Cesarstwo Tellavar (+1)
Rosanda leżała w łóżku i patrzyła w gwiazdy blaknące na porannym niebie. Poeci pisali wiersze o tych słodkich chwilach, kiedy kochankowie rozstają się wracając do swych domów, tęsknie już wyczekując kolejnego spotkania.
Dla niej był to czas morderców i różnej maści skurwysynów, którzy kończyli swoje sprawy i wracali do kryjówek, lub dopiero z nich ruszali do nowych, nikczemnych zadań. Tak czy inaczej, nie lubiła świtu. Zwłaszcza dzisiaj, kiedy szykował się ciężki i pracowity dzień, ponieważ spodziewano się narodzin piątego dziecka pary cesarskiej.
Drzwi do pokoju otworzyły się, wszedł jej ojciec i postawił na stole tacę ze śniadaniem.
– Dzień dobry córeczko. – Delikatnie pocałował ją w czoło. – Odprawa za dwie kwatry w sali Fallana.
Wyskoczyła z łóżka, zjadła śniadanie, wykonała poranną toaletę i zaczęła się ubierać.
Kolejna część poranka, za którą nie przepadała ponieważ była atrakcyjną, wysoką kobietą, obdarzoną niestety dużym biustem. Będąc damą dworu lub kurtyzaną, niewątpliwie mogłaby to uważać za swój duży atut. Jednak dla niej, jako oficera Gwardii Cesarskiej, te piersi były przyczyną pewnych niedogodności. Żeby założyć napierśnik musiała wpierw wcisnąć się w specjalny gorset, który trzymał w ryzach jej wdzięki.
Mimowolnie uśmiechnęła się na wspomnienie pewnego zadania, kiedy wcieliła się w rolę kurtyzany. Sumy, jakie jej wtedy oferowano za spędzenie wspólnego wieczoru były absurdalnie wręcz wysokie. Potem któryś z żołnierzy wymyślił dla niej przezwisko „Lubieżna Dziewica”. Nikt już wtedy nie ośmielił się tak nazwać jej prosto w twarz, ale i tak trochę ją to irytowało.
Z drugiej strony mama powiedziała jej kiedyś, że pewna doza lubieżności w związku jest wskazana, zwłaszcza kiedy spotkasz tę właściwą osobę i chcesz z nią popuścić wodze fantazji. Nie rozumiała tego, dopóki nie spotkała Wilderana. Spędzili wspólnie cztery cudowne lata. Do czasu aż zabrała go zaraza, którą przywlókł do twierdzy Gamszesz jakiś kupiec z pustyni. Otrząsnęła się z tych nieoczekiwanych wspomnień i spojrzała na zegar wodny. Już czas.
Przed salą Fallona zobaczyła młodego oficera salutującego staremu gwardziście, Raie Divorowi. Regulamin co prawda przewidywał inne zachowanie, ale szacunek jakim darzono weterana był ważniejszy. Divor na jej widok uśmiechnął się i zasalutował pięścią przyłożoną do piersi.
– Pani kapitan, gwardia już jest, czekamy tylko na mistrza Arturiusa. Ja i moi przyboczni zostaliśmy przydzieleni wam do pomocy. Jesteśmy na pani rozkazy.
Odwzajemniła salut i trochę się rozluźniła. Poczuła, że część ciężaru, jaki odczuwała od paru dni, spada jej z barków. Jeszcze bardziej się ucieszyła, kiedy zobaczyła kogo ze sobą przyprowadził.
Jolaia Dor była drobną, ciemnowłosą kobietą mającą opinię specjalistki od spraw trudnych i nietypowych, ale to drugi z oficerów bardziej ją zaciekawił. Sporo o nim słyszała, jednak pierwszy raz miała z nim pracować.
