
Banda liczyła jakieś dwa, no, może niecałe trzy tuziny gibranków. Stwory były niewysokie, ale krępe i barczyste, a do tego porośnięte burym futrem w ciemne cętki. Dwie pary długich, umięśnionych ramion kończyły się łapami wyposażonymi w grube pazury, a płaskie pyski o wystających dolnych kłach przypominały wyjątkowo paskudnego nietoperza. Czyli wyglądały tak, jak każdy inny gibrank, który kiedykolwiek chodził po Drzewie. Nie trudziły się nawet wystawianiem wart do strzeżenia obozu, chociaż nazywanie obozem tych kilku marnych płacht rozciągniętych pomiędzy najniższymi gałęziami zdawało się nazbyt hojnym podejściem. Większość gibranków obsiadło niewielkie ogniska, wokół których co i rusz wybuchały jazgotliwe awantury. Inne stwory drzemały, leżąc bezpośrednio na twardej korze konaru i tylko jeden zdawał się pilnować zrzuconej pod płachtą kupy łupów skradzionych z trzech spalonych wiosek.
No i oczywiście były jeszcze strachadła. Wielkie, pierzaste bestie o dwóch parach skrzydeł, najeżonych zębiskami paszczach i z kostnym grzebieniem sterczącym z tyłu głowy. Przeklęty smoczy pomiot. Naliczyli ich dziesiątkę.
Nie było tak źle. Rivarad spodziewał się, że banda będzie liczniejsza. Może wieśniacy zdołali ją trochę przetrzebić? Nie miało to teraz większego znaczenia, ale miał nadzieję, że tak. Że stwory zdążyły już zapłacić za zrabowane łupy. Teraz czas, by on odebrał resztę należności. Gestem wydał rozkaz do ataku.
Rój strzał i oszczepów spadł ze wszystkich stron na niczego niespodziewające się gibranki, zbierając krwawe żniwo. Kwiki bólu i przerażenia wymieszały się z wściekłym warczeniem, gdy zaskoczone stwory jednocześnie próbowały znaleźć kryjówkę i dostrzec wroga. Odpowiedziały im przenikliwe skrzeki z gałęzi, na której spały strachadła. Woń krwi i nagła wrzawa zaniepokoiły bestie, które teraz podnosiły łby i prostowały skrzydła, gotowe zaraz wzbić się do lotu. Nie zdążyły. Powietrze przecięły obciążone sieci i świszczące bolasy. Skrępowane ptaszyska spadały z gałęzi, niknąc gdzieś daleko w gąszczu poniżej, a ich rozpaczliwe skrzeki niosły się po lesie jeszcze długo.
– Naprzód! – zawołał Rivarad i spiął ostrogami rude boki wierzchowca.
Gotrek wydał swój bojowy zew, ni to ryk, ni to pisk, i potężnym susem rzucił się do przodu. Zaraz za nim wypadł tuzin kolejnych wiewiórek bojowych, każda niosąca na grzbiecie opancerzonego jeźdźca. Spadli na gibranki jak burza. Stwory, chociaż nie miały żadnych szans, nie zamierzały poddać się bez walki. Wzniosły prymitywne maczugi, pałki nabijane zębami strachadeł albo i uzbrojone tylko w pazury łapy i rzuciły się na spotkanie rycerzy.
Rivarad nachylił się w siodle, wycelował grot lancy prosto w pierś biegnącego na czele gibranka i bez wysiłku przeszył go na wylot. Zdołał utrzymać broń i przyszpilić jeszcze jednego stwora, nim impet uderzenia wyrwał mu drzewce z dłoni. Natychmiast sięgnął do boku i złapał rękojeść drewnianego miecza o krawędzi nabijanej ostrzami z polerowanych kawałków stalorośla. Gotrek zdążył w tym czasie znaleźć się już za linią przeciwników. Rivarad ściągnął wodze, obrócił wierzchowca w miejscu i rzucił się w wir walki. Miecz zatoczył łuk w powietrzu, rozłupując czaszkę gibranka, który nawet go nie zauważył. Kolejny stwór był czujniejszy, zaszedł rycerza od lewej i rzucił się na niego, wznosząc maczugę do ataku.
Najwyraźniej nigdy wcześniej nie zetknął się z caladiańską jazdą, w przeciwnym wypadku nie popełniłby tak oczywistego błędu i nie zignorował wierzchowca. Gotrek błyskawicznie obrócił się w jego kierunku i uderzył, zatapiając potężne siekacze w miękkim brzuchu gibranka. Stwór zdołał tylko zakwilić, nim wiewiórka targnęła łbem w lewo i prawo, rozdzierając jego ciało na połowy.
Rivarad uśmiechnął się i czule poklepał wierzchowca po karku. Uniósł wzrok, szukając kolejnego przeciwnika, ale było już po bitwie. Konar zasłały ciała gibranków. Pomiędzy nimi przechadzali się żołnierze Rivarada, dobijając te ze stworów, które jeszcze się ruszały. Kilkoro innych, uzbrojonych w długie włócznie, zbliżało się ostrożnie do pary zaplątanych w sieci strachadeł. Wyglądało na to, że wszystko mieli pod kontrolą.
Rycerz zszedł z siodła i zdjął hełm. Przymknął oczy, zaczesał przepocone włosy za spiczaste, sterczące jak u wiewiórki uszy. Na jego usta wypłynął delikatny uśmiech, gdy rozkoszował się dotykiem wiatru i chwilą spokoju. Niezbyt długą chwilą.
– Książę? – usłyszał.
Z głębokim westchnieniem uniósł powieki i obrócił głowę. Ujrzał jednego ze swych zwiadowców, niewysokiego mężczyznę o ponurym, porośniętym ciemną sierścią obliczu zniekształconym blizną, dzielącą płaski nos na dwoje.
– O co chodzi, Tharuk? – spytał Rivarad.
– Znaleźliśmy… – Wojownik zawahał się, szukając odpowiednich słów. Po krótkiej chwili poddał się. – Coś znaleźliśmy. Powinieneś to zobaczyć, panie.
Rivarad uniósł brwi. Tharuk służył w jego kompanii od lat i dał się poznać jako pewny żołnierz i inteligentny mężczyzna, a jego raporty zawsze były zwięzłe i rzeczowe. Takie zachowanie nie było dla niego typowe.
– Prowadź – powiedział książę.
Opuścili pobojowisko i ruszyli jednym z odgałęzień, pnących się łagodnie ku górze.
– Dwa gibranki próbowały tędy uciec – tłumaczył po drodze Tharuk. – Zdążyły ujść niezły kawał, zanim je dorwaliśmy. A wtedy zobaczyliśmy… to.
W tym momencie przedarli się przez zasłonę liści i oczom Rivarada ukazał się posępny widok. Konar, po którym szli, wyglądał jak wypalona rana pośród otaczającego ich ze wszystkich stron morza zieleni. Kora pod ich stopami, zazwyczaj ciemnobrązowa i pożłobiona głębokimi bruzdami, miała niezdrową barwę sadzy. Książę kucnął i wyciągnął dłoń ku podłożu. Wierzchnia warstwa, sypka jak popiół, kruszyła się pod najlżejszym dotykiem i pozostawiała na skórze smoliste ślady. Rivarad wstał, z obrzydzeniem ocierając rękę o spodnie, po czym ruszył przed siebie.
– Czy to rozsądne, książę? – zapytał Tharuk, stojący na krawędzi spopielonej strefy.
Książę zignorował jego słowa. Podszedł do młodej gałązki, odbijającej z konara na ledwie półtora metra. Pokrywająca ją kora wyglądała podobnie do tej na podłożu, zaś liście, które powinny właśnie pysznić się jasną, świeżą zielenią i sięgać do życiodajnego słońca, były skurczone, zwinięte i całkowicie czarne. Rivarad chciał oderwać jeden z nich, ale liść natychmiast rozsypał się w proch. Rycerz westchnął i odwrócił wzrok od martwej gałęzi, rozglądając się po okolicy. Choroba, której ślady najwyraźniej obserwowali, zdawała się toczyć tylko konar, na którym stali oraz jego odgałęzienia – wciąż widział dookoła doskonale mu znane, pełne życia barwy Drzewa.
– Widziałeś kiedyś coś podobnego, książę? – spytał Tharuk, który przemógł się i wkroczył na martwy obszar w ślad za dowódcą.
Rivarad pokręcił tylko głową.
– Masz przy sobie róg, prawda? – zapytał cicho.
– Oczywiście, panie.
– Graj na zbiórkę. Wszyscy mają być gotowi do drogi, gdy wrócimy na miejsce bitwy. Mój ojciec musi o tym usłyszeć.
***
Zmierzchało już, gdy oddział Rivarada dotarł do Mulleny, lecz miasto nie sposobiło się do snu. Wręcz przeciwnie, stolica Caladii, rozświetlona tysiącami latarni i kolorowych lampionów, rozbrzmiewająca muzyką i śmiechem dobiegającymi z okien licznych gospód albo z placów, na których występowali minstrele, tętniła życiem, jak gdyby przez cały dzień zbierała siły, by bawić się przez całą noc. Nic dziwnego, zbliżał się czas Zielonego Festiwalu i chociaż do jego rozpoczęcia pozostał jeszcze tydzień, to już teraz miasto wypełniali goście z całego królestwa, którzy przybyli, by wspólnie świętować.
Rivarad uwielbiał Zielony Festiwal tak samo, jak każdy w Caladii. Gdy był młodszy, nieraz wymykał się z pałacu i spędzał dnie, szwendając się po mieście z lutnią w dłoni i śpiewem zarabiając na wino i miodowe placki. Teraz jednak wyryty w pamięci obraz martwej gałęzi kładł się cieniem na sercu księcia, a odgłosy trwającej zabawy wydawały mu się niemal obsceniczne. Myśl, że Caladianie mogli świętować, gdy zaledwie kilka dni drogi od ich miasta zaraza toczyła Drzewo napawała go obrzydzeniem i nic nie zmieniał fakt, że nikt nie wiedział o niebezpieczeństwie.
Ze złością uderzył piętami boki Gotreka, zmuszając go do przyspieszenia. Wiewiórka pomknęła ulicami Mulleny, nie zważając na gniewne okrzyki przechodniów, którzy ledwie zdążali odskoczyć jej z drogi. Rycerze skierowali się prosto do królewskiego pałacu, pyszniącego się w samym centrum miasta. Za dnia budynek, ze swymi smukłymi wieżami i łączącymi je delikatnymi mostami imponował pięknem, ale teraz, przyozdobiony na nadchodzące święto setkami różnobarwnych świateł wijących się spiralami dookoła iglic i spływających wstęgami ku ziemi, robił piorunujące wrażenie. Rivarad nie był jednak w nastroju na podziwianie widoków. Przemknął pomiędzy zdumionymi strażnikami trzymającymi wartę przy bramie, zatrzymał Gotreka przed drzwiami pałacu i zeskoczył z siodła. Rzucił lejce Tharukowi, który jechał tuż za nim, po czym skierował się do środka. Niecierpliwym gestem odpędził zaskoczonych jego nagłym przybyciem służących i nie tracąc nawet czasu by się przebrać, wciąż w podróżnym odzieniu i napierśniku z polerowanego drewna, ruszył prosto do komnat ojca.
A przynajmniej taki miał plan, lecz gdy tylko wkroczył do skrzydła mieszkalnego, dostrzegł idącą mu na spotkanie Lytię. Jego żona jak zwykle pierwsza wiedziała o wszystkim, co działo się w pałacu i nie zamierzała pozwolić, by cokolwiek istotnego wydarzyło się bez jej udziału. Rivarad przystanął i obserwował zbliżającą się kobietę w milczeniu. Czuł, jak z każdym jej krokiem dławiący go ciężar maleje, rozpływając się w ciepłym uśmiechu pełnym drobnych, ostrych ząbków i łagodnych, bursztynowych oczach.
– Mój panie – powiedziała i dygnęła lekko, stając przed nim. – Nie spodziewałam się twojego powrotu tak prędko.
– Och, dajże spokój – odparł Rivarad zamykając ją w ramionach.
Lytia roześmiała się jak podlotek i odsunęła go delikatnie, po czym stuknęła piąstką o napierśnik.
– Jeśli nie chcesz mnie zmiażdżyć, to zdejmij najpierw tę skorupę!
Książę westchnął ciężko.
– Nie mam czasu, muszę rozmówić się z ojcem. Ale najpierw powiedz mi, jak się czujesz? – spytał, delikatnie kładąc dłoń na brzuchu żony.
– Nic mi nie jest i jeszcze długo nie będzie. – Prychnęła z irytacją. – Chyba że wszyscy zamęczą mnie nadmierną troską. Ale mniejsza z tym, chodźmy do twojego ojca, bo muszę przyznać, że jestem ogromnie ciekawa, co też tak cię zajęło, że od razu popędziłeś do staruszka, zamiast przyjść i przywitać się z własną żoną.
Ujęła Rivarada pod ramię i poprowadziła go pewnie korytarzem, a książę nawet przez chwilę nie pomyślał o tym, by zaoponować przeciw jej obecności przy rozmowie. Był doświadczonym wojownikiem i wiedział, że niektórych bitew nie sposób wygrać.
***
Twarz Sivandara Trzeciego zwanego Roztropnym, władcy Mulleny i wszystkich Caladian posępniała z każdym słowem wypowiedzianym przez jego syna. Król siedział w pikowanym fotelu, który bynajmniej nie przypominał dostojnego tronu, ale zdecydowanie przewyższał go pod względem komfortu. Podobnie lekka szata z pajęczego jedwabiu była raczej wygodna niż formalna. Sivandar, gdy przebywał w prywatnych komnatach i spotykał się tylko z najbliższymi, niewiele robił sobie z etykiety, w jej miejsce ceniąc sobie szczerość i praktyczność. Na co dzień wiązany pałacowymi obowiązkami, jedynie w towarzystwie rodziny zrzucał oficjalną maskę i pokazywał prawdziwe oblicze człowieka, który w każdej sytuacji potrafił dostrzec coś zabawnego i mógł godzinami z zaangażowaniem dyskutować o cudzoziemskiej poezji.
Nie tym razem. Gdy Rivarad skończył zdawać raport, król odwrócił głowę i dłuższą chwilę wpatrywał się bez słowa w trzaskający w kominku ogień. Książę pierwszy raz dostrzegł, że jego ojciec przekroczył już granicę dzielącą krzepkiego mężczyznę w kwiecie wieku od starca. Krótka szczecina porastająca jego długie i szerokie na dłoń uszy była niemal całkowicie biała. Coraz więcej siwizny było także w związanych w warkocz, niegdyś kruczoczarnych włosach. Obwisłe policzki i głębokie zmarszczki tworzyły maskę, w której książę z trudem rozpoznawał twarde rysy ojca. Jedynie oczy, ciemne, czujne i mądre, pozostały takie, jak zawsze.
– Ojcze? – spytał niepewnie Rivarad.
Król potrząsnął głową, jakby próbując odpędzić się od niechcianych myśli i wrócił wzrokiem do syna.
– Wybacz, chłopcze – powiedział. – Wieści, które przyniosłeś są smutne. Zatrważające. Ale, niestety, niezupełnie zaskakujące.
– Co to znaczy?
– To nie pierwszy raport o podobnej zarazie, który otrzymuję – odparł król. – Ten jest czwarty w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
– I nic mi o tym nie powiedziałeś?! – wykrzyknął zdumiony Rivarad, podrywając się z krzesła.
– Uspokój się – zganił go ojciec. – Gdy przejmiesz w końcu koronę, twoim zadaniem będzie wiedzieć o wszystkim, co dzieje się w królestwie, póki co jednak ciężar ten spoczywa na moich barkach.
– Czy to się dzieje tylko u nas? – spytała Lytia.
Król pokręcił smutno głową.
– Nie sądzę. Inne raporty wspominały o podobnym zjawisku, jednak nie na taką skalę i nie tak blisko Mulleny. Dwa dotyczyły najbardziej oddalonych gałęzi trzeci zaś był tylko plotką pochodzącą z terenów Barradonu. Cztery oddalone od siebie przypadki.
– Choroba się rozprzestrzenia – zawyrokował książę.
– Na to wygląda – zgodził się Sivandar. – Pytanie brzmi: w jaki sposób? I jak temu zapobiec?
– Czy to nie oczywiste? – spytał gniewnie Rivarad. – To musiały być gibranki! Znaleźliśmy ich bandę tuż przy skażonej gałęzi. To z pewnością ich magia, jakaś kolejna abominacja, która wypełzła ze Smoczej Dziupli, by splugawić cywilizowane konary!
– Być może – powiedział król. – Nie mamy jednak pewności. Pozostałe raporty nie wspominały nic o gibrankach.
– Bo w przeciwieństwie do mnie tamci zwiadowcy nie przyłapali ich na gorącym uczynku! Musimy zareagować, ojcze. Roześlij wici. W ciągu miesiąca zbiorę dziesięć tysięcy jeźdźców, których poprowadzę w dół pnia i zrobię porządek z tymi dzikusami.
– Nie.
– Ależ ojcze, to…
– Nie! – powtórzył twardo król. – Jesteś dobrym żołnierzem, Rivaradzie, być może jednym z najlepszych szermierzy królestwa, ale nie masz pojęcia o prawdziwej wojnie. Uganianie się za gibranckimi łupieżcami i przepychanki z Barradończykami o wysokość cła to nic w porównaniu do tego, co proponujesz, chłopcze. Mówisz o inwazji, której Drzewo nie widziało od czasu upadku Karmadanu. Nie możemy ryzykować podobnej tragedii. Nie, dopóki nie będziemy mieć pewności.
Książę chciał coś odpowiedzieć, ale zrezygnował, czując na ramieniu dłoń żony. Lytia zawsze lepiej od niego radziła sobie w dyplomacji. Zacisnął więc tylko wargi i pozwolił ojcu kontynuować.
– Nie – powiedział kolejny raz król, chociaż już bez gniewu. – Nie wyślemy armii, jeszcze nie teraz. Musimy dowiedzieć się, jaka jest prawdziwa przyczyna problemu, zanim podejmiemy nieodwracalne decyzje. Musimy poradzić się Mędrców z Korzeni.
Rivarad spojrzał na niego jak na szaleńca.
– Mędrców? – spytał z niedowierzaniem. – Przecież to tylko legendy. Bajki dla dzieci. Nie możesz powierzać losu królestwa bajaniom starców!
– Nie mogę? – Głos króla zdawał się zimny jak lód. – Zapominasz, chłopcze, że wciąż jeszcze jestem królem i mogę rządzić wedle własnego uznania. Wybaczam ci jednak, zrzucając winę za bezczelność na szczerą troskę o kraj. Ale wiedz, że Mędrcy istnieją naprawdę, chociaż niewielu żyjących ich spotkało. Twój dziad odwiedził ich, nim jeszcze zasiadł na tronie. Teraz twoja kolej.
– Ja…
– Ty. Tak jak prosiłeś, udasz się w dół pnia, lecz nie niosąc przemoc, a szukając wiedzy. Mędrcy nie przyjmą każdego, ale nie odmówią synowi króla. Zapytaj ich o przyczynę choroby toczącej Drzewo, a potem… A potem zdam się na twoją ocenę sytuacji. Wrócisz do Mulleny i opowiesz mi o wszystkim lub sam podejmiesz działania, jeśli uznasz to za konieczne.
– Droga do korzeni i z powrotem zajmie tygodnie – powiedział Rivarad.
– Tak.
Książę spojrzał niepewnie na żonę.
– Ominę poród.
– Tak – powtórzył jego ojciec. – Bycie władcą to nie tylko przywileje, Rivaradzie. To także poświęcenie.
– Jedź – powiedziała Lytia. – Nic mi nie będzie. Jedź i zadbaj o przyszłość dla naszego dziecka.
Rivarad skinął głową.
***
Król sugerował, żeby poczekać z wyprawą do zakończenia Festiwalu, ale Rivarad nie zamierzał zwlekać. Nie chciał przykuwać zbyt wiele uwagi, dlatego też nie towarzyszył mu jego oddział, lecz Lytia kategorycznie odmawiała puszczenia go samego. Ostatecznie do księcia dołączył jedynie Tharuk, na którym ekspedycja w dół pnia najwyraźniej nie robiła najmniejszego wrażenia.
Pierwszy etap podróży zgodnie z przewidywaniami minął spokojnie. Nie spodziewali się żadnych kłopotów tak długo, jak przemierzali gałąź Caladii. Posuwali się pewnie dobrze utrzymaną,wyciętą w korze drogą, która łagodną spiralą oplatała cały konar, umożliwiając wygodną wędrówkę, i jedyne, z czym musieli się mierzyć, to zdziwione spojrzenia napotykanych na trakcie podróżnych ciągnących do stolicy. Rzadko widywało się kogoś, kto w przededniu Zielonego Festiwalu oddalał się od Mulleny, zamiast do niej zdążać.
Czwartego dnia opuścili rodzimą gałąź i dotarli na Pogranicze, krainę, w której główny pień Drzewa dzielił się na konary prowadzące do Caladii, Barradonu i odległych Pajęczych Miast Assamu. Assamczycy, z natury skryci i nie interesujący się światem poza własnym krajem, nigdy nie przejawiali zainteresowania Pograniczem, lecz Caladianie i Barradończycy regularnie toczyli spory o krainę pozwalającą nadzorować handel. I chociaż ostatnimi czasy dominowali Caladianie, w czym istotny udział miał Rivarad, władza ta była dość iluzoryczna. Zbierali wprawdzie podatki od karawan, lecz poza twierdzą chroniącą wejście na caladiańską gałąź nie stacjonowały tu żadne istotne siły.
Pogranicze pozostawało dziką krainą, lecz nigdy nie było całkowicie wyludnione. Nawet w trakcie wojen kupcy wędrowali w górę i dół pnia, za jedyną niedogodność mając dwie wrogie armie ściągające z nich myto. Poza nimi w okolicy żyli także tubylcy, zarówno Caladianie, jak i Barradończycy, ale i członkowie innych plemion, tworzący na ogół niewielkie, koczownicze społeczności. Teraz jednak Pogranicze zdawało się całkowicie opustoszałe. Nie dotyczyło to tylko mieszkańców – dopiero podczas wieczornego popasu Rivarad uświadomił sobie, że nie słyszy żadnych zwierząt. Coś było nie tak. Przyzwyczajony do nieustannego śpiewu mnóstwa kolorowych ptaków żyjących wśród liści Caladii nie mógł odnaleźć się w dominującej ciszy. Zresztą nie tylko cisza mu doskwierała, nieustannie czuł się także odsłonięty. Pogranicze nie było co prawda wyłącznie pokrytym korą pustkowiem, gęsto rosły tu połacie olbrzymich porostów i mchów, nie mogły się jednak równać z prawdziwymi lasami gęstych gałęzi występującymi w koronie Drzewa.
***
Krzyki, które usłyszeli koło południa następnego dnia, nie mogły należeć do zwierzęcia. Nie potrafili zrozumieć żadnych słów, być może z powodu odległości, ale zdecydowanie brzmiało to jak mowa. Natychmiast zatrzymali wierzchowce i sięgnęli po broń. Wiewiórki, wytrenowane przez najlepszych ujeżdżaczy, posłusznie stanęły i jedynie ich zakończone pędzlami uszy poruszały się energicznie, gdy zwierzęta nasłuchiwały.
Jeźdźcy rozejrzeli się po lesie mszaków, przez który jechali, lecz nie dostrzegli niczego niezwykłego. Gdy Tharuk, który miał lepszy wzrok, skinął uspokajająco głową, ruszyli dalej, chociaż na wszelki wypadek opuścili drogę i jechali równolegle do niej, skryci w gęstwinie.
Po kilku chwilach znów usłyszeli okrzyki, tym razem znacznie głośniejsze i bliższe. Dobiegały z kierunku, w którym zmierzali, a dokładniej rzecz biorąc – z samej drogi. Ktoś na niej był i najwyraźniej miał kłopoty. Rivarad bez słowa porozumiał się z Tharukiem i gestem nakazał dalszą drogę, wciąż pod bezpieczną osłoną. Ich wiewiórki, niczym rude duchy lasu, poruszały się niemal bezszelestnie.
Faktycznie znaleźli krzyczącego podróżnego na środku drogi. Nie wyglądał na Caladianina. Był bardzo wysoki, lecz przy tym nie tak mocno zbudowany jak Caladianie i ubrany w obszerne, zwiewne szaty w odcieniach bieli i żółci. Nawet głowę i twarz skrywał za zwojami materiału. W obu dłoniach ściskał długą, zakończoną hakiem laskę, którą gniewnie wymachiwał, krzycząc przy tym gardłowym głosem.
Podróżny, jak nietypowo by nie wyglądał, nie przykuł uwagi Rivarada na dłużej niż uderzenie serca. Zdecydowanie bardziej zajmujące było to, przed czym próbował się odpędzić. Ogromny wij o segmentowanym cielsku pokrytym pancerzem z ciemnej chityny najwyraźniej upatrzył sobie wędrowca na obiad. Raz po raz długie jak dłoń, ociekające jadem szczęki uderzały, by pochwycić mężczyznę, ten jednak uskakiwał ze zdumiewającą zręcznością i odpędzał stwora laską. Rivarad, choć był pod wrażeniem sprawności wędrowca, nie dawał mu zbyt wielkich szans. Czarne wije były niestrudzonymi łowcami i wystarczył jeden błąd, by walka przekształciła się w ucztę.
Na to książę nie miał zamiaru pozwolić. Szybkimi gestami wydał polecenia Tharukowi. Zwiadowca w milczeniu napiął łuk. Gdy krocionóg przymierzał się do kolejnego ataku, strzała ze świstem przecięła powietrze. Z hukiem uderzyła w pancerz na głowie potwora, ześlizgnęła się po jego powierzchni i poleciała dalej. To wystarczyło jednak, by kreatura straciła zainteresowanie dotychczasową ofiarą i odwróciła się, szukając zagrożenia.
Dokładnie na to liczył Rivarad. Uderzeniem pięt spiął wierzchowca do galopu i rzucił się wprost na spotkanie bestii. Zabijanie czarnych wijów było trudną sztuką. Ich gruby pancerz pozostawał praktycznie niewrażliwy na ciosy, szczęki potrafiły bez trudu przeciąć łowcę na pół, a pomimo swych rozmiarów bestie potrafiły być naprawdę szybkie, rozpędzając się przy pomocy kilkunastu par odnóży. Ale jak wszyscy, także wije miały słabe strony. Rozwścieczony stwór skoczył w stronę Rivarada, rozwierając szeroko paszczę do ataku. Dokładnie tak, jak powinien. Rycerz uniósł włócznię i wycelował ją prosto w gardziel bestii. Wystarczył jeden, dobrze wymierzony cios wsparty impetem pędzącego wierzchowca, by powalić wija.
Wszystko zapewne skończyłoby się na tym jednym ciosie, gdyby nie niedoszła ofiara potwora, która najwyraźniej nie zamierzała patrzyć bezczynnie i pozwolić się uratować. Wędrowiec doskoczył do wija i zamachnął się laską. Wieńczący ją hak najwyraźniej miał ostrze umieszczone po wewnętrznej stronie, bo gładko odciął jedno z odnóży bestii. Potwór wydał wściekły ni to ryk, ni to gulgot i odwrócił łeb w stronę napastnika. W najgorszym możliwym momencie. Grot włóczni Rivarada uderzył w gruby pancerz wija. Siła ciosu była wystarczająca, by wbić ostrze ze stalorośli w chitynę, a drzewce rozbić na drzazgi. Kreatura targnęła łbem i ponownie skierowała się na księcia, najwyraźniej bardziej rozwścieczona niż ranna.
Rivarad zaklął i sięgnął po wiszący u pasa miecz. Niezbyt dobra broń na takiego przeciwnika. Gdyby walczył sam, z pewnością nie miałby szans. Książę jednak był caladiańskim rycerzem, nigdy nie walczył sam. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, Gotrek skoczył w bok, unikając szybkiego jak błyskawica uderzenia szczęk wija. Rivarad zamachnął się z całych sił i jednym uderzeniem odciął dwa odnóża stwora, gdy wiewiórka przemykała wzdłuż jego cielska.
Kiedy wij odwracał się w stronę księcia, do jego boku znów doskoczył wędrowiec. Tym razem jednak miał nieco mniej szczęścia. Jego hak uderzył w łączenie dwóch segmentów, wbił się głęboko i zaklinował pomiędzy fragmentami pancerza. Podróżny bezskutecznie próbował go wyszarpnąć. Nie zdążył zareagować, gdy stwór go zaatakował. Potężne uderzenie odwłokiem cisnęło ofiarę daleko w gąszcz mszaków.
Rivarad dostrzegł swoją szansę w chwili nieuwagi przeciwnika. Spiął ostrogami Gotreka i zmusił go do desperackiego skoku wprost na pancerz bestii. Książę zamierzał przemknąć po jej grzbiecie i z bliska zaatakować głowę, nie docenił jednak szybkości potwora. Wij błyskawicznie się obrócił, a potem niczym monstrualny wąż, owinął wokół nich segmentowane cielsko, miażdżąc w morderczym uścisku zarówno wiewiórkę, jak i jej jeźdźca. Pochylił w ich kierunku głowę i otworzył szeroko paszczę do ostatniego uderzenia.
W tym momencie coś przemknęło ze świstem tuż nad twarzą Rivarada i książę dostrzegł pierzaste drzewce sterczące z gardzieli potwora. Wij poruszył się, jakby zdziwiony, lecz nim zdążył cokolwiek zrobić kolejna strzała przecięła powietrze i uderzyła tuż obok pierwszej. Z paszczy bestii wydobył się tylko cichy syk i z hukiem zwaliła się na drogę.
Gotrek, piszcząc wściekle, jako pierwszy wygrzebał się ze zwojów martwego cielska. Gdy Rivarad zdołał pójść w jego ślady i stanąć na własne nogi, zobaczył Tharuka na własnym wierzchowcu, stojącego na skraju lasu.
– Nie spieszyłeś się z pomocą – powiedział książę, krzywiąc się przy tym i masując obolały bark.
– Czekałem na czysty strzał – odpowiedział spokojnie Tharuk.
– Całe szczęście, że ci go wystawiłem – burknął Rivarad. – Widziałeś gdzieś naszego tajemniczego wędrowca, dla którego nadstawiałem karku?
Zwiadowca nic nie odrzekł, ale skinieniem głowy wskazał gąszcz po drugiej stronie drogi. Rosnąca tam kępa mchów wyraźnie się poruszała, jak gdyby ktoś próbował podnieść się na nogi. Książę ruszył w tamtym kierunku, chcąc pomóc nieznajomemu. Odgarnął na bok rośliny i odskoczył z głośnym okrzykiem, widząc wpatrzone w siebie szmaragdowe ślepia ogromnego pająka. Sięgnął do boku po miecz i zaklął, natrafiając na pustkę. Najwyraźniej musiał zgubić broń w walce z wijem.
– Spokojnie! – Z kępy mszaków rozległ się głos o dziwnym, miękkim akcencie. – Fazzik nic ci nie zrobi, przyjacielu.
Zarośla zafalowały i powoli wyłoniła się z nich okutana w luźne szaty postać, z pustymi dłońmi uniesionymi wysoko w geście jednoznacznie sugerującym dobre intencje.
– Jestem wdzięczny za pomoc, szlachetni panowie! Gdyby nie wy, pewnie wylądowałbym w żołądku tego stworzenia. Żaden ze mnie wojownik, a Fazzik wbrew pozorom jest bardzo strachliwy.
– Strachliwy? – spytał zaskoczony Rivarad, któremu nic lepszego nie przyszło do głowy.
– Jeszcze jak! – Wędrowiec roześmiał się melodyjnie. – Gdy tylko pojawił się ten wij, Fazzik zrzucił mnie z grzbietu i czmychnął w krzaki! Gdyby zachował trochę więcej spokoju, to może dalibyśmy radę uciec oboje, ale nie, on myśli tylko o sobie. Cały Fazzik! No już, chodź, Fazzik! Nie bój się panów rycerzy, nic ci nie zrobią.
Zachęcony słowami właściciela pająk wyłonił się z kępy, w której się krył. Był naprawdę duży – rozmiarem niemal dorównywał wiewiórkom bojowym, a osiem długich nóg zakończonych pazurami sprawiało, że wydawał się jeszcze większy. Najbardziej przerażała jednak jego głowa, z szeregiem opalizujących oczu i nieustannie poruszającymi się szczękoczułkami. Rivarad poczuł, jak stojący obok niego Gotrek jeży sierść i usłyszał cichy warkot narastający w jego gardle. Najwyraźniej usłyszał go też pająk, bo nieudolnie spróbował schować się za właścicielem.
– Jesteś z Assamu – powiedział Rivarad, mierząc wędrowca spojrzeniem. – Nieczęsto widujemy w tych stronach pajęczych lordów.
– Żaden ze mnie lord, przyjacielu – zaprzeczył mężczyzna. – Jestem prostym pasterzem. I waszym dłużnikiem, rzecz jasna. Nazywam się Har’rasim.
– Jestem Rivarad, a tamten milczek to Tharuk. Jak z pewnością się domyślasz, przybywamy z Caladii. Powiedz mi więc, Har’rasimie, co prosty pasterz i jego pajęczy wierzchowiec robią w tych okolicach? Poza dbaniem o orientalny jadłospis lokalnej fauny, oczywiście.
Har’rasim roześmiał się.
– Mam nadzieję, że reszta tutejszych stworzeń wykaże się bardziej konserwatywnym gustem kulinarnym i nie będzie nas już niepokoić. Jeżeli zaś chodzi o kwestię mojej obecności w tej wspaniałej, lecz jak dla mnie nieco nazbyt dzikiej krainie, to jestem tu tylko przejazdem. Cel mojej podróży leży znacznie niżej. Chociaż muszę ze wstydem przyznać, że najwyraźniej odrobinę zabłądziłem. Z chęcią powitałbym towarzystwo, zwłaszcza takie, które nie tylko obroni mnie przed miejscowymi smakoszami, ale i wskaże drogę.
Rivarad zmarszczył brwi słysząc te słowa i spojrzał na Tharuka. Zwiadowca jednak jak zwykle milczał, kwestie decydowania pozostawiając dowódcy.
– A więc podróżujesz w dół pnia? – powiedział po krótkiej chwili wahania książę. – Ciekawie się składa, bowiem i nam w tę stronę wypada droga. Chciałbyś może powiedzieć, czego tam szukasz, tak daleko od Pajęczych Miast w koronie Assamu?
Har’rasim klasnął głośno w dłonie.
– Ależ oczywiście, to żaden sekret. Może jednak znajdziemy bardziej dogodne miejsce? – Spojrzał niepewnie na ciało wija. – Skoro wypada nam wspólna droga, to śmiało, ruszajmy, póki widno! A gdy zatrzymamy się na wieczorny spoczynek, porozmawiamy na ciekawe tematy tak, jak na to zasługują. To znaczy długo, siedząc przy trzaskającym ognisku i z kubkiem ciepłego naparu w dłoni!
To powiedziawszy pasterz podniósł laskę, a potem zręcznie wskoczył na siodło umocowane na karapaksie pająka. Rivarad skinął tylko głową i poszedł szukać własnej broni.
***
Tańczący na wietrze płomień ogniska bynajmniej nie zapewnił tej namiastki domowego bezpieczeństwa, na które liczyli wędrowcy. Rozedrgany krąg światła był niepokojąco niewielki, a czające się za jego krawędzią cienie zdawały się jeszcze gęstsze i bardziej niebezpieczne. Jedynym dźwiękiem, który słyszeli, był trzask płomieni, tak jakby cała otaczająca ich puszcza wstrzymała oddech i wpatrywała się w nich z napięciem. Blask ogniska, stale migoczący i zmieniający się, wyostrzał twarze mężczyzn, nadając im wygląd złowróżbnych masek.
A przynajmniej tym, którzy mieli odsłonięte twarze. Har’rasim wciąż krył swoją za zwojami pajęczego jedwabiu. Wolna pozostawała jedynie wąska szczelina, w której widoczne były jego oczy, w świetle ogniska błyszczące turkusowo, zupełnie jak ślepia jego wierzchowca. Pasterz zdawał się nie zważać na utkwione w nim spojrzenia towarzyszy. Spokojnymi ruchami nabijał fajkę o długim, wąskim ustniku. W końcu wcisnął jego koniec pomiędzy warstwy materiału skrywające mu twarz, przyłożył do suszu rozżarzony patyk i zaciągnął się słodkim, aromatycznym dymem.
– Czy teraz zechcesz nam powiedzieć, gdzie i w jakim celu zmierzasz? – przerwał ciszę Rivarad.
Har’rasim milczał przez chwilę, pykając fajkę w zadumie.
– Tak – powiedział w końcu. – To dobry nastrój na opowieści. Nie zaszkodziłaby co prawda odrobina cichej muzyki, ale domyślam się, że żaden z was nie zamierza nam akompaniować?
Odpowiedział mu tylko trzask ogniska.
– No dobrze – podjął niezmieszany Assamczyk. – Wędruję w dół pnia, tak jak wam mówiłem. Naprawdę w dół pnia, aż do samych korzeni.
Tharuk, do tej pory zajęty sprawdzaniem stanu strzał w swoim kołczanie, po raz pierwszy uniósł z zaciekawieniem wzrok. Wydawało się, że nawet wiewiórki, które leżały skulone i przytulone do siebie na skraju rzucanego przez ognisko blasku, wyczuły napięcie i uniosły głowy, strzygąc zakończonymi kitkami uszami.
– A czego miałbyś szukać wśród korzeni? – spytał z naciskiem Rivarad.
– Odpowiedzi, przyjaciele – odparł swobodnie Har’rasim. – Odpowiedzi, których nie jest w stanie udzielić mi nikt w koronie Drzewa. Poszukuję rady Mędrców. I sądząc po waszych minach, wnioskuję, że nasze cele są bardziej zbliżone, niż nam się zdawało. Nie mylę się?
– Nie – odpowiedział Rivarad, mierząc rozmówcę uważnym spojrzeniem. – Rzeczywiście, my także wyruszyliśmy na poszukiwanie ukrytej wśród korzeni pustelni i mieszkających w niej Mędrców, by prosić ich o pomoc. I chociaż jeszcze niedawno byłem gotów opowieści o Mędrcach włożyć między bajki, to teraz widzę, że w istocie wielu się nimi interesuje.
– Bynajmniej – Har’rasim pokręcił głową. – Także wśród pajęczych miast niewielu jest takich, którzy wierzą w istnienie Mędrców. Ale desperackie czasy skłaniają do podejmowania desperackich kroków.
– Co to za desperackie czasy? – zapytał milczący dotąd Tharuk.
– Assam umiera – powiedział Har’rasim, a z jego głosu po raz pierwszy od początku rozmowy zniknęła pogoda ducha. – Powoli, ale nieubłaganie. Jeszcze nie wszyscy zauważają objawy, a nawet jeśli je widzą, to nie potrafią ich powiązać. Gałęzie dają coraz mniej owoców. Zwierzyna staje się bardziej agresywna, tak jak ta paskudna stonoga, którą dziś spotkaliśmy. Na najdalszych gałęziach znajdowałem pajęcze kolonie, całkowicie opustoszałe. Gibranki, których nie widywano w Assamie od dziesięcioleci, zaczęły znowu zapuszczać się na nasze tereny. Gdy pojawiła się choroba trawiąca młode pędy, zrozumiałem, że wkrótce będzie już za późno. Żaden z naszych uczonych nie potrafił podać przyczyny tych zjawisk, postanowiłem więc odnaleźć Mędrców.
Har’rasim umilkł. Chciał ponownie zaciągnąć się dymem z fajki, ale zauważył, że zgasła, gdy mówił. Z irytacją wytrząsnął z niej resztki suszu i zaczął nabijać ją od nowa, nerwowymi ruchami, jak gdyby usilnie chciał dać dłoniom jakieś zajęcie.
– To się nie dzieje tylko w Assamie – powiedział Rivarad.
Pasterz oderwał uwagę od fajki, uniósł wzrok na księcia i westchnął głęboko.
– Tego się obawiałem – przyznał. – Kiedy zobaczyłem jak puste, jak ponure są tutejsze lasy zrozumiałem, że problem jest szerszy. A więc i Caladia?
– Oraz Barradon – przytaknął Rivarad. – Dotarły nas słuchy, że i tam zaobserwowano chorobę powodującą usychanie gałęzi.
– Czyżby całe Drzewo? – wyszeptał Har’rasim.
– Czy to możliwe? – spytał książę. – Drzewo może umrzeć?
– Nie mam pojęcia – odpowiedział pasterz. – Ale skoro wszystko, co żyje, kiedyś umiera, to czemu inaczej miałoby być z Drzewem? Jeżeli ktokolwiek zna odpowiedź na to pytanie, to Mędrcy. Musimy dotrzeć do nich jak najprędzej. Obawiam się, że nie zostało nam wiele czasu.
– W takim razie powinniśmy porzucić drogi i ruszyć bezpośrednio w dół pnia – powiedział Tharuk. – To nie będzie przyjemna podróż, ale z pewnością szybsza. Nie będziemy kluczyć między konarami. Ominiemy Smoczą Dziuplę idąc przeciwną stroną pnia i w ciągu dziesięciu dni powinniśmy dotrzeć do korzeni.
– Masz rację – zgodził się Rivarad. – I tak uczynimy, ale z jedną drobną zmianą. Zanim zejdziemy do korzeni, powinniśmy udać się do Karmadanu.
– Do Karmadanu? – spytał Har’rasim, a chociaż trudno było wyczytać coś z jego szmaragdowych oczu, to w głosie zdecydowanie brzmiał niepokój. – Po co?
– Możesz to nazwać przeczuciem – odparł książę, wzruszając ramionami. – Ale jeżeli i tak wędrujemy w dół, to chciałbym coś sprawdzić.
***
Przed wieloma rejonami Drzewa matki ostrzegały swoje dzieci. Pogranicze, nieujarzmione i nieraz śmiertelnie niebezpieczne, o czym sami się przekonali. Ogromna dziupla, skrywająca ponoć leże mitycznego Smoka. Zamieszkana przez klany gibranków i strachadła Dzika Gałąź. Pustkowia ciągnące się w dół pnia, od Smoczej Dziupli aż po korzenie. Żadne z tych miejsc nie napawało jednak mieszkańców Drzewa taką grozą, jak upadły Karmadan.
Rivarad, jak każdy, słyszał w młodości wiele historii o dumnej i wojowniczej rasie, która zamieszkiwała ten konar i doprowadziła go do zagłady. Nigdy jednak nie spodziewał się, że nadejdzie dzień, w którym postawi stopę w tym przeklętym miejscu. Teraz zaś, stojąc w miejscu, w którym gałąź Karmadanu odłączała się od pnia Drzewa, żałował, że kraina nie należała tylko do świata dziecięcych bajek.
Konar wznosił się przed nimi, czarny, groźny, ogromny. Martwy. Tym, co najbardziej przerażało, były panujące na nim absolutny bezruch i cisza. Patrząc na ciągnące się po horyzont puste przestrzenie, na wyciągnięte ku niebu bezlistne gałęzie, na cmentarzysko, przed wiekami będące przecież domem kwitnącej cywilizacji, Rivarad zatęsknił za Pograniczem, które niegdyś zdawało mu się groźne.
– Nie musimy zapuszczać się daleko – powiedział głośno, próbując dodać otuchy zarówno sobie, jak i towarzyszom. – Wystarczy kilka kroków.
To powiedziawszy, spiął ostrogami rude boki Gotreka. Wierzchowiec jednak targnął tylko łbem i wydał ciche piśnięcie, jednoznacznie odmawiając wejścia na przeklętą ziemię. Rivarad zaklął, ale zsunął się z siodła i pieszo ruszył w głąb Karmadanu, nie oglądając się, by sprawdzić, czy ktoś pójdzie za nim.
Nie zaszedł daleko. Tak jak zapowiadał, zatrzymał się po kilku krokach, a potem przyklęknął. Dotknął czarnej kory pod stopami, a ta rozsypała się w drobny pył. Uniósł do oczu pokrytą smolistym osadem rękę i wpatrywał się w nią w milczeniu.
– Wygląda identycznie jak ślady choroby w Assamie – powiedział cicho Har’rasim, który wraz z Tharukiem stał krok za księciem. – Domyślam się, że te, które wy znaleźliście, były takie same.
Tharuk, nie lubiący marnować słów na stwierdzanie oczywistości, skinął tylko głową. Rivarad wstał i obrócił się w stronę towarzyszy.
– Tego się obawiałem – powiedział grobowym głosem. – Dlatego chciałem tu przybyć. Ale nie mam pojęcia jak to może wiązać się z chorobą trawiącą inne gałęzie.
– Co wiesz o upadku Karmadanu? – spytał Har’rasim.
Książę wzruszył ramionami.
– To, co inni. Karmadyjczycy byli potężnym narodem rozmiłowanym w wojnie. Nie wystarczyły im jednak wyprawy łupieżcze podobne do tych, które do dziś wysyłają gibranki. Oni postanowili złamać odwieczne prawa i narzucić swoje zwierzchnictwo innym gałęziom. Przez dziesięciolecia toczyli z sąsiadami wojny, które były ponoć tak brutalne, że pień Drzewa przyjął czerwoną barwę od ściekającej po nim krwi. Nikt nie był w stanie się im oprzeć. W końcu, gdy w wielkiej bitwie rozbili połączone siły przymierza Caladian, Barradończyków, Assamczyków oraz Lengów, i nic nie stało już na przeszkodzie ich panowaniu, samo Drzewo obróciło się przeciwko Karmadyjczykom. By przywrócić święty porządek, odcięło Karmadan od życiodajnych soków, a cały konar obrócił się w pustkowie.
– W Assamie opowiada się tę historię nieco inaczej – odpowiedział Har’rasim. – W naszych podaniach to nie Drzewo odpowiadało za upadek Karmadanu.
– A co?
– Raczej kto. Mędrcy. – Har’rasim odwrócił wzrok od twarzy księcia i przeniósł go na zrujnowany krajobraz. – Po ostatecznej porażce sprzymierzeni władcy wysłali delegację do korzeni, by błagać Mędrców o pomoc. A oni zlitowali się nad udręczonymi mieszkańcami Drzewa i obrócili swoją moc przeciw Karmadyjczykom.
Rivarad wpatrywał się w osłupieniu w towarzysza, próbując przetrawić jego słowa.
– Sugerujesz, że…
– Nic nie sugeruję, przyjacielu – przerwał Har’rasim. – Ale uznałem, że powinieneś znać tę wersję wydarzeń. Bo jeżeli jest ona prawdziwa, to odpowiedzi, które znajdziemy ukryte wśród korzeni, mogą nam się nie spodobać.
***
Dalsza droga z Karmadanu w dół pnia obyła się bez większych zakłóceń. Z każdą przebytą milą odległy grunt zbliżał się i rósł w oczach podróżnych. W końcu, równy tydzień od walki z wijem, dotarli do celu, gdzie ogromne korzenie wdzierały się w ziemię. Miękkie, gliniaste podłoże napawało niepokojem mężczyzn wychowanych na Drzewie i nawykłych do dotyku twardej kory.
Kolejny dzień spędzili błąkając się po okolicy i szukając wejścia do podziemnej pustelni zamieszkałej przez Mędrców, bazując na dość ogólnych wskazówkach pozostawionych przez dziadka Rivarada oraz strzępków starych legend. W końcu jednak znaleźli miejsce odpowiadające opisowi. Była to wąska szczelina w pniu Drzewa, położona w dolince pomiędzy dwoma masywnymi korzeniami. Przy samym wejściu ktoś umieścił w ziemi drewniany słup pokryty wyrytymi symbolami. Większość z nich dawno zatarł czas, tak, że pozostawały nieczytelne, a i tych wyraźnych nie byli w stanie odcyfrować, jednak pewne było, że totem wykonała ręka myślącej istoty.
Wejście okazało się znacznie węższe, niż się spodziewali. Jedynie smukły Har’rasim przeszedł przez nią bez trudu, masywniej zbudowani Rivarad i Tharuk musieli się przeciskać. Rzecz jasna nie mogli nawet pomarzyć o przeprowadzeniu wierzchowców, które zresztą nie wydawały się zbyt chętne pomysłowi zejścia pod ziemię. Po drugiej stronie przejścia znaleźli wąskie, nierówno wycięte schody, prowadzące stromo w dół. Nie mieli ze sobą pochodni, musieli więc schodzić w gęstych ciemnościach. Z czasem jednak zauważyli, że panujący słabł, rozpraszany przez delikatne światło fosforycznych porostów pokrywających ściany i sufit.
Nie wiedzieli, jak długo wędrowali w dół, nim schody skończyły się i przeszły w prosty korytarz. Trudno było mierzyć czas podczas monotonnej drogi, ale gdy Rivarad spoglądał w górę, nie dostrzegał nawet plamki światła znaczącej wejście. Czy szli tak długo, że zdążyła zapaść noc? A może dotarli tak głęboko, że szczelina była już zbyt mała, żeby ją dostrzec. Albo po prostu schody zakręcały, a oni tego nie zauważyli. Nie miało to większego znaczenia, chociaż księcia zdecydowanie nie pociągała myśl, że będą musieli wspiąć się tą samą drogą, by wyjść na zewnątrz.
Ruszyli dalej. Korytarz okazał się krótki, szybko przechodząc w niezbyt dużą, z grubsza okrągłą salę. W trakcie wędrówki schodami oczy wędrowców przywykły do słabego światła porostów na tyle, że byli w stanie dostrzec szczegóły pomieszczenia. Przede wszystkim, nie wychodził z niej żaden dalszy korytarz, najwyraźniej więc dotarli na miejsce, czymkolwiek miało to być. Nie znaleźli jednak nikogo, kto by ich oczekiwał, podobnie jak mebli czy innych znaków, że ktoś mieszkał w tym miejscu. Zobaczyli jedynie ściany z miękkiej gliny i przecinające je korzenie Drzewa, pokryte grubymi, nieforemnymi naroślami.
Rivarad podszedł do jednej z nich i przyłożył do niej dłoń. Powierzchnia była twarda, w dotyku przypominała nieco skorupę wielkiego żuka, ale jednocześnie wydawała się ciepła. Zapukał w nią lekko i odskoczył, gdy narośl się poruszyła. Niezbyt gwałtownie, ale zdecydowanie mu się to nie wydawało. Książę odruchowo sięgnął po wiszący u boku miecz, ale poczuł na ramieniu uspokajającą dłoń Har’rasima.
Płyty pancerza narośli, której dotknął Rivarad, zazgrzytały cicho, przemieszczając się. Po chwili ukazała się w nich szczelina, a w niej zabłysnęła para drobnych, opalizujących oczu.
– Kto zakłóca nasz spoczynek? – zapytał nieprzyjemny, suchy głos.
– Po co zakłóca nasz spoczynek? – rozległ się kolejny, podobny, dobiegający z innej narośli.
– Odejdźcie – dodał trzeci.
Rivarad odetchnął głęboko, puścił rękojeść miecza i rozejrzał się jeszcze raz po sali, tym razem skupiając uwagę na naroślach połączonych z korzeniami. Naliczył ich pięć. To mieli być Mędrcy z legend? Zdecydowanie nie tego się spodziewał.
– Jestem książę Rivarad z Caladii, dziedzic tronu Mulleny – powiedział pewnym głosem. – Moimi towarzyszami są Tharuk z Caladii i Har’rasim z Assamu. Przybyliśmy prosić Mędrców z Korzeni o radę. Czy to wy nimi jesteście?
– Odwiedził nas książę – odezwała się pierwsza z istot.
– Wielki zaszczyt – dodała druga i nawet pomimo obcości jej głosu nie dało się nie wyczuć sarkazmu.
– Twój tron jest daleko, chłopcze, i znaczy dla nas mniej, niż mrówka chodząca po mym pancerzu.
– Czy jesteście Mędrcami z Korzeni? – powtórzył Rivarad, czując jak futro na karku jeży mu się z irytacji.
– Czym jest mądrość? Czy mądrym jest starzec spędzający eony wsłuchując się w puls Drzewa? A może mądrzejsza od niego jest ta mrówka, zajmująca się swoimi sprawami i nie przejmująca się tym, czego nie potrafi pojąć?
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – odpowiedział książę, z trudem panując nad głosem.
– Jest, po prostu ci się nie podoba. Ale to dlatego, że samo pytanie było głupie. To z nim tu przybyłeś? Przebyliście tak daleką drogę z korony Drzewa by spytać, kim jesteśmy?
– Korona umiera, o szlachetni – powiedział Har’rasim. – Choroba trawi gałęzie w Assamie, Caladii i Barradonie, zostawiając je bez życia. Szukamy przyczyny, nim będzie za późno.
– Choroba taka sama, jaką zesłaliście ponoć na Karmadan – dodał Rivarad. – Czy to wy zesłaliście klątwę na nasze kraje? Jeśli tak, to dlaczego?
Mędrcy milczeli przez dłuższą chwilę, tak, że książę zaczął już podejrzewać, że wcale im nie odpowiedzą. W końcu jednak największy z kształtów wyrosłych na korzeniach, do tej pory milczący, poruszył się i przemówił.
– Żyjemy wśród korzeni, zespoleni z nimi – powiedział powoli. – Czujemy je tak, jak nie jest w stanie poczuć ich nikt inny. Czujemy jak sięgają daleko w głąb ziemi, aż do wielkiej, bezimiennej rzeki, którą płynie życiodajna energia świata, esencja samego życia. Czujemy jak ta energia płynie korzeniami w górę, jak soki Drzewa transportują ją pniem do gałęzi, gdzie odżywiają liście i wszystko, co żyje wśród nich. I czujemy, jak niektóre z gałęzi zostają odcięte od tego strumienia energii i umierają, pozbawione życiodajnych soków Drzewa. Tak, jak umarł Karmadan. Póki co jest ich niewiele, ale z każdym dniem dołączają kolejne.
– Czy to wy odcięliście Karmadan od soków Drzewa? – spytał cicho Rivarad.
– Nie. Nie mamy takiej mocy. My jedynie nasłuchujemy. Czujemy płynącą korzeniami energię, lecz nie mamy nad nią władzy. Tylko jedna istota żyjąca na Drzewie ma taką moc.
– Smok – wyszeptał trwożliwie Har’rasim.
– Smok – potwierdził Mędrzec. – Tylko on, ze swej dziupli w sercu Drzewa, ma władzę, by zatrzymać krążące soki. Poradzimy wam więc to, co poradziliśmy waszym przodkom szukającym ratunku przed Karmadyjczykami: odnajdźcie Smoka.
***
Odnaleźć Smoka. W teorii trudno było o prostsze zadanie, każdy doskonale wiedział, że należy go szukać w ogromnej dziupli w pniu Drzewa, położonej niedaleko Dzikiej Gałęzi. Jednak sam pomysł, by się tam udać i porozmawiać z bestią, wydawał się wręcz absurdalny. Jeżeli Mędrcy byli istotami prosto z legend, to Smok należał do świata mitów, tak odległych, że ich szczegóły zatarły się przed pokoleniami. Ponoć u zarania czasu uwił leże w samym sercu Drzewa i zapadł w trwający eony sen. I chociaż nikt z żywych nie widział Smoka na własne oczy, to wszyscy drżeli przed jego mocą i dniem, gdy w końcu się obudzi.
A jednak, Rivarad wraz z towarzyszami jechał do Smoczej Dziupli, chociaż sam nie potrafił w pełni w to uwierzyć. Próbował nie myśleć o spotkaniu z bestią, skupiając się na pilniejszych kwestiach. Bliskość Dzikiej Gałęzi, zamieszkanej przez gibranki stwarzała problem. Kreatury ponoć czciły Smoka jako swego boga, a poza tym zbliżając się do dziupli wędrowcy będą całkowicie odsłonięci i widoczni z daleka. Postanowili więc skryć się za dnia w szczelinach kory i wyruszyć nocą, licząc, że mrok zapewni im bezpieczeństwo.
Plan zadziałał, przynajmniej w części. Faktycznie, zdołali niezauważeni zakraść się aż na sam skraj dziupli, lecz sytuacja się skomplikowała. Nie spodziewali się, że wewnątrz natkną się na gibranki. A jednak, nie dalej niż sto kroków w głąb dziupli huczało ogromne ognisko, wokół którego do szalonego rytmu bębnów tańczyły pokraczne, czterorękie postacie. Ciągle pozostawały w ruchu, tak, że nie mogli dokładnie ich zliczyć, ale było ich wiele. Zdecydowanie zbyt wiele, by trójka wędrowców mogła myśleć o podjęciu walki. Fakt, że nie widzieli nigdzie strachadeł stanowił jedynie niewielką pociechę. Tak cicho, jak tylko potrafili, wycofali się za krawędź dziupli.
– Musimy ich ominąć – szepnął Rivarad.
– Niby jak? – zdziwił się Har’rasim. – Nie damy rady przemknąć obok tych bestii.
– Wespniemy się po ścianie dziupli i ruszymy sufitem – odpowiedział książę. – Wiewiórki sobie poradzą, twój pająk też nie powinien mieć problemów. Będziemy musieli mocno trzymać się siodeł, ale damy radę.
– To zbyt ryzykowne. – Assamczyk pokręcił głową. – Jeśli się nie utrzymamy, upadek z tej wysokości niechybnie nas zabije, a nawet jeśli nie, gibranki to naprawią. Poza tym, wystarczy że chociaż jeden uniesie wzrok i będzie po nas. To się nie uda.
– Masz lepszy pomysł? – warknął Rivarad.
– Ja się nimi zajmę – powiedział spokojnie Tharuk.
Książę spojrzał zaskoczony na towarzysza.
– Nie dasz im wszystkim rady – powiedział.
– Wiem – odpowiedział zwiadowca. – Ale nie muszę. Wystarczy, że skłonię je do pościgu i odciągnę od dziupli, a wy w tym czasie przekradniecie się do środka. Gibranki nie zdołają dogonić wiewiórki bojowej. A jeśli zdołają, to trudno, taka żołnierska dola. Nic lepszego teraz nie wymyślimy, książę.
Rivarad nie odpowiedział. Nie lubił szafować życiem swoich ludzi. Jako dowódca oczywiście wiele razy posyłał żołnierzy do boju i wielu z nich ginęło, ale myśl, że Tharuk miałby się poświęcić tylko po to, by dać mu szansę, wydawała się nie na miejscu. Wiedział jednak, że zwiadowca miał rację. Spojrzał w zacięte oblicze towarzysza i niechętnie skinął głową.
– Ruszaj – powiedział. – Jeśli zdołasz ujść pogoni, kieruj się na Wielką Leng. Tam czekaj na nas przez dobę; jeśli się nie pojawimy, wracaj do Mulleny i przekaż wieści mojemu ojcu.
– Tak jest, książę.
Tharuk, nie tracąc więcej czasu na zbędne pożegnania, uderzył piętami boki wierzchowca i ruszył do dziupli. Przejechał może dziesięć kroków w głąb, by upewnić się, że będzie widoczny na tle wylotu, a potem stanął w strzemionach i napiął łuk.
Pierwszy gibrank, trafiony w pierś, zachwiał się i runął wprost do ogniska, ale reszta bestii zdawała się tego nie zauważać i nie przerywała dzikiego tańca. Tharuk jednak wiedział, jak zwrócić na siebie uwagę. Posyłał ku gibrankom strzałę za strzałą, tak szybko jak tylko potrafił, a każda sięgała celu. Po krótkiej chwili krąg tańczących stworzeń zamienił się w kłębowisko ramion, nóg i zębów, a rytm wybijany na bębnach zagłuszyły krzyki bólu i ryki wściekłości. W chwili, gdy rozszalała horda rzucała się w jego stronę, ręka zwiadowcy nie znalazła kolejnej strzały w pustym już kołczanie. Tharuk uniósł śmiało wzrok na pędzącą ku niemu zgraję, a gdy był już pewny, że są dość blisko, by nie zgubić jego śladu, odwrócił wierzchowca i krzykiem zachęcił go do biegu.
Rivarad i Har’rasim, skryci wśród załomów kory, w milczeniu obserwowali jak wyjąca opętańczo banda gibranków rzuciła się w pogoń za uciekającym w górę pnia Tharukiem. I chociaż serca burzyły się na tę myśl, wiedzieli, że nie mogli już nic zrobić, aby mu pomóc. Odczekali, aż bestie znikną im z oczu i opuścili kryjówkę.
Powoli przejechali przez obozowisko gibranków, wypatrując zagrożeń, lecz jedyny ruch, który zauważyli, pochodził od konających stworów, zwiniętych wokół sterczących z ich ciał drzewców strzał. Gdy zbliżyli się do ogniska zauważyli, że płonie ono u stóp posągu. Rivarad podjechał, by mu się przyjrzeć. Prymitywny totem był wykonany tak prymitywnie, że z trudem dało się rozróżnić jego kształty, ale książę nie miał wątpliwości, co przedstawiał.
– Te dzikusy naprawdę czczą Smoka – wyszeptał.
Kątem oka zauważył ruch za posągiem. Instynktownie odchylił się w tył, włócznia, która mierzyła w jego odsłonięte gardło, uderzyła w napierśnik. Wykonana z twardego drewna zbroja wytrzymała cios, ale jego siła wystarczyła, by na chwilę oszołomić księcia. Zanim jednak gibrank zdążył uderzyć ponownie, Gotrek skoczył ku niemu i z głośnym chrupnięciem rozgryzł głowę bestii niczym orzech.
Rivarad podrapał wiewiórkę po karku, dziękując za pomoc, i spojrzał na trupa. Był większy od innych, które do tej pory widywał książę, a do tego miał na sobie prymitywną przepaskę biodrową z poszywanych kawałków skóry i kilka naszyjników z polerowanymi kawałkami drewna oraz zębami strachadła. Rivarad nigdy dotąd nie widział gibranka noszącego ubrania. Pochylił się ku niemu z zainteresowaniem.
– Jakiś kapłan? – spytał cicho sam siebie.
– Ruszajmy dalej – odpowiedział Har’rasim. – Zanim coś jeszcze nas tu zaskoczy.
Książę kiwnął głową.
***
Wiedzieli, że dziupla będzie ogromna, jej rozmiary i tak ich zaskoczył. Wejście, przy którym obozowały gibranki, prowadziło do wysoko wysklepionego korytarza, którym wędrowali od kilku godzin. W końcu jednak, gdy myśleli że już nigdy nie dotrą do celu, tunel rozstąpił się, przechodząc w szeroką komnatę. Jej ściany emitowały delikatne światło, lecz nie przypominało ono fosforycznej luminescencji grzybów w siedzibie Mędrców. Ten blask był cieplejszy i chociaż nie potrafili zidentyfikować jego źródła, w jakiś sposób uspokajający. Zresztą, nawet przez głowę nie przeszło im, by rozglądać się za czymś tak trywialnym, jak źródło światła, gdy ich uwagę przykuwało coś znacznie bardziej niezwykłego. Pod przeciwległą ścianą sali stała monstrualna postać. Chociaż komnata, do której trafili, była ogromna, bestia i tak z trudem się w niej mieściła. Szeroko rozłożone skrzydła tworzyły kopułę wysoko nad głowami wędrowców. Masywne cielsko pokryte łuską, która barwą i strukturą przypominającą korę drzewa, wsparte było na tuzinie przypominających kolumny łap, a nieforemny łeb porośnięty rzędami guzów i ostrych rogów, sam większy od stajni, spoczywał oparty o pierś.
Przez długą chwilę wędrowcy nie byli w stanie się poruszyć, ba, nawet oddychać, zdjęci zwierzęcym, obezwładniającym przerażeniem. Mogli jedynie wpatrywać się szeroko rozwartymi oczami w stojące przed nimi monstrum i wsłuchiwać w rytm krwi wybijany przez rozszalałe serca. Chwila jednak przedłużała się, a gdy minął pierwszy szok, zaczęli dostrzegać coraz więcej szczegółów. Tak jak to, że grube nogi Smoka nie kończyły się żadnymi łapami czy stopami, lecz płynnie przechodziły w podłogę. Albo że skrzydła najwyraźniej nie kuliły się pod stropem komnaty, lecz faktycznie ten strop tworzyły. Powoli, nieśmiało, lecz nieuchronnie mężczyźni uświadomili sobie, że nie patrzą na pogrążoną w śnie bestię, lecz jej pomnik. Misterny, wykonany z niewyobrażalną wręcz wirtuozerią, przy której rzeźba gibranków przy wejściu wyglądała jak niesmaczny żart, ale jednak tylko pomnik. A wtedy w końcu ujrzeli tuzin rubinowych, lśniących kształtów leżących u stóp posągu.
Zeszli z wierzchowców i ostrożnie zbliżyli się do tajemniczych przedmiotów. Kuliste, mające średnicę mniej więcej odpowiadającą wzrostowi mężczyzny, w jakiś dziwny sposób przypominały żabi skrzek. Ich powierzchnia wydawała się miękka, a z bliska wyraźnie dostrzegli ukryte wewnątrz ciemne, poruszające się delikatnie kształty. Rivarad wyciągnął dłoń ku najbliższemu z nich.
– Nie dotykaj ich – rozległ się łagodny głos dobiegający znad jego głowy.
Ręka księcia zastygła w pół drogi. Niemal wbrew sobie, sparaliżowany strachem, uniósł wzrok, by zobaczyć parę ogromnych, złotych ślepi wpatrzonych prosto w niego.
– Nie dotykaj ich – powtórzył Smok. – Są bardzo delikatne.
***
Smok pochylał nad nimi olbrzymią głowę. Wyraźnie widać było, że każdy, najdrobniejszy nawet ruch zrośniętego z Drzewem ciała przychodzi mu z największym trudem, lecz pomimo tego zbliżył się jeszcze odrobinę.
– Nie powinno was tu być – powiedział. – To nie jest miejsce dla śmiertelników. Gibranki powinny was zatrzymać. Odejdźcie stąd.
– Nnnn… – Rivarad spróbował się odezwać, lecz głos odmówił mu posłuszeństwa.
– Tak? – spytał uprzejmie Smok. – Chcesz o coś zapytać, zanim sobie pójdziesz?
– N-nie – powiedział z trudem książę. – To znaczy tak. Drzewo umiera. Tak, jak kiedyś z twojej woli umarł Karmadan. Chcemy wiedzieć, dlaczego je zabijasz. I jak to zatrzymać.
– Biedne, nic nierozumiejące dzieci – odparł Smok. – Ja jestem Drzewem.
Wędrowcy wpatrywali się w niego w osłupieniu, z każdą chwilą rozumiejąc coraz mniej.
– Jak to, jesteś Drzewem? – spytał w końcu Har’rasim.
– Gdy przed mileniami wyklułem się z jaja i opuściłem gniazdo, przemierzałem pusty świat na skrzydłach i wybrałem sobie to miejsce. Zapuściłem korzenie, głęboko, aż sięgnąłem do Wiecznej Rzeki, z której mogłem czerpać moc, by rosnąć. Więc rosłem, rosłem wielki, potężny. Lecz wszystko, co ma początek, ma też swój koniec. A koniec będzie nowym początkiem. Życie zatoczy krąg.
– To są jaja – wyszeptał Rivarad, przenosząc wzrok na rubinowe kule. – Smocze jaja.
– Tak – potwierdził Smok. – Moje potomstwo. Nowe Smoki. Nowe Drzewa. Póki co jeszcze małe ziarenka, ale już śnią o nowych światach, które zrodzą. Nie ma żadnej choroby, wy biedne, nic nierozumiejące dzieci. Po prostu moje soki, które krążyły wśród gałęzi, teraz odżywiają moje potomstwo i pozwalają mu rosnąć.
– Ale za jaką cenę? – zapytał Rivarad. – Może i one urosną, ale zginą całe gałęzie. Cała korona. Całe Drzewo i wszystko co na nim żyje. Ty zginiesz.
– Tak – zgodził się Smok. – Ale śmierć nie jest wysoką ceną dla rodzica, jeśli pozwoli żyć jego potomstwu.
Rivarad wpatrywał się w osłupieniu w delikatne jaja, próbując przetrawić usłyszane słowa. A więc wszystko na nic? Cała wyprawa nie miała sensu, ponieważ i tak koniec był nieuchronny. Śmierć Drzewa. Śmierć Caladii. Śmierć jego ludu. Śmierć Lytii. Przed oczami księcia stanął obraz żony, uśmiechniętej zawadiacko, z dłonią na rosnącym brzuchu.
Śmierć nie jest wysoką ceną dla rodzica, jeśli pozwoli żyć jego potomstwu.
Książę zacisnął zęby. Wiedział, co musi zrobić. Teraz, kiedy to zrozumiał, uświadomił sobie, że w zasadzie była to najprostsza decyzja jego życia. Błyskawicznym ruchem wyszarpnął zza pasa miecz i uderzył.
– Stój! – ryknął smok, a od mocy tego ryku zatrzęsły się nawet korzenie Drzewa.
Ale zamiast w miękką, galaretowatą masę, broń Rivarada uderzyła o coś twardego.
– Co ty wyprawiasz?! – wykrzyknął zrozpaczony Har’rasim, blokujący miecz księcia swoją pasterską laską. – Nie możesz tego zrobić.
Książę cofnął się, oswobadzając ostrze.
– Muszę – powiedział. – Nie mam wyjścia, nie mogę pozwolić wszystkim umrzeć. Odsuń się.
– Wszystko ma swój koniec, Rivaradzie – odparł Assamczyk. – Jeśli nadchodzi nasz, musimy się z tym pogodzić. Odejdź stąd, spędź z bliskimi resztę czasu, który nam pozostał. Nie pozwolę ci zniszczyć tych jaj. Razem z nimi zniszczysz światy, którym dałyby początek. I kolejne, które wyrosłyby z nich. Nieskończone istnienia, nieskończone możliwości. Nie masz prawa pozbawiać ich szansy.
– Nie dbam o przyszłe światy – wycedził Rivarad. – Muszę ocalić mój.
Rzucił się do przodu, wyprowadzając płaskie, mocne cięcie. Har’rasim sparował je laską, odskakując. Assamczyk był szybki i zwinny, a do tego jego broń miała przewagę zasięgu, ale to Rivarad spędził całe życie na treningu walki, a rozpacz dodawała mu szaleńczej siły. Gradem morderczych ciosów zepchnął Har’rasima do desperackiej obrony. I chociaż sam krwawił z kilku ran zadanych ostrym hakiem, to w końcu jedno z jego cięć rozorało udo Assamczyka.
Har’rasim wypuścił laskę i z krzykiem bólu padł na podłogę. Spróbował wstać, lecz ranna noga nie była w stanie utrzymać ciężaru ciała. Uniósł się więc tylko na rękach i spojrzał na przeciwnika, który przez tyle dni był jego towarzyszem.
– Rivaradzie – powiedział słabym głosem. – Błagam cię, nie…
Miecz z chrzęstem zagłębił się w czaszce Har’rasima. Książę wyszarpnął go gniewnym ruchem i skierował się ku jajom. Nagle wyczuł gwałtowny ruch. Instynktownie uniósł wzrok na łeb Smoka, lecz ten wciąż był nieruchomy. W tym momencie potężny cios w plecy przewrócił go na podłogę, a chwilę później zawył z bólu, gdy ostre zęby jadowe olbrzymiego pająka przebiły zbroję i zatopiły się w ciele. Zaraz później przygniatający go ciężar zniknął, gdy Gotrek z dzikim piskiem rzucił się na odsiecz swemu panu. Zwierzęta odtoczyły się w bok, splecione w śmiertelnym uścisku.
Rivarad z trudem dźwignął się na kolana. Rany zadane przez pająka nie były bardzo głębokie, zbroja zdołała znacznie je ograniczyć, ale czuł, jak palący jad rozprzestrzenia się po jego ciele. Nie miał wiele czasu. Ruszył chwiejnym krokiem ku jajom.
– Nie rób tego – błagał Smok, niezdolny do wykonania ruchu. – Nie masz pojęcia, co robisz.
Książę nie słuchał, nie obchodziło go, co miał do powiedzenia. Nie obchodziło go już nic, poza ostatnią misją. Musiał ocalić świat dla swoich ludzi. Dla swojego dziecka, którego nigdy nie widział. Opuścił miecz, a pierwsze jajo pękło, nie stawiając niemal żadnego oporu. Ze środka wylał się gęsty, czerwony śluz, a nie większy od kilkulatka, nieforemny embrion wypadł na podłogę. Zadygotał parę razy, spróbował rozprostować szczątkowe skrzydła, a potem znieruchomiał na zawsze.
Smok zaryczał. Ryk ten, pełen bezkresnej, absolutnej rozpaczy, jakiej nikt nigdy nie słyszał na Drzewie, poniósł się po całym pniu. Przerażone nim gibranki wznosiły modły do swych prymitywnych bożków. Strwożone caladiańskie matki tuliły swe dzieci w pierwotnym, obronnym odruchu. Pająki głęboko w assmskich puszczach kryły się w kokonach. Porażeni mocą ryku Mędrcy, głęboko w swej pustelni odpadli od korzeni, z którymi byli połączeni od tysiącleci.
Jedynie Rivarad pozostał obojętny na ryk Smoka. Metodycznie rozbijał jajo za jajem, niemal nie zauważając tego, co robi. Trawiła go gorączka, ledwie był w stanie poruszać kończynami, ale nie dbał o to. Liczył się tylko czas. Czas, który kradł nienarodzonym Smokom i przekazywał swojemu światu.
Niech diabli porwą przyszłe światy i ich możliwości.
Jego dziecko dostanie swoją szansę.