- Opowiadanie: Rindaviir - Nullus, cz.2

Nullus, cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nullus, cz.2

Motyle

 

 

 

Kiedyś… dawno… mówili mi, że za wiosną następują kwiaty. Za kwiatami motyle – małe, blade dusze kapustników, kolorowe oczy Paziów. Żółte, zielone, niebieskie… aż morze skrzydełek zaczyna przykrywać ocean liści, drzew i kwiatów….

Pamiętam to. Pamiętam morze traw i kwiatów, a nad nim drugi nieboskłon, niemal zupełnie złożony z różnokolorowych skrzydełek. Wiem, pewnie śmiejesz się teraz ze mnie, nazywając naiwnym romantykiem. Może i masz trochę racji.

Nic na to nie poradzę. Uwielbiam wiosnę. Tą z książek – i ta realną – przesyconą zapachem piachu, smrodem wylanego paliwa i krzykiem kłócących się ludzi. Tamtej – dawnej wiosny – już nie ma.

Dlaczego widzę tamto pole i tamtą łąkę znów gdy zamykam oczy?

Może dlatego. Może przez tą tęsknotę. Zamykam oczy i widzę łąkę. Białe, wątłe palce owsa, delikatnie szemrzące w rytm ducha wiatru. Niczym suche, blade morze. Patrzę pod słońce i jego blask nie kłuje w oczy. Przynajmniej nie aż tak dotkliwie.

Siedzę i słucham szumu pól. Rozwijające się kłosy zboża zdają się pękać pod naporem nasion – rosną, rosną, nim srebrzyste sierpy nie ścinają bladych głów, które cicho, bezszelestnie opadają na ziemię.

A potem… potem zaczynam patrzeć na drzewa. Najpierw – jadowita zieleń ustępuje pierwszym oznakom szkarłatu. Jako dziecko, śmiałem się mówiąc, że drzewa siwieją – jak starcy. Ich doniosłe głowy pokrywa siwy meszek, nim włosy-liście nikną zupełnie. Tu się różnimy. My i drzewa. Drzewa co rok na nowo zaczynają okrywać się nowymi włosami. Po nas – jeśli już posiwiejemy na dobre, nie zostaje więcej niż tylko wspomnienia.

Wstaję spod drzewa, gdy pierwsze złoto-szkarłatne liście zaczynają się wlepiać we włosy. Opadać na ubranie i ciało. Kieruje się znajomą uliczką, wzdłuż ulicy, patrząc obojętnie na martwy, barwny korowód samochodów, ciągnących coraz gęściej. Nadchodzi ten dzień – dzień Twoich urodzin – barwny strumień zamienia się w rwącą rzekę. Wszędzie – jak za wiosny – widnieją kwiaty. Pełgają słabe światełka zniczy, rozsiewając wokół różnobarwne refleksy. Siadam pod znakiem, jak co roku. Jak co roku patrzę obojętnie na białe litery, wydrążone na zielonym tle. „Cedzyna" – czytam po raz setny, może tysięczny, jakby miało to jakikolwiek większy sens. Może to dlatego… wciąż patrzę… by nie patrzeć na ludzi.

Gipsowe rzędy twarzy.. jedne za drugim. Obok przebiega dziecko i zastanawiam się ile lat miałby mój syn. To znaczy gdyby żył. Zginął jednak z matką i takie myśli nie mają chyba większego znaczenia.

Jest ranek. Gdy znów zabrzmią pierwsze odgłosy klaksonów odejdę. Pójdę w las.

Ścieżka prowadzi mnie obok różnobarwnych pudeł samochodów. Piaskowa, wyboista i kręta. Lubię tędy chodzić – może dlatego, że zazwyczaj bywa pusta. Może dlatego, że tą drogą można dojść nad zalew a on, w porze lata stanowi ulubiona trasę moich wędrówek.

Gdy mijają mnie dwie sylwetki, postanawiam odwrócić wzrok. Młoda kobieta – nie więcej ponad czterdzieści lat – dosyć urodziwa, choć raczej mikrej postury. Wygląda nadzwyczaj młodo, skoro wiem, że w rzeczywistości czterdzieści lat minęło już trochę czasu temu, a kobieta wchodzi w wiek słusznej dorosłości. Nie znam jej imienia. Wiem… wiem, że jest matką. Matką idącej obok dziewczyny.

W zasadzie, razem wyglądają w pewnej mierze groteskowo. To znaczy, matka i córka. Córka jest wyższa od niej o głowę. Ma długie jasne włosy, okrywające pełną twarz, o stosunkowo ładnych, szlachetnych rysach. Wkroczyła w dorosłość – nie przypomina już tej dziewczynki sprzed roku czy dwóch. Nie przypomina…

Gdy zakłada na głowę kaptur, starając się ochronić przed deszczem, widzę rozbłysk świecących w uśmiechu zębów. Tylko ten uśmiech – jak w parodii kota Cheshire, nim niknie, zastąpiony blaskiem ciemnobłękitnych ślepi. Jaśnieją, jak pełgające w ciemności dwa złociste ogniki. Patrzę – i wiem, że tylko liche światełko, zamknięte w obręczach ciemnobłękitnego morza tęczówek ma jakieś znaczenie. Pamiętam go. Sprzed roku. Sprzed dwóch.

