- Opowiadanie: burnett & cooper - Kłusownicy (Masakra 2010)

Kłusownicy (Masakra 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kłusownicy (Masakra 2010)

Ledwie upchnęliśmy z tatkiem mięso do bagażnika, gdy przy naszej zakurzonej terenówce stanął czyściutki sedan i wysiadł z niego ten goguś o wyglądzie mormońskiego misjonarza. Jego skórzane półbuty zazgrzytały na szutrowym poboczu. Pokryte brylantyną włosy lśniły jak czarna korona.

– Macie panowie krew na zderzaku – powiedział z uśmiechem, jak gdyby nigdy nic.

Co za bzdura, przecież nie mógł tego zobaczyć z samochodu. Naiwny i prostoduszny, podszedłem jednak, żeby sprawdzić. Krwi nie dostrzegłem, było za to spore wgniecenie i jakaś dziwna, czerwonawa poświata.

Tatko w tym czasie sięgnął po sztucer. Świetna broń, celna i niezawodna, wspaniale układała się w rękach. Co tu kryć, zestresowaliśmy się obaj. A tatko w stresie to wkurwiony tatko.

Dzień był chłodny lecz piękny. Słonko napierdalało, aż miło. Dwupasmowa droga, przy której staliśmy, ciągnęła się łagodnym łukiem nad przepaścią, z obu stron ginęła w sosnowej puszczy. Bez kitu, czułem zapach igieł i żywicy. Hen, wysoko, czapa śniegu na skalistych szczytach. Zarośnięty tatko wyglądał odlotowo w traperach, sztruksach i podbitej puchem flanelowej koszuli.

– Czego chcesz? – warknął.

– Powinniśmy porozmawiać – goguś wciąż się uśmiechał, jakby nie wierzył, że wycelowany w niego remington jest nabity. – Znam jedno miejsce tu w pobliżu.

Uratowało go kolejne zbliżające się auto. Żesz kurwa, przypiliło ich, czy co. Przez całe godziny zero ruchu, tylko ta autostopowiczka, cośmy ją trachnęli, a teraz nagle jeżdżą jak opętani. Tatko usłyszał silnik, odstawił broń.

– Spierdalaj. Biegusiem. I lepiej o nas zapomnij.

Koleżce zdmuchnęło ten kretyński uśmiech. Szybkim krokiem wrócił za kierownicę, odpalił, ruszył z piskiem opon.

– Nie lepiej było go jednak kropnąć? – odważyłem się spytać, gdy siedzieliśmy już w aucie.

Od ponad roku miałem prawo jazdy, jednak rzadko pozwalał mi prowadzić. Za bardzo sam to lubił.

Wrzucił wyższy bieg, a odejmując rękę od przekładni palnął mnie w ucho.

– Główkuj, smarku! Trzeba by pozbyć się samochodu. Nie tak łatwo jak z ciałem – uśmiechnął się na moment. – Znaleźliby szczątki. Poza tym to jakiś tutejszy, ktoś by go na pewno szukał.

No tak, nie to, co Jenny, dwudziestodwuletnia dziewczyna z plecakiem. Z Chicago, jak ustaliłem przeglądnąwszy zawartość portfela. Sama jedna tu w głuszy. Tatko to miał pomyślunek!

 

*

 

Dojechaliśmy do domu, zanieśliśmy Jenny do piwnicy. Wstrzyknęliśmy trochę morfiny, bo strasznie jęczała od tych złamanych nóg. Jeszcze tam, w górach, dostała kilka razy z piąchy na wszelki wypadek, no a później – poobijała się w bagażniku.

Mimo tej historii z gogusiem tatko był w dobrym humorze, bo lubił młode, zwłaszcza, jeśli jeszcze tliło się w nich życie. Łaskawie pozwolił mi wziąć ją pierwszemu, wiedząc, że gdy on z nią skończy, nie będzie już podobna do kobiety. Potem zawołał mnie na oporządzanie.

Piwnica była dość obskurna, ale nam to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Ważne, że w ogóle była – przy decyzji o wynajmie domu jej obecność stanowiła główne kryterium. Od razu po wprowadzeniu się zamontowaliśmy na suficie jasną żarówkę, a centralnie pod nią ustawiliśmy nowiutki stół rzeźnicki. Teraz przyszła pora go rozdziewiczyć. Włożyliśmy fartuchy, przygotowaliśmy narzędzia. Wzięliśmy się do roboty, poczynając od odsączenia krwi.

Nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek był na czymkolwiek skupiony równie mocno, jak mój tatko na oddzielaniu mięsa od kości. Myślę, że w głębi duszy tę część lubił najbardziej, bardziej od seksu i jedzenia. Tamte rzeczy były naturalne, fizjologiczne, same w sobie zatrzymywały człowieka w „tu i teraz". Natomiast ćwiartowanie było wyuczonym rzemiosłem, doskonałością nabytą, wymagającą świadomego ukierunkowania i podtrzymywania uwagi. Tatko był małomówny i zamknięty w sobie, nie potrafiłby więc o tym opowiedzieć, ale ja go przecież znałem, byłem – jestem – jego synem, nie waham się przeto stwierdzić, że ten etap procesu, wykonywany z taką perfekcją, wznosił go na wyższy poziom człowieczeństwa. W tych właśnie chwilach był moim prawdziwym mistrzem. Zerkał na moje niewprawne ręce i, wciąż pogrążony we własnych myślach, w pełni pogodzony ze światem i z samym sobą, rzucał zwięzłe, fachowe uwagi, tonem tak przyjacielskim i rzeczowym, jak w żadnej innej sytuacji mu się nie zdarzało. Ja natomiast wiedziałem, że jakkolwiek bym się starał, nigdy nie będę tak dobry, jak on.

Od tych oszałamiających widoków i zapachów zrobiłem się głodny. Tatko pozwolił mi pójść do kuchni i przygotować ziemniaki, surówkę, sos do pieczeni. Skorzystałem z okazji by trochę podjeść a on tymczasem dokończył dzieła na dole. W piwnicy mieliśmy również starą wanienkę z odpływem do ziemi. Tatko umieścił w niej pokrojone mięso i opłukał szlauchem przeciągniętym z kranu w garażu. Potem część włożyliśmy do lodówki, większość do zamrażarki a kilkanaście steków upiekliśmy w piekarniku.

Delektując się posiłkiem, rozważałem, kim właściwie jesteśmy. Tatko niezbyt lubił czytać, ale mi pozwalał – byle ciekawe rzeczy, nie za dużo i nie przy obiedzie. Doceniał, że biorę książki za darmo z publicznych bibliotek. Bywało, że się dopytywał, nad czym ślęczę. A ja najbardziej lubiłem opowieści o pradawnych kulturach, w których nasze upodobania byłyby czymś normalnym.

Takich jak my nazywają ogólnie kanibalami. Jestem zdania, że to zbytnie uproszczenie. Kanibal kanibalowi nierówny. Bardzo ważna jest motywacja. Czasem chodzi o brak białka, czasem o okazanie pokonanemu wrogowi pogardy, a niekiedy – o przejęcie czyichś zalet. Ta ostatnia kwestia zawsze była mi osobiście najbliższa, nie ma to, jak zjeść ładną kobitę, też chciałbym być ładny. Przedtem ją rzecz jasna posunąwszy. Zresztą, seks jest tak bliski jedzeniu… nie przypadkiem w tych wszystkich filmach o (tfu, tfu) miłości, ludzie mówią do siebie: aleś ty słodka, cukiereczku, hej ciacho, mogłabym cię schrupać i tak dalej. Na deser, bo w trakcie randki co robią? – jedzą! To element erotycznej gry wstępnej, jedzenie najpierw czegoś innego niż siebie nawzajem to tylko pozory, tanie substytuty, ciągnący się jak spaghetti czas oczekiwania aż będzie wolno wbić zęby w upragnionego partnera. Zerżnąć i zeżreć – w głębi plugawych dusz właśnie o to każdemu chodzi. Wszyscyśmy chutliwe wampiry. Ale tylko niektórzy mają odwagę do pełnej samorealizacji.

