- Opowiadanie: Rindaviir - Bard cz.2

Bard cz.2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bard cz.2

Zaśmiała się, zataczając kolejne kółka na płytkach Areny. Kolista – nie, poprawiła się, odruchowo odsuwając plecy od ściany – eliptyczna scena śmierci. Prawdziwe makabryczne dzieło sztuki.

Podniosła głowę. Krzyki nasilały się z każdym kolejnym krokiem ku centrum areny. Wyszczerzyła zęby w ekstatycznym uśmiechu, gdy kilka głosów zaczęło skandować jej imię. Jej głos – głos ludzi zlał się w jeden. Zawyła z radości, nozdrza rozchyliły się chciwie wyłapując silny zapach krwi. Krwi geniuszy, ludzi, bożyców złączonej w jedna szkarłatną breję, wciąż zawierającą resztki ich życia.. strachu… nadziei i rozpaczy, gdy ostrze przebiło ciało, miażdżąc tkanki, niszcząc spoiwa nerwowe, tańczyło po ciele ofiary niosąc ból… więcej bólu. I krzyk.

Inny krzyk.

Głos śmierci.

A potem.. łagodnie, niemal litościwie opuszczało ciało. Za nim, jak opuszczona kochanka sunęła krew..

Krew. Tak jej dużo. Tak… dużo..

Wspomnienia.

Krew i krzyk.

Cisza.

Jej błogi uśmiech. Ostrze, delikatnie stukające o rysy posadzki. Tańczące przy jej nodze, warujące jak pies. Czujne i oczekujące. Gotowe wbić kły w pierwszą osobę, która odważy się zejść do tej przesiąkniętej posoką dziury.

Samobójcy jednak przestali przychodzić. Głosy na górze cichły i jedynie z rzadka słyszała w nich swoje imię. A ostrze…

Ostrze śpiewało cicho. Mruczało. Czekało.

I zaczynało się niecierpliwić.

Przysiadła na posadzce, przesunęła palcami po chłodnych płytkach aż palce natrafiły na lepką, wciąż ciepłą maź. Silny, żrący zapach rdzy doprowadzał do szaleństwa. Zanurzyła końcówki palców, delikatnie podniosła do ust.

Słodycz. Smak śmierci.

Uśmiech, cisza.

Z wolna podniosła się z ziemi.

Śpiew. Głos. Stary, zapomniany przez czas i ludzi. Zapomniany przez nią samą, tak długo jak tylko pozwalało na to ludzkie pragnienie niepamięci.

Jej własny.

Over hills and over meadows

see the crow fly, feel her shadow

Over woods and over mountains

searching for a war…

 

Wyszczerzyła zęby do publiki. Głośny wrzask kibiców zagłuszył jej własny głos, jej śpiew… słowa rozmyły się w jedną, kakofoniczą melodię, przerywaną regularnymi uderzeniami serca. Słowa…

Podniosła głowę. Kilka kolejnych głosów poderwało melodię, wplatając słowa które nigdy nie zostały zapomniane.

 

Her wings embrace each strife and battle

where swords they clash and chariots rattle

seeking out the one whose time

has come to take the blade

 

Morrigan ancient crone of war

I see your face, I'll cry no more

Morrigan ancient crone of war

come lift me on your wings

 

Baillal, na twoim miejscu właśnie inwestowałabym już bilet w jedną stronę do samego dna Piekieł. Nie. Oni nie wybaczą.

Nie po raz drugi.

Nie teraz.

 

Ja nie wybaczę…

Nie wybaczę.

W końcu… Jestem nienawiścią.

 

– Tchórze! – wrzasnęła, gdy przebrzmiały ostatnie słowa. – Psy! Dajcie mi go! Dajcie mi czempiona!

 

Głos.

Nie. Raczej echo. Echo wiatru na zakurzonym nagrobku.

I krew. Przejmujący zapach krwi.

Przekręciła głowę, odwracając się w stronę źródła dźwięku. Przyszedł z przeciwległej strony Areny, zataczając szerokie kręgi na posadzkach, zachowując stosowny dystans. Nawet stąd, spod grubej warstwy adrenaliny i testosteronu, którymi zasłonił się jak pancerzem czuła strach.