Ciche światełko miłości. To samo, które widzę w oczach jej matki.

To samo, które widzę w dwóch parach oczu – stalowych i ciemnobłękitnych – co roku, w Twoje urodziny.

Twoje urodziny, nieodmiennie – pozostają świętem miłości.

Odchodzą, a ja nie próbuję ich dogonić. Patrzę, jak obie – matka i córka, nikną za najbliższym zakrętem. Zastanawiam się, czy ja tak samo patrzyłem na swojego syna i – jak co roku, poważnieję. Nie pamiętam. Nie pamiętam niczego więcej poza małą twarzyczką, skurczoną, nie wiedzieć – ze strachu, czy bólu. I te oczy. Oczy jego matki.

Skręcam w prawo, przenikając przez rozlatujące się pręty ogrodzenia. Wchodzę w kolejny las – kamienny, ociosany równo, w różnorakie kształty. Dominują krzyże. Mijam jakąś parę z dzieckiem, zmierzających w głąb jednego rzędu alejek. Nie zwracam na nich uwagi. Jak co roku – jak co roku po spotkaniu z obiema, idę na miejsce do którego zawsze przychodzą. Nie wiem, dlaczego to robię. Może po prostu… szukam zrozumienia.

Podchodzę, zajmując miejsce na ławce, naprzeciw czarnego kamienia granitu, wyrzeźbionego na kształt przypominający nieco wejście do starożytnej świątyni. Wokół kolumn widnieje nazwisko i imię – nie przywiązuję do niego większej uwagi. Jak co roku patrzę na zdjęcie – tylko i wyłącznie na zdjęcie – zdjęcie córki, zamknięte w twarzy ojca. Te same ciemnobłękitne oczy i uśmiech, oddalający się, odpływający, gdy następuje dorosłość… gdy bardziej zaczyna przypominać tą twarz – twarz kobiety o stalowych oczach, idącej obok…

Patrzę na zdjęcie i – jak co roku – nie czuję więcej ponad smutek. Pamiętam twarz jasnowłosej dziewczyny – widzę małą skurczoną twarzyczkę swojego syna i znów zaczynam się zastanawiać, czy takim samym wzrokiem patrzyłby teraz na moje zdjęcie, zamknięte w granitowych objęciach kamienia? Gdyby żył…

Prawie go nie pamiętam, wiesz? Nie pamiętam więcej ponad twarz, a to chyba zbyt mało by wspominać. Może dlatego wciąż próbuję…

Samotność jest straszna.

Znów siedzę i czekam, aż nastanie zmrok. Aż w końcu sylwetki ludzi postanowią zniknąć, pozostawiając za sobą jedynie różnobarwne refleksy, wychodzących zza kolorowych szkiełek płomieni zniczy. Wiesz, tak naprawdę… tą chwilę najbardziej lubię w Twoich urodzinach. Gdy nadchodzi noc, a gwiazdy bledną i nikną pod szkarłatno-złotym morzem pełgających serc płomieni. Granit zdaje się płonąć i – jeden po drugim – nagrobki nikną, zalane złoto-szkarłatnym blaskiem. Małym, własnym słońcem które gaśnie na wieki po trzech, czterech dniach.

A potem wychodzą. I widzę ich twarze, oczy wlepione w pełgające serca zniczy. Jeden po drugim, cicho i niezmiennie. Patrzą i – jak co roku – na twarzach, w większości starczych, czasami młodzieńczych i nawet dziecięcych, widzę smutek. Nie rozumiem, dlaczego.

Raz zapytałem. Odpowiedzieli „to przez pamięć". A gdy zapytałem znowu, odpowiedzieli nie więcej ponad: „Nie ma. Są tylko znicze i kwiaty."

Wiesz, dlatego uznałem, że dla nich Twoje urodziny to jednak bardzo smutne święto. Ale nie martw się – ja tego nie czuję. Może dlatego, że ja na nikogo nie czekam, ani nikogo nie wyczekuję. Jestem sam, czasami widzę Ciebie – to mi wystarcza.

Czekam i – jak co roku, znów widzę śnieg. A za nim nadchodzisz Ty, niemal idealnie zlewając się z płatkami. Widzę Cię i nie odważę się ruszyć. Patrzę, jak przechadzasz się między rzędami granitu i gipsowych twarzy – patrzę jak oczy, jedne za drugimi zwracają się ku Tobie i obok płomieni różnokolorowych zniczy pojawiają się kolejne – blask dawno zgasły w martwych oczach. Blask wiary. Nadziei.