Do tych wniosków doszedłem zupełnie sam, czytając książki, oglądając filmy, spożywając posiłki.

Kiedyś przy obiedzie zapytałem tatkę, dlaczego nasze życie przebiega właśnie tak, jak przebiega.

– Rodzinna tradycja – odparł, przeżuwając kolejny kęs chłopczyka, którego żeśmy wtedy upolowali, a ja po raz pierwszy zauważyłem, że jedząc, nie domyka ust.

Opowiadałem mu potem o kulturze i tych wszystkich sprawach, a on nawet mnie słuchał, kiwał głową, na końcu zaś powiedział:

– Jest tak, jak ma być. Ma być, tak jak jest.

Był mądry i naprawdę go podziwiałem. Tylko czasem czułem żal, że jego horyzonty nie są trochę szersze.

 

*

 

Zawartość lodówki skończyła się po kilku dniach, a obaj woleliśmy świeżyznę od mrożonek. Jenny była naszą pierwszą zdobyczą od kiedy koczowaliśmy w Montanie. Łatwość, z jaką wpadła nam w ręce, rozochociła szczególnie tatkę. Nie mógł się doczekać kolejnych łowów. Przedtem jednak postanowił, że pojedziemy do supermarketu uzupełnić akcesoria naszego warsztatu: noże, fartuchy, detergenty i inne takie. Nieomal popełnił małą ekstrawagancję, dokładnie zbadawszy przenośną, turystyczną lodóweczkę. W końcu jej jednak nie kupiliśmy, tatko poskąpił stu dolców. Szkoda.

Ten dzień znów był ładny, chyba sobota, bo w sklepie potworny tłum, kolejki jak stąd do Teksasu. Gdy w końcu wyszliśmy z wielkiej hali, załadowany po brzegi wózek wesoło terkotał na brukowej kostce. Kluczyliśmy między autami w poszukiwaniu naszego miejsca, tatko powoli zaczynał się irytować, na parkingu też plątało się ludzi jak mrówek. Aż sobie przypomniałem film przyrodniczy o szympansach polujących na termity za pomocą kijka wsadzanego do kopca. Kochani pobratymcy. Chrupiąca poetyka ewolucji.

Dobre samopoczucie definitywnie prysło, gdy ujrzeliśmy gogusia opartego o bok naszego pajero. Tatko momentalnie poczerwieniał, zawsze był łatwopalny. A przy tym – niełatwo porozumiewał się z innymi.

– Co to, kurwa, znaczy?! Mówiłem żebyś się odpierdolił.

Nie był specjalnie wysoki ani gruby, ale pięść miał dużą. Zacisnął ją i zamierzył się na eleganta.

– Spokojnie, pełno tu ludzi – szepnąłem, łapiąc go za ramię. Opanował się.

– Czego, kurwa? – sapnął.

– Macie u mnie dług – rzekł goguś, a ja przyjrzałem się bliżej jego uśmiechowi. Zonk!… omyłka. To nie był uśmiech. To drapieżnik odsłaniał kły.

Twarz tatki przybrała podobny wyraz.

– Niby ile?

– Nie chodzi o pieniądze.

– A o co?

– To dług… nazwijmy go honorowym. Zaproszenie mnie wraz grupką przyjaciół na kolację mogłoby uregulować sprawę. Proszę, oto moja wizytówka – wyciągnął dłoń w naszą stronę.

Niestety, tatko nie był towarzyski. Złapał gogusia za fraki i odepchnął. Intruz zatoczył się, ale utrzymał na nogach.

– Z daleka od nas, kundlu, bo pójdziesz na odstrzał – warknął tatko, wsiadając do samochodu. Podążyłem za nim, ale najpierw, starając się, by tego nie zauważył, podniosłem kartonik upuszczony przez gogusia. Było tam imię, nazwisko i numer telefonu.