Dziki.

Pierwotny.

Strach zwierzęcia o własne życie.

W odpowiedzi wyszczerzyła drapieżnie żeby, wbijając ostrze w płytki, które rozpadły się z cichym trzaskiem. Krew, znajdując ujście spłynęła w nowopowstały rowek, wsiąknęła w piach.

 

– Młody. – puściła rękojeść, otwierając szeroko ramiona w zapraszającym geście. – Co za niespodzianka. – pełne usta wykrzywił wściekły grymas. – liczyłam na czempiona Areny… tymczasem pojawiasz się ty, wymachując mi przed nosem kawałem żelastwa, niczym jakiś średnio urobiony rycerzyk. Co to ma znaczyć, młody? Zdradę? Głupotę? Odwagę? Odejdź, młody. Zabawę w wojnę pozostaw dorosłym.

– To ja, Liath. Ja jestem czempionem.

 

Cisza.

Opuściła głowę. Ramiona dalej pozostawały wzniesione ku górze, jakby w dziwnej parodii ukrzyżowania.

 

– A więc miałam rację, młody. Pakujesz się w rzeczy z uporem samobójcy i w końcu nadejdzie dzień, kiedy ktoś skopie ci dupę. Szkoda, że już nadszedł. Był z ciebie dobry dzieciak, młody. Polubiłam cię. Daruj sobie odgrywanie rycerzyka, młody. Spierdalaj stąd. Drugiej szansy nie dostaniesz.

 

Słowo-wyrok.

 

– Nie.

 

Westchnęła.

W zasadzie nie spodziewała się innej odpowiedzi.

 

– Młody… – westchnęła. – Nie. To nie ma sensu. – posłała mu krzywy uśmieszek. – Czas się udać w Niebyt, co młody?

– Tylko po tobie.

 

Cios spadł nieoczekiwanie. Odparła go niezbyt umiejętna kontrą, odskakując kilka kroków dalej. Młody uczył się. Uczył szybko. I znał ją na tyle dobrze, by wykorzystać jej własne zdolności przeciw niej samej.

Uśmiechnęła się. W końcu… zapowiadało się ciekawie.

Szelest piachu pod stopami.

Trzy różne miejsca.

Odwróciła głowę. Żadne w zasięgu.

Sprytnie, młody…. sprytnie. Translokacja, hę?

Pomysłowe. I pieklo męczące, młody.

Ja mogę poczekać.

Odskoczyła, gdy ostrze przeszyło powietrze na kilka centymetrów przed twarzą. To… zaczynało być niebezpieczne.

Jeszcze chwila i będzie musiała przestać się bawić. Szkoda. Nie ma nic gorszego, niż ofiara psująca zabawę na dobre zanim zaczną się łowy. To psuje krew.

 

– No, no, no, Młody… Szybciej, szybciej! – zaśmiała się, parując kilka kolejnych ciosów. – Wolno! Nadal za wolno!

– Oj, zamknij się! – nie spodziewała się kopnięcia w żebra. Impet odrzucił ją na kilka metrów. Wciągnęła powietrze.

– Nieźle, młody. Prawie mnie zaskoczyłeś. Stosujemy brudne zagrywki? To zaczyna mi się podobać. A. I jeszcze jedno. – skok, kontra, odskok. Zapach krwi. Słodki i niewinny. – Więcej szacunku dla starszych.

 

Zatoczyła koło. Krople krwi spływały na posadzkę. Czuła ich zapach. Translokacja przestała mieć znaczenie. Jej słodkawy, odurzający zapach prowadził ją do ofiary pewnie niczym sznur.

 

– Szkoda. – mruknęła, podnosząc palec do ostrza. Kilka ciepłych kropli opadło na opuszki palców. Przeciągnęła nimi po ustach. – Pocałunek śmierci . – zaśmiała się. – Poczekaj. Niedługo spadnie i na ciebie, młody. Ta zabawa… właśnie dobiega końca.

 

Doskoczył w ostatniej desperackiej próbie ataku, wkładając weń resztki nadwątlonej siły. Musiała ugiąć kolana, impet na chwilę przytłoczył ją do ziemi. Uśmiechnęła się. Młody… była z niego dumna.

Na chwile poczuła żal, że będzie musiała go zabić.

Na chwilę. Interes to interes, a ona wymagała odpowiedzi.

Młodego i tak czekał Niebyt. Wiedział o tym. Powinien być wdzięczny, że to ona go przeprowadzi.

Ostrze zatańczyło w powietrzu, wbiło w ciało. Poczekała, aż strumień ciepła dosięgnie jej palców, nim podniosła się na swoją pełną wysokość. Gdy ofiara znieruchomiała, delikatnie i jakby z pewną irytacją zdjęła ją kopnięciem z końca ostrza.

 

– Żegnaj, młody. – rzuciła, odchodząc.

 

Słowa nie miały już jednak znaczenia.

Pozostawał krzyk. Ogłuszający wrzask tłumu nad nią. I śpiew ostrza.

Mówią, że aktowi narodzin towarzyszy ból i krzyk.

Uśmiechnęła się. Napięcie opuściło mięśnie, które nagle przytłoczyły fale zmęczenia. Za nią unosił się łagodny zapach śmierci.

 

*

 

Pot.

Słone krople wchodziły w oczy i usta. Mrugał nerwowo, próbując pozbyć się palącej soli. Spierzchnięte usta otwierały się i zamykały w milczącym, niewymówionym monologu. Dłonie zaciśnięte kurczowo na rękojeściach pistoletów sterczały wyciągnięte na blacie biurka. Drżały lekko. Nawet teraz – spod łagodnej mgiełki alkoholu, czuł jak drżą. Końce rękojeści uderzały miarowo o blat, wystukując bliżej niezrozumiałą melodię.

Oczy, opuchnięte ze zmęczenia i czerwone od soli ani na chwilę nie odrywały się od ciemnego prostokąta drzwi.

 

– Zamierzasz tak siedzieć do końca świata, co Baill? – zaśmiał się glos koło jego ucha. Odskoczył, podrywając broń w nieudolnej obronie.

– Jak?

– Jak? – dziewczyna przekręciła głowę. W białych, niewidzących ślepiach czaiły się iskierki rozbawienia. – Nasz młody przyjaciel przypomniał mi o dawno… zapomnianej umiejętności. – końcówki jej palców zalśniły trupiobladym światłem. Jakby od niechcenia dotknęła nimi wycelowanych w siebie luf.

 

Wrzasnął, gdy żelazo w jednej chwili zaniosło się ogniem, wtłaczając w ciało i jednocząc z nim w dziwnej, groteskowej symbiozie. Ból pozostawał nie do zniesienia. Zaczął walić dłońmi o blat, w rozpaczliwej próbie oswobodzenia.

 

– Mówią, że wilk złapany w pułapkę odgryza sobie własną łapę, byle wyzwolić się z potrzasku. – przekrzywiła głowę, patrząc na niego z zainteresowaniem. – Zamierzasz skorzystać z pomysłu?

– Pierdol się!

 

Zawył, gdy ból wzniósł się ponad granice pojmowania.

 

– Tsk. Tsk. To nie było miłe. Aha. Radzę ci coś zrobić. Zrobić szybko. Za kilka godzin przestaniesz istnieć. Tak, skarbie. Złączysz z Niebytem. Koniec. The end. Napisy końcowe. Zapewniam, nie będzie nawet czego zbierać.

– Suk-

 

Przysunęła twarz blisko jego. Na chwilę świat wypełniły dwie mgliste błony białek.

 

– Zmusiłeś mnie bym go zabiła, skurwielu.

– W..w…

– Co? Mówiłeś coś?

– Weź to! Zabierz to, kurwa!

– Ale co?

 

Ból.

Krzyk.

 

– Masz u mnie dług bólu, skarbie. – odsunęła się. Dłoń zalśniła szkarłatem. Delikatnie opuściła ją na jego przedramiona. Ból ustał. – Ale nie teraz. Teraz… chcę odpowiedzi.

