- Opowiadanie: sacramento - Studnia o stu dnach

Studnia o stu dnach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Studnia o stu dnach

STUDNIA O STU DNACH

Glen miał pół pierścienia, który nosił na palcu małej ręki. Drugie pół ofiarował tymczasem Dorocie. Nagle zerwała się burza. Glen nie wiedział, że kolejna połowa pierścienia jest w paskudnych, niczym trzy węże czyhające na królika, rękach okrutnego i jakże potwornego Stevena. Burza gwałtownie trwała nadal, nie robiąc sobie nic z Glena stojącego w lesie. Szedł przez las niczym dorodna wiosenna gąsienica. W ciemnym lesie Glen dostrzegł morelowe drzewo i rośliny. Próbował dosięgnąć owoców magicznej moreli niczym młode, niezgrabne słoniątko, lecz miał za krótką trąbę. Glen stęknął ociężale:

-Yyyyh – owoce były zbyt wysoko i Glen zdał sobie sprawę, że będzie to trudniejsze niż myślał jeszcze chwilę przedtem. Nie miał przecież nic, co mogłoby mu posłużyć do schwytania moreli. Przydałaby się drabina albo jakiś stołek pomyślał Glen. Nie miał tyle czasu, aby czekać aż jego kruczoczarne gęste, jak trawa w letni dzień, włosy urosną na tyle, by upleść z nich linę. Lina mogłaby być pomocna, Glen miotał się otępiale. Co mógł zrobić, aby dobyć moreli? Chodziło przecież o życie Doroty. Morela z magicznego lasu i magicznego drzewa moreli miała magiczne właściwości. Magiczne właściwości te miały pokonać okrutnego Stevena, który czyhał w zanadrzu nad Dorotą. Chciał zdobyć trzecią połowę pierścienia. Pierścień był magiczny prawie tak samo, jak soczyście kwitnący owoc o wdzięcznej nazwie morela. Las tętnił swoim życiem. Gdzieniegdzie przebiegały zwierzęta, a tudzież ptaki. Rośliny, choć niechętne nieznajomemu w jego uporczywych, raptownych jak trzmiel krążący nad czerwoną makówką kwiatu zamykającą swe słodkie nektary ruchach, szumiały głośno. Wtem zapadł zmrok. Było ciemno, bo noc była mroczna, jak tajemnica, którą skrywali Glen i Steven. Ale Glen znał ją. Wiedział doskonale, że okrutny Steven jest uczulony na sok magicznych moreli. Jakże to było okrutne. Cóż za ironia losu, który kpił sobie siedząc w wygodnym fotelu z paskudnego Stevena.

Morela wiła się w górę niczym pomidor na tyczce. Glen pamiętał takie tyczki z ogródka swej babci. Zmarła, gdy miał pięć lat. Pamiętał jeszcze zapach aromatycznej i pachnącej konfitury z pomidorów. Smarował nimi chleb na kanapki, gdy letnie promienie słońca budziły go na wiosnę. Morela wiła się nadal nie zważając na Glena i upływający czas. Jej kora miękka w dotyku była tak naprawdę twarda niczym marmur wypluty przez czarny, jak smoła wulkan. Liście tegoż drzewa łopotały szmaragdowym blaskiem w promieniach słońca. Były iście zielone, ale zwiewne, co nie przeszkadzało im szumieć radośnie, jakby podśmiewając się szyderczo i cynicznie z daremnych potyczek bezradnego Glena.

Nagle Glen siedząc na trawie, która również była w tym mrocznym lesie dał się zaskoczyć…

 

-Ach, ach idę sobie przez las. Ha, ha ha– śpiewał Ernest. Szedł on przez las szukając odpowiedniego miejsca na piknik. Niósł jak zwykle o tej porze roku prostokątny kosz po truskawkach, w którym to skrzętnie ukrył kanapki w liczbie trzy. Była tam także kryształowa solniczka, do której nasypał tejże przyprawy. Ernest lubił słone jedzenie. W następnej chwili ujrzał przed sobą siedzącego Glena.

-Witaj Glen!

– Dobry wieczór Erneście – Glen wiedział, że z cyklopami należy rozmawiać uprzejmie. Podniósł strudzony wzrok na twarz Ernesta. Spojrzał w oko cyklopa umieszczone na środku głowy, a zaraz potem na drugie po drugiej stronie nosa.

– Cyklopie Erneście! – krzyknął grzecznie Glen – czy mógłbyś być na tyle uprzejmy, aby podać mi tę bezwartościową morelę?

– Ależ oczywiście Glenie. – i ogromny jak monsun afrykański Ernest schylił się, by pochwycić mały owoc. Następnie podał ów soczysty dar natury Glenowi, który stał na ziemi ciągle. W międzyczasie, gdy noc ciemniała Ernest zanim podał morelę dojrzałą niczym zboże w promieniach ciepłego słońca, zdążył dokonać niecnej zamiany owocu na owoc jakże fałszywy w swej naturze. Glen nie wiedział, że nie jest to prawdziwy Ernest, który zmarł tymczasem, lecz był to złośliwy kobold, który podszył się podeń. Glen chciał odejść i dokonał tego zamiaru niepostrzeżenie, jeszcze przed zapadnięciem zmroku.

 

Dorota wzdychała nieszczęśliwie do zwierciadła, które stało przed nią na marmurowej nabłyszczonej podłodze. Od niej odbijały się blaski i cienie jej urody. Karmazynowa zasłona na oknie pasowała kolorem do sofy w kolorze późnej zieleni. Wiatr smagał zasłonę i kafle na ścianie – miały kolor niezmielonej kawy. Dorota wiedziała, że Steven niedługo tu będzie. I kiedy o tym pomyślała usłyszała śpiew żółtego kanarka, którego znała od dziecka, należał do jej wujka, który zmarł w wieku sześciu lat, gdy krainę trawiła wojna, jakże okrutna w swej istocie i równie mściwa. Dorota uśmiechnęła się. Jej suknia, choć ciemna była koloru jasnego beżu. Rękawy kończyły misterne koronki, niczym płatki śniegu, a każdy inny na jej . Jej buty z orzecha włoskiego radośnie zastukały, jak podkute kopyta końskich nóg sięgające bruku. Dzień był upalny, dlatego Dorota zdjęła muślinowy turban w kolorze karminu, był w dotyku gładki, ale nie błyszczał się.

Lodowy podmuch chłodny w swym istnieniu dał jej do zrozumienia, że stało się coś złego. Również pradawny obraz w złotych ramach, który od wieków spoczywał na swym odwiecznym miejscu tym samym, co zawsze. Ześliznął się z łoskotem, jak srebrzysty łosoś wyskakujący ze strumienia na piaszczysty brzeg, niczym kaszmirowy dywan Doroty. Świeca zatańczyła płomieniem, a była ona w kolorze starego turkusa. Nagle i ona zgasła pozostawiając smugę specyficznego w swym zapachu dymu. Wrota komnaty wystrzeliły z nieukrywanym trzaskiem. Drzwi były rzeźbione, w kolorze mahoniu. Widać było ich misterną robotę. Kończyły się głębokim łukiem, który u dołu przechodził w linię prostą. Okute były czarnym, mosiężnym obramowaniem. Sprawiały wrażenie niezniszczalnych, jak trzystu-letni dąb rosnący w ogrodzie Doroty. Pamiętała, gdy będąc małym dzieckiem huśtała się na tym drzewie, a babcia z uśmiechem na ustach przynosiła jej słodki bułeczki, które chwilę przed tym upiekła w piecu chlebowym. Dorota przeczuwała złowrogą aurę…

 

Glen niosąc ukrytą w dłoni morelę szedł przed siebie w ten słoneczny, pogodny dzień, rozświetlony blaskiem popołudniowego słońca. Nie wiedział, iż owoc ów był jedynie drewnianą repliką moreli pomalowaną ręcznie przez uzdolnionego chłopca pracującego niewolniczo w jamie kobolda, za niegodziwą zapłatę. Kobold znany był z szyderczego śmiechu wysyłanego bez końca na widok młodocianych i bosych niewolników stojących w lodowatej wodzie. Młode dzieci były brudne, ale nie znały słowa w jego języku. Posłusznie jednak wykonywały misterne konstrukcje z bukowego drewna i pokrywały je lakmusową farbą. Robiły to małymi pędzelkami raniąc przy tym dotkliwie małe rączki.

Glen dostrzegł w oddali watahę zbójców na kurzych pomiotach. Dobył miecza i wyciągnął go z zanadrza. Po ciężkiej walce, w której zadał wiele gwałtownych ciosów wrogom, których w stadzie było mnóstwo, a nawet więcej – nie mógł się ich doliczyć, bo walka wyczerpała go i psychicznie i fizycznie. Położył się pod namiotem zbójców – jego uwadze umknął fakt istnienia wewnątrz tego namiotu grubego sułtana o długiej brodzie.

 

Dorota ujrzała we wrotach Stevena, była oszołomiona. Powiedziała:

-Zamknij drzwi Stevenie – Steven spojrzał na nią, jego wzrok wpatrywał się w nią niczym oszołomiona sowa wpatrująca się w królika jedzącego ze smakiem, to, co króliki zwykły jadać ze smakiem. Steven zamknął cichaczem drzwi, nie chciał, bowiem obudzić rodziców Doroty smacznie śpiących w tę gwieździstą noc. Dorota spojrzała na niego beznamiętnie i ozięble niczym śnieżna zimna lodowa zaspa zalegająca na poddaszu jej cztero-spadzistego dachu. Poddasze było przestronne, stał tam fortepian, na którym zwykłą grać, gdy zrobiło jej się smutno. Teraz patrząc na tego okropnego Stevena zapragnęła usiąść przy czarnym, jak smołą instrumencie. Steven na skutek tragicznej operacji pozbawiony był nosa i podniebienia, jak również górującej nad dolną wargą jej bliźniaczej siostry. Może to był powód tego iż był taki odrażający. Spodnie Stevena zatrzepotały wzruszone przez zachodni wiatr wpadający przez okrągłe, ale jakże obszerne w swej prostocie południowe okno. Były w kratkę. Ręce jego choć nawilżone smarowidłem zdawały się nie mieć końca. Dorota dostrzegła na jednym z jego licznych palców połowę pierścienia…

 

Glen ocknął się niedbale. Sułtan czyszcząc swe zęby zaskoczył śpiącego, który nagle się przebudził. Sułtan w fałdach szorstkiego materiału przemówił nagle:

– Spojrzenie w siebie samego obnaży prawdziwą naturę. – Glen zamyślił się ciężko, gdy Sułtan znikał w pośpiechu. Glen wiedział, iż musi zdążyć przed zachodem słońca, które już czaiło się ku zachodowi. Kiedy Glen szykował się do wyjścia z kaszmirowego acz kremowego i pachnącego marcepanem i czymś jeszcze, czymś co przywodziło na myśl pieczone kasztany i inne kulinarne przysmaki sułtanów, namiotu, uwagę Glena przykuła masywna, kamienna choć zmyślnie ukryta za parawanem studnia. Glen podszedł do studni stawiając kroki po puszystym jak sierść młodego kojota dywanie. Dywan utkany przez jego nieżyjącego przyjaciela, Ernesta, który był cyklopem. „Ładna robota" pomyślał Glen.

Kamienna studnia ukryta za parawanem przypominała rozkrojony na pół czerwony grejpfrut. Glen ostrożnie zbliżył się do krawędzi. Granica między dywanem a studnią zacierała się w szybkim tempie. O mały, tłusty wymoczony w egipskim maśle włos Glen by jej nie dostrzegł. Ale jak na górskiego elfa Glen miał bystre oczy. Oba. Oczy Glena zdawały się mienić tysiącem barw aczkolwiek były zielone. Panowała w nich głębia podobnej tej, która nagromadziła się przez te wszystkie niespokojne wieki w mrocznej studni. Glenem wstrząsnął dreszcz, jakby setki brązowych, owłosionych mrówek niosących lepkie, słodkie łakocie przeszło po nim od stóp do czubka mądrej głowy. Glen był mądry jak jego ojciec. Zawsze razem czytywali przepełnione tajemną wiedzą księgi wieczyste, z których to czerpali czystą satysfakcje nieskończonej mądrości. Jednak ojciec Glena zmarł, gdy ten miał zaledwie cztery lata.

Niebieskie oczy Glena spoczęły na spękanej i wzburzonej studni, która zdawała się przyciągać z oddali. Glen wyczytał już kiedyś coś na temat owych studni. Wiedział, że są one studenne, co znaczyło, że prowadzą do miejsc upragnionych – do komnaty Doroty. Nie miał jednak pewności, że słowa, które wyczytał w młodości mają głębszy sens. Świdrując oczyma Glen zstąpił w czeluść studennej studni.

 

Steven podrzucił jabłko. Zaśmiał się gardłowo przez otwór, który niegdyś zatkany był przez nos. Brzmiało to tak straszliwie, że Dorota nie odpowiedziała więcej już nigdy. „Och, nie! Już nie ma dla mnie ratunku!" pomyślała Dorota. Za oknem srebrzysty śnieg przylepił się do szyby i drewnianego ganku. „Gdybym tylko miała morelę" dokończyła swą myśl Dorota znając mroczną tajemnicę Stevena. Powietrze wirowało niczym szalony piżmak szamoczący się w nurcie wodnym z przyciężką gałęzią drzewa mającą posłużyć za budulec tamy. Steven zbliżał się nieubłaganie z wyciągniętymi w duszącym geście jak cień prastarego wampira szponami. To musiał być koniec. Dorota skuliła się jak młody albatros na środku bezkresnego morza. Wtem brutalne konwulsje wstrząsnęły spoconym ciałem Stevena niczym węgorz elektryczny wrzucony do garnka z wodą na herbatę targa sobą. Na ułamek czasu Dorota dostrzegła tkwiącą w jamie gardłowo-nosowej Stevena dojrzałą niczym kasztan bez łupiny morelę. To Glen przybył ją uratować.

 

Steven szamotał się jak nietoperz uwięziony w pokoju babki Glena. Lecz co to? Dlaczego Steven nie umarł śmiercią tak straszliwą jak bezskrzydły żuk w morderczej sieci pająka. Morela była fałszywa! Steven już to wiedział i tym samym zyskał przewagę nad Glenem. Morela runęła z ust Stevena na twardą jak mosiądz podłogę. Potoczyła się pod zimne stopy Doroty i znikła pod fałdami jej sukni. Glen nie stał długo w osłupieniu. Kątem oka dostrzegł gładką taflę kryształowego zwierciadła, które nabył za bezcen na pchlim targu, aby ofiarować je Dorocie. Nagle zrozumiał słowa brodatego aczkolwiek grubego sułtana. Już zamierzał podstępnie podstawić ów przedmiot przed oblicze Stevena, kiedy jego jakże bystre i klarowne spojrzenie dostrzegło odbijającą się w srebrzystym lustrze własną postać.

– Och, nie! – wykrzyknął Glen. Okazało się, bowiem że Glen i Steven mimo różnicy w przestrzennym bytowaniu są tą samą i jedną w swym istnieniu osobą. Wszystko stało się tak jasne. Nie było trzech części pierścienia, lecz tylko dwie połowy. Wszystko to działo się jedynie pod kopułą straszliwej czaszy beznosego Stevena!

Koniec

Komentarze

Ciekawi mnie, co o tym napiszą inni.

Spodobało mi się. Nie treść - styl. Gdyby interpunkcja nie odstawała od ogólnie przyjętych standardów, opowiadanie byłoby naprawdę przednie stylistycznie. Nawet powtórzenia idealnie się wpasowują.
Co do samej fabuły... W sumie nie wiem. Zastanawiam się, czy odgrywa ona jakąkolwiek rolę? No właśnie... Fabuła jest chyba wyłącznie łącznikiem scen, w których autor mógł zawrzeć zaplanowaną dozę absurdu.

Burza gwałtownie trwała nadal -> ?
Ok... po przeczytanie tego dalej zaczynam dochodzić do wniosku, że ta burza to chyba specjalnie. Nie mój aspekt absurdu.

Jak poćwiczysz nad subtelnością stylu, to będziesz pisał znakomite parodie.
Chciałbym też zobaczyć jakiś "normalny" tekst w twoim wykonaniu.

Gwałciwać proszę mi mózgu nie.

 Uhm, kiedyś dla żartu popełniłam coś podobnego:
http://esensja.blox.pl/2008/08/Jak-napisac-bardzo-zle-opowiadanie.html

 Glen miał pół pierścienia, który nosił na palcu małej ręki. Drugie pół ofiarował tymczasem Dorocie. – Po co to „tymczasem”?

 

Glen nie wiedział, że kolejna połowa pierścienia jest w paskudnych, niczym trzy węże czyhające na królika, rękach okrutnego i jakże potwornego Stevena. – To ile połówek miał ten pierścień? Jedną miał on, drugą Dorota. Dwie połówki = całość. To skąd ta trzecia?

 

Nie miał przecież nic, co mogłoby mu posłużyć do schwytania moreli. – żywe były i uciekały te morele? Do zerwania chyba…

 

Co mógł zrobić, aby dobyć moreli? – Dobyć, to można miecza. Morele były na drzewie, więc mógł do nich co najwyżej sięgnąć.

 

Morela z magicznego lasu i magicznego drzewa moreli miała magiczne właściwości. Magiczne właściwości te miały pokonać okrutnego Stevena, który czyhał w zanadrzu nad Dorotą. – W zanadrzu można mieć coś schowanego, np. Mam  w zanadrzu jeszcze kilka granatów. Ale czyhać na kogoś z zanadrza?

 

Chciał zdobyć trzecią połowę pierścienia. – Połowy, to dwie części.

 

Las tętnił swoim życiem. Gdzieniegdzie przebiegały zwierzęta, a tudzież ptaki. – Tudzież = oraz. Więc trochę niefortunnie to użyte. Ew to „a” wywal.

 

To ja do ostatniego wymienionego zdania doszedłem i zwątpiłem. W ogóle mi sie nie podobało. Ten styl mi w ogóle nie podszedł, a także poczucie humoru i rozwlekłe porównania, z tymi makami na przykład... Nie moje klimaty.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti, nie czepiaj się kwintesencji sublimatu subtelnej esencji subpoezji.

Ok, już nic nie mówię (piszę) ;P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Taki absurd można znieść w miniaturze na max. 1 stronę. W większych ilościach staje się nie dość, że męczące, to i bezsensowne. 

Mnie natomiast styl nie podchodzi. Musiałoby być opowiadanie napisane poprawnie, bo z tyloma błędami ciężko, delikatnie mówiąc, się czyta. Pozdr.

Nowa Fantastyka