W lusterku obserwowałem jak stoi niewzruszony na parkingu. Nie widać było po nim strachu, złości, ani jakichkolwiek emocji. Może prócz lekkiego rozbawienia. Spojrzałem ukradkiem na wizytówkę. Abbadiah Smith, tak się rzekomo nazywał. Poczułem się nieswojo. Ale tatko dodał mi otuchy. Prowadząc auto coś tam sobie mamlał pod nosem, a w pewnym momencie spojrzał na mnie i bardzo spokojnie powiedział:

– Następnym razem go wypatroszę. Choćby cały świat miał to zobaczyć.

W takich sprawach zawsze był wiarygodny.

 

*

 

Wkrótce pojechaliśmy na kolejne polowanie, wysoko w góry i głęboko w las, pełni nadziei na kolejny łut szczęścia. Na krętych drogach szukaliśmy samotnych turystów. Ludzie o wyglądzie miejscowych nas nie interesowali, nie zamierzaliśmy zbyt szybko stąd uciekać.

Po kilku długich, bezowocnych godzinach, zaczęliśmy popadać w zwątpienie. Tatko zrobił się nerwowy i wyraźnie szukał zaczepki. Lepiej było w ogóle nic nie gadać. Nauczony wcześniejszymi doświadczeniami, nie próbowałem kierować jego uwagi na piękną pogodę, rześkie powietrze wpadające przez okna, surowy i czysty krajobraz odsłaniający się naszym oczom, gdy samochód wyjeżdżał spomiędzy drzew i sunął po wzgórzu zaprojektowanym przez samą przyrodę jako naturalny taras widokowy. Minęliśmy takich wzgórz ponad tuzin, z każdego było widać armię sosen, ośnieżone szczyty bądź krystalicznie czyste jeziora w dolinach; ja pokornie milczałem, a tatko sam z siebie ani myślał się zatrzymać. Cały czas obserwował pobocze, szczerzył zęby, wodził po nich językiem. Marszczył nawet nos, jakby wierzył, że wywęszy młode mięso.

I w końcu, znów mnie zadziwił. Jego nieugięta wola zatryumfowała. Na skraju drogi ujrzeliśmy dziewczynę z małym plecaczkiem, której przerażony wygląd podpowiedział nam, że to nie turystka, lecz uciekinierka. Skąd? Od kogo? – pytać nie było czasu.

Ukłuło mnie w sercu na jej widok, takiej bladej i rozedrganej. Miała szczęście, że tatko jej nie trachnął. Gdy tylko stanęliśmy, wyskoczyłem z auta jak oparzony. Musiałem działać pierwszy, naprawdę, lepiej brać wpierdol ode mnie. Posiniaczonej, krwawiącej, nieprzytomnej, sprawnie związałem ręce i nogi. Usta zakleiłem taśmą. Tatko dał się oszukać, w jego oczach dostrzegłem błysk aprobaty. Wrzucając ją do bagażnika pilnowałem, by w nic nie przyrżnęła czarnowłosą główką.

Tak długo szukaliśmy. A gdy się w końcu nawinęła, głód w nas raptownie zakiełkował, wzrósł, wypuścił mięsożerne liście.

Zapadał zmierzch. Słońce rozgorzało czerwienią, wszędobylskimi mackami przeniknęło popielaty bezkres. Jakby cała krew tego świata, zebrana w jedną, gigantyczną kroplę, kapnęła do oceanu.

Tatko dał ostro po gazie, widać tęsknił już za domem i piwnicą. Coraz bardziej mnie ssało w żołądku, a jednocześnie – whadda fuck? – coraz mniejszą miałem ochotę na tę dziwkę. Zapatrzyłem się przez okno, zamyśliłem, jak to, kurwa, możliwe. Zapamiętałem jej oczy. Duże, zielone, przerażone, zderzyły się z moimi tak przelotnie. Jej zwinięta w sobie postać zdradzała jakiś dziwny skurcz duszy. Czy nie obija się za mocno tam w środku? Skąd pochodzi to pierdolona czułość? I w końcu – w końcu! – doszedłem.