 

Ulga.

Palce zaciśnięte na podbródku.

 

– Więc?

– Informacje znajdziesz u Opal. Ona… znalazła go. Wytropiła go. Jest nim. Jest… tym, kogo szukasz. Syn innego ojca i innej matki… ten sam.

– Opal? – śmiech. – Angażujesz w to martwiaków? Sytuacja musi być poważniejsza niż wygląda.

 

Puściła go.

 

– Dzięki, Baill. Całkiem milo się z tobą współpracuje. A. I jeszcze jedno.

– Ta?

– Za kwadrans przyjdzie tu całkiem spora ekipa rozwścieczonych sukinsynów. Większość z bronią ostrą. Radzę zatamować krwawienie. Nie chcemy przecież, by tamci stracili zabawę, co?

– Krwawien-

 

Fala zrozumienia.

Opuścił wzrok. Kałuża szkarłatu rozrosła się na podobieństwo szkarłatnych płatków kwiatu. Krew płynęła z dwóch kikutów na przedramionach, przypominających bardziej niechlujnie urwane strzępy mięsa.

 

– Zapłacisz mi za to. – mruknął, podnosząc wzrok.

 

Odpowiedziała mu pustka.

 

*

 

Czerń.

Biel nieba. Na nim, szare plamy cienia.

Chmury. Opalizujące, monotonne światło sierpa, które mogło być księżycem. Ślepia gwiazd przypominają patrzące z góry źrenice wielookich tyranów z czasów przed narodzeniem świata.

Ziemia. Zapach śmierci i rdzy. Pochylając się, dotykając palcami popielatej trawy nie poczujesz nic ponad śmierć i rozkład. Nic ponad śmiercią i rozkładem. Martwota powietrza, zastygłego w bezruchu, nie poddanego nawet nikłemu działaniu wiatru. Martwota roślin, zakrzepłych w cichym szepcie dawno zapomnianych pieśni. W końcu – martwota otaczających wzgórz, zmarszczek na jednolitej plamie świata.

I szepty. Miliony szeptów. Miliony głosów.

Umarli.

Żywi.

Trwający w stanie miedzy śmiercią, a życiem. Niezdolni umrzeć – nie potrafiący żyć.

Głosy trupów. Dawno urwane pieśni.

Kilka urwanych słów.

Ja. Ty. Siła. Moc. Ja.. ja.. ja…

On.. on… śmierć.. zmartwychwstanie.. życie.. śmierć..

Ty.. ty…

Dlaczego? Co robi? Nie.. nie ma.. nic. Nie ma. Nie ma nic.

Śmierć.

Niebyt! Niebyt!

 

Żałosne.

Tyle zostało z tego miejsca. Cmentarz. Głosy umarłych. Za słabych by walczyć i za silnych by umrzeć. By na dobre odejść w Niebyt. Nie. Nie są do tego zdolni. To tchórze, gaworzący niczym dzieci o dawnej sile. O potędze, która nie wróci. O latach, które przeminęły.. wiekach przepuszczonych nadziei i niespełnionych marzeń. Snów o tym, co miałoby miejsce, gdyby…

Gdyby…

Gdyby wykazali nieco więcej odwagi i walczyli o to, co przynależy im się od urodzenia. Teraz… teraz nie zostało z nich więcej ponad głosy mieszkańców wzgórz.

Bean sidhe.

Szept podniósł się, tańcząc na spopielałej trawie.

Bean sidhe…

Miasto wzgórz. Cmentarz upadłych bogów. Z jakiegoś względu ta myśl budziła rozbawienie.

 

– Bean sidhe. – mówi głos, niemal natychmiast zagłuszony przez miliony szeptów. – Bean sidhe. – powtarzają spierzchnięte usta.

– Bean sidhe. – powtarza kpiąco echo.

