nie zwróciła uwagi, na kryjącą się za nią ciemną sylwetką. Nie podniosła również oczu znad papieru, gdy sieć pnączy zaczęła drgać, a potem pełznąć niczym węże. Gdy na jej twarzy pojawiło się zaniepokojenie, było już za późno. Szmaragdowe macki podchwyciły Stephany i wciągnęły ją w głąb ciemnego korytarza. Dziennik z kolei opadł na podłogę, a na odsłoniętej stronie widniało krótkie zdanie, pisane wielkimi literami, aby oddać powagę informacji.
– UDAŁO SIĘ. NASTĄPIŁ NOWY ROZDZIAŁ W HISTORII PRZEKLĘTEGO MIASTA.
***
Stephany podniosła stare powieki. Zdarzało się, że budziła się w różnych, czasami nietypowych miejscach. Jak na przykład środek autostrady, gdzie pędzące auta okazały się niewystarczające do przerwania snu, po wysokoprocentowej nocy. Albo piwnica pewnego dżentelmena, który bardzo chciał poznać jej wnętrze. Najlepiej za pomocą skalpela.
Dlatego też, gdy otworzyła oczy, zachowała pokerową twarz. Wisiała niczym marionetka, z kończynami wrośniętymi w betonową ścianę. Jakby tego było mało, stali przed nią bohaterowie zdjęcia z protestu Zwiastunów, świdrując swym wzrokiem pojmaną kobietę. Stephany miała cichą nadzieję, że na obserwacji skończy się, ponieważ trzymane przez nich spluwy i pałki, mogą poprowadzić to spotkanie w mniej korzystnym kierunku.
– Widzę, że pluton egzekucyjny już przybył. Zanim zaczniemy to, czy spełnicie prośbę starowinki i będę mogła liczyć na ostatniego papierosa. Maua pomyśl o biednym, głodującym raczku. – Stephany spojrzała na poszukiwanego, który w tej chwili miętosił w dłoniach kaszkiet.
Po chwili nieobecna twarz mężczyzny stężała, a ręka podniosła się, jakby chciał chwycić niewidzialny przedmiot. Otwory, w których uwięzione były kończyny Stephany, skurczyły się, boleśnie uciskając kostki i nadgarstki.
– Co zrobiliście mojej żonie?!
– Byłabym wdzięczna, gdybyś był łaskaw wyrażać się ja…aaaał!
– Nie chce powtarzać!
– A ja kłamać, że wiem, o co chodzi! Tak na marginesie, ciekawe badania prowadziłeś. Nigdy nie wpadłabym na to, że łącząc ekstrakt z dusznika z opiekunką, będzie można kontrolować te zielska jak żywioły miasta. Biłabym brawo za pomysł i wytrwałość w szukaniu odpowiedniej proporcji składników, gdybyś tylko pozwolił mi na moment uwolnić… – Wiedźma ponownie pisnęła z bólu.
– Nigdy nie posądziłabym cię o takie okrucieństwo kochanie – zabrzmiał znajomy głos.
Źrenice Maua rozszerzyły się, a głowa powoli odwróciła się w kierunku nowoprzybyłej postaci, aby ujrzeć niewinny uśmiech Elizabeth.
– Eli – powiedział pod nosem mag, postępując w jej kierunku, po czym gwałtownie cofnął się, jakby zauważył przed sobą minę.
– Co się stało kochanie? Nie cieszysz się na mój widok? Nie pamiętasz, jak obiecałeś, że zawsze będziesz przy mnie?
– No chyba zapomniał – powiedział, rechocząc Benedict, wyłaniając się za pleców Elizabeth. – Pewnie dlatego uciekł jak zwykły tchórz.
– Ale żeby taką piękność zostawić na pastwę losu – odezwał bezdomny, także pojawiając się praktycznie znikąd.
– Co zrobiliście Elizabeth?! Czego ode mnie chcecie?!
– Sprawili, że stałam się częścią czegoś większego – odparła głosem pełnym ekscytacji.
– Pragniemy jedynie bezpieczeństwa – przemówiła tym razem cała trójka, jednym głosem jak jeden organizm, lecz o trzech licach. – Twoja nienawiść do nas Maua od dawna zakłócała nasz sen. Klnąłeś, wygrażałeś, nawet obiecałeś, że zrobisz wszystko, by Miasto upadło. Była to jednak zaledwie drobna niedogodność. Wszystko zmieniło się, gdy postanowiłeś przekuć swoją niechęć w broń. Przebudziliśmy się i nie zaśniemy, dopóki zagrożenie nie minie.
– Dlaczego Elizebeth? – powiedział cicho Maua. – Dlaczego Eli, do cholery! To mnie chcecie!
– Uznaliśmy, że wchłaniając ją, będziemy w stanie łatwo dostać się do ciebie. Szkoda tylko, że wróciłeś wcześniej z pracy – odparł stwór, wykonując krok do przodu.
Jeden ze Zwiastunów odruchowo pociągnął za spust, a Benedict opadł na ziemię. Wszyscy zamarli, strzelec zaś poruszał nerwowo ustami, jakby próbował przypomnieć sobie, co należy w takim momencie powiedzieć. Nim jednak wydusił cokolwiek z siebie, postrzelony wstał, w czym pomogła mu grupka bękartów, która wyłoniła się zza pleców Elizabeth.
– Czym jesteś? Zapewne to pytanie chcecie teraz zadań. Uprzedzając je, możemy powiedzieć, że nazywacie takich jak my żywiołakami. Toporna nazwa swoją drogą.
– To niemożliwie, żywiołaki nie przybierają ludzkiej formy – wtrąciła się Stephany.
– Och Stephany, tak mało o nas wiesz, a tak bardzo lubisz się wymądrzać.
– Tłum – rzucił pod nosem Maua. – Jesteś żywiołakiem tłumu.
– Bystry chłopiec. Wracając jeszcze do ciebie Stephany. Jesteśmy wdzięczni za twą pomoc, więc masz możliwość wyboru, czy chcesz dołączyć do nas.
– Jestem zaszczycona tą zacną propozycją. Odpowiedź brzmi: pierdol się! – rzuciła jadowicie detektywka, na co grupka zareagowała, spoglądając po sobie.
– Wystarczyło po prostu powiedzieć ,,nie”.
Tłum ruszył na swe ofiary. Padły strzały z broni Zwiastunów, lecz miejsce każdego zabitego zastępowały kolejne bezimienne twarze. Maua uniósł dłonie. W ostatniej chwili wściekłemu tłumowi zagrodziła drogę betonowa ściana. Następnie mag odwrócił się w stronę Stephany i machnięciem ręki uwolnił kobietę.
– Czyli nie jesteś jedną z nich? – zapytał niepewnie, lecz widząc spojrzenie Stephany, zrezygnował z czekania na odpowiedź. – W takim razie przepraszam. A teraz uciekaj.
– Co planujesz?
– Zabić to gówno. Nie daruję mu tego, co zrobił z moją żoną.
Na stworzonej ścianie pojawiły się pierwsze pęknięcia, które szybko przerodziły się w otwory, wykonane przez stalowe dłonie jednego ze wchłoniętych bękartów.
– Jeśli rzeczywiście to żywiołak, to nic nie wskórasz. One są nieśmiertelne – wyjaśniła Stephany, co sprawiło, że bladość na twarzach Zwiastunów przybrała nowego odcienia.
– To mam teraz całe życie uciekać przed tym czymś?!
– Możemy spróbować wygnać go, by ponownie połączył się z Miastem. To jedyny sposób, by pokonać żywiołaka.
– Robiłaś to już kiedyś?
– Raz.
– I jak poszło?
– Jeśli przeżyjemy, to opowiem ci, dlaczego Diamentowy Tommy musiał zakładać nowy bar – odparła, po czym wręczyła karteczkę stojącej obok postaci. – Biegnijcie do hali i narysujcie czymkolwiek taki krąg.
– A co my będziemy robić?
– Musimy kupić im czas i przy okazji zdobyć jakieś fragmenty żywiołaka – wyjaśniła Stephany, na co betonowy mag jedynie przytaknął.
– Mam pewien pomysł, za minutę wracam – powiedział, po czym zniknął w jednym z korytarzy, nie czekając na odpowiedź wiedźmy.
Betonowa ściana padła, a po chwili wyłoniła się za niej fala ludzi. Ruszyli milcząco, lecz miarowo w kierunku Stephany niczym rój bezmyślnych owadów. Wiedźma wzięła głęboki wdech, po czym wyrzuciła z siebie potężną chmurę dymu, przewracając napastników, jak kostki domina. Chwilę później pojawiła się kolejna fala, tratując swoich poprzedników. Poleciały też znajome szklane pociski, przecinając powietrze tuż obok ucha Stephany. Zdmuchnęła kolejnych wrogów, po czym rzuciła się do ucieczki. Biegła z całych sił, wypluwając swoje zniszczone płuca. Mimo to przeciwnik był coraz bliżej, i bliżej. Nie odwracała głowy, lecz odgłosy kroków stawały się z każdą chwilą głośniejsze. Najgorsze było to, że zaczynało brakować jej tchu. Z gardła wydobył się atak suchego kaszlu, który ostatecznie powalił detektywkę na ziemię. Próbowała uspokoić nieposłuszne płuca, lecz nieskutecznie. Gdy poczuła szarpnięcie, które pociągnęło ją w tłum bezimiennych twarzy, zdołała jedynie splunąć krwią przed siebie.
Nagle usłyszała dźwięk pękającego betonu, a z powstałych otworów wystrzeliły pnącza chwytające jej prześladowców. Opadła na chłodną podłogę, a gdy uniosła głowę, ujrzała olbrzymią paszczę przypominającą muchołówkę, która zachłannie pożerała kolejne zastępy legionów żywiołaka. Jedno z pnączy chwyciło bezdomnego, po czym uderzeniem o podłogę zmieniło go w krwawą plamę.
– Wynośmy się – krzyknął Maua.
– Sekundę. – Stephany rzuciła się do resztek z bezdomnego i zebrała trochę krwi do probówki. Przy okazji wzięła również swój płaszcz.
Magowie dobiegli do hali, gdzie czekali Zwiastuni z narysowanym kredą kręgiem. Stephany dodała do probówki ekstrakt z dusznika i jednym łykiem wypiła miksturę. Spróbowała wsłuchać się w głos Tłumu. Początkowo prawie nic nie słyszała, jedynie szmery, pojękiwania duchów betonu, czy zuchwałe śmiechy iskier elektryczności. Dopiero po chwili dotarł do niej harmider wywołany milionami szeptów, które z każdą sekundą były coraz głośniejsze. Wszyscy poczuli, jak ziemia pod ich nogami zatrzęsła się. Nagle z podłogi wystrzeliła olbrzymia łapa, przebijając beton. Dopiero po chwili Stephany zorientowała się, że kończyna giganta złożona była z dziesiątek zrośniętych ludzkich ciała. Po łapie wyłoniła się głowa, tworzona przez niepokojąco uśmiechające się postaci.
– A miała to być prosta robota – westchnęła Stephany.
Zwiastuni oddali serię strzałów. Potwór chwycił kilku nieszczęśników i wrzucił ich do swej paszczy. Przerażeni ludzie rzucili broń i rozpierzchli się. Z krateru, z którego żywiołak wystawał, zaczęła wyłaniać się kolejna fala ludzi. Maua próbował zatrzymać ich, tworząc betonowe fale i ściany, lecz przeciwnicy przedzierali się nieubłaganie przez wszystkie przeszkody.
Cały chaos sprawiał, że Stephany ciężko było skoncentrować się, zwłaszcza że sięgała po magię spoza jej domeny. Mimo to złapała łączność i wpuściła do swej głowy głosy. Zalało ją morze chaotycznych myśli, pośród których była jedynie nic nieznaczącą kroplą. Ginęła, zapominając, które myśli są jej, stając się jedynie koleją bezimienną twarzą. Nic nieznaczącą. Wystarczy oddać się. Stać się częścią czegoś większego. Wyciągnęła rękę w kierunku potwora, aby dołączyć do reszty. Nagle jednak odczuwane drapanie w gardle ponownie dało o sobie znać. Pojawił się kolejny atak kaszlu. Spoliczkowała się, po czym wydała z siebie krzyk z siebie krzyk tak głośny, że zagłuszył miliony.
– Teraz ja tu rządzę! A wy spierdalajcie! – ryk wiedźmy sprawił, że wszystkie żywiołaki zastygły, jakby ujrzały większego potwora od siebie.
Stephany z kolei wzięła głęboki wdech, krąg zaś zapłonął niebieskim światłem. Żywiołak wraz ze wszystkimi swoimi wcieleniami został zassany przez zaskakująco pojemne płuca nałogowej palaczki. Niektórzy próbowali uciec, lecz i oni zostali wciągnięci. Pierś wiedźmy nienaturalnie nabrzmiała, przypominając ropuchę, po czym wypuściła z siebie chmurę dusz, którą pożarł niebieski płomień. Stephany natomiast opadła głośno kaszląc.
– Jesteś cała? – zapytał Maua, ledwo utrzymując się na nogach. Ostatecznie jednak opadł obok detektywki.
– Z tego, co widzę dwie nogi mam, ręce też, więc chyba tak. Jedynie trochę mi zmarszczek chyba przybyło.
– Na pewno od tego – rzucił ironicznie mag. – Co się stało z…
– Wróciło tam, skąd przybyło. Raczej już nie będzie cię niepokoić. – odparła, po czym odwróciła się w kierunku maga, wkładając mu coś do dłoni. – Ona też. Przykro mi.
Maua podniósł otrzymany przedmiot. Była to metalowa broszka w kształcie róży. Mag przypiął ją do kaszkietu i odwrócił głowę, jakby chciał ukryć twarz.
– Dlaczego nam pomogłaś?
– Liczę na twoją wdzięczność – uniosła dłoń w wymownym geście.
– Coś się znajdzie. Wcześniej jednak chciałbym coś jeszcze pokazać.
– Co znowu?
Maua zamknął oczy i podniósł dłonie. Poczuli delikatne trzęsienie ziemi. Betonowe płyty pękły i uwolniły się z nich zielone pnącza i gałęzie, na których zakwitły błękitne kwiaty.
– Nowy początek.