Bardziej niż człowieka przypominała mi zwierzę. Spojrzeniem, ruchami, rysami twarzy. Kotkę, która wpadła do zimnej wody, po czym chuda i brzydka trzęsie się z zimna na brzegu. Może, kiedy sierść obeschnie z lęku… ale najpierw trzeba wytrzeć, pogłaskać i ogrzać.

Twarda pięść niespodzianie walnęła w mój policzek.

– Nie słyszysz, gnojku?! Wyjmij mapę!

Posłusznie sięgnąłem do schowka. Bolało, ale ból był nieistotny w porównaniu ze zdziwieniem, jakie mnie ogarnęło. Tatko nigdy nie korzystał z mapy, uważał, że to pedalskie. A teraz zatrzymał auto, wyrwał mi ją z rąk, wślepił się jak pies w kość.

Staliśmy tuż pod znakiem: „Chata Pierwszego Narodu 200 jardów". Wyglądało mi to na jakąś jadłodajnię prowadzoną przez niedobitki czerwonoskórych. Tatce również.

– Pieprzone Indiańce – wściekle spojrzał na drogowskaz, mnąc róg mapy. Zastanowiłem się, czy jest świadom, że to robi. – Nie ma ich na tym gównie.

Nawet z mapą w żaden sposób nie mogliśmy ustalić, gdzie jesteśmy. Kręciliśmy się w kółko. Na najbliższym rozjeździe raz skręcaliśmy w lewo a raz w prawo i zawsze, niezależnie od tego, co robiliśmy potem, wracaliśmy w to samo miejsce. Zupełnie jakby drogi specjalnie się plątały żeby nas nie wypuścić. W dodatku, zrobiło się całkiem ciemno, a kompas, o którym nagle sobie przypomniałem, okazał się zepsuty – wskazówka krążyła jeszcze bardziej bez sensu niż my. Gdy tatko zdecydował skręcić do karczmy, pojąłem, jak bardzo jest wytrącony z równowagi. Dosłownie i w przenośni nie trawił bowiem kolorowych.

 

*

 

Dojazd do chaty wiódł po nierówno ubitym piachu. Porastała go trawa – tym gęstsza, im głębiej wjeżdżaliśmy w las. W snopach świateł widzieliśmy wyboje, których nie potrafiliśmy ominąć, samochód co rusz przechylał się lub podskakiwał. Charakterystyczne odgłosy dochodzące spomiędzy drzew świadczyły o tym, że obserwują nas hordy sów i świerszczy. To było długie dwieście jardów. Przy ich końcu droga całkowicie zginęła w trawiastej polanie, a naszym oczom ukazała się chata z bali, przypominająca spory domek jednorodzinny. Stała na łagodnym wzniesieniu, we wszystkich oknach na parterze i piętrze paliło się światło. „Restauracja" – głosił szyld nad wejściem. Przyjęliśmy to oschłe zaproszenie.

W środku było bardzo jasno, przestronnie i pachniało drewnem. Trochę suchym, przetworzonym na deski, a trochę wilgotnym – jakby prosto z lasu. Dziwne, jak na karczmę. Spodziewałbym się tłuszczu, mięcha i kartofli. No, ale może mają świetną wentylację, pomyślałem. Przy stolikach koloru niemalowanej sosny siedziało kilka osób, każda raczej odległa od rysopisu typowego Indianina. W jednym z rogów pomieszczenia grali muzykanci i tu już można się było zastanawiać. Jednak melodia miała sznyt raczej europejski, podobnie jak folklorystyczne stroje czterech dziewcząt, które bez entuzjazmu tańczyły przed sporadycznie wykorzystywaną perkusją.

Ale długowłosy facet za barem na pewno miał pradziadków dzikusów. Włochatym łapskiem wręczył nam oprawione w skórę karty dań. Zamówiliśmy po piwku i golonce. Pokazał na mapie jakiś punkt, ale tatko nie uwierzył, że tam właśnie jesteśmy. Na wypadek, gdyby miało dojść do bitki, z awanturą postanowił poczekać do końca kolacji.

Najpierw podali sztućce. Były bardzo stylowe, z drewnianą – jakżeby inaczej – rączką, ozdobioną rytym, skomplikowanym wzorkiem. Zanim przyniesiono piwo, zorientowałem się, że to litery. Chwilę po tym, gdy wylądowała golonka (a nastąpiło to zadziwiająco szybko), dałem radę je odczytać: AS. Z czymś mi się kojarzyły, ale z czym?

– Jak się nie ma co się lubi… – mruknął tatko, zabierając się do jedzenia. Ząbkowane ostrze noża przyjemnie chrupnęło na rumianej skórce. Mięso było tak soczyste, że tłuszcz i woda aż tryskały. Browar też dobry. Wzięliśmy po kolejnym. Zapatrzeni w talerze nie zauważyliśmy, że barman, niosąc nam piwo, przyprowadził ze sobą jeszcze kogoś.

– Nasz menedżer chciałby z wami porozmawiać – powiedział.

Spojrzałem na gościa i serce podskoczyło mi do gardła. To był Abbadiah Smith. Szybko przeniosłem wzrok na tatkę, który siedział naprzeciwko. Jeszcze nad sobą panował, lecz widziałem, że szczęka mu się zaciska a na czole zaczyna pulsować błękitna żyłka.

Goguś siadł po mojej stronie stołu, wyszczerzył się jakoś tak jeszcze wredniej, niż poprzednio.

– Wasz dług narasta. Jesteście na naszej ziemi. Cała krew, która tu krąży, należy do nas. My jesteśmy prawdziwym Pierwszym Narodem. Przez wieki każdy myśliwy składał nam daninę. Nie otrzymaliście zgody, by tu zabijać. Dziś jest pora zadośćuczynienia – powiedział.

Tatko odłożył widelec. Otarł usta serwetką.

– Przestań wreszcie pierdolić – skrzywił się i prawą rękę raptownie wyrzucił do przodu szerokim łukiem. Mignęło ząbkowane ostrze. W gardle Smitha otwarła się szeroka dziura. Ciało gogusia stawiło zaskakująco słaby opór, przez co tatko nie zdążył wyhamować i runął na stół brzuchem w talerz, zrzucając na podłogę kufel pełen piwa. Błyskawicznie się jednak poderwał. Myśląc, że nie trafił, dźgnął jeszcze raz w oko, tak mocno, że pięścią aż uderzył o łuk brwiowy.

– Co jest, kurwa… – stęknął, wyciągając nóż bez śladu krwi.

– Gdzie jest krew? Gdzie jest krew? – zachichotał goguś. – Nie ma krwi! W szyi, nie ma. W oku, nie ma. My jesteśmy panami krwi! Chcecie krwi? Chcecie? To proszę!

I nagle, bluznęła posoka z gardła i oczodołu na stół i talerze, a przede wszystkim – na twarz tatki, ciepła i parująca. Oblepiła go od czubka głowy po pas, wsiąkała w ubranie; mi oczywiście – który patrzyłem dotąd jak zmrożony paraliżem – też się dostało, choć spróbowałem odskoczyć.

Smith wstał od stołu, nie przestając tryskać jak piekielna fontanna. Nożem, którym przed chwilą kroiłem mięso, przejechał po własnych nadgarstkach, uruchamiając kolejne dwa strumienie.

– Bierzcie i pijcie z tego wszyscy! – wrzasnął, po czym znów wybuchł szaleńczym śmiechem.

Tatko rzucił się do ucieczki. Usłyszałem, jak szamocze się z drzwiami.

– Droga jest zamknięta! – zawołał Abbadiah Smith.

W mgnieniu oka wszystkie jego rany się zabliźniły, jednak plamy i kałuże pozostały. Wyglądaliśmy z tatkiem gorzej niż po oporządzaniu mięsa w piwnicy. Rozejrzałem się i spostrzegłem, że wszyscy obecni patrzą na nas z zaciekawieniem i… apetytem. Grajkowie przestali rzępolić, klienci (akurat, klienci!, dobre sobie) – udawać, że jedzą i piją, tancerki zmysłowo kręciły biodrami w takt wspomnienia o muzyce.

Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak tatko daje za wygraną.

– W bagażniku mamy dziewczynę – wychrypiał.

– To nie wystarczy – odparł Smith. – To za mało. Musi być coś cenniejszego.

O co w tym wszystkim chodzi, zacząłem się zastanawiać. Mój mózg wreszcie ruszył. Tyle się działo, za dużo, za dużo. Zawsze najlepiej mi się myślało w samotności. Potrzebowałem chwili spokoju. Jednej małej chwili.

– Muszę do toalety – powiedziałem (nie dbając, jak głupio to w tej sytuacji mogło zabrzmieć) i pobiegłem. Sprawdziłem, czy jest tam okno. Było. Zacząłem je rozpaczliwie szarpać i na przemian walić pięściami. Już podjąłem decyzję, że zaraz uderzę głową, niech się dzieje co chce, gdy nagle – puściło! Do wnętrza wtargnął potworny chłód. Mimo to, wyjrzałem i – zadrżałem. Wszędzie dookoła było niebo. Nocne, rozgwieżdżone. Nade mną, przede mną, pode mną, wszędzie wokół tej przeklętej chaty nic, tylko pusty, zimny kosmos. Zatrzasnąłem okno z powrotem. Najwyraźniej, nie tędy droga. Cóż, przynajmniej się odleję. Stanąłem przed pisuarem.

Nagle usłyszałem, że ktoś wchodzi do łazienki. To był tatko. Milczał. Jakoś dziwnie zaczął się przemieszczać, tak, aby stanąć za moimi plecami. I wtedy, w ułamku sekundy, zrozumiałem. W ostatniej chwili by uchylić się przed ciosem z tyłu.

Może to kwestia stresu, a może piwo podziałało na tatkę zbyt mocno. Nie wiem, grunt, że odskoczyłem. Ząbkowany nóż znów powędrował za daleko, zgiął się na glazurze, wypadł tatce z ręki. Ojciec stracił równowagę i teraz to ja stałem za nim. Musiałem to wykorzystać. Złapałem go z tyłu za włosy i popchnąłem na ścianę. Ręce, które szykowały się do amortyzacji upadku, nie zdążyły wrócić do góry. Z głuchym plaśnięciem wyrżnął nosem o płytki. Zalał się krwią. Był oszołomiony. Przyłożyłem mu jeszcze parę razy dla pewności, po czym wyciągnąłem z łazienki.

W jadalni napięcie było nie do zniesienia. Wszyscy stali zbici w jedną, szczerzącą zęby masę, rozdymającą nozdrza, unoszoną gwałtownym oddechem, zasilaną przyspieszonym pulsem. Smith podał mi nóż. Spojrzałem mu w wygłodniałe, żółte oczy. Czułem, że powinienem coś powiedzieć.

– Abbadiah i wy wszyscy. Przyjmijcie tę ofiarę przebłagalną, przebaczcie moją winę, użyczcie błogosławieństwa w przyszłości.

Ząbkowane ostrze wreszcie znalazło gardło, wreszcie zadało śmierć, której szukało przez cały ten wieczór.

Rzucili się na krwawiącego tatkę. W jednej chwili stali, a w następnej – byli już przy nim, nie zauważyłem żadnego ruchu, żadnego momentu przejściowego, tak szybko to nastąpiło. Ich twarze zmieniły się w pyski, porosły kłami i szczeciną. Trudno było powiedzieć, formy jakich zwierząt przybrali; miałem wrażenie, że zmieniają się bez przerwy w coraz to inne monstra. Co jakiś czas z tej hałastry dzikich bestii wyłaniała się człowiekopodobna twarz i spoglądała w moją stronę, jakby tłum mrugał do mnie ludzkim okiem.

Masywne drzwi restauracji otworzyły się same, gdy tylko nacisnąłem klamkę. Wsiadając do samochodu przemyśliwałem gorączkowo, co teraz. To wszystko była wina tatki. Niepotrzebnie rozłościł Abbadiaha, czym podwyższył wartość ofiary. Sam się o ten nędzny los prosił, ale i tak nie miałem pomysłu, jak żyć dalej bez niego, przecież od zawsze byliśmy razem. Oparłem głowę na kierownicy i przesiedziałem w ten sposób sam nie wiem ile czasu, próbując ułożyć swój świat na nowo. W końcu, przypomniałem sobie o związanej dziewczynie i otworzyłem bagażnik.

Żyła. Zerwałem jej taśmę z ust. Wybełkotała coś, co brzmiało jak „ne apijaj mie, shopie co sechce". Przyjrzałem się dokładnie jej twarzy i pomyślałem, że chyba jest trochę upośledzona.

Co zechcę? Hm…

W sumie, jest wystarczająco atrakcyjna by ją posuwać, lecz zbyt chuda i nieapetyczna, by ją jeść.

Tatki już nie ma. Będę rządził. Ale przecież – rządzić może tylko tatko…

Wniosek nasuwa się sam: teraz to ja będę tatko.

Może przytyje po porodzie?

 

Montana to piękny stan.

 

Tak, w życiu każdego prawdziwego mężczyzny przychodzi kiedyś czas, że trzeba podzielić piwnicę na dwie części.

Koniec

Komentarze

Ten tekst wisiał już tu kiedyś pół dnia, dopóki się nim nie zgorszyłem i go nie zdjąłem. Odleżał ponad miesiąc i przy ponownym odczytaniu wydał mi się literacko znośny, więc szkoda mi go dalej kisić w elektronicznej szufladzie. W końcu jak masakra, to masakra...

Parę razy nie podpasowało mi coś w konstrkucji zdania, ale to nieważne.
Bardzo mi się spodobała narracja w tym tekście. Bohater nie podchodzi zbyt emocjonalnie do zabijania, nie ma ekstra makabrycznych opisów, ale jest ciekawie.
Jedno z najlepszych opowiadań (obok Pól widzenia i Przeszczepu) jakie czytałem, zgłoszone do Masakry, chociaż de facto dużej grozy tu nie ma.

Nie ma się co gorszyć, opowiadanie całkiem nieźle się czyta. Mało straszy, ale krew się leje intensywnie ;) Podobało mi się.

A mi się podobało za pierwszym razem, a raczej podobałoby się, gdybyś nie wyciął mi go ze stronki w połowie czytania... także dobrze, że wróciło, bo myślę, że w Masakrze może sobie nieźle poradzić.

OK, do konkursu.

Dobry tekst. Sprawnie napisany, wciągający, prymitywne zło dobrze pokazane.
Jeden z lepszych tekstów w Masakrze.

Pozdrawiam.

Pamiętam ten tekst, kiedy wisiał przez chwilę, i chciałem go przeczytać :) I słusznie czyłem, że to będzie dobre. Wciąga od pierwszego zdania.

Witam

Czytało się całkiem dobrze. Ale byłoby znacznie lepiej, jakby Autor zechciał skorzystać z usług wujka Gugla. Krótko mówiąc: research!!

Nie wiem, drogi Autorze, czy zdajesz sobie sprawę, że "osączanie" z krwi z leżącej zdobyczy jest baaardzo trudne, jeśli nie niemożliwe z warunkach polowych. W tym celu zawsze wiesza się, najlepiej jeszcze żyjącą, ofiarę głową w dół. A serducho robi resztę. I tak się robi zawsze - nawet jak wiejska baba obcina głowę kurakowi na rosół, to też go tak zwiesza.

Dalej - wyjątkowo rozbawiło mnie to szykowanie sałatki i ziemniaków do świeżego mięsa. To se postoi! Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że świeże mięso, zaraz po uboju, nie nadaje się do spożycia! Jest łykowate, niestrawne, i baaardzo niesmaczne, na surowo wręcz trujące. By zyskało smak powinno poleżeć minimum 2 - 3 dni, czyli tzw. dojrzeć. Dopiero wtedy można jeść ze smakiem. Owszem, można je upiec, ale żeby nie miało smaku i konsystencji podeszwy kalosza, obrabia się je termicznie kilka ładnych godzin (dlatego zwierzaki na rożnie piecze się od rana, choć one też bywają już skruszałe).

Nowa Fantastyka