Młody Galam ar-Hangel pochodził z bogatej i wpływowej rodziny. Jego przodek, Dal ar-Hangel pomagał Maimonowi ar-Honta tworzyć Tellavar i przez kolejne pokolenia obie rodziny zgodnie pracowały nad budową potęgi cesarstwa. Kiedy ukończył Akademię Wojskową mając na patencie jedną z najwyższych lokat w swojej grupie, to spodziewano się, że wybierze karierę w sztabie Głównodowodzącego, on jednak zdecydował się na niełatwą służbę w Gwardii, gdzie szybko dał się poznać jako pracowity i utalentowany oficer. Niedawno usłyszała jak mówią o nim „młody Divor”, co było tu jedną z największych pochwał, na jaką można było zasłużyć. No i ten ciemnowłosy, postawny mężczyzna o radosnym, lekko zawadiackim uśmiechu na pewno miał powodzenie u kobiet.
Do sali wbiegła postać w zielonym uniformie młodzika.
– Pani kapitan. Kadet Danila Dor. Zostałam przydzielona jako pani goniec. – Salut, który wykonała był godny placu defiladowego.
– Widziałaś, mistrza Arturiusa?
– Nie, ale wiem gdzie ma kwaterę i pracownię. Jego uczniem jest taki chudzielec noszący zawsze metalowy flet.
– Dobrze. Znajdź któregoś z nich i przyprowadź tu.
– Tak jest.
Dziewczyna wykonała kolejny wzorowy salut a potem zrobiła coś nieoczekiwanego.
Pomachała do jednego z oficerów.
– Cześć mamo. Moje pierwsze samodzielne zadanie. – Odwróciła się i tyle ją widzieli
Do Rosandy dopiero wtedy dotarło, że to córka Jolai. Dziewczyna była szybka i rezolutna. Oby dopisało jej szczęście i przeżyła dzisiejszy dzień.
Znów odezwał się ten niepokój, który obudził ją nad ranem. Żeby go rozgonić podeszła do swoich ludzi. Obaj oficerowie i dwudziestu gwardzistów wyglądało na spokojnych i skupionych. Jak zwykle.
– Niewymawialni gotowi do służby. – Mammoonere wyszczerzył w uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
Jeśli ktoś szukałby kompletnych przeciwieństw, to jej przyboczni pozornie idealnie się do tego nadawali. Mammoonere Munawwarege pochodził z rodziny królewskiej władającej Alwegere na dalekim południu. Niewysoki, potężnie umięśniony o skórze koloru najczarniejszego granitu wydobywanego w kamieniołomach Nerra Asolute, był mężczyzną o radosnym usposobieniu i słabości do kobiet, którym nie potrafił powiedzieć “Nie”, co czasem wpędzało go w kłopoty. Głównie z ich mężami, ojcami lub braćmi.
Z kolei Gunnulfr Hroethaelfr wywodził się z drobnej północnej szlachty i parał się wojaczką odkąd skończył dziewięć lat. Ten tyczkowaty rudzielec o skórze niemal tak białej jak zaśnieżone szczyty gór w jego ojczystej Laufor i nieco sennym spojrzeniu, był równie groźnym wojownikiem co jego towarzysz.
Poprzez zagmatwane meandry losu obaj trafili w szeregi Gwardii, gdzie zawarli dziwną dla niektórych przyjaźń.
Półoficjalna nazwa ich oddziału pojawiła się trochę później, kiedy ona objęła dowództwo. Ojciec był zbyt znany, więc używała nazwiska matki, która podobnie jak cesarzowa Mayenna pochodziła ze wschodniego królestwa Viletii. Nazywała się Przynyszewska. Tego było już za wiele, nawet dla najbardziej utalentowanych językowo urzędników i oficerów. No i tak powstał ich przydomek „Niewymawialni” coraz częściej używany nawet w oficjalnych dokumentach.
Patrzyła na swoich żołnierzy, zastanawiając się kto z nich dożyje jutrzejszego dnia. Jak na komendę wstali, oddając salut. Ufali jej i byli gotowi pójść tam, dokąd ich poprowadzi. Coś ją ścisnęło w gardle. Oprócz ojca nie miała bliższych sobie ludzi. Byli jak rodzina, ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Bo bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej, ale w razie problemów mogli na siebie liczyć bezwarunkowo.
Do sali wbiegła Danila, a z nią ciemnowłosy chudzielec z charakterystycznym fletem przewieszonym przez plecy.
– Mistrz Arturius dołączy później, przysłał swojego ucznia.
– Dobrze, siadajcie. Zaczynamy odprawę.
Adolin Gran z ulgą usiadł z boku dziękując Stwórcy, że nie musiał próbować okłamać tej kobiety. Wątpił, żeby to się udało. Bo prawda była taka, że jego mentor zmarł dzisiaj rano, a jego ostatnie słowa kołatały mu się po głowie: „On nadchodzi. To nie Niszczyciel. Nie Niszczyciel. Chroń go. On…". Co Arturius miał na myśli?
Rosanda podeszła do stołu sztabowego i odsłoniła naścienną mapę. Chwilę jej się przyglądała, chociaż znała na pamięć ten charakterystyczny teren. To były jedyne zabudowania w pałacu zaprojektowane i wykonane na bazie koła. Byli i tacy, którzy twierdzili, że centralna budowla jest od starsza pałacu .
– Nasze zadanie to bezpośrednia ochrona Domu Narodzin. Cesarzowa już tam jest. Zajmujemy pozycję na wewnętrznej krawędzi Drogi Życia, wokół Domu. Nie wchodzimy do ogrodów biegnących wzdłuż zewnętrznego muru, bo tam Artorius i Adolin umieścili wiele pułapek.
Patrząc na plan widać dwa słabe punkty. Bramę Życia i Bramę Śmierci, ale nie sądzę, żeby to było takie proste. Tutaj mur przylega do Szczytu Stwórcy. Kiedyś w archiwach znalazłam wzmiankę o starej kopalni, która podobno znajdowała się w tamtej okolicy. Zewnętrzny mur można też zniszczyć za pomocą magii lub ładunków minerskich. Musimy przyjąć że atak może nastąpić z każdej strony.
Nasza główna linia obrony biegnie wzdłuż Drogi Życia. Jeśli nacisk przeciwnika będzie zbyt duży, wycofujemy się pod kolumnadę, a w ostateczności do drzwi wejściowych.
– A potem? – Gilef, najmłodszy z gwardzistów, który dopiero co został przyjęty do służby był wystraszony.
– Dla nas nie ma potem. Jesteśmy ostatnią linią obrony.
Chłopak zbladł, ręce zaczęły mu się trząść.
– Mogę coś powiedzieć? – Rantel, niewiele młodszy od jej ojca wstał. – Jeśli zginę, to chociaż w dobrym towarzystwie, ale wiecie co? Mam zamiar przeżyć. Niedługo odchodzę na emeryturę. Stary jestem i robię się powolny…
– Taa, jak wściekły rosomak. – Rozległy się zduszone śmiechy.
– …i powolny. Dlatego po służbie zapraszam wszystkich na piwo. Ja stawiam, ale ciebie Gilef wyzywam na kuflowy pojedynek, będzie lane Podwójne Księżycowe.
Chłopak aż złapał się za głowę, bo doskonale pamiętał kaca, jakiego miał po ostatnim takim wyzwaniu. I zapomniał o nadchodzącej walce. O to właśnie chodziło weteranowi, który mrugnął porozumiewawczo do swojej dowódczymi i usiadł.
Kontynuowała odprawę.
– Oczywiście wszystkie te plany są robione na wypadek gdy urodzi się chłopiec i na szczycie Domu zapłonie zielony ogień. Jest niewielka szansa, że to będzie w końcu dziewczynka, ale cesarzowa urodziła czterech synów, więc za bardzo bym na to nie liczyła. Musimy być przygotowani na najgorsze, a mieć nadzieję na najlepsze.
Zegar wodny pokazywał, że zostały jeszcze ponad dwie kwatry do objęcia służby.
– To wszystko. Jakieś pytania?
Wstał Mammoonere.
– Trochę nie rozumiem tego zamieszania. Wasza religia nigdy specjalnie mnie nie interesowała. Ja rozumiem, że Gerai to piąty syn Stwórcy, który po odejściu ojca walczył przeciwko swojemu rodzeństwu o panowanie nad światem. Wy to nazywacie Wielkim Starciem, tak? W tej wojnie zginęła prawie cała ludność na kontynencie.
– Szacuje się, że z każdych stu ludzi zginęło dziewięćdziesięciu.
– W moim kraju było znacznie lepiej, ale idziemy dalej. Był Czas Głodu, kiedy wielu ludzi zmarło z braku żywność. Potem nastąpił Czas Odbudowy, a jakieś dwieście osiemdziesiąt połączeń temu powstał Tellavar i nastąpił Czas Stabilizacji. To o co chodzi z tymi narodzinami piątego syna? Ja miałem ośmiu braci, trzy siostry, a mój ojciec miał cztery żony i nikt nigdy nie miał z tym problemu.
– Słyszałeś kiedyś o Ślepym Kaznodziei z Kalidor? – Pytanie zadał Galam ar-Hangel.
– Nie.
– Pod koniec Czasu Odbudowy w małej mieścinie Kalidor leżącej nad jeziorem Dymnym mieszkał sobie pewien odludek a więc kiedy zniknął, nikt się tym nie przejął. W końcu wrócił. W łachmanach, brudny i ślepy. I zaczął wieszczyć. Początkowo ludzie z niego drwili, ale przestali, gdyż przepowiednie okazały się trafne . Z czasem rosła jego sława, a wraz z nią ilość chętnych do poznania swojej przyszłości. I oczywiście pomnażał swój majątek. W końcu wezwał ludzi nad jezioro, żeby wygłosić swoją najważniejszą przemowę. Dzisiaj znana jest oczywiście jako „Przepowiednia Kalidorska”, a brzmi ona tak: „Za sprawą piątego syna odrodzi się Gerai Niszczyciel". Po wypowiedzeniu tych słów padł martwy.
I wybuchła histeria dodatkowo podsycana przez kapłanów Gamuna, co zaowocowało wymordowaniem piątych synów. I tak to trwało przez około trzysta połączeń do czasu aż ojciec naszego cesarza, Ernestyn II Mocny Pierwszym Edyktem Tezańskim zdelegalizował Święte Officjum Jedynej Prawdy na terenie Cesarstwa a niedługo później wydał Drugi Edykt Tezański, w którym zakazał zabijania piątych synów. Oczywiście oba edykty wywołały spore niezadowolenie i liczne bunty, z którymi wojsko w końcu sobie poradziło.
Kiedy ogłoszono, że cesarzowa jest znów w ciąży, nad jeziorem Dymnym pojawił się ślepy starzec w łachmanach, który podawał się za Kaznodzieję i głosił, że właśnie to dziecko jest przepowiedzianym piątym.
Podobno zgromadzono spore siły, żeby powstrzymać powrót Niszczyciela. Znaleziono dużo broni i pancerzy z emblematem Świętego Officjum, płonącą dłonią. I dlatego to całe zamieszanie. Rozumiesz?
– Tak. Teraz tak.
Rosanda uśmiechnęła się do Galama.
– Nie wiedziałam, że jesteś takim uzdolnionym gawędziarzem.
– To nie ja. Miałem kiedyś przyjaciółkę Kari, która potrafiła pięknie opowiadać.
Więcej nie pytała, bo widziała jego ból, taki który jest w człowieku po utracie bliskiej osoby. Więcej się nie odezwał.
Czas biegł jednak nieubłaganie i zegar w końcu pokazał, że czas już ruszać.
– Gwardia! Sprawdzić wyposażenie. Za pół kwatry ruszamy.
Zmiana warty nastąpiła jak zwykle. Gdy jej ludzie zajęli miejsca obok poprzedników, odbyła krótką odprawę z dowódcą warty. Po upływie jednej kwatry oddział luzowany wycofał się z posterunku i ustawił do wymarszu. Lisander jeszcze raz rozejrzał się dookoła.
– Nie wracamy do koszar. Będziemy w Starym Ogrodzie, w razie ataku przyjdziemy wam z pomocą.
– Dziękuję.
– Będzie dobrze. Spokojnej służby – rzucił na odchodne.
Przywołała Danilę.
– Znasz gesty podstawowe do komunikacji?
Dziewczyna bez wahania wykonała siedemnaście gestów podając ich nazwy i znaczenie.
– Dobrze. Zajmij stanowisko w tamtym punkcie obserwacyjnym.
– Tak jest.
Wojowniczka została sama ze swoimi ludźmi. Musiała zrobić jeszcze jedną rzecz, porozmawiać z Adalinem i wyjaśnić powody jego dziwnego zachowania.
Mag stał pod kolumnadą biegnącą wokół Domu Narodzin. Widząc nadchodzącą Rosandę przełknął nerwowo ślinę. Czuł się mocno niepewnie. I nie chodziło o nadchodzącą walkę. Problemem było to, że mistrz Saltorin zabronił mówić komukolwiek o tym, co stało się z Arturiusem a pani kapitan była bardzo inteligentna i spostrzegawcza. Znali się na tyle długo, że nie chciał i nie potrafił jej okłamać.
– Co się dzieje? Gdzie twój mistrz?
– Nie żyje. Zmarł dziś rano, ale zabroniono mi o tym rozmawiać. W razie potrzeby Saltorin i jego uczeń udzielą nam wsparcia.
– Jeśli sami nie będą zbyt zajęci. Dlaczego nie mogłeś nam powiedzieć o jego śmierci?
– Bo zanim skonał wygłosił przepowiednię – wyszeptał – „On nadchodzi. To nie Niszczyciel”. Jeśli ktokolwiek dowie się, że ci o tym powiedziałem to zostanę natychmiast poddany Prawu Likwidacji.
– Dlaczego?
– Nie wiem. – Rozejrzał się nerwowo. – Wezwano Kuratora Selwera. Mam przed nim zeznawać.
– Aż tak? – Stary Kurator od dziesięcioleci nie opuszczał Gulteru, gdzie szkolono magów. – Nikomu nie powiem, możesz być spokojny. Arturius nie bez powodu wybrał cię na swojego następcę. Poradzisz sobie.
Sam się zdziwił jak ta uwaga podniosła go na duchu.
– Dziękuję pani kapitan. Wszystko mam przygotowane i dołożyłem trochę nowych pułapek.
– Pozostało nam tylko czekać. – Klepnęła go w ramię i poszła dalej.
Czekanie jednak było teraz najtrudniejsze. Tym razem ich cierpliwość nie została wystawiona na zbyt ciężką próbę, bo drzwi Domu otworzyły się i stanęła w nich jedna z akuszerek a potem wróciła do środka. Nie odezwała się nawet słowem. Nie musiała. Wszyscy już wiedzieli, że poród się zaczął.
Rosanda widziała lekkie poruszenie wśród swoich ludzi. Poczuła lekko kwaśny smak w ustach. Zaczęła głęboko oddychać. Wdech przez nos, wydech przez usta. Nieznaczne ruchy kończyn pozwoliły jej się upewnić, że elementy wyposażenia są na swoim miejscu, nic nie przeszkadza. Jej ciało szykowało się do walki, chociaż do niej należało dowodzenie oddziałem, pilnowanie sytuacji na polu walki i reagowanie na to, co się wydarzy . Ona będzie walczyć tylko w ostateczności.
Nad kopułą Domu Narodzin zapłonął zielony ogień i tej samej barwy raca wystrzeliła nad Szczytem Stwórcy. Na świat przyszedł chłopiec.
Wkrótce od strony miasta dało się słyszeć narastające odgłosy walki. Zaczęło się.
– Maski!
Oficerowie i podoficerowie przypięli z przodu swoich hełmów dodatkowe elementy, które wyglądały jak przerażające paszcze mitycznych potworów, demonów lub drapieżnych zwierząt. Ten wygląd nie był jednak ich głównym atutem. Dzięki swoim właściwościom pozwalały ludziom z którymi były zestrojone na użycie w ograniczonym zakresie pewnych technik magicznych.
Sądząc po odgłosach, walki toczyły się coraz bliżej. Chyba już nawet przy wrotach pałacu. Szczęk broni, krzyki ludzi i wybuchy w Starym Ogrodzie świadczyły o tym, że Lisander i jego oddział raczej nie przyjdą im z pomocą.
Rosanda ruszyła przed siebie, żeby jeszcze raz zrobić obchód dookoła budowli którą mieli chronić. Przed głównym wejściem stał Divor i jego przyboczni. Galam trzymał w rękach swój hełm i nasłuchiwał.
– Pani kapitan, chyba mamy gości. – Wskazał miejsce gdzie mur łączył się z niemal pionowym zboczem góry. – O, znów słychać.
Tak. Teraz ona też usłyszała ciche stukanie.
– Gwardia! Skracamy do połowy. Adolin rzuć trochę pułapek na opuszczony obszar, blisko ścian też.
– Niektóre mogą uszkodzić budynek.
– To się go potem naprawi. Tych ścian nic nie przebije.
Żołnierze ścieśnili szyk skupiając się bardziej przy drzwiach i przedniej części Domu Narodzin, mag prawie równie szybko rozłożył dodatkowe pułapki.
– Zrobione, nie wiem czy…
Potężny wybuch przerwał mu w pół słowa i powalił na ziemię. W miejscu, które wcześniej wskazał Galam ziała szeroka na jakieś diesięć kroków wyrwa z której zaczęli wybiegać uzbrojeni i wrzeszczący ludzie.
Rosanda zauważyła, że mieli kiepskie wyposażenie i atakowali chaotycznie. Byli spisani na straty, mieli choć trochę nadwątlić ich obronę i zrobić rozpoznanie bojem. Była pewna, że lepszych wojowników zachowano na później.
– Wstęga!
Przed frontem jej oddziału, na wysokości piersi pojawiła się szara, ledwo widoczna linia przypominająca trochę wstążkę do włosów
– Gunnulfr kontroluj. Uwolnisz na rozkaz.
Patrzyła na swoich ludzi, którzy z pozornym spokojem obserwowali rzeź, której byli świadkami. Magiczne pułapki masowo zabijały atakujących, ale następni wciąż szli naprzód. Palił ich ogień, parzył kwas, zamrażało na kości i rozrywało wybuchami a kultyści wciąż parli do przodu.
Coraz więcej było napastników w czarnych, lekkich pancerzach z symbolem płonącej dłoni. Niektórym udało się już dotrzeć do drogi, ale ci zaczęli się przewracać na kamieniach grubo pokrytych olejem. Łucznicy ukryci wysoko na stanowiskach szybko ich wystrzelali.
Rosanda w ostatniej chwili odskoczyła unikając włóczni ciśniętej z siłą do jakiej nie był zdolny żaden człowiek. Machiny oblężniczej też nie było. Od razu zrozumiała co się dzieje.
– Perkele, mają maga!
Adolin też to zauważył, bo wykonał gest jakby coś miażdżył.
– Już nie mają. Pułapki się wyczerpują. Stawiam nowe, ale z aktywacją czekam aż tamci się ruszą. – Wskazał coraz większą grupę gromadzącą się przy wyrwie.
Wojowniczka popatrzyła na niego z sympatią i współczuciem. Blady, roztrzęsiony, z zarzyganymi butami i mokrymi spodniami śmierdzącymi uryną wciąż stał obok nich i robił swoje. Oni już coś takiego przeżyli, co nie znaczy, że było im dużo łatwiej. Dla niego był to pierwszy raz.
Tymczasem ludzie zgromadzeni przy wyrwie zaczęli sprawnie formować się w niewielkie pododdziały. Nie atakowali, jakby na coś czekali.
Nastąpiły dwie kolejne eksplozje. Pierwsza utworzyła niewielką wyrwę w murze, niemal naprzeciw pierwszej, ale nikt tam się nie pokazał. Druga zniszczyła Bramę Śmierci ukazując oszołomionego mężczyznę, najprawdopodobniej maga. Łucznicy też go zauważyli bo natychmiast dostał kilka strzał.
W zniszczoną bramę wlała się fala napastników. Na szczęście droga którą mieli przebiec miała pięćdziesiąt dwukroków długości, ale tylko cztery kroki szerokości a po bokach ograniczał ją kamienny murek i wysoki, gęsty żywopłot.
Wojownicy spod dużej wyrwy też ruszyli do ataku prąc do przodu pomimo strat. I wciąż dołączali nowi. Wydawało się, że zgniotą mały oddział Gwardii samym impetem ataku.
Rosanda czekała niemal do ostatniej chwili.
– Gunnulfr, teraz!
Wstęga szybko przemieszczała się rozcinając wszystko, co napotkała na drodze: kamień, rośliny, metal i ludzi. Bardzo wielu ludzi, w tym sześciu skrytobójców zbliżających się od małej wyrwy pod osłoną niewidzialności. Masakra zakończyła się, kiedy wstęga niemal dotarła do zewnętrznego muru i zniknęła, ale już pojawiali się kolejni wrogowie.
Raie Divor był doświadczonym wojownikiem i od razu ocenił sytuację. Było źle, chyba że ktoś pomiesza szyki atakującym.
– Pani kapitan, my zatrzymamy tych od strony cmentarza, bo inaczej wezmą nas z dwu stron. Słychać, że walka w Starym Ogrodzie już się kończy, dostaniemy wsparcie. – Zasalutował mieczem i łagodnie się uśmiechnął. – Kocham cię, córeczko.
– Tato! – Przez moment poczuła się jak mała, wystraszona dziewczynka.
– Rosi, wierzę w ciebie. Cokolwiek te skurwysyny przygotują, zwyciężysz. Jolaia, Galam. Do mnie!
Odwrócił się i razem ze swoimi przybocznymi ruszył przed siebie. Raie i Galam szli przodem z mieczami w dłoniach, długi w prawej ze sztychem ustawionym na wysokości piersi, w lewej krótkie ostrze w odwróconym chwycie, z klingą ułożoną wzdłuż przedramienia. Oni mieli głównie blokować ataki i mieszać szyki wrogom, a Jolaia zabijać, atakując swoim długim mieczem zza ich pleców.
Trójka gwardzistów dość szybko pokonała drogę do zniszczonej bramy, sprawnie omijając leżące ciała. Kultyści jednak nie kwapili się do ataku, tylko poza kręgiem muru stał samotny wojownik w ciemnoniebieskim pancerzu. Na widok Divora wykonał salut mieczem i gest oznaczający wyzwanie do walki.
Gwardzista odpowiedział równe formalnie, pochyleniem miecza wyrażając zgodę. Ruszył do przodu, ale nieoczekiwanie cofnął się przepuszczając swoich przybocznych, którzy zaatakowali ludzi czających się murem. Galam ciął nisko i od dołu, krótkim mieczem rozcinając jednemu brzuch a drugiego zabił szybkim pchnięciem długiej klingi w gardło. Jolaia w tym czasie jednym cieciem wyeliminowała dwu napastników, obcinając pierwszemu oba przedramiona oraz większą część głowy wraz z pokaźną brodą jego towarzyszowi. Potem cofnęli się z powrotem do szyku. Mieli zamiar zasypać ten wyłom ciałami wrogów.
Tym czasem Rosanda obserwowała kultystów gromadzących się przy wyłomie, wyglądali jakby na coś czekali. Kolejny raz odczuła prześladujący ją od rana niepokój.
Dość! Odegnała od siebie strach i zwątpienie.
– Jak tylko będzie to możliwe przygotujcie wstęgę. Adolin, jak tylko pierwsi wrogowie będą przy nas podpal olej na drodze. Potem… Potem rób co się da.
– Co to kurwa jest?!
To, co powoli wyłaniało się z pierwszego wyłomu wyglądało niczym bardzo duży człowiek, zakuty w dziwną czarno-zieloną zbroję.
– Adolin, masz coś na to monstrum?
– Tak, ale potrzebuję parę chwil, żeby się przygotować a potem musicie go zablokować w jednym miejscu na jakieś trzy uderzenia serca.
– Dobrze, szykuj się. Mammoonere i Gunnulfr za mną. Rantel przejmujesz. Dowodzić wami, to był dla mnie zaszczyt.
– Bez takiego pieprzenia, pani kapitan. – Przerwał jej szorstko weteran. – Idź dziewczyno, rozwal tego przerośniętego skurwiela a potem kończymy tych ciołków malowanych i idziemy na piwo. Jasne?!
– Tak jest.
Mag tymczasem przywołał do siebie zielony płomień z kopuły i zaczął formować z niego kulę.
Olbrzym wyszedł na zewnątrz, był jakieś trzy stopy wyższy od otaczających go ludzi. Poruszał się trochę niezdarnie, jakby nie do końca panował nad ciałem. Ruszył w stronę Domu Narodzin nic sobie nie robiąc z wybuchających pułapek. Trójkę ludzi którzy wyszli mu na przeciw potraktował jak wyzwanie. Nie miał żadnej broni, ale wielkimi pięściami bez wątpienia mógł zmiażdżyć człowieka.
Plan mieli prosty: atakować nogi. I tak też zrobili. Dwoje markowało ataki, żeby zająć jego uwagę a wtedy trzecie atakował od tyłu dolne partie nóg. Niestety olbrzym okazał się szybszy i lepiej opancerzony niż przypuszczali. Żaden z licznych ciosów które go dosięgły nie zrobiły mu krzywdy, a on tylko machał wielkimi pięściami, jakby oganiał się od uciążliwych owadów. W końcu odskoczył i zaczął się śmiać.
Rosanda miała jeszcze jeden desperacki pomysł i szybko wyjaśniła go przybocznym. Spojrzeli na siebie i zgodnie skinęli głowami. Zrobią to.
– Adolin gotów?
– Tak.
– Jak dam oznak to rozwal go. Bez względu na wszystko. Rozumiesz?!
– Tak.
Olbrzym znów ruszył do ataku, ale nie śpieszył się. Wiedział, że są wobec niego bezbronni.
Znów zaatakowali, ale inaczej. W ostatniej chwili odrzucili broń i skoczyli na przeciwnika. Gunnulfr złapał nisko za kolana a Mammoonere i Rosanda uczepili się masywnych barków.
Monstrum zaczęło się chwiać i rozpaczliwie próbowało odzyskać równowagę.
– Adolin, teraz! Adooolinnn!!!
Wojowniczka zdążyła jeszcze pomyśleć, że to niezły koniec jak na Lubieżną Dziewicę a potem wszystko przesłonił zielony ogień.
Mag patrzył na to, czego dokonał. Nie potrafił i nie chciał w to uwierzyć, ale nie mógł uciec przed faktami. I wtedy zobaczył postać odczołgującą się od płonących szczątków. To był Gunnulfr! Rzucił zaklęcia stabilizujące i ochronne na poparzonego. Na razie nic więcej zrobić nie mógł, a potem jego wzrok padł na wojowników Officjum. Przemieszczał i odpalał pod nimi pułapki, dopóki nie przestali dawać znaków życia, ale to było dla niego za mało. Walka wciąż trwała.
Wyjął z pokrowca metalowy flet i coś, co wyglądało jak szeroki grot włóczni, który wkręcił w wylot instrumentu. Chciał powiedzieć coś do gwardzistów, ale patrząc na ponure, zastygłe twarze nie mógł znaleźć odpowiednich słów na wyrażenie tego co czuje.
Jeden z nich położył mu dłoń na ramieniu.
– Idź bracie, my tu wszystkiego dopilnujemy. Nasza służba jeszcze się nie skończyła.
Opowiadano potem, że widziano Adolina Grana całego czerwonego od krwi jak razem z Raie Divorem, Jolaią Dor i Galamem ar-Hangelem polowali na niedobitków, ale nikt kto go znał wcześniej i słuchał jego koncertów w to nie wierzył. Oczywiście oprócz tych z którymi bronił Domu Narodzin.
Trzy dni później żołnierze z oddziału Niewymawialnych złożyli w Sali Pamięci Gwardii szczątki pancerzy obojga poległych oficerów, gdzie razem z innymi zbrojami miały dawać świadectwo poświęcenia i oddania służbie Gwardii Cesarskiej.
W tym samym czasie dziwnym zrządzeniem losu młoda dziewczyna imieniem Martha została opiekunką Subutaia, piątego syna pary cesarskiej Tellavaru.