 

Świat – ten świat – świat bieli i czerni w jednej chwili załamuje się chóralnym krzykiem cierpienia, gdy pierwsze ze wzgórz rozchylają się, wypuszczając swoich mieszkańców. Tysiące dusz. Półprzezroczyste, płoche widma wojowników, druidów, magów. Twarze znajome, nienawistne, kochające.

Teraz echa głosów, które dawno powinny wyblaknąć.

Uśmiecha się, mijając kilku znajomych wojowników. Słyszy ich stłumione, nienawistne szepty. Wrogie spojrzenia ślepi dawno zwróconych na drugą stronę. Wybucha śmiechem, patrząc na te żałosne kukiełki własnych pragnień. Bogów, którzy teraz nie mają dość siły, by odebrać życie temu czemu nienawidzą.

 

– Nie dołączę do głosów na wzgórzach. – odpowiada głos, przeradzając się w śmiech. – Nie dzisiaj. Nie jutro.

 

Wzrok wędruje w kierunku centrum. Na omszałe głazy otaczające obumarłe drzewo. Jego rozłożyste konary uginają się pod ciężarem wieku. Kora fałdami opada na ziemię, niczym złuszczające się fałdy skóry z na wpół rozłożonego trupa. Jeszcze teraz korniki rozrywają jegospróchniałe serce na strzępy, niszcząc drewno, wymuszając ostatnie łzy żywicy. Możliwe, że z chwilą, gdy dojdzie do podnóża dębu, ten będzie już definitywnie martwy.

 

– Wygnane wraca. – mruczy głos. – Czego chce?

 

Kruk materializuje się na jednej z gałęzi. Czarny paciorek oka uważnie śledzi każdy kolejny ruch.

 

– Przyprowadź swoich panów, Badbh. Szybko!

– Nie służy tu. Nie jest jednym z nas. Nie musi słuchać.

– Och. Pewnie, że nie musi. Ale to zrobi. Teraz!

 

Kruk przekrzywia łebek, patrząc na przybysza z wyraźnym niezrozumieniem.

 

– Nie. – pada odpowiedź.

– Szkoda. – wzrusza ramionami, odwracając się. – To oznacza wyrok, Badbh. Wiesz o tym. Zamierzasz zrzucić na siebie odpowiedzialność za śmierć swoich panów?

– Oni i tak już nie żyją. Niech ich szlag. – odpowiada głos.

– Muszę przyznać, nie spodziewałem się…

– Daruj sobie, Bardzie. – białowłosa rzuca mu urażone spojrzenie. – Nie obrażaj swojej ani mojej inteligencji. I zostaw ptaka w spokoju. – opuszcza wzrok na niedopałek papierosa w swojej dłoni, jakby z wyraźnym zainteresowaniem badając wciąż żarzący się koniec. – Miętowy syf. – żar dotyka kory drzewa, znacząc na niej czarny ślad spalenizny.

 

Zaśmiał się.

 

– Dość… bluźniercze z twojej strony, Mor.

– Ta? – uniosła pytająco brew. – Co konkretnie? Gaszenie peta o drzewo, czy gaszenie peta o trupa jednego z Praojców? – wzruszyła ramionami. – W tym momencie jest mi to zupełnie obojętne. – wsparta plecami o pień, odpaliła kolejnego. Wyciągnęła paczkę w jego stronę. – Jednego?

– Nie. Dzięki.

 

Wzruszenie ramion.

 

– Twoja strata. Swoją drogą…. co tu robisz? Odwiedziny starych przyjaciół? Wyprawa w interesach? To trąceni przez psa psychopaci, dzieciak. Stare, zwichrowane sukinsyny, w dodatku z maniakalną obsesją na punkcie władzy. Nic ciekawego, naprawdę.

– W takim razie, co ty tutaj robisz?

– Nah. – skrzywiła się. – Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, wiesz dzieciak? To niegrzeczne. Nie nauczono cię tego w domu?

 

Uśmiechnął się. Znał jej gierki. Pod tym względem pozostawała boleśnie przewidywalna.

 

– Szukam. Słucham.

– Czego? – zaśmiała się. – Szeptów martwych na cmentarzysku? Daruj sobie. Nie znajdziesz tu nic ponad urywki starych pieśni…

– A jednak znalazłem tu ciebie. Żywą i wciąż śmierdzącą krwią.

 

Skrzywiła się.

 

– Ta-aaak. Trudno zawrócić ze starych ścieżek. Swoją drogą… gdy rozpierdalasz połowę Areny w jedno popołudnie masz prawo śmierdzieć krwią, gównem i kawałkami mózgu rozbabranymi u twoich stóp.

– Słyszałem o tym. – skinął w zamyśleniu głową – Niezła sieczka.

– Zdziwiłabym się, jakby było inaczej. – dotknęła skroni. – Słuchaj… skończmy z tym pierdoleniem o oczywistościach, co? Powiedz mi po co tu przyszedłeś, a ja odpuszczę sobie malownicze wypruwanie twoich wnętrzności w ten lub inny, mniej lub bardziej kreatywny sposób. Zgoda?

– Zawsze stawiasz sprawę na końcu noża, co?

 

Wyszczerzyła żeby w olśniewającym uśmiechu drapieżnika.

 

– Znasz mnie, dzieciak. Więc?

– Przyszedłem do Lugha.

 

Zaniosła się śmiechem.

 

– Stary dziadzio Lamhfada? – kolejna fala śmiechu. – Zawsze byłeś romantykiem, Bardzie. Nieuleczalnym romantykiem. W dodatku naiwnym, jak cholera, skoro sadzisz że ta zaskorupiała mumia udzieli ci jakichkolwiek odpowiedzi. I… mam wrażenie, że znam pytania.

– W takim razie nie miałaś potrzeby zadawać swoich.

 

Schyliła głowę w parodii ukłonu.

 

– W rzeczy samej. Pochwalić przenikliwość. A teraz… skoro mamy to za sobą… – podniosła dłoń. Cienkie ostrze, bardziej przypominające podłużny sopel lodu zmaterializowało się w jej prawej dłoni. Półprzezroczyste, półmaterialne żelastwo wbiło się w pień drzewa aż po samą rękojeść.

– To… nie było konieczne. – skrzywił się.

– Konieczne nie równa się pojęciu skuteczne. – mruknęła, opuszczając dłoń na rękojeść i napierając nią całą masą ciała. Ostrze przesunęło się o kilka centymetrów ku ziemi, znacząc na zasuszonej korze długą, pionową szramę. – Stawia opór. – dodała z pewnym zdziwieniem. – Nie spodziewałam się…

– Skończ to!

– Ale co? – podniosła na niego zdziwione spojrzenie. – Dobijanie półtrupa to całkiem niezły przejaw humanitaryzmu. I… swoją drogą, całkiem niezły dzwonek powitalny… Witaj, Lamhfada.

 

Widmo rzuciło krótki, urwany okrzyk, gdy jednym zgrabnym ruchem wyrwała ostrze z drzewa. Fala chłodu naparła na oboje, znacząc na ostrzu łagodne szramy delikatnej, lodowej mgiełki, na podobieństwo zadrapań na szklistej, srebrnej powierzchni.

 

– Całkiem nieźle. – dziewczyna wyszczerzyła żeby w powitalnym uśmiechu.

– Starszy. – Bard skłonił głowę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z widma.

 

Miał nie więcej ponad półtora metra wysokości. Budowy dość drobnej, delikatnie poruszającej się na podobieństwo figury z dymu. Pociągła, zmizerniała twarz. Długie srebrzyste pasma opadające na szatę. Oczy. Dwie puste dziury patrzące w Niebyt. Dwie czarne plamy śmierci.

Powolny ruch ręki.

Uśmiech, gdy niematerialna siła poderwała oboje w górę. Zobaczył siebie uderzającego o pień obumarłego drzewa. Dziewczyna wykonała kilka dzikich obrotów w powietrzu, nim z impetem wbiła się w ziemię. Wstała niemal natychmiast, dysząc ciężko. Ostrze, jakby poszukując niewidzialnych wrogów wściekle godziło powietrze.

 

– Ty..! – głos widma, echo zaledwie. Dłoń. Długie, szczupłe palce wskazują sylwetkę dziewczyny. Broń upada z osłabionej dłoni, rozpływa w powietrzu w miliard srebrnych, świetlistych ogników nim na dobre dotyka ziemi. Bladą twarz wykrzywiają pierwsze spazmy cierpienia, usta wykrzywione w ironicznym uśmieszku przypominają bardziej pośmiertny grymas. – Ty! – powtarza echo, do wtóru kakofonii krzyków jakie na jedną chwilę zalewają równinę.

– Całkiem nieźle, Lugh. – powtarza kolejny glos, kolejne echo wspomnień. Dziewczyna opada na ziemię niczym kukła. Dłonie podnosi sztywno, jakby wymuszając ruch każdego mięśnia. Gdy podnosi głowę, widać jedynie maskę nienawiści. – Całkiem niezła próba.

– Ty..! – długi, kościsty palec skierowany w jej stronę, niczym ostrzeżenie. – Ty..! Życie. Śmierć.. śmierć.. śmierć..

– Nie jesteś dziś zbytnio rozmowny, co?

 

Doskoczyła, pokonując dystans w tempie szybszym niż zdołał to przewidzieć. W ostatniej chwili zagrodził jej drogę, stając między nią a widmem.

Uniosła brew.

Nie była zdziwiona. Zaciekawiona raczej.

 

– Ty, Bardzie? Stajesz na drodze dwójce wrogów? Robisz z siebie żywą tarczę? – zaśmiała się. – Idiota.

– Nie zamierzam patrzeć na przepychanki zdziecinniałych Starszych, to pewne.

– Nah. – wzruszyła ramionami. – Niech będzie. Lamhfada…?

 

Widmo skinęło z wolna na wpół materialną czaszką.

 

– Nie będę stawał przeciw prawom, które są wyżej ode mnie. – odwrócił się do dziewczyny. – Ale ty.. zapłacisz.

– Jakąkolwiek walutą, skarbie. – wyszczerzyła żeby w bezczelnym uśmieszku. – Mam już zacząć się rozbierać, czy poczekamy z tym aż wyjdzie?

– Daruj sobie, Mor. – Bard rzucił jej urażone spojrzenie.

– Ale co? – odpowiedziała niewinnym uśmieszkiem. – Nie wiem o czym mówisz.

– Ty zapłaci. – kruk zrywa się z gałęzi, zatacza krąg, nim zajmuje niepewne miejsce na ziemi – Wkrótce. Wkrótce. Wkrótce. Krew. Krew. Krew.

– Ostatnio i tak leje się hektolitrami. Badbh, skarbie… nie mówisz mi niczego nowego.

 

Kruk otworzył dziób, wystawiając na biało-czerwony świat ogniście czerwony język.

 

– Krew. Krew. Krew.

– Kocham te wasze przebłyski erudycji, naprawdę. – dziewczyna skrzywiła się. Straciła zainteresowanie ptaszyskiem, zwracając w stronę widma. – No, no, no… mój drogi dziadzio Lugh. Stara myszka postanowiła opuścić mysią dziurę…

 

Widmo szarpnęło się w przód, jednak nie odważyło przekroczyć linii ramion Barda.

 

– Czujesz to, prawda? – uśmiechnęła się wściekle. – tak, czujesz do. Krew z krwi i duch z ducha. On wrócił. Twój synek marnotrawny wrócił… Nie martw się, skarbie.. Tacy jak on nie zostają zapomniani.

– Ty… nie waż…! – szept, echo wiatru.

– Tak. Ośmielę się. Czas przywitać synalka, Lugh. I możesz mi wierzyć, będę pierwszą osobą, która wepchnie go w twoje półmaterialne, kochające ramiona….

– Skończ to! W tej chwili!

– Ale co, Bardzie? – przekręciła główkę. – Sądziłam, że wy interesujecie się takimi drobnymi intrygami, prawda? Złość. Wściekłość. Nienawiść. Zdrada… Całkiem niezła przędza historii. Tymczasem.. – skłoniła głowę. – Zostawiam was swoim rozmowom. Wiadomość została przekazana. Pozostaje jeszcze kwestia realizacji.. – wyszczerzyła zęby do obojga na chwilę nim znikła w obłoku onyksowych piór.

 

Przez równinę przebiło się długie, żałobne wycie widma. Oczodoły rozpaliły dwa pełgające światełka.

 

– Zapłata. Kara. Kara… Krew…

 

Westchnął. Dziewczyna w jednym miała rację – widma nie służyły za najlepszych rozmówców.

 

– Ty. – długi, kościsty palec pokryty liszajami na wpół zmaterializowanej skóry i wąskich, lśniących robaków mięśni wystrzelił w jego stronę. – Bard. Dobro. Dobro. Pomoc.

– Mam ci pomóc?

– Ja? On. On. Pomoc.

– Mam pomóc jemu?

– Tak.

– Jestem tylko Bardem, upiorze. Nikim więcej. Nie mnie mieszać się w wasze wzajemne bójki. – westchnął. Jakikolwiek opór nie miał sensu, widmo spojone własną próżnością i poczuciem władzy nie przyjmowało odmów.

– Ty. Pomoc. Pomoc. Ty.

– Ta starsza właśnie wyrżnęła połowę Areny. Tylko dlatego, że jeden z lanistów jej podpadł. Nie. Dziękuję, ale nie.

– Bard. Pomoc. Pomoc. – głos widma zdradzał pewną… determinację. I coraz większy niepokój. Wiedział, że go nie zaatakuje. Bardowie byli za bardzo szanowani, nawet w krainie widm. Nie oznaczało to jednak, ze nie spróbuje go opętać. Odruchowo wykonał gest jednego z zaklęć ochraniających. – Nagroda. Nagroda. Ty. Siła. Potęga. Moc. Ty. Starszy.

– Chcecie mnie zrobić jednym z was? – niemal zaśmiał się na tą propozycję. Co mu po stanowisku wśród jednego z umierających duchów? Bogów dawnego świata..? Ha! Doprawdy, ciekawe przekupstwo, oferować mu tron na poły zeżarty przez korniki.

– Ty. Ty. Starszy, ty! – głos widma drżał niepokojąco.

 

Zastanowił się. Twarz ślepej starszej stanęła mu przed oczami. Była niemal tak stara jak Lugh… może i starsza, nie mu to wiedzieć, a jednak… utrzymała się. Żyła, cieszyła się młodością gdy większość jej towarzyszy dawno stało się niczym więcej ponad echem samych siebie, gdzieś w zapadłej strefie poza dostępem śmiertelników. Może i był w tym sens?

Przymknął oczy. Przed oczyma stanęły mu zakrwawione ściany Areny. Rozłożone na posadzce ciała, bardziej krwawe ochłapy mięsa. Kamienie budynku zdawały się krzyczeć bólem umarłych w nim ofiar. I ta moc… Czysta, pierwotna siła nienawiści. Demon krwi, wyzwolony w najstarszej postaci.

Wściekłość.

Instynkt.

Nienawiść.

Siła, która – niekontrolowana – mogła spokojnie rozpieprzyć ta i kilka kolejnych stref, burząc je jak domki z kart. Czysty obłęd ulokowany w ludzkim ciele, umysł starszy niż cokolwiek co było mu dane pamiętać, ulokowany siłą w ludzkie racje pojmowania…

Uśmiechnął się.

 

– Zamiast niej, tak?

– Tak. Tak. Ty. Ty. Zabić. Ty. Starszy.

 

Skinął w zamyśleniu głową.

 

– W gruncie rzeczy… – mruknął, bardziej do siebie niż do widma. – Jest to coś godnego rozważenia…

 

 

 

[Z góry przepraszam za niezrozumiałość części poprzedniej, ale tekst został dość niefortunnie ucięty :) Zamieszczam kolejną część plus szkic – oba zamieszczone/wykonane 20 minut po północy więc nie wątpię, że są błędy. Film z YT – inspiracyjnie :) Pozdrawiam!]

Koniec
Nowa Fantastyka