I jedni po drugich wypowiadają Twoje imię, jedni po drugich pochylają karki, gdy przechodzisz. To Twoje święto i Ty tu panujesz. To Twoje imię – wypowiadane bez strachu, jak przez ludzi, a z nadzieją – rozbrzmiewa tutaj ponad szmerem liści i świstem lodowato chłodnego wiatru.

A potem – jedni po drugich – dają się porwać niczym liście i włączają w tan. Ja stoję obok i jedynie patrzę – nie należę do dobrych tancerzy, a bezmyślne wirowanie w kółko nie należy do moich ulubionych rozrywek. Siadam na ławce i patrzę jak wirują – dzieci, kobiety, mężczyźni, starcy… jeden za drugim, obok drugiego – rodziny, przyjaciele, obcy, wrogowie, tańczą, wirują… w tańcu zapominają, kto wróg, a kto przyjaciel, kto znajomy, a kto obcy – w ciszy melodia ich trwa, melodia umarłych. Dla świata i dla tych, którzy zobowiązali się pamiętać.

A potem nagle korowód staje. Ty zajmujesz miejsce naprzeciw wszystkich….

Dźwięk uderzających o siebie srebrzystych dzwoneczków. Śmiejesz się – tym pięknym, melodyjnym śmiechem – a oni, paradoksalnie, poważnieją – niektóre twarze, wydłużają się, bledną, inne zalewają łzy. Wiedzą, ze zaraz odejdziesz – i ja o tym wiem, dlatego powstaję z ławki. Odprowadzę Cię. Odprowadzę naszą znajomą ścieżką.

Wyciągam dłoń i czuję małe igiełki mrozu, gdy ja ujmujesz. Idziemy tą ścieżką, ta samą ścieżką, którą obrały matka i córka, którą obierały tysiące przed nimi. Idziemy – a tysiące gipsowych twarzy rozkrusza się obok, cichną głosy i łkania. Oni znów wracają – czekać.

Idę jeszcze parę kroków, patrząc przed siebie. Wiem, staram się jak najdłużej oszukać – Ciebie już nie ma. Jak co roku – rozpływasz się, zanikasz. Biel Twoich włosów zastępuje teraz biel śniegu, który wkrada się w włosy i ubranie, oczy i usta…

A ja znów czuje pustkę. Bo Ciebie tu nie ma. I też będę czekać. Jak oni – co roku, ale bez nadziei – bez tej nadziei która mają tylko oni.

Nadzieja, która każe im milczeć. I czekać.

Czekać, aż pierwszy barwny motyl zatoczy koło nad granitowym nagrobkiem, oznajmiając wiosnę.

Koniec

Komentarze

Nie podejmę się ani zrozumienia tego tekstu, ani --- w konsekwencji --- ocenienia. Przepraszam, źle się wyraziłem. Nie zrozumienia, lecz interpretacji.
Odmiennie niż Achika pod pierwszą częścią, zadam pytanie: co takiego fascynującego jest w ludziach, których mózgi "pracują inaczej"? Co należy wiedzieć, by spróbować tę inność zrozumieć, wejść w nią? Nie wiem, nie potrafię...

"Odmiennie niż Achika pod pierwszą częścią, zadam pytanie: co takiego fascynującego jest w ludziach, których mózgi "pracują inaczej"?"
 Przytoczę przykład ze "Szpitala przemienienia" S. Lema. Jednym z pacjentów był ksiądz u którego stwierdzono schizofrenię. Gdy tłumaczyli mu, że to co widział, nie jest realne, spytał się: "Skąd mogę wiedzieć, że wy też nie jesteście wytworem mojej wyobraźni" (coś takiego, nie pamiętam dokładnie). Mnie fascynuje w chorobach psychicznych to, co potrafi wytworzyć nas mózg, jak zmienia postrzeganie rzeczywistości. Na dodatek niektórzy "psychiczni" mają naprawdę ciekawe toki rozumowania.

Nie podobało mi się. Ten strumień świadomości człowieka chorego psychicznie nie został, według mnie, zbyt dobrze przedstawiony. Tak właściwie to są to tylko przemyślenia człowieka pogrążonego w wielkiej żałobie, może złamanego osobistą tragedią, ale nie obłąkanego - w sumie do końca nie wiem, czy on ma zwidy (wtedy poziom fantastyki 0/10), czy też naprawdę widzi Śmierć.

Poziom nadużywania wielokropków - 9/10. Ten zabieg... naprawdę nie sprawia, że... zdania są głebsze lub... bardziej poruszające...
Brakuje też wielu przecinków.
Średni tekst. Bibliokalipsa podobała mi się o wiele bardziej.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka