- Opowiadanie: Jastek Telica - Tkaczka

Tkaczka

Jako gatunek stoi fantasy, ale najbardziej to obyczajówka.

Inna wersja Pobłogosławionej i Las wie. Z taką różnicą, że kilka wydarzeń więcej, więc rozdziały cztery, inaczej byłyby dwa.

Tekst niegotowy, jestem w trakcie pracy nad nim i w taki sposób siebie motywuję. Z łapanek zatem nie skorzystam, ale jeśli ktoś napisze mi o rozwoju bohaterów, scenach i tym podobnych ogólnikach, będę wdzięczny.

Ciekawe, czy tym razem będzie to miła lektura?

 

15.08.2023

Dodałem zażycki w trzecim rozdziale i od razu parę tysięcy znaków więcej.

 

16.08.2023

W czwartym rozdziale gaik dodałem, więc o trzy tysiące znaków więcej.

I na razie z dopiskami koniec, bo szczęśliwie przenoszę się do kolejnych rozdziałów.

 

31.12.2023

Ponieważ mam nową wersję i lepszą, to podmieniam starą.

Oceny

Tkaczka

Rozdział pierwszy – Radość była

 

Muzykowanie sprawia radość i słodzi gorycz swarów, ale nade wszystko z wielu tworzy jedno.

Śpiewała wspólnota.

Mężczyźni zajęli prawą stronę, skromniejszą i ciemniejszą, niewiasty z dziećmi drugą. Tu jasno było od słonka, a poza tym zdobnie przez mnogość kobierców na ścianach i kwiatów po prostu wetkniętych w każdą szparę. Świeżych i rozpraszających zaduch tworzony przez zgromadzoną rzeszę. Czasem poszczególne chóry nie wchodziły sobie w paradę, ale zwykle nakładały się na siebie nawzajem, tworząc przedziwną mieszaninę.

Z pozoru uszy kaleczącą.

Za to zgodną.

I ładną w gruncie rzeczy.

Kiedy się wsłuchała, te głosy brzmiały dokładnie, jak trzeba, nie dodałaby żadnego dźwięku, a jednak sama pospieszyła z własnym, tylko dlatego, bo się zapomniała.

Zwykle pół zapału w takie harce wkładała, Nie żeby ich nie lubiła. Ale…

Ona jedyna.

Wyjątkowa.

Takim łatwo oceniać innych.

Wolała, wszakże, nie. Czyż w istocie nie przynależy do wspólnoty?

Po swojej stronie miała ciaśniej, za wiele dzieciaków pchało się pod łokcie. Kopa co najmniej. Każde na dodatek chciało uzyskać widok jak najlepszy, a skoro wzrostu nie dostawało, to usiłowały przecisnąć się jak najbliżej. I dyszały. Obok Dobrożka, dobra przyjaciółka kłopot miała prawdziwy ze swoim, to znaczy nie ze swoim, rodzicielskim przychówkiem, dla siebie braciszkiem.

Utrapienie!

– No, stój! – syknęła i na ramiona ręce położyła.

Ale urwis się wiercił.

Mały, a zawzięty. Za ucho porządnie nie wytargany, przez to buntowniczy. Rozpuszczony zawsze przez nadmiar pobłażania.

U chłopców!

– Stój, mówię!

Matka szturchnęła jedno i drugie.

– Cichajcie obydwoje! – zawarczała.

Dobrożka zasapała, chmyzowi jednak nic. On swoje dalej. Pociągnęła go więc za łapę.

Akurat opór w nim wezbrał.

– Wychodzimy! – zarządziła.

– Nie chcę! – zbuntował się.

Siłą go wyniosła.

A Bognie w brzuchu zaburczało.

– No co?! – zdumiała się.

Surmy prawdziwe w środku zagrzmiały, że mury zwalać, na szczęście odśpiewywany hymn je zagłuszył, a udał się śpiewakom. Z trudem mieścił go budynek bożnicy. Na ściany napierał, radośnie pomalowane, ozdobione figurami świątków i porożem zwierzyny, oraz miriadami kwiecia, a to luźno złożonego, a to splecionego w wieńce i wiązanki, czasem i korony nasadzone na głowy bożątków.

Wszystko tu dobrane dla obfitości i świąteczne.

Toż taki dzień.

Lud się zebrał pobożny i przejęty, ale na stan zważający. Jednakże ci najznaczniejsi znaleźli sobie lepsze miejsca, aż zazdrość brała. Tam przestronniej, tchu można zaczerpnąć, a mąż żonę podtrzyma, kiedy jej słabo. Jasnowłosą oczywiście, z brzuchem wielkim. On zaś jak samo słońce, kiedy na niego promyki padały przez kolorowane szybki okien, to błyszczał niby istota niebiańska. Szkiełka umiały takie cuda wyprawiać. Każda gromada od siebie na nie łożyła, a o jedyne w swoim rodzaju zabiegała, by sąsiadów przewyższyć.

Niech wiedzą kto znaczniejszy.

Co prawda nie udało się.

Mistrz, co składał szybki, znał się na rzeczy, sztuki dla ludzkiej pychy nie porzucił, harmonijnie mu wyszło, choć wielu najbardziej na własne szkiełka patrzyło i je miało za najpiękniejsze. Co bliskie, zawsze takie.

Dziewczynie znowu w brzuchu zaburczało.

Sapnęła.

Ze świtem do bożnicy pospieszyła, zresztą jak wszyscy tutaj, nic nie zjadła, bo czasu żal tracić, więc ledwie jakieś korale znalazła, lecz kiedy patrzyła na tę jasnowłosą, choć z brzuchem, to jednak rozumiała, że na nic wszystkie starania. Tamta oświetlona, jasna, przez to zawsze śliczniejsza, a nie jakaś czarna niby od smolarzy, z włosami ciemniejszymi od nocy.

Czysta niesprawiedliwość.

Zabrzmiał nowy hymn, już ostatni. Żal, pośpiewałoby się ze wszystkimi. Jednym będąc. Czasem wyjdzie. Ale z tyłu nastąpiło poruszenie.

A jakże, smykom nudne pobożne praktyki, a pijusom doskwierała marskość suchych trzewi. Jednych ochota gnała do figli, drugich nieludzkie pragnienie do gąsiorka. Starali się wydostawać chyłkiem, ale podobne podchody nigdy w ciszy, zawsze syki, po których takie spojrzenia, co w kamień mogłyby obracać żywe ciało. Cni gospodarze ciężko wzdychali, a kułaki zaciskali. Co prawda w środku musieli wykazać się niejaką wstrzemięźliwością. Źle po łbie dać w bożnicy. Wtedy żadne świętowanie.

Śpiewy się urwały, ludzie głowy pochylili świątek wygłosił ostatnie błogosławieństwo.

Koniec.

Wolno doma.

Nie od razu ruszono, świętość nie odstępowała z nagła. Zagościła w ludzkich sercach. Ale kapłan wyprawiał.

– Idźcie, dobrzy ludzie. Idźcie, boże błogosławieństwo niosąc całemu stworzeniu.

Pora każdemu do siebie, boży człek też po tych wszystkich świętościach odetchnąć musi.

I zwyczajnie na ławie przysiąść w cieniu i chłodku.

No i poszli. Choć najpierw do ognia udali, by cisnąwszy się wokół niego pobierać rozżarzone węgle, które poniosą do domu, by nowy płomień w piecu rozpaliwszy, podtrzymywać go przez resztę roku. W nim łaska i boża opieka. Kładli na ołtarz witki brzozowe. Zostaną wetknięte w len i zboże na polu, w domu umieszczone w kątach. Odgonią złe moce.

Kiedy dopełniono obrządku, to już wszyscy zaczęli gromadnie tłoczyć się w drzwiach, ale zważając na siebie, powoli i dostojnie. Nie uchodzi inaczej.

Na zewnątrz rozbrzmiały rozmowy, zaproszenia w gościnę i śmiechy, że rok udany i oby kolejny nie gorszy. Przy każdych świętach podobnie gadano, więc co najmniej kilka razy od wiosny do wiosny, ale bogów mus chwalić.

W zamian oni pochwalą albo przynajmniej gniewny osąd złagodzą.

Bogna podeszła do Dobrożki, ona trzymała za rączkę marudnego dzieciaka.

– Skaranie z nim boże – rzekła, spocona jak mysz. – Masz szczęście, że swoich braciszków doma zostawiłaś.

– Bo najstarszy z nich za mnie rodzeństwa popilnuje.

– A ja bym tego swego piekielnika w wiadrze utopiła. Czort prawdziwy.

– Bo nie twój.

Opiekunka sapnęła.

– Dola niech uchowa, by podobnego urodzić. Może on podmieniony? Niechże ci się przypatrzę, licho utrapione – pochyliła się nad braciszkiem. – Dziwożona cię podrzuciła?

– Ciebie chyba! – prychnął łobuziak.

– Skórę ci trzeba przetrzepać, boginica na wrzaski własnego bachora uszu zatknąć nie umie. Zaraz cię zabierze.

– Ciebie zabierze! Puszczaj!

Nadeszli rodzice.

– A wy to spokoju nigdy zachować nie umiecie? Wstyd przed sąsiadami. Ty, Dobrożka, dojrzała już panna, jakiego kawalera znajdziesz, kiedyś taka nieobyczajna?

Dziewczyna spąsowiała.

Ulitowali się. Matka wzięła chłopczyka za rączkę. Ten uśmiechnął się od ucha do ucha, przytulił do jej nogi, ale odwrócił główkę i wystawił język siostrze.

Diablę!

Dobrożka oddychała ciężko.

– I tak zawsze – zaczęła od narzekań. – Wszystko moja wina, a to ten podstępny smark wystawia mnie na złe języki. Widziałaś, do matuli się uśmiecha, łasi, a do mnie co? Jęzor! Długi jak u krowy. Wyrwać obrazę boską. Istna paskuda!

– Już daj spokój. Poszli sobie.

Dziewczyna kręciła głową, jakoś nie umiała dojść do siebie, wciąż gniew w niej się kotłował i całe wnętrze poruszał.

– No, ale ty, jak słonko świecisz.

Bogna uśmiechnęła się, choć serce ją zakłuło, nawet chwalona wiedziała, że kto inny świecił.

– A gdzie tam, kopa urodziwszych.

– Ty, ty, ty – pogroziła palcem przyjaciółka. – Bo ci kto uwierzy! Czerwone korale założyłaś, bo wiesz, że z tym liczkiem bielutkim to najpiękniejsze zestawienie. Że też udaje ci się takie zachować. No, no, moje od słońca ogorzałe.

– Bo w lesie siedzę, w cieniu. Nic nadzwyczajnego. Świętuj, ciesz się, na mnie pora.

– A odwiedź mnie.

– Dzisiaj? Do ziomków pójdziesz, a ja wokół braciszków i siostrzyczek będę musiała latać. Skrzydła tylko sobie przyprawić i za ptaszka mogłabym robić. Bądź zdrowa.

I poszła, a przechodząc obok tak gołowąsych junaków, jak i poważnych gospodarzy, uśmiechała się. Jedni i drudzy nie odrywali oczu od krasnej dziewczyny, która może nie jaśniała jak słoneczko, bo włosy miała czarniejsze niż skrzydło kruka, to jednakże sprawiała, iż każdemu nogi podrygiwały i wzbierała ochota do tańca. Nawet muzyka im grała, choć taka której uchem nie usłyszysz, ona woli przemawiać wprost do serca.

 

* * *

 

Przepiękne kwiaty rosły nad rzeką, gdzie woda stała, bo zakole tworzyło rzetelną zatokę.

– Ładne jesteście – zamruczała do nich.

Odpowiedziały:

– Ty bardziej.

Oczywiście nie mówiły wprost, inaczej, po swojemu, motyle i pszczółki przywabiając.

I ją też.

Tatuś się ucieszy, ileż pożytku!

Przysiadła. Zerwała pierwszy kwiatek, a do niego dobrała drugi, trzeci, a wkrótce dziesiąty, zaś paluszki śmigały wokół łodyżek splatając je ze sobą tak umiejętnie, że obręcz powstała. Najcudowniejsza, bo przyozdobiona barwnymi płatkami. Dobrała jeszcze kilka roślinek, już nie tylko kwiatków. Spojrzała.

Wzruszyła ramionami.

– Całkiem nie.

Poprawiła to i owo.

– Jeszcze gorzej! – prychnęła.

Po czym się roześmiała. Tu ujęła, tam dodała. Paluszki śmigały, że skrzydełka pszczółki mniej raźne, aż wreszcie się ze wszystkim uporała. Cóż za zgrabna robotnica!

– No, nareszcie!

Nałożyła wianek na głowę. Spojrzała w wodę.

– Ależ tam cudna panna!

Z wody uśmiechała się słodka kusicielka.

Nie wolno nigdy takiej wierzyć.

Chłopcom.

Wszyscy przepadną!

– To ja – rzekła, podskoczyła i zakręciła w pląsie, a ręce wyciągnęła do słonka. – Uśmiechnij się do mnie!

Żarem oblewało.

 

* * *

 

Miłbart oglądał sprzęt. Zawsze przy tym.

Pracuś.

Nie truteń!

Chrząknęła.

Spojrzał i uśmiechnął do córki. Nigdy nie omieszkał okazać jej swej przychylności.

– Ze święta wracasz?

– A wy doma zostaliście?

– Jakaś ty domyślna.

– Wy też.

– Wianek nowy na głowie.

– Wracając go sobie sprawiłam. Prawda, że udany?

– W tobie wszystko udane. Dar.

– A wam praca w rękach się pali.

– Mam nadzieję, choć bynajmniej nie za nią idę.

Przyjrzała się uważnie. Siekierka leżała obok, powróz oglądał, sprawdzał, czy mocny. Zawsze tak przed wyjściem.

Kłamie?

Ojciec?!

– To nie rozumiem – oznajmiła.

– Sznur byle jaki. Zaraz zawiedzie.

Rzeczywiście zdawał się cokolwiek postrzępiony.

– To nowy sobie uplećcie.

– Jak ty wianek? Kiedy stary zesterany, to lepszy rączkami sprawisz?

– No wiecie?! – oburzyła się.

– To żart. Ja tam wolę po powróz pójść do mistrza. Sprawniejszy to plątacz ode mnie.

– Do grodu idziecie?

– Tam najlepsi majstrowie. W kupie siedzą, jeden drugiego chce prześcignąć. Jest z czego wybierać.

– Byle tylko od święta się wykręcić!

– Ja? Toż zawołany ze mnie biesiadnik. Od stołu nie wstaję, chyba, że do tańców.

– Zawsze uciekacie.

– Późną wiosną, latem i wczesną jesienią. Kiedy indziej, nigdy!

– Tak, bo słota do lasu nie puszcza, do pszczółek.

– Ich poniechać nie wolno. Skrzywdzi maleństwo wróg większy i zjadliwy. Po to ja urosłem ponad nie, by im się krzywda nie działa. A do tego powróz potrzebny. On pomaga.

– Krępować.

– Wiąże. Ludzi także.

– Niektórych na wieki, też na drzewa idą.

– Córko! – wykrzyknął wzburzony ojciec.

– Toż żart – odpowiedziała przekornie.

– Nie z takich rzeczy. Z nich nigdy! To groza największa na siebie i na swoich zło sprowadzić. Losu zawiązywać nie wolno, z nim mus się borykać i nie poddawać słabości. Ty to wiedz!

– Wiem, ojcze.

– Więc ja cię proszę z takich rzeczy nie żartuj. Nie wiadomo, kiedy śmieszyć przestaną i w przeciwieństwo zabawy obrócą.

– Dobrze, dobrze. Wyrwało mi się. To, kiedy wracacie, gród nieblisko?

– Zejdą mi ze dwa dni.

– Akurat święto minie.

– Pszczółek i tak bym nie doglądał. Pełnia, a w taki czas lepiej do lasu nie załazić, choćby znajomego. Ja losu na próżno nie kuszę. Podejdę do grodu, sprawy obgadam, może co nowego usłyszę. Warto wiedzieć, a skoro taki czas, to nie stracę go, a wykorzystam pożytecznie.

– A jak rój w pasiece się wam wyroi?

– Nie, ta rzecz dopilnowana. Znasz mnie. Późne słabe, lepiej takich nie trzymać, ale niszczyć grzech, to nie dopuszczam, by jakiś mnie zaskoczył, nie w porę spłodzony. O, niedoczekanie jego!

– Wy jak nie w robocie, to myślami przy robocie.

– I ty się urobisz.

– Świętowaniem?

– Jeszcze się to pokaże.

– A matka wam da!

Zaśmiał się.

– Ona pewnie tam z somsiadkami gada.

– Skończy.

– Wtedy mnie już tu nie zastanie.

– Aleście chytrzy! – dziewczyna pokręciła głową. – Obyście więcej na tym nie stracili, wiadomo jak to z takimi obrotnymi, dwakroć płacą.

– Słusznie prawisz. Toteż posłucham ciebie, mądra córeczko i czmychnę czym prędzej, przez co sianem wykpię.

I poszedł.

Bogna machała głową, patrząc, jak raźno przebiera nogami.

 

* * *

 

Gościgniewa wpadła na podwórze, jakby po ogień pędziła.

– Mądry tatko – zamruczała do siebie Bogna. – W porę uciekł. Że też ja w jego ślady nie poszłam…

Od razu pożałowała.

– A stary, gdzie? – wykrzyknęła matka.

– Do grodu poszedł.

– Do grodu? Dziś? Niby po co?

– Powróz musi sobie nowy sprawić, bo stary do niczego.

– Uplótłby w wolnym czasie. A bo to mu go brak? Przy pszczołach żadna robota.

– Żyjemy z niej.

Matka westchnęła.

– Bylibyśmy bogatsi, gdyby za zbytkami, jak ten powróz, do grodu nie łaził. A to rąk brak mu własnych?

– Woli majstrowych zażyć.

– No tak, byle z chaty zemknąć. Tylko by łaził i mruczał. Miś nie człek. Każdy powód dobry, choćby powróz postrzępiony, a gadała matula, żebym za solidnego gospodarza się wydała. Mnie jakiś bartnik się zamarzył, bo słodki. Mam teraz za swoje.

Dojrzała syna. Najstarszego, junaka prawie, w każdym razie z pejczem w garści i miną bardzo ważną.

– A ty, gdzie? – przyskoczyła do niego.

Wskazał na przybór do poganiania.

– Języka w gębie zabrakło? – nie przestawała napadać.

– Nie rozumiecie? Zrozumiale pokazuję. Do krów idę.

– Do jakich krów?

– Na pastwisku wypasanych – wycedził. – Dogadałem się, że jak moi z bożnicy wrócą, to ich podmienię, by świętowania zażyli. Nie godzi się inaczej.

– A kto takie prawa ustanawia?

– Gromada, matko. Ja się od jej praw nie wykręcam. Ja przestrzegam.

– No, całkiem w starego się wdał. Byle tylko z chałupy uciec.

– Ojciec za sprawami poszedł.

– Zawsze w święta chodzi.

– Zimą w każdej zabawie bierze udział.

– Byle doma nie posiedzieć. Już ja was znam. Stworzeni zostaliście na skaranie niewieściego plemienia.

– Matko, nie wydziwiajcie. Bydełko bez nadzoru nie może zostać i każdy od siebie powinien się dołożyć. To się dokładam, by pustego gadania nie słuchać.

– Darmo na takiego języka strzępić! – zawarczała Gościgniewa. – Całkiem jak stary, tysiąc wykrętnych wywodów.

– Wcale nie jak ojciec.

– Toż słyszę.

– Ojciec – zaczął objaśnienia Domarad – bartnikiem. W żadnej mierze nie zamierzam go naśladować. Gospodarzem na łanach zostanę. Wprawiam się tymczasem, pasterząc. Coś tam wytnę przy okazji, snycerstwo przystoi podczas takiego zajęcia. A czas tracić grzech, to go wykorzystam w dwójnasób.

– W dwójnasób? Raz wystarczy. A ty pomyśl kto po ojcu barcie weźmie?

Syn westchnął i głową pokręcił.

Że niby taki dojrzały, że głupstwa musi nieobeznanemu tłumaczyć.

– Dość młodszego rodzeństwa.

– Oj, wykręcasz się. Dziedzictwa, co po ojcu ci się prawnie należy, wyrzekasz niepoczciwie.

– Matko, sameście przed chwilą na tatka wydziwiali, żeście na tym zamążpójściu mało zyskali. To się namyślcie, siak czy owak.

– O patrzcie, jaki mędrek! A kto tatarakiem wyłoży podcienie i ścieżki, by złe nie przylazło?

Wzruszył ramionami.

– Wy, jako zawsze.

– To męska robota.

– Którą dzielnie rok w rok odprawiacie. To z Bogiem bywajcie, bo do wieczora nam ta pusta gadka zejdzie.

Poszedł.

Matka za boki się wzięła.

– Słyszeliście ludzie? Ale to pyskate. Ledwie od cycka odstawiony, jeszcze mleko pod nosem nie wyschło, a już jak stary gada. Świat diabli biorą, ani chybi, to ich sprawka. A ty czego stoisz jak jałowica? – zwróciła się do Bogny.

– Toż ledwie wróciłam – odpowiedziała dziewczyna. – Chwilę przed wami.

– A dzieciaki oporządzone?

– Matko, kiedy? Domek z nimi siedział, pilnował, by czego nie zmajstrowały. Pierwsze do tego.

– Chłopak upilnował? Dziewczyno, czyś ty szaleju się objadła? Ten swój rzemyk poprawiał. Pewnie żadne ani nie nakarmione, ani umyte. Brudasy, których wstyd ludziom na oczy pokazać. Zaraz wydziwianie. Z kumami ugadałam, że do nich zajdziemy, ale wilczków w gościnę nie przyprowadzę. Ludzi obiecałam.

– Już idę!

– A żwawo! Do wieczora czas zejdzie, tak się guzdrasz. Żadnego kawalera sobie nie przygruchasz, gołąbeczko, zanadtoś opieszała.

– A nie potrzebuję.

– O, jaka harda! Poczekaj, długie noce zimowe dadzą ci się we znaki, kiedy nikt cię nie ogrzeje.

– W piecu napalę.

– Oby twój nie wystygł!

Bogna machnęła ręką. Matka zawsze miała dziesięć słów na jedno. Nie przegadasz Gościgniewy, głupi, który próbuje.

Przestała. Z rodzeństwem przeprawa, ale już z nim wolała niż te nieustające połajanki.

Matka tymczasem zajęła się tatarakiem, ale również brzozowymi i wierzbowymi witkami, które dzielnie wtykała w ziemię, by ona uświęcona została i przed złem chroniła. Niech ono się nie zalęgnie w gospodarstwie troskliwie doglądanym przez bogobojnych domowników.

 

* * *

 

Przez kolejnych kilka godzin Bogna nie przysiadła. Stale w ruchu, pot ciekł, nogi zdążyły rozboleć. W gardle sucho, a sił zaczęło nie dostawać, bo zjeść nie mogła jak człowiek.

Za co ta męka?

Za to, że matka sobie siedziała. Gadała z kumoszkami, klaskała w ręce, narzekała na męża latawca, syna świszczypałę i niezdarną córkę, z której żadnej wyręki.

– To jak ja mam zdrowa być? – pytała kuzynki.

Wzdychały, swoimi nieszczęściami równo obdzielone. Taki to już świat, że niewiasta wiecznie zabiegana i na mocnym ramieniu nie zdoła się oprzeć. Własne musi sobie wyrobić.

Wyrabiały, piwko popijały, miodu nie żałowały, kołacze znikały, nie wiadomo, kiedy.

Dzieciska za to sobie używały.

I żarły.

Ze stołu co popadnie, z trawy boży chlebek i łodyżki mięciutkie. Gęby zielone, brzuszki miękkie i wrażliwe. Najmniej piach na to pomagał, bo takiego również sobie nie odmawiały. Smakowało im wszystko. Giezełka dawno upaprane, gęby brudne, jakby nigdy wody nie widziały.

Wszystko na Bogninej głowie.

Biegała od jednego smarka do drugiego bębna. Temu pyszczek myła, tamtemu gatki zmieniała, bo pobrudził je zasraniec.

– Piachu nie jedz! – warczała.

– Nie jem! – prychał, właśnie tym piachem w oczy.

Kolejny w jakimś krowim placku grzebał raz ręką raz patykiem.

I śmiał się, odchody rozrzucając wokoło.

Bies!

I później wiadomo co.

Womitowanie!

Nieco spokoju zyskała, kiedy matki zebrały towarzystwo na wspólne modły i świąteczny obiad po nich. Kilka klapsów wywołało łzy, następne je uciszyły. Mordki zostały przystojnie obmyte, a gatki zmienione. Leżały na boku przygotowane właśnie na taką okazję, wiadomo, tak zawsze, że bez zapasu na złe czasy nic.

Bogna przysiadła. Dyszała jak pies zganiany.

– No, no, masz ty się – zauważyła Dobrożka.

– Już nie świecę?

– Jak zachodzące słoneczko.

– Takam czerwona? Widzisz, ty masz jednego bachora, ja całe stadko. Tyle biegania, że pojeść jak człowiek nie zdołałam.

Przyjaciółka przyjrzała się uważnie.

– Toż jesz cały czas – zauważyła.

Bogna głową pokręciła.

– Niemożliwe, kiedy?

– Jak przelecisz, to zaraz coś chwycisz i dalej biegniesz.

Bartnikówna zaśmiała się gorzko.

– Widzisz, wcale nie zauważyłam. Cały dzień od jednego smrodka, do drugiego zasrańca. Ale teraz sobie podjem, głodnam jak wilk!

I rzuciła się na jedzenie.

Smakowało jej wszystko i niczego sobie nie żałowała, mieszając wszystkie smaki. Kołacz do kiełbasy, miodek do podpiwka, sok z porzeczek do kapusty i więcej, byle więcej. Dobrożka, przyglądająca się temu, buchała śmiechem jak z dziwowiska. Bogna też, ale nagle przestała.

Zerwała się.

– Co ci? – spytała zlękniona przyjaciółka.

Dziewczyna już stała za stodółką, a wszystko jej się w środku kręciło. Wzbierało, napierało, w trzewiach harce urządzało.

Spociła się jak mysz.

Poczuła, że umiera.

Po czym wyrzuciła, co zjadła.

I nie przestawała, nie przestawała. Życie uchodziło.

Wiedziała, że umiera.

Przeżyła.

Ale długo stała i oddychała z trudem.

– A tom sobie dogodziła! – zajęczała.

Blada jak śmierć wróciła do grona biesiadników.

Dobrożka pokręciła głową.

– Za dużo dobrego. Tak nie wolno.

– Za jednym zamachem chciałam sobie wszystko odbić.

– Mus bardziej umiarkowanie.

– Wiem, to przez tych czortów. Czy ja się na niańkę pisałam? Za co mnie takie nieszczęście spotyka? To niesprawiedliwe!

– Poczekaj aż własnego brzdąca zaczniesz matce podrzucać, by twoje krzywdy wyrównał na babce. Na pewno wydoli.

Bogna prychnęła.

– Oj, godnie odpłaci on za mnie!

Pośmiały się, jeszcze chwilę posiedziały, ale wieczór szedł, a wraz z nim pora, by do domu wracać.

 

* * *

 

Przed chatą sobie przysiadła i na drogę patrzyła.

Nigdzie nie musiała.

Tatko nie wracał, ale akurat to nie dziwne. W grodzie posiedzi do jutra, nagada się dość, na tamtejsze nowiny popatrzy, a później przyniesie takie wynalazki, z których ziomkowie śmiać się będą i wydziwiać bez nijakiej miary.

– Ale cuda! – zamachają przy tym głowami.

Lecz później nie znajdziesz ni jednego, który by ich wiernie nie naśladował. Choć w skrytości.

Słonko kłoniło się do snu, choć jeszcze nie ciemniało. Tym bardziej, że Miłomira przechodziła.

Sama, nie masz przy niej męża, też pośród gromady został, ona wolała do siebie, za wydatny brzuch się trzymając, znak błogosławieństwa.

Jaśniała oczywiście, czysta zazdrość brała, bo uroda, mimo ciąży, ni łuta mniejsza. Liczko pobłogosławionej promienie słało, oczy nawet z daleka błyszczały czystym błękitem.

Piękna!

Bogna sapnęła: żeby tak dorównać!

Tamta poszła swoją drogą. Daleko nie ma. Bezpiecznie. Zbójów w okolicy nie częstowano kołaczami, nie zalęgli się, póki co, a i przyszłość nic innego nie obiecywała. Nikt nie tęsknił do tych szkodników.

No, a młodej bartnikównie przedziwnie smutno!

Swego brzucha dotknęła.

Zamknęła oczy.

Jaki on twardy!

Zerwała się.

– Nie może być! – jęknęła.

Szybko policzyła, a w jej środku coś rosło i rosło.

Czysta groza.

 

 

Rozdział drugi – Po ratunek ruszyła

 

Miłomira ledwie postawiła parę kroków poza ostatnie zabudowania wioski, kiedy całkiem opadła z sił.

Dobrze wiedziała, kogo obwinić za tę nagłą słabość.

Ze sobą wiodła sprawcę.

Dotknęła brzucha.

– Ty, zdrajco – przemówiła czule do maleństwa w środku. – Jeszcze na świat noska nie wychyliłeś, a już matce dokuczasz?

Coś tam zastukało, przez co w krtani uwięzło, no i pieczenie przemówiło zapoznanym językiem, zgagą.

Zaśmiała się.

– Mówisz, że trzeba matce przysiąść? – spytała dziecinę w łonie.

Wyrozumiała była dla tego maleństwa, choć pomysł nie podobał jej się wcale. Pozostała spora droga do przebycia, a choć własnemu zdrowiu nic nie dolegało, na brak sił nigdy się nie skarżyła, nogi były mocne, to jednak dzisiaj inaczej. A radzili gospodarze:

– Zostań, Miłka, z nami. Jak słonko świecisz.

Jasna była, świetlista, mówiono.

– Do siebie muszę – odpowiadała. – Jaromysł wam towarzystwa dotrzyma. I za troje wydoli.

– Gdzie zaś ci tam iść? Noc zaraz.

– Dlatego do domu muszę.

– A jak ustaniesz?

– Nigdy się przedtem nie zdarzyło, czemu niby teraz?

Swoje wiedzieli, na jej brzuch patrząc. Ona jednak swoje zdanie za lepsze miała, tamto w środku od początku należało wdrażać w obowiązki, by słabości u zarania zwalczyć. Nie żywiła dla nich litości. No i sił jej dostawało w dwójnasób.

Tak się jej przynajmniej wtedy zdawało.

Popatrzyła za siebie. Zabudowania bartników o krok. Czuła, że pośród ludzi natychmiast siły odzyska.

Ale we własnych oczach szacunek straci, pozwalając duchowi upaść.

– Do domu trzeba! – rzekła silnie.

Zrobiła krok.

Po czym się rozejrzała, pniaczek w pobliżu, świeży dość, korzenie wokół niego kręte i grube.

Nęcił.

Pokręciła głową.

Lecz sił nie znalazła.

Przysiadła.

Westchnęła i suknię wygładziła.

– Tylko chwilę – rzekła do tej hardości wewnątrz siebie, która nakazywała nigdy nie uznawać własnej niemocy słabości. – Odsapnę i w drogę. Nic to przecież zdrożnego.

Tamto ze środka wołało:

– A to się jeszcze okaże.

– No, nie strasz.

Złożyła ręce na brzuchu. Spory, rzadko taki bywa, bo do porodu daleko. Ale u jednych większy, u drugich mniejszy. Zawsze błogosławieństwo, a skoro brzuch wielki, znaczy dzieciątku wewnątrz niczego nie brak. A to najważniejsze.

Oddychała spokojnie, czuła się mocniejsza, a choć nie minęło wiele czasu, jednakże pociemniało. Las wokoło nieco przerażający, choć domy bliziutko.

– To w drogę!

Pniaczek wygodny. Nic, tylko siedzieć.

Niby bies kusił.

Na to sposób miała.

Powstała żwawo.

Ale taki ból zaczął rwać, że oczy zaćmił. Krew waliła w skroniach, a ręce drżały. Z ogromnym lękiem chwyciła się za brzuch, w strachu, że czas nadszedł, choć o wiele miesięcy za wcześnie, przez co dziecko straci.

Pomocy!

Ale nie krzyknęła. Co prawda tylko dlatego, że w gardle zaschło. Wieś tuż, a przyjdzie zginąć, bo kto wybierze się do lasu nocą, tym bardziej w czasie pełni? Każdy doma siedzi, woląc duszy nie wystawiać na szwank.

Znowu przysiadła.

Niczego to złego nie zrodziło. Przeczucie, wołające, by ruszać przed siebie, z lęku zrodzone, kłamało. Krew nie popłynęła spomiędzy nóg, dziecko przetrwało. Nigdzie się nie wybierało.

Otarła pot z czoła.

– Ale wydziwiam! – uznała.

Klepnęła się po udach.

Aż zrozumiała, że ktoś jej źle życzy lub patrzy złym okiem.

Stężała.

Zwierzak stał na ścieżce i gapił się wielgachnymi ślepiami, w których ni śladu strachu, za to ogromne, niepojęte zaciekawienie, choć to nie ono powinno przeważać. Stanowczo nie. Chyba, że wściekły.

Lub udaje, bo oto sam Zły we własnej osobie przebrany w szatki niewinności.

Nie wyglądał, stał tam tylko.

– A ty co tu robisz, mizeraku? – zwróciła się doń. – Niewczesna twa odwaga, bo ludzkie sadyby o krok, a dzikie stworzenia nie powinny zaglądać na uporządkowane podwórka, bo żadnych korzyści nie znajdą, przeciwnie, biedy sobie napytają. A tu pasieka niedaleko, mocny w niej bartnik gospodarzy. Chyba miodku nie zamierzasz mu podkradać? Nie twoja natura, tyś nie kuna. Ale i tak strzeż się.

Czworonoga nie przestraszyła gadka, wciąż wzrok wślipiał.

Powstała, cofnął się o krok.

Skłonił ją do śmiechu.

– Jużeś nie taki odważny? – zauważyła.

On gębusią ruszał, tak zwykle zdarza się jemu rodzajowi. Sarna przecież nie za duża, świat oglądająca wielkimi oczyma, które najniewinniejsze na świecie, a jednak od przemocy nie uchronią.

– No, zmykaj! – machnęła ręką.

Zwierzak postąpił bardziej do tyłu. Stał na skraju drzew, ale nie uciekał. Nie widząc ruchu ze strony człowieka, znowu wysunął się na drogę i to o wiele dalej. Śmiały był.

– A to dziwowisko! – parsknęła. – Ty mnie się wcale nie boisz?

Zwierzę patrzyło, a w jego oczach przeważało szczere zdumienie. Niby czego miał się bać?

– Mądryś ty, a może wcale nie tym jesteś, kim się zdajesz?

Postąpił jeszcze ze dwa kroki.

Bóle minęły, troska o dziecię przestała dręczyć, tak w siły wezbrała, że wierzyła, iż droga na kraj świata nie okazałaby się za daleka. A co tam! Doszłaby łatwo.

Ruszyła.

Sarna natychmiast odstąpiła o kilka kroków, ale nie zemknęła między drzewa, nie chowała się w mrok, patrzyła na idącą. A ona przystanęła. Wyciągnęła rękę.

Zwierzę wyprostowało się, wysunęło pyszczek.

Podejdzie – pomyślała Miłomira.

Nie podeszło.

Jednak mądre.

– Dzięki – rzekła młoda niewiasta. – Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś. Do rana pewnie bym tak siedziała niezdolna kroku zrobić. A teraz wiem, że to słabość tylko była. Przyssie się, nie wiadomo, kiedy, nie wiadomo skąd się biorąc, żerując na strachu, na którym rośnie, w ludzkie serce wsączając niewiarę. Zmora! Mnie prostej słabości ulegać nie wolno! A tobie radzę, do ludzi nie idź, czyś ty sarna, czy tam kto inny. Tak cię wrodzonej dzikości pozbawią, że zapłaczesz.

Zwierzak gębą ruszał, może rozumiał, może nie. Patrzył, a ona poszła. Nie tylko od ludzkiej wspólnoty wsparcie otrzymywała. Kiedy potrzebowała, przybywało i skąd indziej. Rozumny skorzysta, choć wszystkiego nie pojmie, wie, jednakże, że jeśli serca posłucha, na to, co inne, go nie zamknie, przesądy odpędzi, a wtedy dostanie więcej niźli sobie zamarzył.

 

* * *

 

Wilk zawył pośród lasu.

Nic nadzwyczajnego, kiedy pełnia.

W odpowiedzi ze wsi pies odpowiedział szczekaniem.

Po chwili wściekły jazgot niósł się spomiędzy wszystkich gospodarstw, bo do pierwszego ujadacza dołączyła chętna gromada.

Wrzawa rosła.

Gospodarze powstawali i na zewnątrz powychodzili. Niejednemu ze łba się kurzyło i za kij chwytał. Kolejni znaleźli okazję, by zajrzeć do studni i łby opłukać, co po świętowaniu korzystne. Tak pierwsi, jak drudzy, uciszali nadgorliwych strażników.

– Cicho, psia wasza mać! – niosło się po wsi.

 

* * *

 

Bogna się obudziła. Nagły strach ścisnął serce. Psy we wsi szalały, w zakątku pszczelarzy mniej, ale i tu odezwały się co poniektóre, jakby bartniczek lazł do pasieki.

Ale ona w chacie, więc niby bezpieczna. Nad głową kulisty kierec wisi, odganiający złe. Porusza się, okno otwarte przecież po to i by duszno nie było. Jednak tej największej grozy, na wspomnienie której zimny pot ją oblewał, odpędzić nie umiał.

Wobec takiej doli daremna jego moc.

Powstała.

Kilka kroków, ciche zejście po drabinie i zaraz naszła na matkę.

Ta trwożliwie przy oknie stała.

– Słyszysz, ale psi ujadają – zagadała w mrok patrząc.

– Już gospodarze je uciszają.

– Może licho lezie do pasieki?

– Toż ode wsi się niesie, gdzie żyją włościanie.

– A kto tam wie, zbóje chytrzy.

– Matko, swoich słychać.

– No naszych, to mówisz, że nam gardeł nie poderżną?

Córka prychnęła.

– Wolałabym, żeby stary tu był – rzekła gospodyni. – Ale jego gdzieś poniosło. Ilekroć potrzebny, wtedy go nie ma. Jaki pożytek z takiego chłopa?

Bogna milczała.

A matka nagle złapała się za serce.

– A może to za nim tak ci psi wyją? – szepnęła drżącymi ustami.

– Niby czemu?

– Bo nie wraca.

– Toż zapowiadał, że nocą łazić nie zamierza.

– A tak, mówiłaś.

– To się nie trwóżcie.

– Ja nie o siebie, o tego postrzeleńca. Toż nad nim trzeba jak nad dzieckiem.

– Nie trzeba, a szkraby się zaraz pobudzą.

Na te słowa matka parsknęła śmiechem.

Obudzi, co nie trzeba.

A przynajmniej pędraków.

– Gdzieżby! Piorun w strzechę trafi, a nic nie usłyszą. Tak dokazywały cały dzień, że teraz umęczone. Dały mi wtedy, oj dały. Też bym odsapnęła.

Bogna westchnęła ciężko. Jakoś nie przypominała sobie, by to matka biegała za urwisami. Z kumoszkami zgodnie narzekała, że życie ciężkie, na starsze rodzeństwo zwalając własne, matczyne obowiązki.

– Pójdę zobaczyć.

– Może lepiej nie idź.

– Matko!

– No dobrze, dobrze. Tyś taka sama jak stary. Co ja też się z wami mam!

Bogna ruszyła, a po drodze zgarnęła kromkę chleba i machinalnie posmarowała ją miodem, po czym wyszła na zewnątrz pod niebo rozgwieżdżone hojnością Wszechmatki, która zrodziła wszystko, darząc obficie wzrastającemu potomstwu.

Dziewczyna spojrzała na pieczywo w dłoniach.

Przełknęła ślinę.

Prawie zapłakała.

Chleb zaciążył, jednakże nim nie cisnęła, choć obiecała sobie, że do ust nie podniesie. Nie wolno jeść, mus pościć. Umartwienie przez bóstwa chwalone. One wtedy może, może…

Bała się.

Piesek podbiegł. Nieduży był, żaden przeciwnik dla drapieżcy z mocnymi zębiskami. Machał ogonkiem i nie szczekał.

– Mądryś ty – rzekła do niego.

Zamachał raźniej.

– Masz – podała mu pokarm.

Nawet nie powąchał, od człowieka wziąłby najzjadliwszą truciznę. Jeden chaps i całą kromkę połknął. Natychmiast się oblizał. Smakowało mu jedzenie, bo ono życie.

– Dobry Pyszczek – pochwaliła.

Odwrócił się i szczeknął.

Raz.

Ot, obrońca!

Pokazywał, że tamtemu z lasu dojścia do domu nie da. Że ustrzeże. Nie wiedział głupi, że pani bynajmniej nie obawiała się bezprawia, które straszny las niósł ze sobą, że o wiele bardziej przerażały ją nieubłagane porządki ludzkiej gromady. Nie łaknęła doświadczać praw przyrodzonej wspólnoty.

 

* * *

 

Wilk odezwał się pośród lasu, przeciągłym wyciem ogłaszając wrodzony przymiot wolności. Najbardziej to tym zwierzakom w czasie pełni ochota wzbierała by głos zabrać.

Miłomira przystanęła. Rękę położyła na sercu, a odziedziczona po tysiącach pokoleń lękliwość przed stworami lasu natychmiast przemówiła ze zdwojoną mocą.

– Głupia! – pouczyła siebie. – Toż zima daleko, a tylko wtedy wilcy napastują ludzi. Latem z lasu żyją.

Nie przejęła się i śmiało poszła dalej, aż dotarła do kapliczki na rozstaju.

Pokłoniła się z daleka, a później w połowie drogi, na koniec o krok przed figurą bożątka w dziupli lipy, okoloną życzliwym, miesięcznym blaskiem. Po czym dotknęła jego nóg, piersi i głowy.

– Wspieraj mnie Yawo Łaskawy, zaś ty Madusie Przebiegły prowadź, nie znajdziesz lepszego przewodnika, a Matko, której gorącego serca wystarczyło, by promieniami obdzielić gwiazdy na niebie, nie odmów mi łaski dziś, ni jutro, a najbardziej wtedy, kiedy przyjdzie czas niewieście właściwy, bo z twej łaski wszystko związane i rozwiązane.

Patrzyła śmiało, a błogosławieństwo wlewało się w jej duszę, czyniąc ją nieulękłą i złemu niedostępną.

Blask miesięczny ją oblewał. Wspierał.

Ale dalej mroczniał czarny las.

On nie zniknął.

 

* * *

 

One tam tańczyły. A podskoki i pełnia niosły je daleko od ostępów, w których zwykle dokonywały swych szalonych sprawek.

Krąg już stworzony, z którego od czasu do czasu któraś się wyrywała, moc zgromadzenia przez to umniejszając, ale zabawę powiększając, bo dopadając jakiegoś zajączka, by w główce mu zawrócić, a tak, że na łebku stawiał słupka i stale podskakiwał, nie zważając na krew spływającą słuchami lub jeżyka, by przed nim pląsając, skłaniać do dzikich podrygów i rozbijania noska, zapychając go igliwiem, które sunęło aż do małych płucek, póki nie zalewała je posoka.

A głupiutkie zwierzątka radowały się, wreszcie przewracały na plecy i odsłaniały bezbronne gardziołka. Uległe. Zapraszały do siebie wiły, by one w żyły się wbiły i krew wytoczyły.

Jak im wola.

Ale one przecież nie zabijały.

Nie juszkę rozlewając jak nieczułe, zgubne wąpierze.

Wolały zatańczyć na śmierć.

Więc zostawiały za sobą szlak trupków, a mądry ten, kto go spostrzegłszy, wybierał inną drogę.

 

* * *

 

Wilk dojrzał poblask, usłyszał śmiech, zobaczył ciałko jeżyka z wielgachnymi oczyma i łapkami wyciągniętymi, jak po jabłuszko co najmniej.

Nastroszył sierść.

Rozejrzał czujnie wokoło.

Podkulił ogon i pierzchł, gdzie pieprz rośnie.

 

* * *

 

Pełna samych dobrych przeczuć podążała śmiało przed siebie, od czasu do czasu kładąc rękę na brzuchu.

Coś stamtąd się odzywało, jakby bicie serduszka, a głosem przemawiało słodkim jak miód, choć by cokolwiek usłyszeć, nie uszu należało wytężać, one w tym wypadku na nic.

Nie oglądała się na boki, mało przed siebie, w tył nigdy, a droga, choć niekrótka nie przerażała wcale. Nogi niosły chętne i mocne.

 

* * *

 

– Patrzcie! – pokazała jedna.

Druga odpowiedziała tańcem.

– Wreszcie zabawa! – zawołała trzecia. – Człowiek. Żadne głupie zające i niezdarne jeżyki!

Czwarta zaklaskała w dłonie.

– Mam dość tych milczków słów nie znających! – oświadczyła.

– Weźmy się za ręce – powiedziała piąta. – Ona nie taka jak wszystkie. Więcej mocy trzeba.

Szósta złapała dwie sąsiadki, dała znak pozostałym, stworzyły krąg i popędziły ze śmiechem. Czort mniej raźno kulasami przebiera, kiedy gna, łomocząc racicami o ziemię, rad ze zguby niewinnej duszyczki.

 

* * *

 

Przystanęła.

Wybuch śmiechu.

Z tyłu!

Odwróciła się.

Błyski i nawoływania. Zachęty.

Podszepty.

Uszy zatkała.

Gdzie indziej, jednakże trafiały, a znały dobrze drogę do człowieczych serc i do jej też przemawiały, nakłaniając do nieludzkiej zabawy.

– Chodź do nas, chodź do nas siostrzyczko!

Och, wiły, wiły.

Bierzcie, co chcecie.

 

* * *

 

Choć tym razem ni jeden pies nie zaszczekał, przebudziła się.

Panowała martwa cisza, w chacie cicho jak makiem zasiał.

Aż w uszach dzwoniło.

Przełknęła ślinę.

– Nocne strachy! – uznała.

Nie przegnała lęku, głos drżał, bo nie wierzyła samej sobie.

Działo się coś złego.

Tylko, że powodu nie znała, a żadnego, ale to żadnego niepokojącego odgłosu nie słyszała.

Ciemno.

Komnatka obeznana, z niewielkim, samodzielnie uplecionym kierecem pod powałą.

Ale się zagniewała!

– No, dość tego!

Usiadła, spojrzała wokoło, oczyma ciskając błyskawice zdolne chatę podpalić.

Nie nawinął się żaden wróg.

Znowu powędrowała do sieni, po drodze zgarniając kromkę, ponownie z miodem. Nie zauważyła tego nawet, czynność odruchowa. Nie panowała nad tym. Nad niczym nie panowała.

Lecz boskiego daru nie odrzuciła, choć postanowiła, że psa tym razem nie nakarmi.

Ugryzła. Sił w ten sposób doda. Mimo że wolała zasłabnąć, a najlepiej stracić to, co nosiła pod sercem.

To byłoby rozwiązanie wszystkiego.

Wyjrzała na dwór. Te same gwiazdy, choć przesunięte, skoro minął kawałek nocy.

Błyskały.

– Chodź! – usłyszała.

Wytężyła słuch.

– No, chodź, pomogę – tamto z dala szeptało.

Nie wierzyła.

Przełknęła gulę w gardle. Cofnęła do chaty, by błądzącą ręką natrafić na powróz. Ten tatowy, zmarnowany. Byle jaki, którego, jednakże nie wyrzucił.

Jeszcze, bo wyrzuci, skoro zawiódł.

Łzy pociekły z oczu.

– Chodź! We mnie jedyny ratunek!

Z ciemnego lasu gadało.

– Kim… Kim ty jesteś?

Z tamtej strony chichot.

– Mateczką.

Wstrząsnęła się. Nie chciała słuchać tego głosu ani namów, ni rad. Szarpała za powróz, on przytrzymywał, więził, wszakże nie obiecywał pomóc. Przeszorowany, na drzewo po nim nie wleziesz.

Życia nie uratuje.

– Idź precz! – rzekła.

Tamto zamilkło.

Nie wiedziała do kogo skierowała te słowa.

Wszystko jedno.

Mądry Pyszczek podniósł łeb. Szczeknął.

Odważny!

Zaraz przywarował, po czym skulił uszy po sobie i wycofał w najmroczniejszy cień, próbując zniknąć.

On też słyszał.

I bał się.

Potwornie się bał.

Mądry zwierzak wiedział czego.

 

* * *

 

Puściły ręce, choć bynajmniej przez to kręgu nie zerwały. Przeciwnie stał się silniejszym, one go wiązały, staraniem powiększyły znacznie.

Otoczyły ludzką istotę.

Przyskakiwały do niej, myśli plątały, do serduszka pukały. Do drugiego, mniejszego, też.

Obydwa porywały w tan, a one podążały za ich pląsami chętnie, z własnej strony daremnie naśladując, choć nieudolnie. Ale to zawsze pochwała dla mistrza, kiedy uczeń postępuje jego śladami.

Bawiły się wiły.

 

* * *

 

Stanęła w blasku.

Otaczał ją zewsząd, z góry spływając, od dołu się podnosząc, od boków otulając. Stając się całym światem.

Życie najlepsze ze wszystkich, jakie można sobie wymarzyć.

Las jej rozkosze obiecywał.

Innych nie pragnęła. Obecne wystarczały, a podobały się o wiele bardziej niż wszystko inne.

Zresztą już innych prawd nie znała.

A to w jej środku od siebie dodawało, że tu nam będzie najlepiej, więc dołączmy do zabawy i niech ona trwa wiecznie.

W pląsie siebie odnaleźć.

Albo zagubić.

Nogi zwrotów chciały. Do tyłu i w przód. Na boki kolebiąc. Ścięgna rytm czuły.

Tan!

Obłąkańczy tan!

Ale podskakiwać nie mogła.

– Spróbuj! – namawiały.

– Ależ próbuję – odpowiadała, ale brzuch ciążył, a nogom nie dostawało siły.

Śmiały się.

– Słabaś ty, siostrzyczko!

– Słabam – zrozumiała.

– Podskocz, zakręć się, zatańczysz.

Lecz kolana odpoczynku żądały, kiedy starała się ich użyć.

Zawiodły okrutnie.

– Nie dam rady.

– Ty jak gąsienica po ziemi pełzasz, kiedy nam trzeba latać, jak motylkom.

– Prawda – pochyliła się ku ziemi.

Była tam, odwieczna, twarda i stała, robaczek w niej dróżki drąży, żuczek po niej kulki toczy, przebiegają śmigłe sarny, umykające zębatym wilkom.

Co po niej chodzi, z niej się bierze.

Rodzicielka.

Mateczka!

– Mateczko! – szepnęła zblakłymi wargami.

O dziwo, pokornie głowę schylając, uznając własną małość, w tej najgłębszej słabości poczuła, jak rodzi się w niej siła.

Wiły zawyły.

– Mateczko! – rzekła mocniej Miłomira, bo wszystko sobie przypomniała, a otwierając oczy zobaczyła wokół siebie nie blask, lecz ciemny las, zaś nad głową niebo gwiazdami roziskrzone.

Tamte krążyły wokół, ale już je dobrze rozpoznawała.

Oczy jej żywy ogniem rozbłysły.

– O Yawo Najmiłosierniejszy, który na polu bitwy wrogom bezlitosnym głowy z karków odejmujesz i ty Madusie Przebiegły, który złu swoich darów tak użyczasz, by ono przeciw sobie obróciło własną niegodziwość i ty Mateczko, która we mnie wierzysz, choć na to nie zasługuję, bądźcie ze mną!

Wezwała moce.

Za duże, by małego posłuchały.

Wyśmieją.

Lecz byli.

Klęczała pokorna i uboga.

Rozmodlona.

Jedyny ratunek, słabość uznać, bo jest się niczym.

Pierzchły wiły.

Ale niedaleko.

Znowu wezwały moc kręgu. W nim ich siła. Podały sobie ręce, by nierozrywalne więzy spleść. Ponownie popróbować się z kruchym człowiekiem i dowieść mu własnej przewagi. Nie poradzi śmiertelna istota, proch ziemi łykająca, upadła. Nie wie, kiedy swoboda największa w kręgach tańców zaplątana, zaklinająca urzekające przestrzenie.

Wszystkie pogubione.

Licho z nimi!

Ale pierwsza zauważyła, że ręka drugiej lepka, a tamta, że trzeciej sucha, a kolejna, że lico pomarszczone, ze skóry obłażące.

Wstrętne!

Odskoczyły od siebie jak oparzone.

To niby siostrzyczki?!

Groza.

Uwiąd!

Umknęły, a kiedy znalazły się wystarczająco daleko od klęczącej błagalnicy, nieco rozumu odzyskały. Przez to kolejny raz na hazard własnych istnień nie postawiły. Pobiegły dalej wiły, ale nie tak śmiało jak wcześniej, cicho przemykając, zauważyć się nie dając, jeszcze ktoś wezwie na nich taką moc, co podobna wichurze dym rozwiewającej.

A ludzka istota klęczała jeszcze jakiś czas, bo skoro rozpoczęła modły, to musiała je dopełnić, jak należy, a gdy wreszcie wszystko skończyła, poszła śmiało.

Sarna przyglądająca się z gąszczu dwunogiej istocie, wyszła wtedy na drogę. Pociągnęła nosem, pogrzebała kopytkiem.

Zadrżała.

I zerwała do pędu.

Jej natura nieustannie na leśnych szlakach czuwać.

 

* * *

 

Kiedy w nocy zmora siądzie na piersi, nie ustanie w staraniach, póki tak nie dopiecze, że umęczony człeczyna z własnej woli na tamten świat zapragnie podążyć.

Oj, dokuczliwa to potwora ponad wszelkie wyobrażenie.

Bogna nie słabszej sobie życzyła.

Co innego ją umęczyło bardziej. W myślach nieustannie obracała prawami gromady. Wszystkie stawały przed oczyma jak żywe, a każda uzbrojona z napomnienia, ostrzeżenia, zakazy, których nie wolno przekroczyć, by z ludzkiej wspólnoty nie zostać wyświęconym.

I przepadłym.

Sam człowiek – niczym!

Drżała.

Śmiertelne dreszcze mniej mrozem przenikają, zaraza skromniejszymi ofiarami się zadowoli. Tego straszydła niczym nie przebłagasz.

Cisza w chacie.

Tu wszyscy tacy spokojni.

Nie złamali praw i obyczajów.

Poniosło ją znowu, ale tym razem po chleb z miodem nie sięgnęła. Nie dla umęczonej duszy pokarmowe pożytki. Dygocząc, za ojcowy powróz chwytała, setny raz badała postrzępione włókna, których już nic nie naprawi. One niepożyteczne.

– Idź, idź! – wołało.

Zapierała się, do ściany tuliła, w rodzinnej sadybie szukając wsparcia.

Ale ona nie przemawiała po ludzku.

Tylko tym, że tragarz dach trzyma, a mury, ściany wzmacniają, mocny fundament zepsucie odpycha.

Każde.

Nie wykrocz przeciw nim.

Przekleństwo!

Zapłakała gorzko.

Wykroczyła.

Znikąd wsparcia.

Dom wie.

– To pójdę.

Obwiązała się w pasie powrozem, zatknęła zań nóż, a skoro tyle wzięła od ojca, to takoż korale od matki założyła na szyję.

Przekroczyła próg.

Dom ciemniał, ledwie oddaliła się na kilka kroków, a zdawał się równie daleki jak koniec świata. Pyszczek nie wyglądał, nie szczekał. Bał się.

Nikt nie stanął na drodze między nią, a losem. Człowiek w takich chwilach zawsze sam.

 

* * *

 

Stanęła na rozdrożu.

Droga w prawo do ludzkich siedzib, w lewo wprost przeciwnie, choć i tam ludzie chodzili, ale wtedy ukradkiem, oglądając się za siebie. Nie musiała tego robić, takiej nocy nikt do wiedźmy nie pójdzie. Ludzie wolą mniej straszne.

Świątek w drzewnej kapliczce przyglądał się podróżnej. Życzliwe miał oczy.

Odwróciła się od niego czym prędzej, uznała, że nie pochwala dokonywanego wyboru, bo wiadomo, co tam spotka człowieka. Nie trzeba z własnej woli chodzić w przeklęte miejsca.

Zakryła ramieniem oczy, ale na plecach czuła spojrzenie. Nie było złe. Nie rzucał klątwy, nie życzył, by nogi połamała, słuch straciła, a wzrokiem nie zobaczyła niczego poza ciemnością. On nie z takich. Choć przy nim dokonywano kar na wyrodkach łamiących prawa gromady. Tu mocy nabierały prawdziwej, kiedy plecy ćwiczono, a członki dybami obejmowano.

I jej taka dola zapowiedziana.

Łzy pociekły po liczku.

– Głupia! – rzekła do siebie.

Pędziła.

Tamto patrzyło.

Rzezany bożątek, a przedziwnie prawdziwy.

– Głupia, głupia! – ona powtarzała sobie nieustannie.

 

* * *

 

Tam chatka, widoczna w ciemnościach, ale wcześniej granica. Dalej dziedzina zamawiaczki, znającej sposoby na wszelkie dolegliwości duszy i ciała. Pod warunkiem, że przeklęta pamięć nie zacznie dokuczać.

Przełknęła ślinę.

– Trzeba dalej.

Ale kroku nie umiała postawić i bynajmniej nie przez to, że dziedzina wiedźmy straszna. To sen mara. Bała się, że wszystko zostanie odmienione. Nie chciała tego, co tamta dawała, nie żałując.

Ale jeszcze mniej życzyła sobie osądu ludzkiej gromady.

W środku same sprzeczności rosły na podobieństwo gór niebosiężnych.

– A przecież ja nic…

Ziomkowie takiego tłumaczenia nie uznają. Poprowadzą na rozdroże, rozdzieją, na płacz nie zważając, ze wstydu śmiejąc i znajdując ciężkie słowa dla cudzołożnicy.

I bicze z surowej skóry.

Zapłakała.

Znowu toczyły się łzy po policzkach. Morze już chyba przelała. Ale w ten sposób doli nie wzruszysz. Bezwzględne są rodzanice plączące ludzki żywot. Połączą radość ze smutkiem, najwięcej, jak zawsze, dodając goryczy. A ty, człeku, sobie z tym radź.

– No, trzeba mi tam…

Nogi nie chciały.

Gospodyni stanęła u szczytu schodów.

Jaga, ona tam żyła od wieków.

Nieprzemijająca.

Cierpliwa.

Patrzyła, wszystko dobrze widząc.

Skinęła życzliwie.

– Chodź – zapraszała. – Czekam od dawna. Wiadomo, że przyjdziesz do mnie, bo niby do kogo innego?

Dziewczyna pokręciła głową.

Tamta uśmiechała się. Wiedziała swoje. Ludzie są słabi, a ze słabości nie rodzi się siła.

Czekała, świadoma końca.

Czarny kot ocierał się o nogi, wielkie ptaszysko przysiadło na dachu. Wszystko nagotowane.

– Tak trzeba.

Bogna dotknęła korali od matki, noża od ojca, przesunęła dłonią po przetartym powrozie.

Sterał się w pracy.

Tatko po nowy poszedł do grodu.

A ten?

Wiedziała, co robił z rzeczami, których nie potrzebował. Nie miały po co zawalać miejsca w komorze. Nie raz to oglądała. Z powroza wysnuwał jeszcze całe nitki, splatał, knoty tworzył do świec, by ludzie mogli rozświetlać kłębiące się ciemności, gdy mrok nazbyt zuchwale ich napastował. Pozostałe, gorsze, mieszał z ziołami i palił, zaś popiół dodawał do leczniczych mazideł lub niósł na groby przodków na żalniku, by ich uszanować. Rzetelny był Miłbart i niczego nie przeznaczał na zmarnowanie, nawet, kiedy się wysłużyło. Znajdował nowe zastosowanie ku pożytkowi. Wprost większemu niż ludzki.

– Tatko… – westchnęła.

Wyrodna córka, czy nie, nie zhańbi go złamaniem wszystkich zasad, jakie dzień po dniu cierpliwie wtłaczał własnym dzieciom, by przodków mocnymi więzami połączyć z potomkami.

Nie wolno!

Niech już własna przyszłość przepadnie!

To łatwiej znieść.

Plecy pokazała czarownicy.

 

* * *

 

Pies aż do płotu podbiegł. Nos wsadził między sztachety, a ogonem tak machał, że pół ciała na boki latało.

Radosny, pani wróciła.

– Głupi – zamruczała.

Sięgnęła do furtki. Od razu ją po ręce polizał.

– No, przestań – zaśmiała się.

Czekał, wierny, inni nie, ale węchu im brakło.

Śpią w nocy, robotnym pszczółkom w dzień praca. W noc odpoczynek albo dokazywanie.

Zaskomlił.

– Już, już.

Przeszła na drugą stronę, odetchnęła.

Ależ jabłka pachniały! Dojrzały, dorodne, nęcące słodyczą, zapowiedź dobrego dnia, choć jeszcze nie świtało. Szarość tylko daleko na wschodzie, choć ciepło jak na późne lato.

Wszakże błogosławieństwo.

Głowę pochyliła w podzięce za nie.

Po czym poklepała zwierzaka po karku.

– Mądry – pochyliła się nad nim. – Mądry jesteś, wiesz? Ludzi bez potrzeby nie budzisz. Nie wolno, kiedy pełnia.

Pewnie, że rozumiał, kręcił się, w nogi zaplątując, że gdyby nie suknia do ziemi, przewróciłby ją niechybnie.

Nagle stężał.

Szczeknął. Krótko i bez gniewu, raczej radośnie, wprost na powitanie.

Dopiero teraz tętent doleciał.

Obróciła się, a na psa spoglądając, nie czuła by musiała ludzi zrywać, choć może trzeba. Ktoś tam pewnie kątem podsypia w sieni, by pierwszym być do witania wracających gospodarzy.

Dobrzy tu ludzie.

Koń zatrzymał się nagle, a jeździec już zeskoczył z karku i biegł. Rozświetlony tak, że dnieć zaczęło.

No i ziemia drżała od jego kroków.

I kochania.

 – Wybacz! – padł na kolana. – Wybacz! – powtarzał.

Czupryna jak słonko, jasne oblicze i oczy promienne.

– Za co?

– Sama poszłaś, kiedy mnie nocne dokazywanie w głowie.

– Nie chciałam ci wesela przerywać, ludzi radujesz.

– Ale tyś moja powinność przed wszystkim innym! – zapewnił żarliwie.

– Powinność?

– Kochanie największe i jedyne! – pokornie pochylił się ku ziemi i wtulił w jej kolana.

– No, przestań już. Nic mi nie groziło, a nogom, dzięki Bogom sił dostaje. Nie ustanę, ja nie słaba. Silna podwójnie, nie wiesz?

– Tak, tyś nad wszystkie słabości wyższa.

Zaśmiała się.

– I one czasem sił dodadzą.

– Wolałbym jednak, Miła, byś w przyszłości beze mnie sama po lesie nie chodziła. Nie tylko za siebie odpowiadasz – dotknął jej brzucha.

– Och, Jarku – odrzekła. – Nie ma czego się bać. To dobry las.

 

* * *

 

O tym, że ku dniu idzie przekonała się, kiedy do kapliczki dotarła. Szerzej tu było, drzewa nie śmiały napierać, dając bożątkowi miejsce, by mocy mógł użyć, okolicę opromieniając dobroczynnym blaskiem. Szarzało powyżej, choć jeszcze do świtu nieblisko. Nie strach, bo matula od razu z brzaskiem nie wstanie. Noc miała ciężką, to nad samym ranem sen najmocniejszy ją chwyci i nie puści. Śpi bogobojnie Gościgniewa. Z jej strony córka nie musiała się niczego obawiać. Choć na razie wiele nie zarzuci. Że z domu wyszła? Ot, powietrzem wśród boru odetchnąć, póki plucha jesienna w gościnę nie zawitała.

Pochyliła się przed świętą postacią, patrzącą tak życzliwie jak zawsze, sponad kwiecia, którym przechodzący przyozdabiali obraz bożej obecności, w pniu drzewa pogrążony, z nim rosnący. I jej tak trzeba dodać ofiarę.

Usiadła, po kwiatki sięgnęła. Ale słabe były jej paluszki, kiedy łączyła je ze sobą, wianek splatając.

– Nie będę płakać! – obiecywała sobie.

Ale nieustannie roniła gorzkie łzy.

Mimo tego nie wszystkiego zapomniała. Są takie sprawy, że je pamiętasz wbrew sobie. Wreszcie robota dobiegła końca.

Zawahała się.

Spojrzała z trwogą.

Blask padł na świątka. Dziwne, jeszcze słonko nie wstało, a przecież świecił.

On nie odtrącał.

Położyła, co splotła, u jego stóp.

Nie śmiała wyżej sięgać.

– Przyjmij dar od niegodnej – rzekła.

W pniu siedział, mało widoczny, a władny wszystko żyjące wokoło do serca przytulić.

Nie wzgardził.

On wybaczał.

Dobry był.

Najchętniej to by z miejsca się nie ruszała. Tu spokój, nic innego. Do ludzi nie trzeba.

Dotknęła powrozu.

Oblicze bożątka znowu zatonęło w półmroku.

Dygotała.

Znowu coś wzywało. Kusiło, namawiało, wskazywało drogę. Bardzo prostą, byle na nią wstąpić.

Mnóstwo drzew wokoło.

I konarów przystępnych, że sznur łatwo na nie przerzucić.

Wtedy kres zmartwieniu.

Przełknęła gulę w gardle.

– Już idę, idę – rzekła, przystając na dary losu.

Mrok na nią patrzył.

Wierzył.

I poszła.

Bez wahania.

Do domu.

Lecz trwogę, którą miała zostawić w lesie, zabierała ze sobą.

Jeszcze większą.

 

 

Rozdział trzeci – Cena czasu doczekała

 

Pobyt w grodzie okazał się dla Miłbarta niezwykle udany.

Jak zawsze.

Nagadał się do woli ze znajomkami, zawiązał nowe więzy, podpatrzył całkiem inaczej sporządzone stare sprzęty u majstrów, posłuchał o zarządzeniach margrabiego wobec braci bartniczej, odwiedził kupca, który wiele po świecie jeżdżąc, cudze sprawy poznawał dla nich samych, bo ciekawy to był człek, u niego należycie popodziwiał wynalazki, a dla kilku znalazł stosowne zastosowanie. Przynajmniej, kiedy z nimi do siebie wróci. Jak dotąd nigdy się nie zawiódł podczas tych wojaży, kiedy swojacy świętowali, zabawie oddani na zabój, zaś on, pracując w uroczystość na swój sposób, uciechę zyskiwał znacznie większą.

Do domu zajeżdżał bardzo rad, wieś ominąwszy, skąd pod górę było z widokiem na własną pasiekę na stoku. Po stokroć oglądany cud, a zawsze cieszący! Uściskał dzieciska, od żony odebrał całusy z dodatkiem codziennych łajań, które ugasiły paciorki, bo o darach wyciszających żale nigdy nie zapominał. Wszystko jak po sznurku, który przecież sobie sprawił. Tylko Bogna czemuś się boczyła. Patrzyła zezem.

I dla niej miał podarek.

Podziękowała.

Nawet nie spojrzała.

W ogóle oczyma uciekała.

Odeszła, mało patrząc wokoło, chyba, że w ziemię.

– A co ją ugryzło? – pytał siebie. – Dziewczyńskie humory, może?

Chyba, że coś ważniejszego.

Zmartwienie.

Postanowił, że znajdzie sposób, by wywiedzieć się w czym rzecz.

 

* * *

 

Okazji nawet nie musiał przesadnie szukać, jak pod jednym dachem przebywasz, to chcesz, czy nie chcesz, na drugiego stale wpadasz, więc zaraz natknął się na córkę siedzącą na progu z pajdą chleba w garści i patrzącą na nią z zadumą.

– Nie wiesz, co z tym zrobić? – zagadnął.

Przestraszyła się wyraźnie, nikogo widać nie oczekiwała, sama wolała pozostać, od razu to poznał, kiedy z trudem ślinę przełknęła i oczy zabrała.

Ona odludek?

Strach!

Lecz się uśmiechnęła.

Nie zwiodła ojca.

Jeszcze większej trwogi nabawiła.

Co z nią? – pytał sam siebie, mrąc z lęku, a nie znając przyczyny.

– Ależ wiem, zamyśliłam się. Bywa – odparła lekko.

– O czymś tego wartym?

– Samych głupstwach.

– To dobrze.

– Dobrze, czemu? Przecież strata czasu? Żadnej pszczółce tak nie wolno. Nad niepożytecznymi bolejecie, do rozwiązania ul przeznaczając.

Udał uśmiech.

– Jednakże głupstwa cieszą – odrzekł.

Zaśmiała się, tylko że oczy nie brały w tym udziału. Nieruchome i tak wbite w rodzica, jakby chciały go przejrzeć na skroś.

Z jakiego powodu?

To coś nieznanego.

Zadrżał. Powinien ją przygarnąć do serca.

Lecz się powstrzymał.

Nie dlatego, że dziewczyna już dojrzała, że tylko patrzeć kawalerów drepczących podle furtki lub na fujarce przygrywających po zmierzchu, by muzyką łaski zyskać. Ona się do nich śmiała i od siebie nuciła. Drwiąco. Szło o to, że w tym wypadku nie wierzył w powodzenie takiego pocieszania.

Coś się naprawdę działo.

Usiadł obok.

– Wiesz, Nowy stale mnie zagaduje o te barcie.

Zmarszczyła czoło.

Wreszcie nieudawanie.

– A kto nowy do nas zawitał?

– Nie, on już od dawna. Przecież go znasz, bartnik zawołany.

Przywołała obraz ciemnowłosego mężczyzny, przez to różnego od miejscowych, gdzie wszyscy niemalże płowi, a kiedy inni, to rudzi, albo też siwi, jako starcy.

– Toż on lata już w naszej gromadzie, to Eldrich, ojcze.

– Widzisz, nawet imię nie swojackie.

– Bo z Cesarstwa przybył. Nie przywykliście jeszcze do niego?

– Jakżeby nie! – oburzył się Miłbart. Naprawdę. Nie udawał. – Do gromady należy, prawy nasz, ale jednak nowy, więc temu o te barcie coraz przymawia.

– Nic nie rozumiem. Czemu przybyszowi uwidziały się stare pnie? Niby co one mu dadzą? Wy na nie narzekacie stale.

– Bo jest za co. Najdawniejsze, setki razy poprawiane. Niby wygodne, a roje trzymać się nie chcą i choróbska je dręczą.

– I on je chce? Na głupiego nie wygląda.

– Tu głupota nie ma nic do rzeczy.

Przekrzywiła głowę.

– Ale mnie, tatku, to za głupią masz. Tak tłumaczysz, że sama we własnych oczach mam się za jakieś cielę bezrozumne.

– Tyś mądra dziewczyna.

– No to mnie stanowczo przeceniliście.

– Aż stanowczo?

Żart nie podziałał.

Ni śladu uśmiechu.

– No, pomyśl – objaśniał. – Owe barcie w najstarszym zakątku, tuż przy naszym przysiółku, gdzieśmy jako bartnicy osiedli. Dawne, najpierwsze, po dziadach trzymane. Każdy ze sto historii o nich opowie.

– A, to temu przy nich trwacie?

Machnął ręką.

– Ja dziadów tak szanuję, że ich na żalniku odwiedzam, a nie ich łapcie w skrzyni chowam, by na nogach próbować, jak dziurami świecą. Nie, córo ukochana, nie żal mi ich wcale.

– To się z Nowym, tfu! – splunęła. – Już po was zaczynam tak Eldricha przezywać, zamieńcie się.

– I tu kłopot największy – westchnął.

– Skąpy?

– Ba, gdyby! Przesadnie hojny.

Zaśmiała się.

– No, nie widuje się takich często, którzy by przez to nadzwyczajnie sobie krzywdowali.

– Kiedy pojmujesz – tłumaczył żarliwie – kwasy powstają przez jawną niesprawiedliwość. A takich tym bardziej nie trzeba, skoro on do wspólnoty należy, choć nowy…

– Przestańcie!

– Nie, córko, nowy. Obyczajów to my przestrzegamy dawnych, o ile mądre, ale takie, skąd kto się wziął, trzeba pamiętać. W tym żadna ujma. Ja nie zapominam cudzych zasług, by odpłaty poniechać.

Stężała.

Szturchnął ją łokciem.

– Nie chmurz się, to że się nie zgadzam z twymi nowymi dumkami, nie znaczy, że nie mam cię w poważaniu, właśnie przez to z tobą o tym wszystkim gadam.

– A co ja mam tu do rzeczy?

– No bo on przyjdzie do nas.

– I co?

– No gadać z nim trzeba, przetłumaczyć, że barcie niech da dwie, łeb za łeb.

– To mu przetłumaczcie.

– Temu przyjdzie.

Westchnęła.

– Ojcze, matula w tych sprawach obrotniejsza. Mnie nie godzi się starych rozumu uczyć.

– Powiadasz? Ale, jakby co, wesprzesz mnie?

Sapnęła.

– Wesprę.

– To się cieszę! – i z tej radości uściskał ją ze wszystkich sił.

W pierwszej chwili oddała uścisk.

Dobrze – pomyślał.

Ale w drugiej zmienił zdanie.

Stężała jak lód zimą na rzece.

 

* * *

 

Miłbart rozejrzał się po izbie.

Posprzątana.

Zerknął na dzieci.

Przystojnie przyodziane.

– Dobrze, Gostka – zwrócił się do żony.

Ona prychnęła.

– A co, ja głupia, że nie rozumiem takich rzeczy?

Pokręcił głową. Jakiś smyk widać uważał, że to przyzwolenie na swobodę, to pruknął sobie.

Dzieciska zachichotały naraz.

Poza najstarszymi, te w durnotach przystojnie nie wzięły udziału.

Matka zdzieliła winowajcę w ucho.

– Jak się które podobnie odezwie, to tym czym przemówi z rózeczką się zapozna. I solą na rany, by wiek spamiętał! – zawarczała.

Dzieci przytaiły się jak trusie.

– Tośmy gotowi, gościa tylko patrzeć.

Małżonka westchnęła.

– Takie przygotowania jak na święto, odkurzanie i chodników trzepanie, a to tylko Nowy o barciach przychodzi gadać. Tak stoisz o to, by ich się zbyć?

– Uchybiając mu, sobie uchybię, to wolę przesadnie przyjąć, bym nie mówiony, żem dla obcych hardy. Gościnność święty obowiązek.

– Jaki on obcy? Nowy tylko.

– Już idzie – rzekł Miłbart, po czym zerknął na gromadkę za sobą. – Jak się który z czym głupim wyrwie, to kar, jakie matka nałoży, nie dość, że nie zmniejszę, każę je podwoić. A matka już zadba, by ludzie nie gadali, że wilczki u nas w domu chowane. Zrozumiano?

Struchlała dzieciarnia.

I tak wytrwała, aż przybysz stanął u furtki.

– Czy pozwolicie wejść na dziedzinę waszą, gospodarzu? – pytał zgodnie z obyczajem.

– Niech mój dom, stanie się dla ciebie twoim, cny gościu.

Nowy podszedł do zebranych. Rzeczywiście różnił się, wysoki i szczupły, choć od razu widać, że mocny, ale włosy ciemniejsze, kiedy miejscowi krępi, z płowymi czuprynami i oczyma jak niebo lub las. Jego szare były i baczne.

Pochylił się przed zebranymi, kładąc dłoń na sercu.

Oni uczynili podobnie.

– Bogi łaskawe cię przywiodły, bracie bartniku – rzekł gospodarz.

– A ciebie widocznie błogosławioną. Bardzo zacną gromadką cię obdarzyli – popatrzył po dzieciach.

– Nie mogę się ich za to nachwalić – nieco dwuznacznie zauważył Miłbrat. – Tośmy się ciebie doczekali.

– Zgodnie z twym życzeniem, bracie bartniku.

Gość przyodział się odpowiednio, choć mniej strojnie, za to schludnie, ale w miejscowym zwyczaju, choć dziwnie w tym wyglądał.

– Do stołu, najpierw gościu, o sprawach pogadamy później, kiedy godnie cię podejmę.

– Zaszczyt mi czynisz, gospodarzu. Niech Bogi będą ci stale łaskawe.

– Nie wzgardzę, ale dość już obdarowanym – Miłbart popatrzył po gromadce.

Zaśmiał się gość.

Zawtórował mu gospodarz.

Obydwu gospodyni spiorunowała wzrokiem.

Poszli jeść. Smacznie było. Obficie, do tego mnóstwo frykasów, do których dzieciom oczy się świeciły, nawet najstarszym jak Bogna i Domarad. Oni sobie też podjadali, a zdrowo. Dziewczyna niemal się opychała, aż nagle zmartwiała i napoczęty kawałek kołacza odłożyła, ze zgrozą prawie. Co jej? – kolejny raz spytał siebie Miłbrat i ciężko mu się zrobiło na sercu, po czym znowu obiecał sobie sprawę wybadać, tym razem nie sam, a przy pomocy ślubnej. Ona dociekliwa, nie ustanie. Ogar gończy mniej zawzięty w równych nagonkach. Trzeba uciąć te dziewczyńskie żale, nim zrodzą z siebie coś o wiele gorszego.

Pojedli.

Pośmiali.

Poklepali po brzuchach.

Postawili miseczki domowikom.

Mężczyźni podziękowali gospodyni, po czym udali się na stronę, godny dzbanuszek ze sobą zabierając, by sprawy wreszcie obgadać, kiedy po wspólnym posiłku wiadomo, że zwady między nimi żadnej.

Wychylili po jednym kusztyczku.

– Dobre! – cmoknął Nowy na trunek.

Sięgnęli po drugi.

– Miód w gębie! – ponownie pochwalił gość.

– A tak pijesz do rzeczy? – zaśmiał się Miłbart.

– No, zgrabnie nawiązać próbuję – odrzekł przybyły. – To jakże z nami będzie, bracie bartniku? Trzy barcie dam za dwie tamte. Nikt nie powie, że szkoduję.

– A ja ci powiadam, że za dużo. Przedstawiłem ci stan tych dwóch, żadne one skarby, a przeciwnie, utrapienie nieustanne.

– Toteż namawiam cię, byś tej goryczy się zbył. Na mnie ją złóż.

– A gdybym tak jedną?

Nowy pokiwał głową.

– I ja tak myślałem. I mnie by to wystarczyło. Ale wiesz, jak bywa w gromadzie. Hyr pójdzie. Z byle czego urośnie paskudztwo, a rozpleni jak chwast i przymawianiem obrodzi, żem sknera, byle co ofiarujący na wkupne. Nic nie oszczędzę, stracę bardziej, bo są tacy, co zawsze skorzy, by cudzą robotę popsować.

– Ano, przyznam ci rację.

– To dwie muszę, i pokazując, że nie skąpię.

– Rozumiem.

– Tak myślę, że powinieneś, skoro z innym na co dzień masz do czynienia – przybyły wymownie spojrzał na Bognę, siedziała zadumana, czasem w dal spojrzała, a tak żałośnie, że serce się krajało.

– A, o córce mojej mówisz. Urodę po babce wzięła. Ojciec przywiózł ją z daleka. Liczko białe, ale włosy ciemne.

– Urodziwa.

– Ano, i zdrowa, bogi łaskawe. Żadne inne moje dziecko po babce nie poszło, ona jedna. Kiedy na nią patrzę, jakby matkę widział. Dobra to dziewczyna.

– Ja ci nie zaprzeczę.

– Żebyś śmiał. Ale i innym dziatkom nic nie brak. Rozbrykane, jako to w ich wieku, ale obyczajów przestrzegają. A skorom je wdrożył i mnie nie wolno inaczej! – spojrzał gościowi w oczy. – Nie obedrę cię, bracie, jakżebym przodkom śmiał o tym wspomnieć? Jakżeby wspólnocie wytłumaczyć?

– To my dwie racje mamy.

– Słusznie powiedziałeś.

– Ale widzę – zerknął Nowy, a ogniki zapaliły mu się w oczach – żeś ty rozumu we właściwy sposób użył i rozwiązanie znalazłeś.

– Jak się przypatrzeć, to ludzkie sprawy mniej zaplątane, niżby się zdawało. Jak zawsze najlepiej zamienić łeb za łeb.

– Ale weźmiesz te, które wskażę. Moje najlepsze!

Miłbart westchnął.

– Takie, co od moich nieodległe.

– Nie każę ci łazić na kraj świata – mruknął gość. – Nic tam nadzwyczajnego, najczęściej cudaczne wynalazki, które mniej ciekawe, kiedy im lepiej się przypatrzeć.

Zapili umowę, strącili kilka kropel trunku dla bogów. Wspomnieli przodków.

– Dobre, dobre – chwalił gość.

– Od pradziadów smaki.

– To do mnie wstąp, ja kilkoma nowymi rad cię uraczę. Bo choć świat daleki przechwalony, to czasem pysznym zagranicznym marcepanem uraczy.

Zaśmiali się, umówili, że następnego dnia wstąpią do wyznaczonego kuma, by sprawę opisać, by wszystkim było wiadome, że sprawę po bratersku ułożyli. Ten od siebie ustalenia pisarzowi w grodzie podeśle.

Rad poszedł Nowy do siebie.

Z błyskiem w oczach patrzył za nim Miłbrat, ale wreszcie za siebie spojrzał i znowu na córkę oczy obrócił.

Istne wcielenie rozpaczy.

Posmutniał.

A dość tego! – uznał.

Małżonka się nawinęła.

– I co ustaliłeś?

– No nikt nas na języki nie weźmie, żem ziomka oszachrował.

– A choć nie straciłeś?

– Sławę najłatwiej.

– Mężu!

– Żono! Znasz sprawę, więcej niż na swoje wyszedłem. Dość mam już użerania się z tamtymi dwoma łupinkami. Co zajrzę, zaraz żal serce ściska, bo kolejna rodzina marnieje, a nie umiem na to patrzeć. Taki to dzień niedobry. I dlatego też z tobą sprawę muszę obgadać, ty mi pomożesz.

Wzięła się pod boki. Litościwie pokiwała głową. Sapnęła.

– No, dawno mnie już ostrzegano, że kiedyś to cię spotka.

– Co?

– Durnota!

Prychnął.

– Nie gadaj głupstw, mnie naprawdę idzie o coś, w czym możesz pomóc, a ja nijak nie dojdę. Głowę stale suszę, a na darmo.

– Widzę, że nie wydziwiasz.

– Ani mi to na myśli – stęknął ciężko. – Coś się z naszą córą dzieje.

– Też zauważyłeś, że Dusia źle spała?

– A rzeczywiście – wspomniał noc sprzed święta. – Kaszlała mocno. Zapomniałem, choć miałem cię o to zapytać.

– Tak, o takich sprawach nie pamiętasz.

– Bo i o drugą się martwię.

– Którą? – z drżeniem w głosie spytała zaniepokojona niewiasta.

– Nic nie dostrzegłaś? – pokazał oczyma.

Przyjrzała się doświadczona białogłowa i w jednej chwili przejrzała na oczy. Nie widziała dotąd, a tu rzeczywiście coś się działo. Odmieniona córa.

– Dowiem się! – rzekła przez zaciśnięte zęby. – Ale później. Najpierw tamta.

– To ci dziękuję. O Dusię zadbam, mam swoje sposoby.

– Moje na razie to napary, ale póki co nie pomogły. Nocnice, jak nic, córkę nam dręczą.

– Czasu potrzeba. Pomogę. Dzięki, że ciężaru mi z serca ujmujesz.

Prychnęła.

– A to tylko twoja córa? Ty głupi, życie bym za nią oddała.

 

* * *

 

Miłbart dostrzegł młodszego syna, a jakże, z fujarką.

Temu to tylko muzyka w głowie. Nawet jak za gęsiami biegał, to śpiewał.

Przepadnie!

– Chodź tu, smyku.

Zawołany podszedł niechętnie. Bał się, że go do próżnej roboty zagonią, byle tylko od muzykowania oderwać.

– A co wam trzeba, ojcze?

– Żebyś wokół chaty pobiegał.

Dzieciak spojrzał ze zdumieniem. Do takich prac to nigdy go dotąd nie goniono.

– A po co?

– Złą dolę odegnasz.

Chłopiec chwilę pomyślał.

– A może lepiej zagram?

– Lepiej biegaj!

Syn wzruszył ramionami.

Pobiegł.

Zadyszał się.

– Jeszcze dwa razy – polecił stary. – Trzy trzeba, żeby podziałało.

Syn głową zamachał.

Ale przystał.

Skoczył żwawo, a jakże, mrucząc piosnki pod nosem.

 

* * *

 

Wieczorem słońce krwawo zachodziło, co zmartwiło Gościgniewę.

Stanęła przed chatą, mąż do niej dołączył.

– Twoje sposoby nie pomogły – oświadczyła niewiasta. – Spójrz, zły znak.

– Zaraz znak…

– Znak, znak – mruknęła. Skłoniła się trzykrotnie – Zaże, zaże, zażycki, weźcie memu dziecku nocnicki!

Patrzyła uparcie i w sercu odgrażała się złym mocom. Nie da im przystępu do córki.

 

* * *

 

Rankiem Miłbart od razu natknął się na młodszego syna. Ten podszedł z ważną miną.

– A co, synku?

– Znowu mam biegać trzy razy?

– Nie.

– Więcej?

– Wcale.

– A czemu?

Stary spojrzał uważnie.

– Wczoraj cię doprosić nie mogłem. Cóżeś dzisiaj taki chętny?

– Bom rozumniejszy.

– Przez noc tak dojrzałeś?

– Tak, mocom dopomogę, a one odpłacą.

– Dopomogłeś, a więcej ich używać niż konieczne nie trzeba, bo się pogniewają.

– O siostrę mi idzie.

Ojciec spojrzał z niewiarą.

Niesłusznie!

Uwierzył.

Przygarnął syna, który natychmiast się wywinął.

Pozwolił mu na to. Chłopcom obce takie karesy, kiedy podrosną nieco.

– Dobrze, że o wspólnotę dbasz – pochwalił.

Młokos pokraśniał z uciechy, mrucząc oczywiście jakąś śpiewkę.

 

* * *

 

Gościgniewa o jedną córę przestała się martwić. Czy to leki, czy uroki, kaszel ustąpił.

Druga, jednakże dopominała się o uwagę.

Coś złego działo się z dziewczyną

Siadała z kromką i na nią patrzyła. Czasem odkładała, ale zwykle zjadała.

Łzy roniąc.

Pod oczyma cienie od niewyspania i wyraźne bruzdy.

Gorzko płakała.

Matce serce się krajało, bo chciałaby temu dobremu dzieciątku, na którym zawsze mogła polegać, nieba przychylić.

Nic nie mogła.

Patrzyła ze zgrozą, obiecując, że złej doli, odpłaci, jak należy, gdy nazwę mrocznego stwora pozna.

 

* * *

 

Na przyzbie Bogna siedziała.

Patrzyła w dal.

Nic nowego.

Córko, córko! – wyło serce matki.

Ale po cichu.

Badała.

Ona wreszcie nad chlebem się pochyliła i jadła, stale łzy roniąc. Co kęs, to potok z oczu.

No, co tu się dzieje?!

Po czym dotknęła brzucha.

Taka jak zawsze.

Urodna, oczy chłopcy wypatrują.

Lecz kiedy je, wtedy płacze.

– Ze starym muszę pogadać – zrozumiała Gościgniewa.

To pewne.

Już mniej matce serce za krzywdą córki dygotało.

O wiele mniej.

Co innego tam pobrzmiewało, czego nie chciała słuchać.

Choć słuchała.

Jednakże lepiej wpierw się dowiedzieć co i jak, by nie leźć z próżnymi strachami do życiowego towarzysza. Prawda, że łatwiej bać się we dwoje, ale zawsze lżej, kiedy wiadomo czego.

 

* * *

 

Matkę, patrzącą na córkę, złość kąsała.

Tamta, zamyślona, typowy widok przez ostatnie dni, siedząca w cieniu, by zniknąć z oczu, wpatrzona w kromkę chleba.

Rozpacz widoczna na pierwszy rzut oka.

– Nie wiesz, co z tym zrobić? – spytała z udawaną słodyczą Gościgniewa.

Bogna spojrzała jak z wielkiej dali.

Uśmiechnęła się.

Ocean obłudy!

– Wiem, matulu.

Ugryzła, a skurcz przeleciał przez jej twarz.

– Który to już miesiąc?

Dziewczyna spojrzała. Najpierw ze szczerością, ale wkrótce co innego zagościło w oczach. Chytrość.

– O czym mówicie? – spytała z udawanym nierozumieniem.

– Już ty dobrze wiesz!

– Ależ co wy, matko!

– Brzucha stale dotykasz, a jam nie ślepa. Prawda i tak się objawi. Niedługo urośnie jak bęben, każdy zobaczy.

Bogna patrzyła wprost w oczy, że niby taka dzielna.

Nie była.

Spuściła wzrok.

– Ja raz tylko – szepnęła.

– Co tam mruczysz? – rodzicielka dobrze słyszała, ale taka złość ją wzięła, że musiała jakkolwiek ją z siebie wyrzucić. Udusiłaby się inaczej.

Albo kogokolwiek.

Dziewczyna pochyliła głowę i nie patrzyła już śmiało.

Łzy płynęły z oczu.

– Raz tylko.

Gościgniewa gotowała się jak wrzątek pod ogniem.

– Ty głupia – zasyczała – nie wiesz, że nie ma znaczenia raz czy sto?! Obyczajów przestrzega się zawsze, nie wtedy tylko kiedy to dogodne!

Dziewczyna dygotała.

– Kto ci to zrobił? – pytała gniewna matka.

Córka stężała.

– No, odezwij się! – zawarczała rodzicielka.

– Nie pytajcie – zaszeptała córka.

– Nie pytać?! Czyś ty beznadziejnie głupia?! Że takie rzeczy od boskiego wiatru to sami sprawcy opowiadają, jak chęci im brak odpowiedzialność dźwignąć. Lecz w podobne bajędy nawet najwięksi durnie nie wierzą. Właśnie wiedzieć trzeba, by zażądać od niego, by za żonę cię wziął.

– To niemożliwe.

– Ty mi tu takich szachrajstw niestworzonych nie motaj! Zrobił ci bachora, to wziąć musi za to odpowiedzialność! Już dość będzie wytykania palcami, bo wieść się rozejdzie, żeś bez ślubu sprośności czyniłaś, nie śmiej żywić jakichkolwiek złudzeń.

Dziewczyna zapłakała mocniej.

Ale matki nie uspokoiła, ona więcej sierdzić się zaczęła.

– Przemów wreszcie, ty wyrodna smarkulo!

Bogna podniosła wzrok.

– Nie powiem! – oznajmiła. – Nie pytajcie o to więcej, bo ode mnie niczego się nie dowiecie. Nigdy!

– Nigdy?! – Gościgniewa aż podskoczyła. – A wiesz, co czeka takiego, którego ludzie biorą na języki? Nie widziałaś, jak takiemu dopieką? Ty nie rozumiesz takich rzeczy, bo brak ci doświadczenia. Nie przeżyjesz tu. Zaszczują cię.

Córka opuściła głowę, znowu milczała.

– To nie powiesz – nastawała matka. – Kryjesz tego łotra, wciąż ci miłego? Ty głupia, głupia kozo. On się wykręci sianem, ty w dwójnasób zapłacisz. Sto razy pożałujesz, żeś go nie wydała.

Ni słowa nie wydusiła z dziecka.

– Ot się zawzięła! Czekaj, na tym nie koniec.

Bogna oczy zaciskała ze wszystkich sił, a matka miotała się daremnie.

– No, trzeba coś z tym zrobić! – mruknęła. – Sama nie wydolę.

– Nie mówcie ojcu – szepnęła dziewczyna.

– Ojca się boisz?! – wysyczała rodzicielka. – A powinnaś, on sukę taką powinien z domu przegnać na cztery wiatry.

– Nie mówcie, błagam.

– Teraz się boisz, wcześniej trzeba było!

– Nie chcę mu zmartwień przyprawiać.

– Miłująca córeczka! Do spółki mnie namawiasz? Do twej zdrady mam dodać własną? Czy ty nie rozumiesz, że on głowa rodziny, że o takich sprawach musi wiedzieć, bo on na siebie to wszystko weźmie? Ma usłyszeć od innych, wtedy, kiedy to wyjdzie na jaw, a wyjdzie? Wiesz, jakie prędkie języki w podobnych przypadkach? Że z oczyma nie będzie miał gdzie uciec. Nieprzygotowany na obmierzłe nowiny? Nie, nie zrobię mu tego, zaraz do niego idę!

I poszła.

 

* * *

 

Dzieci powyjmowały własne łyżki z łyżnika, każde samo, więc te nie sięgające na odpowiednią wysokość, stołki sobie podstawiły. W tej rodzinie ceniono samodzielność. Teraz kręciły się przy stole, Bogna najgorliwiej. Wszystko gotowe, obejrzane, poprawione.

Rodziców nie było.

Ale wreszcie nadeszli.

Matka buzię miała zawartą, co dziwne i przerażające. Za ojcem się trzymała.

Gospodarz ciężkim wzrokiem ogarnął gromadkę, a oczy na koniec zatrzymał na najstarszej, zasiadającej na pierwszym miejscu spośród wszystkich dzieci. Pierworodna, wyróżniona.

– Bogna, usiądziesz na końcu – oznajmił. – Twoje miejsce zajmie Domarad.

– Ojcze…

– Już wiem wszystko. Nie zgadzasz się z moim osądem, myślisz, że cię nim krzywdzę? – spytał wbijając w nią oczy tak surowe, że kamień z gruba ciosany mniej twardy.

– Jak się wam nie podobam, możecie zrobić ze mną wszystko. Choćby i zabić – powiedziała gorzko.

Zaśmiał się drwiąco.

– Głupia dziewko! Do twej niegodziwości mam dodać zbrodnię?

– Prawo tego nie zabrania – podniosła wzrok.

– Pozwala i na sto innych rzeczy, których cnotliwi ludzie nie praktykują, bo im uwłaczają. W tym domu moje zdanie ostateczne i mimo tego, czego się dopuściłaś, ja cię nie wypędzę, ale w żadnej mierze nie pochwalę. Jak ci się nie podoba, nie musisz mnie słuchać, możesz sobie poszukać własnego miejsca. Wolna jesteś.

– Wolna?

– Lecz kiedy próg przekroczysz od tej strony, to od drugiej nie zdołasz Drzwi zastaniesz zawarte. Zatem rozważasz, czy się godzisz z moją sprawiedliwością? Taką ci naznaczam i wszystkich o tym uświadamiam. Słyszycie?

Jakaś mała siostrzyczka zaczęła płakać.

– Nie jęczeć mi tu! – wycedził.

Natychmiast umilkła.

Nawet nie chlipnęła, bo dla pewności pięść wcisnęła między zęby.

– Już twoi przez ciebie płaczą, będą więcej, ale zniesiemy to, bośmy rodzina. To postanów, czy do niej należysz, czy nie – oświadczył gospodarz.

Powstała.

Ruszyła.

Zatrzymała się u kraju stołu i tkwiła tam, nie patrząc na nikogo. Lecz kiedy podniosła wzrok, spojrzała na zawarte drzwi.

Przełknęła ślinę.

Panowała śmiertelna cisza.

Ogarnęła spojrzeniem bliskich. Obecni usta zawarli na głucho. Wszyscy!

Spuściła wzrok.

Zajęła ostatnie miejsce.

Miłbart pięści zaciskał.

– Synu – zaczął drgającym głosem. – Synu! – powtórzył pewnie. – Z mojej woli od dziś ty zaczynasz modlitwę przy posiłku. Taki zwyczaj w swojej rodzinie zaprowadziłem, że pierworodne dostępuje tego zaszczytu. Słowa znasz.

Domarad popatrzył na rodzica, a później na siostrę w najdalszym kącie. Ona wzroku nie odrywała od stołu.

Nic nie rozumiał, ale wolę szanował, więc zaczął. Głos mu drżał aż do ostatniego słówka błogosławieństwa, a gardło tak ściskało, że bardziej mruczał jak miś z boru niż człowiek przynależący do bratniej gromady.

 

* * *

 

Bogna była pierwsza do wszystkiego. Przy gospodarstwie robiła bez wytchnienia, od opieki nad rodzeństwem się nie wymigiwała. W skromnym milczeniu też nikomu nie dawała się wyprzedzić. Istny przykład. Tylko do jedzenia ostatnia. Nad każdą kromką modliła się bez końca. Usta zaciskała, żołądek też i ani razu nie uległa słabości. Jadła mniej niż ptaszek.

Nie miało to żadnego wpływu na jej brzuch. Żadne modły nie zostały wysłuchane. Stale rósł. Choć, dalibóg, nikt nie wiedział od czego.

Kiedy matka ponownie zastała ją nad jedzeniem, którego niemal nie tykała, złość ją wzięła.

– Co ty sobie wyobrażasz?

– Nic – tamta odpowiedziała słabo.

– Zamorzyć się zamierzasz? Błagasz o śmierć, by sprawę skończyła?

– To nie jest najgorsze rozwiązanie.

– Dla kogo?

– Dla wszystkich.

– A czyja śmierć? – zasyczała Gościgniewa. – Twoja czy tego niewiniątka, które nosisz pod sercem?

– Nie chcę nikogo własnym nieszczęściem obciążać.

– Tak się nie wymigasz! Umrzeć chcesz.

– A po co mi żyć?

– Szczęście, że choć na samą siebie ręki nie podnosisz. Głodem usiłujesz tego dokonać. A wiesz, że umrzeć niełatwo? Życie mocno się trzyma i takich rozkazów niechętnie słucha. Zawiodą twe nadzieje. Do tego doprowadzisz, że słaba będziesz i tamto może zemrze podczas porodu.

Bogna nie odpowiadała, ale łatwo przyszło domyślić się nad czym dumała.

I matka się domyśliła.

Wzięła się pod boki.

– Ty niewdzięczna! Jakżeś się ty w naszym gnieździe uchowała? Nie takimi naukami cię karmiliśmy. Ty chcesz, żeby tamto umarło.

– Nic nie chcę.

– Nie chcesz, nie chcesz – gderała gospodyni. – Ale ci wierzę! Na słabych własną nieprawość przynosisz, jakby to tamto było winne. Ono nic nie zrobiło.

Bogna zapłakała.

– Nie umiem inaczej – rzekła, chlipiąc.

– Nie umiesz? A wiesz, że nawet jeśli tamto nie zemrze, to urodzi się kalekie albo bezrozumne, bo łono twe żyzne jak pustynia. Takiego losu dla niego chcesz?

– Już nie mówcie.

– Bo słuchać niemiło? Ty tylko miłego chcesz. Ale niewiele tego zaznasz, choć rodzina zamilczy. Obcy dadzą ci odczuć, cóżeś zrobiła. Nie zapomną. Radzi w oczy ci rzucą takie słówka, że uszy od tego więdną. Nie ukryjesz się w chacie, choć nie chcesz z niej wychodzić. Oni widzą.

– Jak?

– Widzą, takie rzeczy zawsze jawne. A wiesz, jeśli urodzisz jakąś niedojdę bez nóg, wtedy nazwą to bożą karą. Choć ona przez ciebie się dokonuje, bo o dziecko w swym łonie nie dbasz. I powiadam ci, że choćby ten nieszczęśnik na umyśle szwankował, i tak go pokochasz, bo tak my niewiasty mamy, a kiedy zemrze, bo słabować będzie od urodzenia, ty jak wilczyca zawyjesz. Tyle wyjdzie z tych twoich niedorzecznych umartwień. W twoim stanie nie wolno pościć. Nie wolno!

Bogna mocniej odetchnęła, by siły przybyło.

Mało pomogło.

– Dobrze, już wiem.

– Dobrze?! – prychnęła Gościgniewa. – Nic nie jest dobrze!

Zabrała się i poszła.

Bogna płakała, ale od tego czasu jeść zaczęła solidniej.

 

* * *

 

Matka od tej całej nieszczęsnej sprawy z Bogną stała się jeszcze bardziej zrzędliwa, warcząc jak pies, co odczuły wszystkie dzieci. Wiele było żalów i płaczu, nieśmiałych skarg do tatka, ale i zaciskania pięści, co starszym się przytrafiało co rusz.

– A ty co?! – na Domarada fuknęła gospodyni.

– O co wam znowu, matko, idzie?

– Jakie znowu?

– Bo cały czas straszne uchybienia we mnie znajdujecie. Jakie teraz?

– Gębę obitą.

Chłopiec zmarszczył brwi. Jedno oko zakrwawione, usta zapuchłe.

– Tak musiało być – odparł całkiem poważnie.

– Nie dość, że jedna rodzinę na szwank wystawia, to gromada zacznie pytlować, że wszystkie dzieci nasze zakały.

– Temu właśnie gębę mam obitą. Za rodzinę stawałem, rozumiecie?

Odwrócił się i poszedł. I zaraz natknął na ojca z powrozem w rękach.

Spodziewane wyrzuty co najmniej.

Pomarkotniał.

I zawziął. Uparty, że ze swego nic nie odpuści.

Prawy chłop.

– A co, młokosy żyć nie dają? – zaczepił stary.

– Otroki! – prychnął dziedzic. – Wam to starzy też pewnie dogryzają?

– Ja się z nimi nie biję.

– Zakład, że byście taki sposób woleli. Jak gębę komuś rozkwasić, to na duszy lżej.

– Ty masz rozkwaszoną.

– Bo we dwóch mnie wzięli, każdemu z osobna dałbym radę.

– Na gromadę nie poradzisz.

– Gromada z boku stała i patrzyła. Tylko dwóch hycli się znalazło. Języki to takie ochocze, że nie do uwierzenia. I rozpuszczone jak dziadowskie bicze.

– Nie dają żyć.

– Nieco ich przyciąłem. Bez niczyjej pomocy poradzę sobie. Wiem jak.

– Przemocą złości nie przemożesz.

– Czas swoje zrobi. Zimy tylko patrzeć. Wszelkie kwasy zmarzną, a z wiosną się roztopią. O mnie się nie martwcie, ojcze, na języki was nie wystawię.

– Kiedy i w tobie krew młoda.

– Jak mi się tak jak u Bogny rozpali, to ze swatem pójdziecie gadać. Ja dziewczynie takiej rzeczy nie zrobię.

– Toś mi brat… Toś praw, chciałem rzec.

Domarad uśmiechnął się.

– I ja o rodzinę stoję.

– Nie żal będzie umierać, jest komu statki zostawić.

– Pożyjecie sto lat.

– Jak bogi dadzą. A jak nie, ciebie mam.

Chłopiec pokręcił głową.

– Nie bądźcie gniewni, ale łan i stodółka bardziej mi pachną niż łażenie po drzewach. Kiedy patrzę, jak woły zaprzęgają, to sam chciałbym własną skibę rzetelnie odwalić.

– Jak to? A dziedzictwo?

– Ojcze, swego sam się dorobię. A trudno to? Jak głową ruszę i rąk nie pożałuję, to samemu panu się przysłużę, a wtedy wolno z dworskich łąk korzystać, na łanach zboże zasiać, a jeszcze umieć pilnować obowiązków włościan, to dodatkowy grosz do kabzy wpadnie.

– O jaki wspaniały plan – wykrzyknął Miłbart.

– Widzę, że wam nie w smak?

– Gdyby lis taki napad obmyślił, gęś by przeżyła.

Młody klepnął się po udach,

– A toście mi powiedzieli.

– Znaj swe miejsce.

– Do tego przymusić chcecie?

– Najstarszemu się należy.

– Nie same dziewczynki obrodziły. Mam brata.

– Chmyza.

– Dorośnie!

– Kiedy to postrzeleniec. Jemu tylko gęśliki i fujarki w głowie. Do grodu pójdzie, by przygrywać jakimś niecnotom.

– Dzieciuch! Założę się, że z tego wyrośnie.

– Coraz bardziej boję się tego, co z was młodych wyrasta.

– No, wy jak matka. Nie zawiniłem wcale. Niesprawiedliwie, że mi nie wierzycie.

– To wybacz synku.

– To o tym dziedzictwie też nie wspominajcie.

Stary za głowę się złapał.

– Aleś chytry! W kogoś ty się wdał?

– W was – odburknął młokos. – A jak nie wierzycie, matki popytajcie, może się w kogoś zapatrzyła.

Poszedł.

– O ty! – prychnął stary. – Nie przegadasz, całkiem do rodzicielki podobny.

Ruszył za swoimi sprawami. Zimy tylko patrzeć, a pszczółki ostatnio zaniedbane, choć niby często do nich łaził. Tyle, że dziwnie mało doglądał.

A Domarad natknął się na Bognę.

– Dzięki, że za mną stanąłeś – rzekła ona, bo o wszystkim wiedziała.

– Rodziny nie dam skrzywdzić – odparł. – Oj nabroiłaś, siostra, nabroiłaś, a my za ciebie płacim. Oby z tego jakieś dobro wynikło.

 

* * *

 

Nowina niosła się jak pożar po suszu w wietrzny dzień. Gdyby wśród lasu wybuchł, spłonąłby dawno. Ale w końcu zgasł. Z ludźmi gorzej. Między nimi to nigdy się nie wydarzy, oni paliwa dostarczają stale.

– A słyszałeś, kumie?

– Widziałeś może?

– Przechodziłem obok, ale nic. Ukrywa się.

– A to latawica! Kto by pomyślał?

– Ciekawe czy to z wady charakteru, czy nieobyczajnego wychowania? Za wiele w tej sadybie wynalazków.

Gadali i gadali, a niektóre wieści docierały do uszu miłbartowej rodziny. Na szczęście ku zimie szło, to mało kogo widywali.

 

* * *

 

Miłbart od barci wracał. Ciemniało i mżyło.

Pospieszał.

Niespodziewanie wylazł na Nowego.

– Dzień dobry, kumie.

– Jaki znowu dzień? – zdumiał się Miłbart. – Żadnego pnia nie działem.

– No, pozdrowienie takie, że dzionek dobry.

– A o to wam idzie…

– Też, wy do domu, kumie?

– Pora najwyższa.

– Ja myślę, w domu każdemu najlepiej, nawet kiedy troski dopiekają.

Miłbart popatrzył bystro.

– Wtedy mniej – odrzekł.

– A jakże, ale gorzko. Na sercu ciężko, zagadać nie ma z kim, bo zewsząd wypomnienia. Niemiło.

– Idzie ci o coś? Nie łaź po opłotkach, w czym rzecz?

Nowy westchnął.

– Nikomu nie tajemnica, że przychówku się wkrótce twoja rodzina doczeka, choć nie wiadomo za czyją sprawą.

Miłbart zęby zacisnął.

– Nie pozwolę gromadzie, by mi córkę wyświęciła, wywodząc za wieś i nierządnicą nazywając. To niczyja sprawa, tylko moja! – wysyczał.

– Czy ja zaprzeczam?

– A o co pytasz?

– No, kwasów pełno.

– A ty się ich boisz, jak widzę?

– Dobra sława każdemu droga.

– A ja ci wadzę. Czyżby szło o tamte barcie? Nie bój się, możemy umowę cofnąć. Zaraz do pisarza pójdę.

– Ale gdzie tam! Sam chciałem i niczego nie wypominam.

– Naigrawasz się ze mnie?

– Bracie, jam w słowach niezbyt biegły, raczej chcę powiedzieć, że te obmowy to mi cuchną. Nie lubię pchać nosa w cudze sprawy, bo swoich przykrości dość. Ode mnie złego słowa nie usłyszysz, to mogę ci obiecać.

Chwilę panowało milczenie.

– Dzięki – wreszcie wymruczał starszy bartnik.

– Ale powiem ci, że wszystkiemu można byłoby zaradzić, ty gagatka złap, pomogę ci w tym. Do obowiązku go przymusim. Chęci nie zabraknie.

Miłbart westchnął bardzo ciężko.

– Bogna nie chce powiedzieć przez kogo to, zawzięła się.

Nowy klasnął w ręce.

– A to przykrość. Posłuchu nie zna?

– Gadała, że zabić mogę, a nie powie.

– Szaleju się objadła?

– A przecież nie podniosę na nią ręki – z bólem tłumaczył Miłbart. – Jeszcze poroni, a co wtedy?

– Nie daj Boże! – sapnął Nowy.

– Co innego dał. No nic, dzięki ci. Za dobre słowo niech ci dola wynagrodzi. Sam z tym nieszczęściem muszę się zmagać.

– No tak, nieszczęście, ale mogłoby być większe.

– Chyba o to trudno.

– Bracie, ja kawał świata zwędrowałem. Gdyby ludzie tylko tak grzeszyli, wszystkim byłoby lżej. Oni większe sprawki kryją, a tak umiejętnie, że ich nie docieczesz. Póki niewykryte, zdaje im się, że ich nie ma. A są.

– To ja wiem, choć myślałem, że lepiej dziecko wychowałem. Krzywdy jej nie chcę, ale rozumiesz, rozczarowanie.

– Pociesz się, że nie we wszystkim chybiłeś. Mogłaby do wiedźmy pójść, a ona zna sposoby na takie sprawy. Tak by zrobiła, że nikt by się nie dowiedział. Chciałbyś?

Miłbrat z trudem przełknął ślinę.

– Już wolę, że jest, jak jest.

Nowy się zaśmiał.

Ponuro.

– A durnie, jednakowoż, podobne praktyki lepszym dobrem zowią.

 

* * *

 

Dzieci uszy kładły po sobie i obok matki przechodziły na paluszkach. Nie pyskowały, nawet Bognie, która ostatnia teraz pośród nich, a wilczki lubią pokazywać swoje miejsce. Tylko że wadera gotowa była gryźć wszystkie, bo się rozzłościła.

– Tak, matko – mówiły.

– Dobrze, matulu – powtarzały.

– Jako sobie życzycie, pani mateczko – przymilały się.

Potwora nie uładziły, na niego tylko cisza działała.

Więc nie rzucały się w oczy.

A matka na pierwsze zrodzone patrzyła, teraz ostatnie. Zęby zaciskała, kiedy widziała jak tamta się stara, żyły gotowa wypruć, dając więcej niźli człowiek znieść potrafi, bo sił mu nie dostaje. Męża wtedy szukała, ale on nie dawał znaku, że cokolwiek widzi. Pewnie nic nie widział.

– Pszczółki! – burczała.

Choć niewątpliwie do nich nie łaził. Zima nadeszła. Doma siedział, bąki zbijał. Wolał nie leźć ludziom w oczy, na boczku przy piecu siedlisko znalazł i dumał.

Sama by tak chciała. Zapomnieć się i przestać gryźć siebie, na innych się odgrywając.

Nie każdy szczęściarz, że umie.

Przysiadła obok.

Spojrzał.

Głową pokiwał.

Ale ją złość wzięła. Zjeżyła się.

– Nie gryź – poprosił.

Żachnęła się i nagle łzy stanęły jej w oczach.

– Nie będę – chlipnęła.

– I nie płacz.

– Nie płaczę! – łzy już nie stały, jedna w drogę ruszyła, a i kolejna miała zamiar pójść jej śladem.

Nieszczęścia zawsze gromadą.

– Zawsze tak z tobą, wszystko na opak. Szarpiesz się na darmo.

– Wcale nie szarpię! – potrząsnęła jego ręką.

Objął ją i do siebie przytulił.

Pociągnęła nosem.

– Co z nią będzie? – spytała.

– Nic, żyje z nami – odpowiedział.

– Ale my nie wieczni. Co, kiedy nas zabraknie?

– Tego nie ma co się bać. Takie rzeczy nieprędko. Zdrowie nam dopisuje. Pożyjemy długo.

– Albo i nie.

– O siebie się nie bój. Tyś jędza, każdego przetrzymasz.

Zjeżyła się.

– Chyba cię strzelę.

– Wreszcie poznaję żonę – zaśmiał się.

– Ty zwodniku! Zawsze mnie podejdziesz. Ale od tematu nie odbiegaj. Co z nią później?

– Rodzeństwo ma i dobrze wychowane. Nie zostawią jej samej.

– Ale ludzie za odstępstwo od przyjętych praw zagryzą.

– A co na to poradzisz? To wieś. Każdy tu każdemu po sto razy się przygląda. Wśród miejscowych nie znikniesz, bo ich mało. Wszystko na wierzchu.

– Boję się.

– Ja przy tobie.

– O nią się boję. Jak patrzę, to taki żal ściska serce, że wyłabym. Życie sobie u zarania zawiązała.

– No to płacz.

– A co do da?

– Smutki odegnasz.

– Łzami?

– Popróbuj.

– To niemożliwe – sprzeciwiła się zwyczajowo, ale na pierś lała mu łzy rzęsiste.

– Płacz, płacz, z tym lżej.

– Wcale nie! – chlipnęła.

Otoczył ją ramieniem, przyciskał i wspierał.

Ulgę poczuła.

A on ciężar nieznośny, bo to wszystko, co się działo, na siebie brał. Ktoś przecież musiał te wszystkie niedole udźwignąć.

 

* * *

 

Ale życie toczyło się odwiecznym torem.

Przełom roku nastał, czas odmiany, na którą czekano, by z mrokiem się pożegnać. On precz miał iść, dni nastaną dłuższe.

Choć obecny najkrótszy.

Dzieci wcześnie wstały na dobrą wróżbę, by w nadchodzącym roku lenistwem nie grzeszyć. Pracowały tego dnia wytrwale, odpoczywały mało, pod stołki podkładały siano na błogosławieństwo, toż samo pod pościel, by rosnąć zdrowo. Bydełko tym wysiedzianym siankiem karmiły, by i jemu się darzyło. Mateczki słuchały wykładającej, że takiego dnia nie wolno prząść i szyć, by duszków przyjaznych nie przegonić. Bez nich złe przystęp uzyska. Kiwały główkami i czekały. Czekały niecierpliwie na wieczór i przebierańców. Co roku tacy chodzą, szczęście roznosząc za zwierzęta się podając, misia, tura. Zabawa przednia.

Wyglądały przez okna, na próg wychodziły.

– Kiedy wreszcie oni przyjdą?

Noc nastała, a wtedy zrozumiały, że się nie doczekają. Nie dla nich radość, oni wyklęci.

Nie chce ich wspólnota.

Krzywda okrutna!

Bogna poszła na wyżkę, do siebie. Nie umiała nikomu spojrzeć w oczy.

 

* * *

 

Miłbart skorzystał z leziwa, choć nie po to, by do barci zaglądać. Jemiołę strącił, sieć nagotował, by nie spadła na ziemię, szczęście gubiąc. Złapał w locie. Sprawny był. W komórce, gdzie trzymał swe przyrządy bartnicze moczył gałązki w soku, a na tej pracy dzień mu minął. Nocą najpierw zajrzał do strażników pasieki, czterech kłód rzeźbionych w wizerunki niedźwiedzia, jaźwca, myszy i kuny. Wrogowie to pszczółek, toteż takimi trzeba się od nich zabezpieczać. Praktykował ten zwyczaj zimowy. Postukał. Żywe tam były w środku. Nic od niego nie potrzebowały. Ale gałązki im przez oczko powkładał. Odegnają wszelkie licha.

Na toczku stało kilka kłód dębowych, zbyt ciężkich, by je targać do stebnika. Też jemiołą wzmacniał ich moc, po czym stukał i słuchał, słomę oglądał, upewniając się, czy za dużo jej nie nałożył. Źle, gdy pszczółkom zimno, ale i źle, kiedy nazbyt ciepło. Zgrzane chorować zaczną lub roić za wcześnie, niech z tym rodzeniem poczekają na właściwy czas.

Do stebnika wreszcie zaszedł i radośnie słuchał mocnego hum, a szeleszczących odgłosów ze smutkiem. Czynił te swoje zabiegi czarodziejskie, pewien ich skuteczności, bo dotąd nie zawodziły. Poza tym słabym pokarmu dokładał, znaki pisał pod oczkami. Z tymi wszystkimi radościami i smutkami dobrze mu było.

Tu nad wszystkim panował, gospodarząc rozważnie.

Nie chciał do domu wracać, tu najchętniej by został, gdzie wszystko porządnie ułożone.

 

* * *

 

Posłaniec czekał, zęby zagryzając, pięści zaciskając i gniewając się ogólnie. Nie przysłano go na stratę czasu, a wręcz przeciwnie, bo go brakowało.

Gospodyni popatrywała na przybysza od czasu do czasu, uśmiechając się pod nosem i ani myśląc pospieszać.

– Guzdrzecie się – zamruczał całkiem głośno.

– A co, chłopaczku? Nie dosłyszę.

– Moglibyście się pospieszyć.

– Diabeł się cieszy, jak się człek spieszy. Zwykle wtedy łatwo o zapomnienie czegoś ważnego, po co później nie ma, jak wrócić, a powiem ci, że zawsze, ale to zawsze, zapomniało się o tym, co akurat niezbędne.

– Ale tam poród – tołkował jak głupiemu.

– Nie pierwszy, nie ostatni – odpowiadała babka statecznie.

– Akurat właśnie pierwszy.

– Poradzi sobie.

– Kiedy mnie przysłano właśnie dlatego, że strach, iż sobie nie poradzi. Wy tu gadacie i gadacie, a tam ludziska umierają, że coś źle pójdzie – tłumaczył, a pot ocierał, bo od wewnętrznego gorąca parował.

– Tak od razu to źle nie pójdzie, to akurat zajmuje mnóstwo czasu – rzekła niewiasta. – Więc jak pójdzie szybko, to dobrze, łatwo, wyjdzie, żem niepotrzebna. Czyste błogosławieństwo tak na gotowe przybyć.

– Babko! – wykrzyknął.

– Synku, nie nastawaj, nie zwlekam bez potrzeby, biorę, co trzeba. Rozumiesz, na wypadek, gdyby jednak źle poszło.

– A widzicie.

– Nic nie widzę, gołowąsie, i setny raz powtórzę, że pośpiechu należy unikać. On w każdym wypadku zgubny. No, mam, czego trzeba.

– Wreszcie – sapnął posłaniec.

Akuszerka się zaśmiała.

– Tedy chodźmy.

Wypadł pierwszy, ona za nim wolniej.

– O, jaka zgrabna furka – zauważyła. – Naprawdę wam strach.

– Tedy siadajcie, dłużej nie zwłócząc.

– Siadam, siadam – wymruczała. – Nie pędź, by ducha ze mnie nie wytrząsnąć, martwych to przy porodzie akurat warto unikać.

Zazgrzytał zębami, zaciął koniki.

Wyrwały z miejsca.

 

* * *

 

Miłbart z takim pędem wpadł na podwórze, jakby sto biesów w nim siedziało, a jeden od drugiego swarliwszy. Podbiegł do drzwi załomotał w nie z taką niecierpliwością i mocą, że zatrzeszczały ostrzegawczo.

Nie umiał spokojnie. W środku go gryzło.

– Babko, babko! – zawołał.

Cisza mu odpowiedziała. Nieznośna i długa, a jego wprost nosiło.

– Babko, otwierajcie!

Noc była, kto łazi o podobnej porze? Z pewnością nikt poczciwy, a występności babce nie dałoby się zarzucić. Starowinka przecież.

Nie pojawiała się. A zamknięte od środka.

Podważył skobel cienkim nożykiem, którym plastry odcinał w starych kłodach, zajrzał do wnętrza.

Cisza aż dzwoniła.

Przebiegł po izbach.

Nikogutko.

– No gdzie się ona podziała? Toż od środka zawarte. Czary? Nie, ona sprawiedliwa! Lecz przez okno też nie wylazła.

Wypadł na zewnątrz. Drzwi się za nim zamknęły, a skobel opadł.

– Aha, taki to ci wynalazek – zrozumiał. – Ale gdzie poszła?

Pewne, jednakże, że na miejscu to jej nie było. I jemu nie było po co zostawać, zatem popędził.

Noc była głucha, ale przecież niejedne oczy spoglądały na biegnącego mężczyznę. Rzadko które życzliwie, naraził się Doli, rozpustę zapuścił we własnym stadle. Dostał za swoje.

I wielu tak sprawę osądziło.

Choć nie wszyscy.

 

* * *

 

Pan czekał przed dworem rozświetlonym jak przy pożarze. Nie paliło się ogniem, chyba, że w nim. Dreptał w miejscu jak biegun przed wyścigiem, pięści zaciskał jak przed walką, a rysy miał wyostrzone niby u wilka ludojada.

Dyszał ciężej niż niewiasta w połogu.

Doczekał się, powóz zajechał.

– No, jesteście wreszcie – wyrzucił z siebie niecierpliwie. – Dłużej to nie można było? – jadowicie zawarczał na pacholika.

– Babka musiała wszystko przygotować – ten rzekł tonem usprawiedliwienia.

– Nie gniewajcie się, panie, ze wszystkim zdążymy – wymruczała akuszerka. – A wasz człowiek tak gnał, że mało ducha ze mnie nie wytrząsnął. Jakby nie można było nieco wolniej. Stara jestem i do takich wyścigów nienawykła.

– Do gadania za to pierwsza.

– Nie sumujcie się, widzę żeście w strachu, ale to zwykła sprawa. Nie dbaliście może o potomstwo waszych sławnych koni?

Jaromysł się zjeżył.

– Moją żonę do klaczy porównujesz?!

Zmieszała się.

– Próżne gadanie – stwierdziła. – Prowadźcie, gdzie brzemienna leży.

Zawiedli do izby jasnej jak za dnia letniego, w której świec się paliło z dziesięć, a i inne rzeczy zostały przygotowane, na co babka spojrzała z uznaniem. Nie zaniedbano tu zabezpieczeń przed złym. Żadna mamuna nie podlezie, ni złośliwe licho nie przyplącze.

– Dobrze – pochwaliła. – Przynajmniej z tym nie będę miała roboty.

– Sama pani o te sprawy zadbała – rzekła usłużna dziewka.

– Zna się na tym?

– Ona wie.

Akuszerka się uśmiechnęła niedowierzająco. Wie? Albo udaje. Prędzej. Ludzie wolą podawać się za mądrzejszych niż to nabytym naukom przystoi. Podeszła do spotniałej rodzącej.

– A co, duszko?

– Boli – ta odparła.

– Nie lękaj się, ukochana – rzekł Jaromysł, chwytając małżonkę za rękę. – Z babki sprawna akuszerka. Pomoże.

– A wy, panie, przy porodzie zostaniecie?

– Nieobyczajnie tak – odparł wielmoża. – Poczekam w izbie obok. Zła zawsze trzeba się lękać.

– To poczekajcie.

Poszedł.

– Pierwsze? – spytała babka.

Miłomira pokiwała głową.

– Niech będzie zdrowe.

– Będzie, duszko, nie martw się. Tyś silna, ułomka nie urodzisz.

– Obym dała radę.

– Dasz, niewiasta zawsze daje radę. Musi. A ból nie złamał twej matki, ni babki, nie zmoże i ciebie. Ten bój my tysiąc razy już wygrałyśmy. Wygrasz ty dla nas tysiąc pierwszy.

Pani oddychała ciężko.

– To już? – spytała.

– Oby. W tym wypadku lepiej szybciej niż wolniej.

 

* * *

 

Miłbart bardzo ostrożnie wsuwał się do środka, jakby do smoczej pieczary, w strachu, by nie obudzić morderczego gospodarza.

Nie udało mu się wcale.

Małżonka była tak czujna jak wilczyca przy młodych. Natychmiast go dostrzegła.

– Sam wróciłeś?

– Nie ma babki w obejściu.

– Nikogo innego nie znalazłeś?

– Ty tyle samo umiesz co reszta. Tylko akuszerka bieglejsza.

– To nie taki poród jak wszystkie.

Obydwoje zamilkli. Trzeba iść do córki, wspierać. Nie wiedzieli, wszakże, jak. Widząc niebogę, a nie potrafiąc pomóc, pogorszą sprawę.

Siedzieli.

Kamienie żywsze.

I wtedy rozległo się stukanie w drzwi. Po czym w wejściu stanął Nowy.

– Z pozdrowieniem, bracie bartniku – rzekł na powitanie, pamiętając, by z dzień dobry nie zaczynać, bo to co innego może znaczyć.

Miłbart gapił się jak głupi.

– Z pozdrowieniem – wymruczał.

– Ano wiem, że kłopot masz. A w zasadzie to twoja córka. Bo, czy nie od babki akuszerki wracasz?

– Widziałeś?

– Czy ja ślepy?

– I domyśliłeś się?

– Ano, choć chyba na poród za wcześnie?

– Trochę.

– Pomogę.

Gospodarz patrzył zdumiony.

Żona milczeć nie umiała.

– Ty, mężczyzna?

– No, ja. Znam się.

– Znasz się, skąd? – spytał gospodarz.

– To mi z ciekawości świata się wzięło. Pałętałem się tam i siam, podpatrywałem. Owczarzem byłem.

– To moja córka barana ma urodzić?! – prychnął Miłbart.

Przybysz zachichotał.

– Dobrze powiedziane, ale wylałbyś chyba co innego, a wybór niewielki. Kto, jak nie ja?

– Ale tyś mężczyzna! – wykrzyknęła Gościgniewa. – Tak się nie godzi!

– Mniejsza z tym! – warknął gospodarz. – Zaręczysz za jej zdrowie?

– Zaręczę, że zrobię wszystko, co umiem!

Wiedzieli, że czas biegnie.

Dość go już stracili.

– Tedy chodźmy.

Ruszyli do osobnej izby, niewiasta pobiegła za nimi. Nowy rozejrzał się po wnętrzu, rozwiązał powróz u pasa i rozłożył mieszki.

– Kto to? – Bogna spojrzała z łoża. – Co on tu robi?

– Pomaga, córko.

– Ale to mężczyzna! Jakże tak?

Gość podszedł bliżej.

– A u ciebie, dziecko, wszystko jak u innych? Przecież nie. Zaufaj mi, ja cię nie skrzywdzę.

Odwróciła głowę.

– Wszystko mi jedno – szepnęła.

Nowy położył ręce na brzuchu dziewczyny. Matka sapnęła, ojciec pięści zacisnął.

– Dziecko źle ułożone. Obrócić trzeba i wszystko pójdzie łatwo.

– Na pewno? – spytał Miłbart.

– Wyjdź, bracie. Twoja małżonka mi pomoże, bo pomożesz? – zwrócił się do niewiasty.

– Tak, ale nie wiem w czym.

– Supły u dziewczyny wszelkie porozwiązywałaś.

Wzruszyła ramionami.

– W giezłach. Tyle to każdy głupi potrafi. Ułatwić poród chciałam, ale, jak widać, mała moja moc.

– Jak do mojej dodasz, wtedy w sam raz na to dziecko wystarczy,

– Licz na mnie.

Gospodarz tymczasem jeszcze nie wyszedł. Na boku stał i słuchał, gulę w gardle przełknął. Roboty to on tu dla siebie nie znajdował.

Do pszczół zmyślny. Nie ludzi.

Nic tu po takim.

Próg przekroczył, taki rozdygotany, że ostatni cherlak mocniejszy.

– No, dziecko – Nowy tymczasem położył rękę na czole dziewczyny – trochę zaboli.

– Wytrzymam! – zapewniła.

– Wiem, ale, jakby co, ulżyj sobie. Krzycz.

– Nie krzyknę.

Akuszer pokręcił głową.

– Twarda jesteś, nic cię nie połamie.

– Połamało – szepnęła.

Spojrzał z ukosa.

– Dobrze, żeś młoda. Kiedy starego coś takiego spotyka, utykać będzie po kres żywota, młody odmiany losu doczeka, na swadźbie zatańczy.

 

* * *

 

Jaromysł usłyszał płacz. Ale taki krzykliwy. Dziwny.

Drzwi się uchyliły.

– Możecie wejść – usłyszał.

Wsunął się ostrożnie. Nogi mu dygotały. Bał się jak sto diabłów.

Żona była mokra jak po kąpieli, ciężko oddychała.

Taka wymęczona, że strach brał.

Ale uradowana.

Dziecko o jej boku.

– Nie dałam ci syna – rzekła.

– Córka? – spytał.

– Na dziedzica poczekasz.

– A ty… Jak twoje zdrowie?

– Gotowa na kolejny poród – zapewniła. Ona nieodmienna nieludzko mocna.

Podszedł bliżej, spojrzał na dziecko.

– Ale śliczne – szepnął, już kochając je za dwoje, wiedząc, że to maleństwo po kres życia skradło mu serce.

 

* * *

 

Miłbart nie wytrzymał w chacie, wyszedł na zewnątrz, a po podwórzu nosiło go jak duszę zatraconą.

Tak go naszedł Nowy.

Ale słowem nie przemówił ni jednym.

Gospodarzowi serce się skurczyło, bo to nie znaczyło nic dobrego.

Z trudem przełknął ślinę.

– Umarła?

– Nie, bracie. Żyje, choć pewnie wolałaby nie.

Miłbart otarł łzę.

– A dziecko?

– Też, chłopiec.

– Pierwszy wnuk.

– A jakże! To przyjmiesz go do rodziny?

– Nie może być inaczej!

Nowy odetchnął, jakoś lżej mu na sercu się zrobiło, bo to połowa dopiero o ciało zadbać, druga, większa, a na pewno trudniejsza, duszę uleczyć.

– Rodzony tyle nie zrobi dla drugiego, ileś ty dla mnie uczynił – gospodarz zwrócił się do gościa.

– Umiałem, to się nie wymigiwałem. Ale ciebie, bracie bartniku, czeka mniej łatwe zadanie. Ty jej będziesz musiał pomagać dzień po dniu, a ona dzień po dniu, za łaskę tego nie poczyta.

– Jeść zaczęła.

– Znowu przestanie.

– Urodziła już.

– Ale chyba woli, by to dziecko nie pożyło, a ona wraz z nim.

Łzy pociekły po miłbartwowym licu. Gniewnie je otarł.

– Nie pozwolę na to! – zapewnił.

– Nie pozwól, ale, widzisz chyba, że poszarzała ci córka. Już krasa od niej nie bije jak kiedyś.

– Dziwisz się? Ale za jedno mi, oby zdrowa była.

Nowy uśmiechnął się.

– Na swoich się nie zawiodła, więc wróci zdrowie i krasa. Nie należy, jednakże takich spraw wyglądać nazbyt pilnie, wtedy naumyślnie zwloką.

– Pocieszasz mnie.

– Wykładam kolej rzeczy. Bociana dziś widziałem.

– Bociana, powiadasz? No, jak widać i do mnie zawitał, ale ukradkiem jak złodziej.

– Przywitaj go śmiało. Ule ze stebnika powynoś. Pora na nie.

Gospodarz pokiwał głową. A jakże, wszystko wokół rodzi.

Tylko na oko za wcześnie.

Zagrzmiało. I błysnęło, choć w oddali.

– Burza? – zdumiał się Miłbart. – Zima jeszcze. Śnieg kupami leży na polach, a lód stoi na rzece.

– Śnieg mokry i się stopi, a lód połamie, cienki on i nieuporny – odrzekł Nowy. Odetchnął pełną piersią. – Idzie na wiosnę. Pora.

– Ale burza najpierw.

– Tak zawsze. Przeminie bądź pewien.

– Zostawiając po sobie połamane drzewa.

– Stare, bracie, te zbyt sztywne. Młode, giętkie, odbiją się, to pewne. Nastanie dzień dobry.

 

 

Rozdział czwarty – Czas odrodzenia

 

Bardzo prędko Bogna z dawnej, dziarskiej, radosnej dziewczyny zmieniła się w zahukaną, szarą myszkę stroniącą od ludzi. Bliscy ją rozpoznawali, bo przemianę oglądali dzień po dniu, dalecy dlatego, że cieszyli się z kary, jaka spotkała rozpustnicę. A ona sama czuła, jakby to narodzone dziecko odebrało jej wszystkie siły i wolę życia.

Ale to nie była prawda.

Już wcześniej sama zamknęła wszystkie drzwi wiodące do tych ścieżek, które nazywały się przyszłością.

Nie czekała jej żadna.

 

* * *

 

Zadyszane dziewczyny dotarły do rzeki. Nim tchu złapały, popatrzyły po sobie.

– I co?

– Wykończyć wyrodną!

– Niech idzie precz!

– Tak, koniec jej rządów!

– To co zrobimy? – spytała Dobrożka.

Jej sąsiadka zaśmiała się. Gniewnie i głupio zarazem.

– Do rzeki cisnąć.

Inne podobnie pokrzykiwały.

– No, tylko bez takich tam! – zawołała Koszka. – Wszystko wtedy popsujecie.

– To co, darować niegodziwej?

– Czy do tego namawiam? Wiem, co czynić, długo myślałam.

– Rok pewnie – mruknęła Dobrożka.

– Ty nie bądź taka chytra. Jak w wodę ciśniemy, namoknie, a jak namoknie to co, powie mi która? – spojrzała po rozochoconych dzierlatkach.

A one po sobie.

– Nie spłonie! – zawołała któraś odkrywczo.

– A właśnie! Wreszcie głowami ruszacie.

– To co mamy czynić?

Koszka wzięła się pod boki, patrzyła.

– Ale ważna – zaśmiały się sąsiadki, popychając nawzajem. Naigrawały się z samozwańczej przywódczyni.

Ta zrozumiała, że nazbyt nadużyła zbyt świeżej władzy, więc ta, jako zwykle we podobnych przypadkach, zaczęła wymykać jej się z rąk.

– Rusztowanie zrobimy, macie koziki, sprawcie ze cztery solidne gałęzie, ja powróz z domu zabrałam, zwiążemy, no i pannicę położymy na wierzchu.

– No i nie zamoknie!

– Zapłonie!

– Na szczęście!

Raźno zabrały się do pracy, po czym, uważając, by do rzeki nie wpaść, bo przed sobótkową kąpielą pech pewien, zaśpiewały chórem. Gdy swoje skończyły, złożyły przeklętnicę na przygotowanym jej posłaniu.

Ostatnim.

Koszka polała oliwą. Też ją sobie wcześniej przygotowała.

– Płoń na wieki! – zawołała.

– I nie wracaj! – dodały jej drużki.

Kukła zapłonęła, skoro słoma nie zamokła i płynąc z nurtem, nie zahaczając o lód na brzegach, zniknęła za zakrętem.

Szczęsny znak.

Precz z zimą!

Obecne zaklaskały w ręce.

– A teraz?

– Gaik!

– Oczywiście, że gaik.

Wybrały młodą sosenkę, niech sięgnie do nieba, przybrały ją barwnymi wstążkami, powiesiły figurki, zaklaskały w dłonie, że robota tak dobrze im poszła.

– No, Dobrożka, takaś ty mądra – rzekła Koszka – to teraz nieś!

Dziewczynie nie udało się wykręcić od obowiązku.

Podniosła.

Równowaga zawiodła.

Mało, a gaik by upadł, a nie powinien.

Krzyknęły dziewczyny.

– Pomóżcie niedołędze – poleciła przywódczyni, odzyskując władzę, skoro inna nieudolna. – Pierwsza do pustych żartów, ostatnia do obowiązku. No, już! Idziemy, wieś trzeba obejść i mroźną pannę całkiem przegnać. Mogła się gdzieś przytaić, niecnota!

Szły z rozgłośnym śpiewem, więc przy każdym podwórzu zatrzymywały się, żartowały i śmiały, przyjmowały dary i same nimi obdarowały, drobnymi, dla młodych mężczyzn przede wszystkim przeznaczonych, z którymi niejedna z obecnych była zmówiona. Dzisiejsze wesele, to zapowiedź jutrzejszego. Większego.

– No to, wszystkie domy obeszłyśmy.

– Nawet w przysiółku bartników.

– Poza jednym – zauważyła przywódczyni.

Kilka dziewuch zaraz zachichotało. Bardziej złośliwie niż radośnie.

– Nie idźmy tam – poprosiła Dobrożka.

– Ależ tam najbardziej trzeba, by całe nieszczęście przegnać.

I poszły, i widziały jak tamta przed nimi zmyka, by w oczy nie spojrzeć. Udawały od siebie, że nie widzą, jak w panice się ukrywa w stodole, a stamtąd podpatruje, drżąc.

A niech widzi.

A niech ma za swoje, panna cudzołożna!

Wycierałka, którą po wywiedzeniu na kraj wsi na wieki wyświęcić!

 

* * *

 

Bogna cierpliwie trzymała dziecko przy piersi. Giezło odwinięte, maleńka poduszeczka, by miało wygodniej. Niczego nie zaniedbała, wykazując taką ostrożność, jakby miało się w każdej chwili wymknąć. Nad miarę uważna, skupiona i wytrwała.

Przewidująca wszelkie wypadki.

Ale nie kołysała, ni nuciła.

I ani razu nie spojrzała.

Dzieciaczek był słaby, ale do sutka się przyssał, głód mu stały doskwierał.

Gościgniewa stanęła za dziewczyną, w świetle z okna, a przez to cień rzucając. Patrzyła chmurnie.

– Słaby ten niemowlak – zauważyła.

– Bogowie zdrowiem go nie pobłogosławili.

– Bo je za mało.

– Karmię go częściej niż jakakolwiek matka.

– Ale pokarmu nie masz.

Bogna nie patrzyła.

– Czy to moja wina? – szepnęła.

– Gdybyś więcej jadła, nie brakowało by ci mleka.

Młoda matka długo milczała, ale wreszcie przemówiła:

– Nie potrafię.

 

* * *

 

Gościgniewa przygotowała jedzenie.

Stół zastawiony.

– No chodźcie – przywołała dziatwę.

Przyfrunęło ptactwo, zawsze dzióbki głodne.

Rzuciło się na karmę.

Furkotu tylko brak.

Ale siorbania i mlaskania aż nadto.

Poza tą z końca.

Cicha.

Odmawiała sobie pokarmu.

Pochopnie na ostatnie miejsce ją skazano.

Nazbyt ulegle na nie przystała.

 

* * *

 

Miłbart zabrał się za wiosenne porządki. Ustawił sobie pieniek przed komórką, powyciągał sprzęt, uważnie wszystko oglądał, szukając czego napraw wymaga i siedząc na słonku, od czasu do czasu popatrywał na znikający śnieg.

Grzało.

Życie się budziło.

Przy takim zajęciu naszła go małżonka. Ale nie zaczepiała od razu. Przystanęła z boku, nie chcąc zakłócać jego szczęścia. Bo taki był właśnie w tej chwili, kiedy troski go nie żarły.

Westchnęła.

Wcześniej, czy później i tak mu przeszkodzi.

Stało się wcześniej, usłyszał ją, uśmiechnął, po czym oblicze mu zmierzchło. Wiadomo mniej więcej z czym przychodziła.

– To dziecko umrze – rzekła Gościgniewa bez wstępów.

Miłbart z żalem odłożył bartnicze przybory, dzięki którym zapomniał o smutkach.

Na chwilę mu dano.

– Nieszczęście – mruknął.

– Ona nie je.

Mężczyzna westchnął.

– Nowy to przepowiadał, bywały z niego człek. Niejedno widział na świecie.

– I co on radzi?

– Nie radził.

Prychnęła.

– To co z tej całej światowej mądrości?!

– Kąsasz, a widzę, że się martwisz.

– Bo jakże inaczej? Boję się, że ona śmierci sobie życzy. Z domu nie wychodzi, ludzi unika.

– Bo mają ją za zapowietrzoną.

– A my?

– To mówisz, żebym z nią pogadał?

– Nic nie mówię – warknęła.

– Mówisz, że to mój obowiązek?

Usiadła obok.

Zapłakała.

– Ja nie podołam.

 

* * *

 

Dziecko płakało.

A właściwie popiskiwało, bo brakło mu sił.

Nie kołysała, nie tuliła, nie nuciła luli, trzymała tylko przy cycku, gotowa siebie oddać, a przynajmniej życie.

Nie miała dla niego miłości.

Nieradka, tak go przezwała.

Ojciec stanął cicho u boku, pewnie by karmiącej matce nie przeszkadzać w jej zbożnym zajęciu. Ale i tak go usłyszała. I wiedziała, z czym przychodzi, skoro kwilenie niemowlaka dowodziło, że zaniedbane. Choć dbała o maleństwo nieustannie. Od głodu nie ustrzegła. Skąd jednak miała wziąć mleko? Darmo siebie zmuszać do życia, kiedy woli brak.

– Nieradzi mi jesteście, panie ojcze? – przemówiła, skoro on zacząć nie umiał.

Wzdychał i ślinę przełykał.

Kto tu naprawdę się bał?

Ona nie miała czego, nie zależało jej na niczym.

– Każdy rodzic spodziewa się po swym dziecku samych niezwykłości.

– A ja okazałam się taka pospolita?

– Nie ma czego się wstydzić, co zwykłe, dobre.

– A jednak was rozczarowałam.

Sapnął.

– Mogłabyś o wiele bardziej, jednak do Jagi nie poszłaś.

Prawie się uśmiechnęła.

A niemowlaczek zakwilił głośniej.

Domagał się pokarmu, a jeszcze nie rozumiał, że go nie dostanie.

– I tu was znowu zawiodę, poszłam.

Spojrzał czujnie.

– A to? – wskazał na dziecko. – Ona nie odmawia podobnych ratunków, po których człeku zguba.

– Stałam tam podle granicy do jej dziedziny, a wyraźnie wiadomo, że tam inny świat. Ona zaś na mnie czekała i chyba przyzywała, obiecując spełnić moje zamysły. I pomóc.

– Więc co się stało?

– Zlękłam się. Widzicie, zwykły strach. Żaden powód do dumy.

– Wiele na twoim miejscu szło dalej.

– One widać z tych, które takich rzeczy się nie boją, a ja bałam się śmiertelnie, więc nie sięgnęłam po ofiarowywaną pomoc.

– Ona to nieszczęście.

– Doprawdy, ojcze? A moje życie to teraz coś innego?

– Wszakże życie ocaliłaś.

– A jakże, nie wolno nim igrać, ale powiem wam, ojcze, że nie tego się bałam przed chatą wiedźmy, odmawiając pomocy gorszej niż śmierć. Powinnam czegoś innego.

Nie oddychał.

– Czego?

– Takiego życia jak teraz.

Zachwiał się, przysiadł przy córze.

– Bogna… – zaczął.

I zamilkł.

– Bogna – powtórzył.

– Słów dla mnie nie macie, prawda? – spojrzała nań miękko, bez wyrzutu, ale i litości.

Dla siebie.

Dziecko zakwiliło, a staremu łzy pociekły z oczu.

Wstrząsnęło to ją.

Broda zadrgała, a stary, mocny Miłbart siedział u boku córki i płakał, targany dygotem śmiertelnym.

– Ojcze…

Oczy wbił w ziemię.

– Ojcze… – powtórzyła. – No cicho – rzekła, choć w tym wypadku nie wiadomo do kogo, bo dzieciaczka zaczęła kołysać. – Dobrze wszystko będzie mój ty Nieradku Radku.

Tamci płakali, więc jednego objęła ramieniem, a drugiego przytuliła do piersi i w końcu obydwu ukoiła.

 

* * *

 

Troskliwa była. Zadbała o wszystko przy dziecku. Zanuciła, pokołysała, w malowanym, bujanym łóżeczku ustawionym pod tragarzem, by belka chatę podtrzymująca swą mocą chorobę odegnała. Po czym jak trusia usiadła na wyznaczonym miejscu.

Miłbart zęby zacisnął.

Gościgniewa natychmiast na niego spojrzała. Tak czujna, że samo nieszczęście mniej.

Dziewczyna wzięła chleb.

Czas się zatrzymał.

Obecni patrzyli z napięciem, oczu nie odrywając.

I ona też patrzyła, na to pożywienie, do którego nie potrafiła się przemóc.

 

* * *

 

Miłbart na pieńku sobie siedział i w drewienkach cierpliwie przebierał, szukając najlepszego.

Spojrzała na niego Gościgniewa i złość ją wzięła, że zamiast za sprawy rodzinne zabrać się należycie, on ucieka w zwyczajowe bartnicze dzianie. Jak nic zaplanował wędrówkę do kłód, byle w chacie nie siedzieć i na cudzą głowę wszystkie troski zwalić. Jakby podźwignąć umiała.

Czy ona tragarz?

Mocarzowi sił zabraknie.

– No i co ty tu wysiedzieć zamyśliłeś? – spytała, jeszcze nad gniewem panując.

– Czymś się zająć trzeba.

– A tak, trzeba, byle nie dzieckiem rodzonym – syknęła.

Spojrzał znad tych swoich drewienek.

– Osa cię użądliła?

– Bom na ciebie liczyła. Nie było po co! Jako zawżdy, uciekasz.

Pomachał głową.

– Nie – rzekł samemu sobie. – Za ciebie to się zabrał co najmniej szerszeń.

Parsknęła.

– I tyle wymyśliłeś! Zapomniałeś? Gadać z Bogną miałeś.

Westchnął.

– I gadałem, a nawet popłakałem, frasunku jej przyprawiając, że mnie pocieszać musiała, jak dzieciaczka własnego.

Gospodyni tchu zabrakło.

– I co? – spytała z lękiem.

– Ano, chyba ślepa nie jesteś. Nic to nie dało.

Wzięła się pod boki.

– Za mało się starałeś.

– Starałeś? A co to ma do rzeczy?

– Rozwiązanie kłopotu.

– Staranie nie polega na gadaniu.

– A na czym? Oświecisz głupią?

W drewienkach przebierał. Wreszcie znalazł właściwe.

– No, dobre będzie – uznał.

– Co niby?

– Łyżka.

Gościgniewie mowę odjęło.

Nie na długo.

– Zdurniałeś, stary?!

– Rozumu nabrałem, by więcej nie gadać na próżno. Robota przy pszczółkach nie polega na bezowocnym mieleniu jęzorem i zapominaniu o rzetelnej pracy rąk.

 

* * *

 

Tatko siedział w świetle i rzezał.

Bogna cicho przycupnęła przy kołysce, w strachu, że zapyta, a ona odpowiedzieć mu nie zdoła. Choć się stara. Przecież widać.

Tylko, że do jedzenia wciąż ochoty nie znajdowała. Próbowała coś z tym zrobić, obiecywała sobie, miód wąchała i chleb brała.

Piła, by soki w trzewiach pobudzić.

I one zawiodły.

Nie umiała z chlebem do buzi trafić, ręka po drodze błądziła po umartwionych manowcach.

Jej głód nie wadził, ale dziecko marniało.

Umrze.

Zatopiła się w myślach, ale w nich ratunku, pociechy i wsparcia nie znajdowała. Spojrzała śmiało na ojca.

– A co tam rzezacie?

Natychmiast głowę podniósł, jakby czekał na pytanie. Uśmiech okrasił jego oblicze.

– Łyżkę.

Pokiwała głową.

– Dobrze wam idzie.

– Bo robota, to robota. Ona, kiedy rozumnie zaplanowana, nie na darmo.

– Przy pszczółkach.

Spojrzał badawczo.

– Tak, pszczółko moja. Trzeba wiedzieć, jak się do nich zabrać.

– Tak, odymić – rzuciła żartem.

Uśmiechnął się pod wąsem.

– A wszystko, by pożytku doczekać.

 

* * *

 

Męża Gościgniewa znalazła w pasiece. I, a jakże, pośród narzędzi przebierał.

Zbielała ze złości i pięści zacisnęła.

Dostrzegł ją.

– Wszystko idzie zgodnie z planem. Będzie dobrze – rzekł, uprzedzając wybuch gniewu.

– Dziecko w grobie. Albo dwoje. Takie dobrze.

Podniósł świder.

– Nie dopuszczę do tego, a to mi w tym dziele dopomoże.

– Tyś, tyś…

Słów jej zabrakło, wypadła i przed siebie pędziła, byle dalej, bo tu mu tym świdrem dziurę we łbie wywierci i rozumu choć odrobinę naleje. Bo, że stamtąd nic nie wycieknie, to pewne. Ten słomiany łeb pusty!

 

* * *

 

Przysunął sobie stołek. Stanął.

Sapnął.

– A co wam się nie podoba, ojcze?

– Leziwo by się zdało lub ostrwie chociażby.

Otworzyła szeroko oczy.

– A do czego? W domu macie zamiar barć dziać?

– Nie – zamachał głową. – Otwór tylko. Ale przywykłem w podobnych sprawach bartniczych narzędzi używać.

– To prawdziwsza natura. Ale że otwór?

– A jak bez niego?

Wzruszyła ramionami.

– W zgadywanki ze mną jak z dzieckiem się bawicie.

– Och nie, tyś pszczółka moja ulubiona.

– Więc mnie dymem traktujecie?

– Ze strachu o siebie, przez to, że pewnie upadnę.

– Z niewysoka – zauważyła.

Zabrał się do roboty, a ona patrzeć nie przestawała, kiedy w łyżniku skrobał, pomrukując nieustannie jak bartniczek, który do barci chce, ale dobrać nie potrafi.

Namolny niezguła.

– A po co to? – wreszcie spytała.

– Na łyżkę – odrzekł.

– A komu ją przeznaczycie? – zaśmiała się.

Skrobał i mruczał, ale robota postępowała.

– No, wiesz przecież.

Za piersi się złapała, serce chciało wyskoczyć.

– Naprawdę?

– A komu innemu – wzruszył ramionami. – Toż swojak.

Nie zmogła. Przypadła do jego nóg, by je obejmować.

Łkała oczywiście.

– Przestań, przewrócisz – ostrzegł. – Z wysoka, czy z niska, wolę nie upadać.

To nie pomogło. Musiał usiąść, a ona znowu do jego nóg, by chlipać przy nich.

– Nie bucz – szepnął, łamiącym się głosem.

W odpowiedzi zapłakała jeszcze mocniej, głowę składając na ojcowych kolanach i za nic nie dając się oderwać.

Nawet nie próbował, po włosach ją gładził i mruczał. Zaklęcia pewnie, którymi pszczelarz rój pszczół osadza, by mu nie uciekły, szczęście zabierając.

– Jak ci lepiej od tego, to się wypłacz – rzekł wreszcie zrozumiale.

Wtedy przestała.

Spojrzała.

Serce to mu z piersi wyskakiwało.

A na pewno tak biło o żebra, że wszystko tam bolało.

I za tę mękę bogom kornie dziękował.

 

* * *

 

Bogna ułożyła dziecko i sama usiadła do stołu, zajmując wyznaczone ostatnie miejsce. Poczekała na swoją kolej i zaczęła jeść. A później więcej.

Karmiąca matka potrzebuje pokarmu. Odpowiada nie tylko za samą siebie. Na koniec posmarowała pajdę chleba miodem.

I wtedy się uśmiechnęła, a obecni zamarli z wrażenia, bo jak żyli jeszcze nie oglądali piękniejszego widowiska.

 Promieniała.

 

* * *

 

Bogna nie miała co ze sobą począć.

Czasu za dużo.

Mały spał najedzony. Nie trzeba mu przeszkadzać z luli luli i bez tego daje sobie radę. Spokojny. Ze wszystkim się obrobiła, szmatki do przewijania poprane, schły na wietrze, a ją od środka rozsadzało. Sił za wiele, od kiedy zaczęła jeść jak człowiek. W takich wypadkach idzie się do ludzi.

Było pewne, że nie pójdzie.

Pokręciła się po chacie. Nie za wiele, mateczka stale wodziła oczyma za córką, gotowa znowu umierać ze strachu. Nie trzeba rodziców więcej straszyć, prawie od tego oczy wypłakali. Nie raz jeszcze gorzka przyszłość czas sprawdzi ich moc.

Jej własna tymczasem wyzwań potrzebowała.

Znalazła kołowrotek i kłąb przędzy. Wysnuła nitkę, długa była, mocna i niepostrzępiona.

 

* * *

 

Nowy w odwiedziny zaszedł, od bramki się kłaniał.

– Zachodźcie – zaprosił gospodarz.

Brat bartnik rozejrzał się po podwórzu i natychmiast wypatrzył Bognę. Oczu nie odrywał.

– Ale się odbiła – sapnął.

– A co, bracie bartniku? – witał go radosny Miłbrat.

– Córka wam do zdrowia wraca.

– I wasza w tym zasługa – zauważył gospodarz.

– Jaka tam! – machnął ręką gość. – Jednakże dziewczyna inna niż kiedyś. Młoda to widać, ale przybyło jej powagi.

– Na licu wyszczuplała.

– A oczy ma jak niebo.

– Zawsze takie były, a uroda większa, bo przez mękę wzbogacona. Ona, jak nie zabije, wzmocni.

– A jakże, jakże, istne boże błogosławieństwo, którego zdrowy na umyśle nie prosi. Widzę, że przędzie.

– Coś musi robić.

– Czemu do ludzi nie wyjdzie?

– Bracie, by wytykano ją palcami? Dopieką jej różni. Czasem któryś przejdzie w pobliżu. Najpierw ślepia wypatruje, a później podśmiewuje. Gad!

– Tu nie zaprzeczę. Ale powiem wam, skoro się odbiła, miejsca potrzebuje więcej, by znowu nie zacząć marnieć.

Miłbart podrapał się po głowie.

– Jeśli znacie sposób, doradźcie.

– Niech zajdzie do mnie.

– A niby po co?

– To niedaleko, moją żonę ucieszy, a poznać się warto. Chyba Bognie na przyjaciółkach nie zbywa?

– Wszyscy ją porzucili jak sukę parszywą.

– Ludzie! Nic na to nie poradzisz.

– To pogadam z córką.

Nowy głową pokiwał, zdrowia pożyczył bratu bartnikowi i całej jego rodzinie, i sobie poszedł, a Miłbart przystąpił do rzeczy.

Nie tak z miejsca.

Nie było prosto i łatwo, bo odwagi mu brakowało wobec córki, której łez dość już się naoglądał. Następnych by nie zniósł.

Więc najpierw pogadał z małżonką.

Wysłuchała go nawet uważnie.

– Pogadaj z Bogną – oznajmiła na koniec.

– Toś mi doradziła! – prychnął.

– A czegoś innego się spodziewał? I beze mnie dobrze wiesz, co trzeba.

Machnął ręką.

– I taka z tobą gadka.

– To tyś głowa rodziny – zaśmiała się.

Wyraźnie przychodziła do siebie, dawna złość wróciła, już nie marła ze strachu o dziecko.

A on stanął nad zapracowaną córką. Cały kłąb lnu sobie znalazła i czesała go cierpliwie. Do końca świata by zdołała.

– A, jesteście, tatku – zauważyła natychmiast. Wszystko widziała i do wszystkiego się śmiała, choć połową dawnej radości.

– Pracujesz?

– Sił mam jak nigdy. Co robić? Lepiej za coś pożytecznego się wziąć niż szukać jakiegoś grzesznego zajęcia.

– No nie, takiego nie trzeba.

– Toteż len czeszę. Ładne włosy?

– Twoje ładniejsze. Żal je przed światem skrywać. Jajka kiedyś krasiłaś.

– Nie po to, by moje włosy oglądano.

– Dla radości, która największa jak komu dar sprawić.

– Powiadacie? A kogo podarkami uraczę? Któryś zechce ode mnie?

– Czemu nie?

Oblicze dziewczyny zmierzchło.

Zacisnęła usta.

– Nie mówcie już o tym.

Westchnął.

– Nowy cię zaprasza.

– A, podziękować mu odpowiednio powinnam. Kołaczem najlepiej. Nikt więcej dla mnie nie zrobił – spuściła głowę.

– Nie, nie po to. Mówił, że żona ciebie ciekawa.

Popatrzyła ze zdumieniem.

– Toż w życiu całym dwóch słów z nią nie zamieniłam.

 

* * *

 

Bogna podeszła do matki mamroczącej zawzięcie pod nosem, a cerującej podziurawione koszuliny jeszcze bardziej zapamiętale.

Żywotności to jej nigdy nie brakowało.

Natychmiast została dostrzeżona. I najpierw złe oczy na nią spojrzały. Po czym język w gębie się poruszył.

Ale przemówiła po ludzku.

– A co, córusiu?

– Nie chcę wam zmartwień przysparzać, pani matko.

– Ależ ty, nigdy! – wycedziła Gościgniewa.

– Do Nowego się wybieram. To znaczy Eldricha.

– Jakiego Eldricha? A Nowego. To idź. A po co?

– Chyba mam za co dziękować – zauważyła Bogna.

– Ano masz. Ale jak masz zamiar tego dokonać?

– Kołaczem. Bardzo smaczny.

– Ano, twoim nigdy niczego nie brak.

– Dzięki, matko, za dobre słowo.

– To idź, mego zezwolenia to raczej nie potrzebujesz?

– Ojciec też nie ma nic przeciw.

Gospodyni prychnęła.

– Jeszcze by miał! Za taką przysługę do śmierci się nie wypłacisz.

– Rodzony więcej nie uczyni. Ale dziecko muszę zostawić.

– Jak ze sobą nie zabierasz, to nie ma jak inaczej.

– A doglądniecie?

– A wielka to sztuka? Wiesz, ile swoich wychowałam?

Córka spuściła oczy.

– Wiem – szepnęła.

– To i twego dopilnuję, o nic się nie martw.

– Gdzieżby tam! Pewniejszych rąk na całym świecie nie znajdę. Nakarmiony i przewinięty. Nie da się we znaki.

– On w ogóle milkliwy.

– Dobre dziecko.

– Dziwne.

– Nie, matulu. Żadna dziwożona go nie podmieniła. Nie martwcie się o to. O wszystko zadbałam. Zresztą to ładny chłopczyk. Dziwaczny przecież obmierzły, a ten tylko cichy.

– I to cię nie martwi?

– Mówi się, że każdy przemówi, ale że czasem nie warto na to czekać. Na razie nie wiadomo czego.

– A gdzieżeś ty takie rzeczy słyszała? Przecież nie ode mnie?

– To może mi się przyśniło.

– Dziwne masz sny.

– Śmiech jeno.

– Takich rzeczy nie opowiadaj, sny pokazują dolę.

Bogna wzruszyła ramionami.

Kto by w takie wróżby wierzył?

– Zajrzycie do niego?

– Oczywiście! Jakżeby inaczej!

– To pójdę.

– A kołacz się nie zepsuł?

– Matulu!

– To idź wreszcie, tylko gadasz, całkiem jak twój ojciec. Jemu gęba nigdy się nie zamyka.

Bogna sapnęła, ale dalszej gadki poniechała.

Poszła.

Gościgniewa oczywiście nie musiała zaglądać do dzieciaka. Znała swoją córkę, wiedziała, że ona prędzej o sobie by zapomniała, niż potrzebach synka.

A mimo to i tak do niego zajrzała.

Lubiła taką robotę, a przy swoich już nie musiała jej wykonywać.

Dojrzałe.

Pędraki!

Przysiadła, kołderkę poprawiła.

Luli luli zaśpiewała. Choć oczywiście nie musiała. Mały i bez tego spał kamieniem. Później do starego poszła.

Grzebał się we swych bartniczych dziełach.

– A ty, jak zwykle, czas tracisz – zawyrokowała.

Popatrzyła.

Wesoła.

To się uśmiechnął.

– Ano, rad ci wadzę.

– Ona dziękować poszła.

Ależ sapnął.

– To poza dom wychodzi?

– Ano. Nie do uwierzenia.

Otarł łzę.

– Nie wierzyłem, że tego doczekam.

 

* * *

 

Przed furtką znieruchomiała.

Ani drgnęła.

Ręka – martwa.

– No rusz się, rusz – nakłaniała siebie.

A wysilała się. Całą myśl kierowała do dłoni i palców, by one posłuchały. I popchnęły. Toż to takie łatwe!

Dziecko wydoli.

Niedołężny staruch dokaże.

Namawiała siebie.

Na darmo.

– Toż żadna granica – rzekła do siebie ze złością. – Na pewno nie taka jak do dziedziny wiedźmy.

Wzdrygnęła się.

Tego akurat nie powinna sobie przypominać.

Ale wtedy wroga była tylko połać lasu przynależna Jadze, obecnie obejmowała cały świat.

– Tylko furtka, znana okolica – tłumaczyła sobie wytrwale.

Ależ zaskrzypiała, kiedy wreszcie postawiła krok poza nią. Pierwszy od wielu miesięcy. Dotąd na piędź poza podwórze nie wychodziła.

– Ależ osiągnięcie! – prychnęła do siebie.

Krew łomotała w skroniach, serce z piersi usiłowało wyskoczyć.

Mdlała i przed oczyma się ćmiło.

Ale szła.

Ne miała daleko. Nowy mieszkał w pobliżu. Bartnicy przysiółek własny woleli nad wszystkie obce kraje. I związani ze sobą. Nie spodziewała się nikogo spotkać po drodze.

Ale spotkała.

Prawie go nie znała. Młody, z pryszczami na gębie. Nigdy nie miał śmiałości by zagadać, chłopięcej kompanii się trzymał. Lecz teraz moc poczuł, patrzył zuchwale.

Zadrżała, ale kroku nie zmyliła, ni nie przyspieszyła, choć w skroniach krew waliła, a serce łomotało. Tak mu w oczy zajrzała, że swoje opuścił. Kiedy go minęła, odetchnęła pełną piersią.

I wtedy usłyszała śmiech.

Bezgranicznie podły.

Zabolało, przed oczyma ćma, usta zagryzione do krwi. W pierwszej chwili spuściła głowę, próbując być mniejszą od myszki. Ale w drugiej wyprostowała się dumnie.

– Głupi! – prychnęła.

Dzielnie poszła dalej.

Siedziba Nowego wyróżniała się na tle pospolitych sadyb bartników. Choć nie domostwem. Ono akurat było zwyczajne. Ale drzewami, które sobie posadził. Jabłonie, grusze, a nawet śliwy. Wszędzie, nie tylko wokół toczka. Zbyt wiele dla pszczelarza. Wszystkie obsypane kwieciem. Życie błogosławiło mu wyraźnie. Bogna śmiało przeszła przez furtkę, cichą jak zaspane niemowlę.

Ale i tak została zauważona.

Pies zaszczekał, choć raz tylko, poza tym merdał ogonem. Tak gospodarza uprzedził, który siedział na pieńku pod drzewem, by w słonku potu nie zaznawać, coś tam układał, czemu przyglądał się kot, ni na chwilę nie odrywający badawczych ślepi.

Nowy zauważył przybyłą. Natychmiast się uśmiechnął szeroko i powstał na powitanie.

– A wejść można? – spytała dziewczyna.

– A śmiało – odpowiedział. – Słonko ze sobą przynosisz, bo żywiej świeci. Jakżebym miał je odganiać?

Też się uśmiechnęła.

Podeszła.

– Kołacz dla was mam.

Mężczyzna ogarnął wzrokiem wielki koszyk, jaki niosła.

– Aż tyle? A za co?

– Wiecie! – sapnęła. – Nikt nie zrobił dla mnie więcej. Jak ojciec dla mnie jesteście.

– No, dziewczyno, takich rzeczy nie mów. To nic takiego. Rad pomagam, o ile mogę, a tyś była w potrzebie i mój brat bartnik, twój ojciec. Jakżeby inaczej?

– Jakoś nie widziałam tłumów, które by z podobnym wsparciem pospieszały, całe życie mego ojca znając.

Zaśmiał się.

– Ja się tłumu wystrzegam. A ten kołacz jaki?

– Pełen zakalców! – prychnęła

– To daj popróbować owego wynalazku.

Uchyliła wieka koszyka.

Spróbował.

Oblizał palce.

Westchnął.

– Ot, wierzyć niewieście nie wolno. Gdzie te zakalce? Pyszniejszego frykasa nie próbowałem, a przecież moja ślubna nie ostatnia. Skarb z ciebie, dziewczyno.

Machnęła ręką.

– Gadacie. Zjecie teraz cały?

– Nigdy. Na dłużej ten smakołyk zachowam i z małżonką się podzielę. Zanieś do domu.

– Sama?

Spojrzał na rozłożone przybory.

Bogna zaśmiała się.

– Całkiem jak ojciec – oceniła.

– A czemu?

– On jak do tych bartniczych spraw przysiądzie, to świata bożego nie widzi. Wyście kubek w kubek taki sam.

– Ale mu wybaczasz?

– On mi więcej.

– Tobie każdy pospieszy, ty słonko sprowadzasz. Szczęściem świecisz. Zajdź do domu, żonę moją pozdrów ode mnie.

Dziewczyna pokręciła głową.

– Jak który mąż zacny, to zaraz dziwak – oznajmiła i do chaty poszła.

W drzwi zastukała i natychmiast je uchyliła.

Po czym zatrzymała się.

Ale dziwnie!

Klasnęła w dłonie.

Czegoś takiego to jeszcze nie widziała. Ściany pobielone. Piec jeden za drugim, a każdy grzeczny. Podłoga równiutka i lśniąca.

Dwór pański, nie chata prostacza!

Chciałaby tak kiedyś mieszkać. Zachwyconą niecodzienną chałupą, zastała gospodyni.

– A co, podoba ci się?

– Bardzo – odrzekła Bogna. – Kto to sprawił?

– A mąż mój.

– Skarb!

– Ciekawy świata. W żadnym kraju dłużej miejsca nie zagrzał, tu dopiero, pszczółki mu się spodobały bardziej niż jakiekolwiek inne zajęcie.

– Wiem, że owce pasał. Na zdrowie mi to wyszło – zamruczała dziewczyna.

– O, nie tylko tym. I ciesiołką się parał i piece majstrował.

– I teraz żyje jak król.

– I ja z nim na tym królestwie. Dzieci na swoje poszły, sami zostaliśmy. Choć we dwoje, tedy jakoś idzie.

Dziewczyna zamilkła, ciężko jej się zrobiło.

Gospodyni łatwo odgadła czemu.

– Nie martw się, znajdziesz jeszcze dla siebie odpowiedniego towarzysza.

Młoda oczywiście w nic takiego nie wierzyła.

– Ja? Panna z dzieckiem?

– Niejeden za tobą się obejrzy.

– Z pewnością! – prychnęła. – I do chaty zaprosi, ale nie po to, bym na całe życie została.

– Życie długie.

– Kiedy tu ze mnie się tylko naśmiewają.

– Źli ludzie!

– Strach z chaty wychodzić, kilka kroków do was postawiłam, a już na takiego natrafiłam, co od razu w śmiech, choć wcześniej oblizywał się tylko bez żadnej nadziei.

– Ta wieś mała.

– Tak, tu wszyscy mnie zobaczą. Mam za swoje.

– Ej, dziewczyno. Gdyby tylko ludzie jak ty grzeszyli! Napatrzyłam ja się wszystkiemu, z mężem po świecie wędrując.

– To mnie pochwalicie?

– Powiem, żeś młoda, nie rozpamiętuj.

– Kiedy nie umiem inaczej.

– To się za coś zabierz.

– Za co niby? Nie jestem waszym mężem i po świecie nie wędrowałam. U ojca siedzę, pomagam jak umiem, ale ja dziewczyna. Gospodynią byłabym, ale przecież nie będę, bo u kogo?

Gorzko brzmiała.

Jak stara.

– Jest mnóstwo zajęć – zauważyła pani domu.

– Jakich niby?

– Podobno prządka z ciebie zawołana.

– A tak, nici udają mi się długie i niepostrzępione.

– Widzisz, już znalazłaś coś pożytecznego. Trzeba właśnie takich zajęć szukać i nim się poświęcić, człowiek da sobie radę, kiedy innym potrzebny.

– Macie rację, ale z samych nici to ja nie przeżyję.

– Ano nie, ale to już początek. Tkać się naucz.

– Tkać?

– Tak wątki łączyć, osnowę układać. Stosowne zajęcie dla dziewczyny. Całkiem często praktykowane.

– Nie umiem. Matka mnie do podobnych zajęć nie wprawiała. Dzieci za wiele, a ojciec przez pszczelarstwo zasobny, tośmy tkaniny na koszule codzienne od sąsiadek brały.

– Ja cię nauczę, chodź.

Poszły przez kolejną izbę, a druga ładniejsza od pierwszej. Przystanęły w trzeciej, z krosnami z pociemniałego drewna, na bokach rzezanego w kształty roślin i zwierząt. Niedościgłe mistrzostwo. Wszystko takie w tym domu. Strach do czegokolwiek się zabrać, bo tu łatwo zepsuć, a umiejętności do naprawy brak.

– Nie rozumiem się na tym – szepnęła Bogna, trwożliwie dotykając warsztatu. – Niezdarna jestem.

– Nie. Tylko niedoświadczona. Nie bój się, zaczniemy od czegoś prostego, a ważne, by czółenko pływało bez szarpnięć. Na początku powoli, później szybciej. Byle gładko. Odrobina wprawy i dasz sobie radę.

– Myślicie? – nie dowierzała dziewczyna.

– Pewna jestem. No, siadaj.

W zasadzie nie musiała zachęcać przybyłą, bo ona płonęła z wewnętrznej ochoty. Ale zarazem bała się ponad wszelkie wyobrażenie. Nie umiała nowych rzeczy zaczynać, skoro stare boleśnie poparzyły. Wolałaby wszystkie zostawić i ich nigdy nie dotykać. Przeminą. Męki przysporzą, kiedy zawód sprawią, a sprawią na pewno.

Wszystko takie na tym świecie.

A jednak czółenko poprowadziła. I ramą odbiła, by jeden ścieg dodać.

Jeden tylko.

Ale jej własny.

– Wiedziałam, że prędko zrozumiesz co i jak – zauważyła gospodyni. – Eldrich mówił, że takie rzeczy to ty łapiesz w mig.

– Jesteście dla mnie zbyt łaskawa, gospodyni – dziewczyna odsunęła się od krosien. Ależ one piękne!

Dla kogoś innego.

Starsza niewiasta usiadła obok młodszej.

– Biedne, ty dziecko – rzekła, ramieniem obejmując tamtą udręczoną i dygoczącą. – Nie ustawaj.

Bogna sapnęła.

Krew w skroniach łomotała. O wiele mocniej niż wtedy, gdy tamten bezczelny głupek śmiał się, jakby miał prawo.

Coś z siebie musiała dać.

Dała.

Niewiastę obok istna radość wzięła w posiadanie. Poszła po napitek, a młoda bartnikówna nie odrywała się od wątków i czółenka. Plątała jedne, prowadziła drugie, stwarzała coś nowego.

Ładnego.

Bardzo jej to się podobało.

Koniec

Komentarze

No dobrze, trzeba tu wyjawić kilka rzeczy.

Zaczęło się od Las wie, a on od tego, że przeczytałem opowiadanie na forum o poronieniu. Autor pozmieniał kilka prawnych przepisów i w wyniku dość drobnych zmian stworzył nowy świat, w którym kobiety się karze za niedonoszenie ciąży. Nie przekonał mnie, uznałem to za nadużycie. Nie wierzę po prostu w efekt motyla, że jakiż tam owadzik w Amazonii zamacha skrzydełkami i stworzy nam huragan pustoszący pół Europy. Nie wierzę też, by na przykład tacy Niemcy rozpętali spiralę mordów i nienawiści tylko dlatego, że Hitler doszedł do władzy. Tam było odpowiednie podglebie wydające z siebie urojoną krzywdę, która doprowadziła ich do uznania siebie za nadludzi, a Żydów, Słowian, Cyganów za coś gorszego. Hitler był wynikiem, nie przyczyną. I dlatego pojawił mi się pomysł na Las wie.

Oczywiście broniłem się, bo pisania nie lubię. Pisanie każe dać pierwsze miejsce temu, co zechciało się objawić. Gdzie ja? No, chodzi o to, że mnie w tym wszystkim nie trzeba. Zatem tłumaczyłem sobie, że nie trzeba nic pisać, przecież nie zajmuję się aktualnościami. Tylko, że to coś, co przyszło, zbyć się nie dało.

Z Lasem jednakże był pewien kłopot, bo wtedy napisałem taki drobiazg na kalendarz adwentowy, a do tego Mikołaja z krzywym ryjem. Rzeczy o zupełnie innym charakterze, skoro Las powinien być mroczny, na Sylwestra umieszczony, bo Sylwester to przecież istny horror.

Nie wyrobiłem się, nie to, że długo szło pisanie, nie. Długo zabierało dokonanie poprawek.

A gdy już Las został umieszczony, to pokłóciłem się z Irką.

Irka zarzuciła manipulację związaną ze świętą (to Miłomira, we wcześniejszych wersjach nie nosiła imienia). Odpowiadając, wyjawiałem własne przemyślenia dotyczące tekstu. A jakże miałem takie, choć nie zamierzałem ich w jakikolwiek sposób realizować. Irka mnie zmotywowała. I tak powstała PobłogosławionaTkaczka.

Oczywiście nie powstały od razu, choć Pobłogosławiona (teraz nosi tytuł W złym lesie wiły z krzywdą tańczyły) szybko, na pewno przed epizodem cukrzycowym.

Prywatą muszę pojechać. Epizod cukrzycowy to ja mocno sobie wyhodowałem nadmiernym lenistwem, co objawiło się tym, że nadmiernie posłodzony w śpiączki zapadałem przy byle wysiłku, a piłem przy tym takie ilości płynów, że do cukrzycy dołożyłem zapalenie cewki moczowej. Ale lekarze się sprawili i przy pomocy przeróżnych wynalazków prędko postawili mnie na nogi. Przed wyjściem ze szpitala odbyłem rozmowę, z psychologiem oczywiście, to znaczy z psycholożką, która postanowiła mnie zmotywować do optymizmu i chodzenia.

Obiecałem, obiecałem, że będę chodzić.

I tu dochodzę do rzeczy. Czyli, że chodzenie sprawiło kłopot.

Mój spacer (ja to jestem chodziarz, myślę jak chodzę) to dwie godziny. Najpierw park, później zwierzyniec, rezerwat zwierzyniecki, nasyp po byłej kolejce wąskotorowej, obecnie ścieżka spacerowo – rowerowa. Dwie godziny, można kupę rzeczy ułożyć.

Nie układałem, bo właśnie na tej ścieżce, gdy zostawało około pół godziny marszu upadałem fizycznie. Spotykały mnie niemiłe rzeczy, pociłem się jak mysz, chciałem rzygać, srać i mdleć. Wszystko naraz. Po prostu przerażające.

Kolejne spacery nic nie zmieniały. Słabość dopadała mnie w tym samym miejscu.

Aż po trzech tygodniach przeszło.

Nie mdlejąc mogłem czymś się zająć i zająłem. Pobłogosławiona istniała, Tkaczka nie. Mając czas postanowiłem zabrać się w nowy sposób do rzeczy. Zwykle to ja znam finał i doprowadzam historię do końca, mając nieco notatek i sporo przemyśleń. Moja robota w tym wypadku polega na tworzeniu łączników, bo sceny to mi się same z siebie zobaczyły. Postanowiłem spróbować nowego sposobu. Czasu w trakcie spaceru nie brakowało.

Stworzyłem plan.

Powstało w taki sposób dwadzieścia jeden rozdziałów, to znaczy w planie, w którym potrafiłem rozpisać na przykład kluczowy dialog dla rozdziału i sposób w jaki do niego doprowadzić.

Ta praca trwała od połowy czerwca do początku sierpnia.

Umieściłem Pobłogosławioną na stronie, nieco ją poprawiwszy (teraz poprawiłem bardziej) i zabrałem za pisanie Tkaczki.

Zacząłem dwunastego sierpnia. Szło mi nieźle, choć z początku nienadzwyczajnie. I już w drugim rozdziale napotkała mnie nielicha zagwozdka, polegająca na tym, że tak zwykle to ja trzymam się jednej perspektywy, nie kurczowo, ale jednak. Odstępuję rzadko wiodącego bohatera (choć zdarzyło mi się odstępować), a tu chciało pójść inaczej. Nawet usiłowałem coś z tym zrobić, nie mam pojęcia co bym zrobił, jak opowiedzieć o tych wszystkich wydarzeniach z planu. Nie wiem. Poszło inaczej. W czasie pisania doszły także dwa rozdziały. Jeden zechciał się rozbudować, drugi zechciał objawić.

I tak kończąc dwudziestego drugiego października z 458 205 znaków miałem dwadzieścia trzy rozdziały i coś na kształt zbiorowego bohatera.

Prawie epopeja.

Do poprawek nie zabrałem się od razu. Mógłbym, coś bym nawymyślał o tkactwie i bartnictwie, obejrzał kilka filmików na jutubie i tyle. Ale zrobiłem inaczej. Nakupiłem książek. Z początku kilkanaście, do nich kolejne, w rezultacie coś około czterdziestu. Potrzebowałem wiedzy o tych dwóch kwestiach plus rola kobiety w średniowieczu. Nie piszę tu średniowiecza, ale warunki nieco przypominające. Wiedziałem, że z tego powstaną sceny urealniające mi historię. Z czystym sumieniem polecę tu Giesów, jeśli ktoś potrzebuje przystępnie podanych informacji o epoce to w życiach średniowiecznych ich autorstwa znajdzie tego pod dostatkiem.

Giesów czytało się przyjemnie, Baranowskiego całkiem, tragicznie te wszystkie folklory, bo do nich sięgałem z myślą o tkactwie. A się przydały. Scena z łyżnikiem powstała dzięki nim. Bez, kończyło się na tym, że ojciec płacze, córka pociesza, sprawa głodówkowa załatwiona. A nie może być tak łatwo, bo gadanie za mało. Podobnie dzieci czekające na przebierańców. Folklor wiele mi dał.

Ale jak umęczył!

Teraz wpisuję te wszystkie poprawki, a mam ich naskrobanych trzydzieści trzy strony. Jedne przedstawione jako sceny, do pewnego rozwinięcia, inne to zarys, muszę znać perfekcyjnie tekst i mnóstwo rzeczy do siebie dopasowywać.

Całkiem ciekawa robota.

Jeśli chodzi o doświadczenia, to napisanie planu ułatwia pracę, lektura różnych nudziarstw się przydaje i przynosi owoce. Lenistwa warto się strzec, nie ma co ukrywać, leniłem się przez ostatnie półtora roku, może nie całkiem, ale dość. Z doświadczenia powiem, że nie polecam, lepiej być robotną pszczółką niż zbędnym trutniem.

Zdrowiej. Nadmiar słodyczy szkodzi.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Witaj.

Łapanki nie robiłam, skoro jej sobie nie życzysz, ale sporo spraw mnie po drodze zatrzymało. :)

Piękny nastrój opowieści; udało Ci się stworzyć super scenerię, klimat, obrazy, dialogi, swojskość, przywary, emocje, sylwetki bohaterów… Język – celowo stylizowany – także wiele tu zdziałał i przyczynił się do ogromnej wartości całego fragmentu. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Cześć, 

dzięki za dobre słowo.

Zatrzymania mają wspólne cechy?

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

I ja dziękuję Ci za lekturę. :)

Zatrzymania mają wspólne cechy?

Zatrzymania mają różnorakie cechy; jakkolwiek rozumiem “przekręcanie” pewnych wyrazów/wyrażeń, aby nadać im swojskości (i te mnie oczywiście nie raziły, bo dodawały kolorytu), to pojawiały się i takie usterki językowe, które owej swojskości nie nadawały, lecz nie wypisywałam ich, zgodnie z Twoją prośbą z przedmowy, skupiając się jedynie na fabule. ;)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dzięki,

na razie usterki stylistyczne w zasadzie niedotykane. Dopisuję brakujące sceny, a liczba znaków rośnie i rośnie.

Pozdrawiam.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Też to zauważyłam.

Musisz liczyć się z małą ilością komentarzy, choćby właśnie ze względu na pokaźną objętość tekstu oraz fakt, że to fragment. ;)

Pozdrawiam także. :)

Pecunia non olet

Nic to, powiem po Wołodyjowskiemu i wracam do dopasowywania kolejnych scen.

Rzeczka nieduża i niegłęboka, choć przebyć ją łatwo, bo tu wszędzie same płycizny, to most na niej. A na moście mytnik z kilkoma zbrojnymi pomocnikami.

Brawo, takie rzeczowe podejście jest najlepsze. :))

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka