Oto dzielę się swoim pierwszym tekstem na portalu. Z góry dziękuję za przeczytanie i wszelkie opinie.
Oto dzielę się swoim pierwszym tekstem na portalu. Z góry dziękuję za przeczytanie i wszelkie opinie.
Moje dzieci (jak polecił mi nazywać mieszkańców tej klatki Mistrz Ceremonii) opowiadają, że to ja decyduję o ich życiu i śmierci. Czy gdybym naprawdę miała taką władzę, to musiałabym zrywać się w środku nocy, obudzona brzęczeniem obrączki na nodze? Nie, wtedy żadne grzechotanie nie mogłoby mi przerwać spoczynku. Ani tym bardziej wywoływać takiego lęku. Prawdziwa teokratka nie zrywałaby się z posłania, wstrzymując oddech.
Oto ja, Matrona – Najwyższa Kapłanka. Krwawa klątwa tego miasta, w tej chwili bliska płaczu. Podnoszę się z posłania zbudowanego z piór, puchu i śliny. Chihuali i Tzetuetli, moi najwierniejsi przyboczni, stoją przy wyjściu. Skrzydła ptanidów już prężą się w gotowości.
– Głodny mnie wzywa – mówię cicho.– Tzetuetli, pójdziesz ze mną. Ty, Chihuali, zostań tutaj i pilnuj mostu.
Chihuali kiwa głową. Pióra na złotym hełmie kołyszą się do przodu i do tyłu. Twarz wojownika jest jak zawsze nieodgadniona. Proste, żołnierskie oblicze przecięte długą kreską ust.
Ja i Tzetuetli wychodzimy z legowiska na most linowy. Przeskakuję po deseczkach, czepiając się ich szponami. Przechodziłam tę trasę setki razy. To Most Głodnego, jedyna droga do szumiącego „żuka”. Widzę stąd całą klatkę. Kompleks pałacowy góruje nad miastem, sięgając wyżej, niż jakiekolwiek budynki. To mój dom od dwóch lat, i z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej zapominam śmierdzące odchodami zaułki. Dolecenie z dołu na sam szczyt kosztowałoby niemało wysiłku. Do tego byłby to trud płonny, bo śmiałek zostałby zaraz przebity strzałami wartowników.
Obrączka z powrotem odzywa się donośnie. Mam wrażenie, że cała klatka ją usłyszała. Wydaje mi się, że widzę wychodzących z legowisk ptanidów, podnoszących głowy w moją stronę. Garbię się pod ich spojrzeniami. Ja, winna ich nieszczęściu, zawieszona na Moście Głodnego.
– Jej Świątobliwość próbuje złapać równowagę? – zagaduje mnie Tzetuetli.
Na ustach woja błąka się niesforny uśmieszek. To rosły mężczyzna z imponującą, nawet jak na ptanida, plecionką mięśni. Pokrywa ona przede wszystkim barki, plecy i brzuch, by obsługiwać olbrzymie skrzydła orła. Potężny mostek wypina się do przodu. Na rękach i udach muskulatura jest mniej wyraźna, widoczna tylko pod odpowiednim kątem.
– Zaledwie tydzień temu chciał dwóch… Nie mogę…
Kulę się, trzymając kurczowo liny. Wystarczyłoby żebym podniosła nogi, a stałabym się małym skrzydlatym paciorkiem zawieszonym na sznurku mostu. Mój strażnik kładzie potężną dłoń na moim barku.
– To niech Jej Świątobliwość zmusi się. Głodny będzie zawiedziony, jeżeli spędzi przyszłą noc z burczącym brzuchem. Oskarży was o bóle kiszek i zażąda deseru.
– Nie bluźnij! – strofuję Tzetuetliego, choć moje usta układają się w uśmiech.
Strażnik szczerzy się od ucha do ucha i poklepuje mnie po ramieniu. Prostuję się – przy gabarytach Tzetuetliego wyglądam jak laleczka.
Docieramy do celu. Przed nami rozciąga się gładka, kamienna platforma, na wzór olbrzymiego otoczaka. Tzetuetli pozostaje na ostatniej belce mostu, gdyż tylko mnie wolno iść dalej. Chcę mieć to jak najszybciej za sobą. Biegnę pomagając sobie skrzydłami. Lżej mi niż zazwyczaj, bo do snu nie noszę żadnych obręczy, poza tą najważniejszą. Ostatni dystans pokonuję krótkim podlotem, furkotając moimi skrzydłami kolibra. Dopadam w końcu „żuka”. Nazywam tak czarny guz wielkości dwóch dłoni, pokryty napiętą błoną, która w dotyku przypomina len. Wyczuwa moją obecność. Gdy zbliżam się, przez żuka przemawia Głodny. Głos pochodzi z nizin, dołu, nieprzeniknionych ciemności. Syk jak świst wiatru w wąskiej szczelinie, chrobot włóczni przejeżdżającej po metalowej tarczy. Pióra na moich plecach stroszą się. Nachylam się do żuka.
– JESZTEM GŁOOODNY. KLATKA W DÓÓÓŁ, W DÓŁ. GŁÓD. ŁAŃCUCH BRZĘSZY. SPÓD BLISZEJ, BLISZEJ…
Choć jeszcze przed chwilą mogłam łudzić się, że klatka stoi w miejscu, to teraz nie mogę nie czuć, jak powoli cała konstrukcja sunie w dół. W pustej przestrzeni mgły, jaka czeka mnie za kratami, nie mam żadnego punktu odniesienia, poza innymi, dalekimi klatkami. Lecz one także mogą zmierzać do dołu. Może również dawno nie karmili swojego Głodnego.
– Panie, kogo?
Z żuka wydobywa się kilka nieprzyjemnych szumów. Natężam słuch, by nie zgubić wśród nich wskazań.
– DAJ MĘSZYZNĘ. MŁODEGO. KIMINAUI.
– Kiminauia? Syna Tzetuetliego?
Zawieszam oddech. Modlę się w myślach do Białych, by to nie był on, nie był on…
– TAAAK. TEEEGO. MŁODEGO. JĘĘĘDRNEEEGO.
Mogłabym spytać się, dlaczego… ale na nic zda się drążenie tematu. Wola naszych bogów jest jasna i prosta, jak nauczyły mnie godziny ciszy bez odpowiedzi, spędzone przed żukiem.
– Nasycę twój głód, Panie – odpowiadam więc tylko.
Czarny guz odzywa się zadowolonym bulgotem. Głodny wie, że go nie zawiodę. Mam siedemnaście lat, lecz więcej krwi na rękach, niż moi strażnicy razem wzięci. Stworzenie milknie, pozostawiając mnie samą, w nocy, na rozległym otoczaku.
Kładę drobne dłonie na złotych prętach kratki. Są zbyt ciasno ułożone, by można się było przez nie przedostać. Ulecieć w mgłę, rozprostować skrzydła, które nigdy nie mogły sprawdzić się w locie. Uwolnić się od ciężaru grzechoczącego łańcucha. Podnoszę wzrok ku szczytowi klatki. Z zewnątrz wieńczy ją kółeczko, przez które przełożono łańcuch. Oczy mam dobre. Widzę jak ogniwo po ogniwie zniżamy się coraz bardziej.
Księgi mówią, że łańcuch trzyma Głodny, czekający pod nami z rozwartą paszczą. Zwalnia chwyt i pozwala żelastwu przemykać przez dłoń, spuszczając klatkę, którą ciągnie w dół jej własny ciężar. Gdy stwór zostaje zaspokojony, chwyta okowy i podnosi nas, tak długo nas podnosi, aż z powrotem nie poczuje głodu. A wtedy… W dóóół… Spód bliszej, bliszej… Odzywa się obręcz na mojej kostce, biegnę do żuka, wysłuchuję. Koszmar się powtarza.
Patrzę z powrotem przed siebie. Stąd dostrzegam, na tle mglistej nicości, trzy klatki. Dwie z nich (jedna znacznie wyżej od drugiej) to żywe światy. Poznaję zarysy roślinności, domostw, gdzieniegdzie świateł pochodni. Na czele każdej z tych społeczności kapłan, król czy zarządca, podobny mi, który raz na kilka miesięcy musi złożyć ofiarę. Tak tłumaczą księgi, bo nikt nie może (zarówno w sensie fizycznej możliwości, jak i prawnego nakazu) wymknąć się za złote kraty.
Na horyzoncie jawi się jeszcze trzecia klatka. Powykrzywiana, z odgryzionym dołem. Pusta, martwa. Z tego, co powiedział mi Mistrz Ceremonii wiem, że tamtejsi mieszkańcy wznieśli bunt. Zabili swojego władcę. Przestali składać ofiary. Zniżali się i zniżali, aż ich Głodny wysunął szyję i jednym ugryzieniem wybił całą wspólnotę. Nie chcieli śmierci jednego, to śmierć musiał ponieść każdy.
– O Biali, dlaczego muszę to robić ja? – jęczę do szarej mgły za kratami.
Czemu dwa lata temu przeniesiono mnie (nie, porwano!) tutaj, do pałacowego kompleksu, otoczono strażnikami, kazano słuchać obrzydliwego żuka i wyrzec się rodziny?! A później… przystrajać… podcinać skrzydła… strącać. Moje mizerne ciało kolibra nie jest w stanie walczyć, co dopiero o swoje życie. Przecież, gdy oświadczę Tzetuetliemu, że Głodny wybrał jego syna… Skończą się uśmiechy, żarty. A ja, uzbrojona tylko w brzęcząca opaskę, nie dam mu rady.
Już mój oddech przyspiesza, łzy suną po policzkach… lecz zaraz przestają. Może to jest właśnie moje wybawienie? Szybka, bezbolesna śmierć. Nie będę musiała dłużej mierzyć się z nienawiścią tych na dole. Uwolnię się, moja dusza uleci za te pręty tam, skąd przybyła, ku niekończącej się, zielonej polanie.
Dlatego ocieram łzy i przyjmuję minę godną kapłanki. Wyprostowana kieruję się do mostu, gdzie czeka na mnie Tzetuetli. Gdy dochodzę do niego, żuje w ustach pióro wyrwane ze swoich skrzydeł. Białka oczu błyszczą w świetle trzymanej pochodni.
– Głodny musi być potwornie zajmującym rozmówcą…
– Tzetuetli, to twój syn.
Przez chwilę kruszy się maska beztroski. Kamienieje ze wzrokiem utkwionym we mnie. Robię mały krok do tyłu. Oczyma wyobraźni widzę, jak napina muskularne ramiona i jednym zamachem zrzuci z tej skały. Po jego spojrzeniu poznaję, że byłby do tego zdolny.
Wypuszcza z gwizdem powietrze.
– Wracajmy do sypialni, Wasza Świątobliwość. Zbierzcie siły przed jutrem. Ja powiadomię syna.
Ruszamy z powrotem do mojego gniazda, najpierw Tzetuetli, po nim ja; strapiony orzeł i drżący koliber. Jakaś cząstka mnie, nie przejmująca się perspektywą kolejnych zabójstw, oddycha z ulgą. Widziałam w Tzetuetlim kotłujący się bunt, gotowy w pierwszym odruchu wylać się na mnie. Przyglądając się teraz smętnym krokom wojownika poznaję, że nieco ochłonął. Zagrożenie zażegnane… chyba.
Przy wejściu do legowiska Tzetuetli mówi o synu Chihualiemu (powinien zapytać mnie o zgodę na wyjawienie tajemnicy, ale nie zważa na to). A wtedy Chihuali… Chihuali, to chłodne, beznamiętne ostrze – wybałusza na mnie oczy. Wygląda teraz tak strasznie. Jakby, jakby… O Biali, nie wytrzymam – myślę, czmychając do mojego kąta w pokoju. Tam układam się do snu, próbując uciec przed wzrokiem dwóch strażników. Otulam się ramionami, zaciskam powieki.
>>*<<
Podobno Kiminaui nie stawiał się… Dotychczas wszyscy opierali się: próbowali ucieczki, chowali się, atakowali. A chłopak, po przedłużającej się ciszy, miał kiwnąć głową i powiedzieć: „Więc prowadźcie mnie”.
Oglądam Kiminauiego z każdej strony. Czoła nie znaczy żadna zmarszczka niepokoju, wzrok przeskakuje obojętnie po sali. Ramiona blisko tułowia, twarz owalna, lecz o twardo zaznaczonych łukach brwiowych i podbródku. Kilkudniowa szczecina, pióra na głowie czarne, w nieładzie. Na ramiona narzucono mu ofiarną, białą tunikę z wyciętym tyłem i złożony z frędzli, karmazynowo-złoty płaszcz. W podobnej tonacji kolorystycznej utrzymano sandały i pierścienie z olbrzymimi rubinami. W porównaniu z ich cienkimi obręczami, widzę jak duże i starte dłonie ma chłopak. Podobno całe dnie spędzał w warsztacie, tnąc belki, przycinając płótna i wbijając gwoździe. Te ręce, zamiast szkolić się, były teraz skrępowane powrozem. Ptanida, który mógłby przysłużyć się w przyszłości naszej społeczności, skończy jako kolejna, bezsensowna ofiara.
Może za tym marnotrawstwem kryje się jakiś głębszy plan Białych. Ta klatka ogranicza nasze widzenie, nie dostrzegamy całości… Albo też nie ma to żadnego znaczenia i wisimy tu, w tej przestrzeni, jako pokarm dla Głodnych.
Chwalę służące za dobre przygotowanie Kiminauiego. Mnie przystrojono wcześniej, w tuziny obręczy, pierścionków, łańcuchów i jeszcze raz łańcuchów, które brzęczą przy każdym kroku. Czerwona suknia zwisa z jednego ramienia ku przeciwległej nodze, odsłaniając najważniejsza, czarną obręcz na kostce. Wyglądam na Matronę. Teraz tylko moja głowa w tym, by ukryć pod kamienną twarzą przerażone dziecko.
Moi przyboczni już na mnie czekają. Ani śladu po ich wczorajszych, groźnych postawach. Chihuali ma minę obojętną, Tzetuetli smętną. Z tej radosnej twarzy znikła iskra, która zwykła ją rozświetlać. Zgaszona przeze mnie.
Wychodzimy z kompleksu pałacowego na czele pochodu, który kończy Kiminaui. Ptanidzi ustawili się po obu stronach schodów, wlepiając w nas wzrok. Nie muszę na nich patrzeć, by słyszeć mamrotane przekleństwa i nozdrza łapczywie ciągnące powietrze. A wśród tych westchnień: świergotanie błyskotek, dźwięk przez który serce przyspiesza.
Tylko w trakcie ceremonii ofiarnej noszę tyle łańcuchów.
Pochodowi śpiewacy zaczynają lament. W rytmie mojego dzwoniącego chodu podnoszą się klekotania dzięciołów i szmery fregat. Trel jest niski, smętny, gdzieś w tle towarzyszą mu pohukiwania sów.
Po zejściu ze schodów kierujemy się arterią miasta ku Placowi Huitzipochtliego (taką nazwę nadali mu Biali i do dziś się jej bogobojnie trzymamy). Mimo że budowano do oporu, szczelnie zapełniając najmniejsze szczeliny, plac pozostawiono wolny. Drogę, którą idziemy, wyznaczyli żwirem również nasi Bogowie. Następnie postawili po jej bokach prostopadłościenne domki z gładkożujki. Dziwny to materiał, z zewnątrz kremowy, a w środku okazuje się, że jest przyklejonymi do siebie deseczkami. Księgi mówią, że taką równą i jasną powierzchnię nasi Stworzyciele uzyskali przez wrzucenie do szczęk Głodnych pni drzew i sprasowaniu miazgi, którą stwory wypluwały.
Kompleks pałacowy wykonany jest z gładkożujki, niegdyś też całe miasto. Lecz ptanidzi rozmnażali się niepohamowanie, aż zaczęło brakować mieszkań. Powstawały gniazda na dachach, a po nich lepianki z gliny i słomy. Pisklaków w klatce odzywało się jednak jeszcze więcej i z tym rosnącym hałasem budowano kolejne piętra. Tak trwa do dzisiaj – trudno znaleźć w klatce choćby kawałek wolnego miejsca.
Za jednym wyjątkiem – Plac Huitzipochtliego pozostał takim, jakim zostawili go Biali. Z miejsca kaźni można przeto spojrzeć w górę i zobaczyć sam szczyt klatki. Pochód powoli zapełnia przestrzeń, strażnicy stają po mojej lewej i prawej stronie. Widzę ledwo trzymającą się na nogach matkę Kiminauiego, z drugim synem, nieco starszym od brata. Chłopak musi podtrzymywać kobietę, co chwilę szepcze jej coś do ucha. Kątem oka spoglądam na Tzetuetliego.
Zielone i czerwone pióra złotej zbroi woja kołyszą się na lekkim wietrze. Podchodzi do niego mistrz ceremonii, cherlawy sikora w błękitnym, ciężkim płaszczu. Przekazuje mężczyźnie kuferek z żelaznym okuciem.
Czuję, jak w moim gardle formuje się gula. Pochylam się do Tzetuetliego i szepczę:
– Nie pomagaj mi, zrobi to mistrz. Idź do swojej żony, drugiego syna.
– Jeżeli Wasza Świątobliwość pozwoli, podałem ostatni posiłek, przystroiłem i przyprowadziłem tu Kiminauiego, chcę towarzyszyć mu do końca.
Nie zamierzam się z nim kłócić, już dostatecznie go skrzywdziłam.
W tłumie rozlegają się nerwowe syki i skrzeki. Gdy cichną, Mistrz Ceremonii uderza w miedziany talerz. Wysuwam się na przód. Idę w stronę związanego chłopaka, który wpatruje się we mnie wyzywająco. Wyłącznie dzięki rytmicznym brzdękom talerza, zadającym mi tempo, nie zwalniam. „Czemu tak zbladłaś? To ja jestem skrępowany, nie ty. Podejdź bliżej” – mówi do mnie wzrok Kiminauiego.
– O Biali, czuwający we dnie i w nocy, przyjmijcie ofiarę naszego brata. Prowadźcie jego duszę do krainy, gdzie jest niebieskie niebo, po którym lata się wolnym. A naszą społeczność niech ta przelana krew umocni i zachowa na wieki – odmawiam modlitwę.
Biorę szkatułkę z rąk strażnika, przesuwam zatrzaski i wyjmuję rytualny nóż. Gdy każę podnieść płaszcz Tzetuetliego tak, by odsłonić plecy, dostrzegam, jak zaczyna szybciej oddychać. Może dopiero teraz widzi, co go czeka? Ojciec chwyta syna a Chihuali rozprostowuje skrzydła ofiary. Kucam i wypatruję miejsca, gdzie skrzydła wyrastają z pleców. Pod skórą widzę pulsujące żyły, pracujące ścięgna. Wycofuję dłoń z ostrzem. Szykuję zamach…
Na placu rozlega się ryk Kiminauiego, a po nim jego matki. Krew leje się po białej tunice i mojej sukni. Zaciskam zęby i tnę dalej. Chłopak szarpie się, lecz moi strażnicy są zbyt silni. Z każdym kolejnym przeciętym mięśniem krzyk ofiary cichnie. Gdy ustaje, jedynym dźwiękiem na Placu Huitzipochtliego jest grzechot moich łańcuchów. Podczas wstawania czuję ciężar nasiąkniętych krwią szat. Dobrze, że moja biżuteria nie jest spragniona posoki. Skinieniem głowy rozkazuję Mistrzowi Ceremonii otwarcie włazu.
Po pchnięciu dźwigni ze środka placu opuszcza się klapa średnicy trzech metrów. Jedyne wyjście z naszej klatki.
Strażnicy ciągną bezwładną ofiarę do otworu. Płaszcz już zdjęli, chłopak jest w samej tunice. Gdy trzymają go za barki, dostrzegam karmazynowy strzępek czegoś między ramionami a tułowiem. Mrużę oczy, tymczasem młody ptanida doprowadzony jest do krawędzi przepaści. Wtedy odsłonięte zostaje jeszcze więcej pachy, a ja orientuję się, czym jest czerwonawy skrawek materiału, tak ściśle przylegający do tułowia. Lecz jest już za późno… Kiminaui rzuca mi bezczelny, istnie ojcowski uśmiech. Po czym skacze.
Przypadam do krawędzi włazu. Ptanid leci w dół, ku czarnej paszczy Głodnego. Pęd zrywa z niego tunikę, szarpie okaleczonymi skrzydłami. I ujawnia jego sekret w pełnej krasie. Od połowy łokcia ku miednicy chłopaka ciągną się sztuczne lotki. Chłopak rozprostowuje płócienne, sztuczne skrzydła i zaczyna szybować. Oddala się od Głodnego, leci w górę.
Jest wolny – przemyka mi przez myśl.
Podnosi tor lotu z radosnym okrzykiem. Krąży dookoła naszej klatki, przemykając za kratami. Tłum wstrzymuje oddech w zachwycie. Matka przestaje płakać i zaczyna się śmiać. Ja też, mimo ciężkiej sukni, chcę cieszyć się razem z nią, radować ze wszystkimi! Objąć Tzetuetliego, szydzić z Białych i Głodnego.
Moment.
Moja obręcz, ta najważniejsza, zaczyna brzęczeć.
Czemu cieszymy się z samolubstwa jednego, skoro może zgubić nas wszystkich? Bogów nie da się oszukać – słyszę w głowie nowy głos. Jest chłodny, bezkompromisowy, godny Matrony.
Syk, jaki dotychczas słyszałam tylko w żuku, rozlega się z dołu.
– GŁOOODNY, GŁOODNY, GŁOOO…
Ptanidzi zamierają. Widzę powoli malujący się strach na ich twarzach, gdy uświadamiają sobie, czyja krtań może wydawać takie odgłosy. Klatka gwałtownie opada. Chwieją się budowlę, drżą kraty, ziemia trzęsie się. Zgromadzeni rozbiegają się.
Przed oczami przelatują mi zdewastowane klatki tych, którzy nie nakarmili swojego Głodnego. Więc w ten sposób skończyli…
– GŁODNY-GŁODNY-GŁODN…
To moje dzieci – patrzę na pogubionych i przerażonych ptanidów. To dla nich składam te ofiary. Nie mogę być tylko figurantką. Muszę stać się Matroną.
– GŁÓD! GŁÓD! GŁÓD!
Zwołuję trzech wojów i pokazuję brata Kiminauiego. Jego matka patrzy osłupiała, jak związujemy go i ciągniemy do otworu.
– O Głodny! – zawodzę. – My, zapatrzeni w sobie, zraniliśmy ciebie tym podłym występkiem. Brat nasz zadrwił z twojej dobroci i troski, a my, zamiast sprzeciwić mu się, śmialiśmy się wraz z nim. Lecz błagamy ciebie, zlituj się! Przyjmij, o Wielki, ofiarę przebłagalną! Nie możemy sięgnąć już Kiminauiego, więc pożryj proszę jego brata.
Nie ma czasu na przecinanie mięśni skrzydeł, od razu wrzucamy związanego ptanidę do otworu. Klatka trzęsie się, opada, lecz chłopak leci szybciej. Kurczowo ściskając krawędzie wylotu śledzę, jak znika w ciemnościach paszczy.
I wtedy klatka, nagle szarpnięta, zatrzymuje się. Zdaje mi się, że słyszę dochodzące z daleka ciężkie, śliniaste mlaskanie Głodnego. Chwila degustacji… po której nasze więzienie podnosi się. Moje dzieci milkną.
Odzywam się nieswoim, bo zdecydowanym i pewnym głosem:
– Nie ma dla nas innego życia, niż w zgodzie z Białymi i Głodnym. Dziś wystawiliśmy na próbę ich miłość, bezczelnie łamiąc boskie prawo. Gdzie widzicie teraz tego krnąbrnego orła ze sztucznymi skrzydłami? Uciekł, gdy tylko wyczuł niebezpieczeństwo. Własna, samolubna wolność okazała się być mu droższa od losu całej społeczności. Daliśmy mu się zbałamucić, zatruwając serca naszych Stworzycieli bólem i goryczą. Myśleliśmy, że możemy żyć bez nich, a tylko ich litość ocaliła nas od zguby. Więc krzyczmy wszyscy razem, dziękując za otrzymany dar życia: Syćmy Głodnego.
Kilku ptanidów szemrze pod nosem „aż po kres dni”. Tupię, na co z klęczek podrywa się moja straż. Do rąk biorą włócznie i łuki.
– Syćmy Głodnego!
– Aż po kres dni! – odpowiada mi chórem klatka.
Rozkazuję moim wojom zająć się fermentem, jaki powstał na ulicach. Wśród mojej służby nie brakuje nikogo poza… Tzetuetlim. Zdrajca i głupia ja, że powierzyłam mu przygotowanie ceremonii. Więcej takich błędów nie będzie.
– Jeżeli którykolwiek z was spotka Tzetuetliego, ma go do mnie przyprowadzić, żywego czy martwego – mówię mojej obstawie. – A kogo posądzę o spisek, ten skończy w lochach, przykuty do metalowej ściany.
>>*<<
OSIEM LAT PÓŹNIEJ
Gładzę dłonią różową główkę dziecka. Pod mięciutką skórą wyczuwam niezrośnięte jeszcze galaretowate ciemię. Pisklę wtula się we mnie, rozciąga cherlawe ciałko. Pochylam się nad jej uszkiem…
– Gdy Głodny wymówi twoje imię, już jesteś martwa.
Podnoszę z namaszczeniem zawiniątko i zrzucam je do otworu. Słyszę krzyk, lecz nienależący do dziecka. To nie zdążyło nawet zakwilić, zanim nie otoczyły go ciemności paszczy. Spadało jak kamień. Ciepły, miękki kamyczek.
Po chwili klatka zaczyna się podnosić.
Patrząc w dół, w który właśnie zrzuciłam niemowlę, badam, co czuję. Obojętność? Lecz czy ta może być tak zimna? Może ból? Sprasowany, tak by ścielił dno duszy, by dało się go zakryć kapłańskimi szatami i łańcuchami. Podnoszę wzrok na moich podwładnych, dzieci, którym osiem lat temu poprzysięgłam służyć. I co odnajduje? Tylko obrzydzenie i nienawiść. Słyszę ich wzburzone oddechy, widzę usta gotowe wrzeszczeć i złorzeczyć. Niech tylko spróbują. Moja straż jest mi wierna.
– Syćmy Głodnego!
– Aż po kres dni! – odkrzykują każdy w swoim czasie, niedbale.
Lecz takie kulejące posłuszeństwo musi mi starczyć. Ruszam z powrotem do pałacu. Dumnie podniesiona głowa, długi krok: taki, by moje łańcuchy brzęczały jak najgłośniej, by usłyszeć je można było w każdym zaułku. Skoro moje dzieci nie kwapią się oddawać Bogom należną cześć, to niech choć mają świadomość mojej wszechobecności.
Dotykałam kiedyś dłoni Białego. Czy to raczej: On wziął mnie na rękę. Miałam piętnaście lat, rozmawiałam z siostrą na podwórku. O czym to… chyba o chłopcach z domu obok. Nie patrzyłam w górę, zrobiłam to dopiero po tym, gdy tamta kobieta (sąsiadka? imię na „t”?) podniosła głos. Zadarłam wtedy głowę i zobaczyłam zbliżające się białe, poznaczone olbrzymimi liniami papilarnymi palce. Nie miałam nawet szans uciec. Chwyciły mnie, nie dusząc, lecz też nie pozwalały się wyrwać. Wyciągnęły mnie z klatki, przez drzwiczki, których nigdy żadnemu ptanidzie nie udało się odszukać, a co dopiero otworzyć. Są ukryte, zapewne otwierane siłą boskiej woli. Ja tymczasem zostałam podniesiona wysoko, pod migoczące, błękitne oko. Otoczyła mnie wtedy mgła i zasnęłam, pod niebieską jak niebo tęczówką, na ciepłej skórze dłoni.
Gdy obudziłam się, leżałam z powrotem w mojej klatce, witana przez Tzetuetliego, Chihualiego i Mistrza Ceremonii jako nowa Matrona. Na kostce miałam już czarną bransoletę.
Wspomnienie Tzetuetliego było jak ugryzienie psa. Przerwało mój ciąg myślowy, pamięć dotyku skóry Białego, tęczówki koloru nieba. To porażka mojej straży, że na tak ograniczonej przestrzeni, jak ta klatka, do dziś nie odnaleziono zbiega! Oszukał mnie, zadrwił z majestatu ceremonii. Pewnie do dziś szczerzy się na myśl o tamtych wydarzeniach.
Zbliżamy się do pałacu. Do twierdzy prowadzą szerokie, kamienne schody, zwężające się aż do wejścia. Ja, służba, czy petent, każdy tak samo, by dostać się do środka musi przejść przez ciasny otwór, pilnowany dniem i nocą przez dwóch strażników. Lecz zanim ptanid to zrobi, zapewne przystanie na schodach, by podziwiać majestat budowli. Kilkanaście komnat z gładkożujki, postawionych na samym początku przez Białych na kształt piramidy dookoła dziedzińca. Śmiałek może dostrzec krużganki, na których krzątają się kapłani, pokojówki i straż. Gdy będzie mu mało, podniesie wzrok na wieżę i odkryje, że jest obserwowany przez łuczników z kołczanami wypełnionymi strzałami. Już ten drewniany, rozłożysty kompleks wita mnie bukietami włóczni i pąkami metalowych hełmów, gdy drogę zagradza nam grupka brudnych ptanid.
Potrafię wyczuć bunt już patrząc w oczy. Wtedy dreszcze przebiegają moje przedramionach, zwija się jelito i rozszerzają barki. Tu nawet zbędne byłoby oglądanie twarzy śmiałków. Już sam sposób, w jaki zagradzają mi drogę, wskazuje na nonszalancję i bezczelność. To splunięcie na mój majestat.
Porozumiałam się wzrokiem z Chihualim. „Chwyć za włócznię” – przekazuję mu, bo za dowódcą każdy członek straży sięgnie broni. Lecz ten, jak na złość, tylko wpatruje się we mnie ze swoim codziennym chłodem. Czy jego zdaniem nie dzieje się tu nic niedobrego? Czy to ja przesadzam, a drogę zagrodziła nam tylko grupka natarczywych petentów?
Przyglądam się im, tym zmarszczonym brwiom, kwaśnym ustom, a przede wszystkim: trzymanym pałkom, młotom, widłom i nożom. Moje przeczucie nie myliło się. To tylko Chihuali robi się z wiekiem coraz bardziej oderwany i ospały.
– Do broni – syczę półgłosem i tyle tylko starczy, by uzbroiła się cała dwudziestka mojej straży.
Lecz co to? Ptanidzi za mną, w oknach na górze i dookoła również mają ten bunt w oczach. Są wszędzie. Ni jednego uśmiechu wdzięczności. A przecież robię to dla nich, to dla tych brudasów zrzucam niemowlęta Głodnemu. To nie ja zabijam – ofiary umierają już w momencie, gdy żuk wyszepcze ich imię.
Ale ta banda tępaków jest innego zdania:
– Dzieciobójczyni! – To pierwsza obraza, jaką słyszę.
Po tym wykrzykują w moją stronę jeszcze gorsze obelgi. Moi dzielni wojownicy ściskają mocniej uchwyty broni. Szykujemy się na atak. Dookoła plebs wre i syczy. Wyciąga po mnie ręce. Zwężam oczy w szparki, tak by patrząc na mnie pomyśleli o jadowitych żmijach.
Zaczyna brzuchaty mężczyzna ze skrzydłami kruka. Wymachuje deską i zbliża się do strażnika po mojej lewej stronie. Zanim kończy zamach, grot włóczni tkwi w jego trzewiach. Kolejny atak nadchodzi z prawej strony, nożem, następny z góry, kamieniem, aż w końcu sypie się na nas grad pocisków. Tłum jest coraz bardziej rozjuszony, przedziera się przez moje straże. Czy posiłki ze świątyni zdążą nam z pomocą? Z minuty na minutę, wśród wrzasku i tumultu przekonuję się, że to coraz mniej prawdopodobne.
Gdy uderzeniem kamienia zabity zostaje strażnik po mojej prawej stronie, zaczynam szukać drogi wyjścia. Wszędzie ściśnięte nienawiścią twarze, spocone ciała, stojące jeden przy drugim domy. I właśnie obserwując budynki dostrzegam ścieżkę ratunku – pusty balkon. Rozpościeram skrzydła kolibra i wybijam się, bardziej skaczę niż lecę. W każdej chwili uderzyć może mnie kamień, mogą chwycić mnie za nogę, zbić z lotu. Lecz jestem szybka jak koliber, nie dostrzegają mnie. Dopiero, gdy ląduje bezpiecznie na balkonie, podnoszą wrzask.
Rzucają się do pogoni, ale ja już jestem w domu. Przeskakuję nad przerażoną matką tulącą do piersi dwa niemowlęta (dwa mięciutkie, ciepłe kamienie, znikające w ciemności paszczy Głodnego), przebiegam przez kuchnię i wypadam na ulicę, ściągając ozdobną tunikę i zrzucając co większe bransolety. Tutaj również jest tłum, lecz rzadszy niż przed pałacem. Przepychając się między nimi, zdejmuje kolejne łańcuchy i błyskotki. W końcu zostaję tylko w zwykłej, zwiewnej tunice i czarnej, najważniejszej obręczy. Słyszę nawoływania awanturników. Lecz tu, w ścisku, ptanidzi nie zwracają na mnie uwagi. Gdy wydostaję się z tłuszczy, biegnę w ciemne, puste uliczki. Przed domem o dziesięciu piętrach, każde coraz bardziej chylące się ku ulicy, nasłuchuję dźwięków zebrania:
– Matrona uciekła!
– Szukać jej!
– Wyszli już z pałacu! Idą po nas!
Ostatnia wiadomość bardzo mnie cieszy. Znaczy to, że już za kilkadziesiąt minut ciżba zostanie rozbita. Mimo to, nie mogę na razie wrócić do pałacu. Wściekły tłum jeszcze długo utrzyma się na ulicach, a przejście blisko nich nie skończy się dla mnie najlepiej. Przez kilka najbliższych godzin muszę się ukrywać.
Dostrzegam w pobliżu kałużę błota. Wsmarowuje sobie brud w nogi, ramiona, dekolt i twarz. Odrywam kawałek poplamionej tuniki (która teraz sięga mi zaledwie do połowy ud) i obwiązuje nią opaskę na nodze. Przy odrobinie dobrej wiary widzący mnie mieszkańcy wezmę to za bandaże na rannej kostce. Która obrzydliwie spuchła – myślę, patrząc na wybrzuszenie obręczy.
Z początku wybieram te najcichsze uliczki, lecz w końcu wyłączam się i pozwalam nogom bezwiednie wybierać kierunek. Tymczasem moje myśli krążą wokół twarzy śmiałków, którzy odważyli się mnie zaatakować. Czemu nazywają mnie dzieciobójczynią? Czy są ślepi na to, że nie ja, a Głodny, zabił to dziecko? Gdybym mogła decydować, co się powinno z nim stać, oddałabym je matce, a najchętniej sama przystawiła do piersi. Tak miło tuliło się do mnie…
Moje usta drżą. Jak za dzieciaka. Słuchałam wtedy Tzetuetliego. Pozwoliłam, by widział moją słabość. Dałam mu okazję się pocieszać i tym samym zdobywać moje zaufanie.
Taka jest wola Białych. Jaki mają pomysł na nas, tę klatkę, wszystkich ptanidów (jeśli inne klatki też oni zamieszkują) – nie wiem. Nie mnie dociekać. Lecz to oni posyłają nam metalowe szczypce z karmą, leją wodę, zmieniają ściółkę w publicznych toaletach, gdy ta pachnie odchodami, a także usuwają ciała martwych skazańców i starców. Troszczą się o nas. I obiecują, że mają co do nad wyższe plany, przekraczające nasze horyzonty. Nie potrzebuję dowodów. Jeżeli byłoby inaczej i cały ten teatr z rytualnym mordem był po nic, to wtedy z Matki stałabym się powszednią zabójczynią, oszukaną przez czarnego żuka.
Ale przecież widziałam zniszczone klatki, ba, byłam świadkiem, jak moją własną prawie spotkał podobny los. Jeżeli nawet nie ma w tym boskiego zamysłu, to nie możemy przeżyć inaczej, niż składając ofiary. Taka nasza dola i albo pomożemy sobie, albo będziemy prześladować każdego kolejnego Patriarchę czy Matronę. Mój poprzednik został zabity w trakcie podobnego linczu, podobno rozszarpany na trzy kawałki. Poprzednia matrona: otruta. Inni: związani i zrzuceni do Głodnego. A jeszcze jeden: zagłodzony na śmierć. Jaka ironia!
Ja się nie dam – obiecuję sobie i tak przekonana, wchodzę na malutkie podwórko. Służy zapewne do zabawy dzieciom z okolicy, teraz nie ma tu jednak ani jednego malca. Co jest w tym miejscu ciekawe, to to, że przylega do brzegu klatki. Zamiast ściany domu: złota krata. Gdy patrzę za nią…
Zamieram.
Wygląda żałośnie. Na wysuszonej skórze wykwitają brodawki i kępki włosów. Tkanka przemieszcza się nad odstającymi kośćmi (mogę policzyć każde żebro). Na głowie i skrzydłach brakuje piór, jakby ktoś wyrywał je garściami. W miejscu braków widać bladą, nieopalona skórę. Wygięte nogi wyglądają niczym złamane patyki, a szpony u palców są pokruszone. Wysunięta szczęka zwisa w niepokojącym uśmiechu, a źrenice, z ciemnych oczodołów, świdrują natrętnie. Starzec podnosi kończyny i przesuwa się nieco wyżej, ruchem pająka. Jak owad przemieszcza się po zewnętrzu klatki.
– Aj, aj, myślałem, że spotkam tu te ptaszki, co zwykle. A chwila! – Włożył krzywy palec do ust. – Gadali, że idą skończyć z Matroną… Tak, tak że mi się wydaje… że ostrzegali. Lecz dobra będziesz i ty, malutka. Siadaj, a opowiem ci o złotych statkach, co przemierzają mleczne niebo i o ich królu…
– Jak wydostałeś się z klatki? – wyduszam z siebie.
Wybucha rechotem, odsłaniając skaczącą grdykę. Zaciskam dłonie w pięści. Nie przywykłam do wyśmiewania mnie.
– Stary Lele ma swoje sposoby.
– Musisz natychmiast wrócić do kratki! Zobaczą cię Biali, Głodny nas ukarze!
– Próbujesz mi rozkazywać? – śmieje się jeszcze głośniej. – Kim jesteś? Matroną? Spójrz na siebie, na tę porwaną tunikę i brudną gębę!
Duszę w sobie obrażoną dumę, by dać miejsce trzeźwym myślom. Muszę zdobyć jego zaufanie, by opowiedział mi o złotych statkach i o tym, jak uciekł z klatki.
– Gdybym była Matroną, prędzej przebiłabym sobie włócznią gardło, niż dała żyć.
Starzec przekręcił głowę i przyparł ciałem do kraty.
– Ha ha ha, miałabyś odwagę odebrać sobie życie, błotny podlotku? W imię czego? Bycie waszą królową jest przecież przyjemne. Własny pałac, służba, piękne szaty. Choć to życie w strachu i głupocie. Jak żem teraz myślę, chyba bym też się zabił. Ale nie włócznią, nie… Mają w pałacu truciznę? Taką, po której się zasypia?
– Czemu strach i głupota?
– Strach przed białymi olbrzymami, a głupota w tym, że się im wierzy. Spójrz, szczebiotko, na sam pomysł. Klatki zawieszone pośród niczego. Potwory czekające na dole. Ofiary. Czy to nie pomieszane? Wszystko jakieś takie dziwne, nie na miejscu. A ty uparcie wierzysz im, że tak powinno to wyglądać. Nie myślałaś o tym?
Jako Matrona miałam inne zdanie co do porządku świata, ale błotny podlotek zapewne zgodziłby się bez wahania ze Starym Lele. Kiwam głową i zmieniam temat:
– Powiedziałeś „wasza królowa”. Czy tam, skąd jesteś, są inni władcy? Czy przyleciałeś tu płóciennym statkiem?
– Oj nie, nie. Mnie król nielot nie chce na swoim pokładzie. – Zniża ton do konspiracyjnego szeptu. – Żali się, że straszę mu ludzi niedorzecznymi pomysłami. Jak tym, że zostaliśmy tu zesłani za karę. Stary Lele zasugerował tylko… spytał… A może nas już dawno nie ma? Byliśmy tam, gdzie niebo jest niebieskie, jak sama nazwa koloru wskazuje. A potem trafiliśmy tu. Zdaje się nam, że trafiliśmy tu. Po to, by być ukaranymi. Klatka… kraty służą do więzienia, wściekłe psy pilnują więźniów, białe olbrzymy patrzą.
– Za co mielibyśmy być ukarani?
Cały ten pomysł… Czy nie jest jeszcze bardziej absurdalny od otaczającej nas rzeczywistości. Tymczasem starzec znowu rechocze, jakby usłyszał dobry żart. Może życie to dla niego żart.
– Ja tylko dedukuję, ptaszyno. Czemu pozbawia się ptaki lotu? Po co dawać im wspomnienie niebieskiego nieba? Okrutni są ci Biali, skoro dają nam pragnienie wolności, a wsadzają do klatek. Ale… eh, to tylko bajania pomyleńca, tak nazwał to Czarny Król. Ten to dopiero ma wizję świata.
– Kto? – zapytałam, choć świąd dłoni wskazuje mi, że nie będzie mi to osoba obca.
Stary Lele wytrzeszcza na mnie oczyska. Powinnam to wiedzieć. Nawet błotny podlotek z biednej dzielnicy powinien znać Czarnego Króla. Tylko pałac nie ma o tym najmniejszego pojęcia. Nazwać się czarnym, w kontrze do bieli. Jedynie taki, kto szydzi z porządku, byłby do tego zdolny. Do tego nielot. Ptanidów pozbawia się zdolności lotu przede wszystkim przy jednej okazji.
– Czy to ten z parą sztucznych skrzydeł?
Tego uśmiechu na twarzy obdartusa nie widziałam. Niecny grymas, który mówi „przejrzałem twoje sekrety, malutka. Oj, oj, oj chyba nie jesteś w dobrym dla siebie miejscu”.
– Każdy tu wie, kto to Czarny Król.
Odwracam się na pięcie. Muszę się stąd prędko zabrać, zanim starzec wzniesie raban. Lecz powstrzymuje mnie głos. Czemu go słucham? Muszę uciekać!
– Zdradziły cię usta, gdy nazwałem cię Matroną! Zrobiły się, o, w taką cieniutką kreseczkę. Byłaś wściekła, oj wściekła, gotowa zatłuc mnie tymi piąsteczkami. Ale nie biegnij! Czekaj!
Staję, choć nie powinnam. Zdemaskowano mnie, muszę jak najszybciej dojść do pałacu, tylko tam będę bezpieczna. Lecz mimo to nie ruszam się. Słucham. Radość Starego Lele wydaje się niezmącona. Może nie robi mu różnicy z kim rozmawia, skoro każdy traktuje go jak pomyleńca?
– Kilka dni temu Czarny Król zapowiedział, że leci wyzwolić więźniów Krwawej Matrony. Tak wołają na twoją panią lub ciebie. Chwali się, że będzie to starcie z odwiecznym wrogiem. Ale jak na wielką bitwę, druga strona wydaje się być nieco niedoinformowana – zachichotał. – Więc niech strzeże się Matrona, gdyż Czarny Król leci rozbić jej złotą klatkę!
Z głośnym „ha ha” odpycha się od krat. Podczas spadania rozwiera szerokie skrzydła i… leci w mleczne, zamglone niebo. Czuję ukłucie zazdrości w sercu. Czy moje skrzydła nadają się do lotu w nieznane? Może padnę z wyczerpania po kilku minutach… Lecz sama próba będzie wspaniała. O Biali, pozwólcie kiedyś.
Zaraz zbieram się w sobie i ruszam do pałacu. Po kilku minutach udaje mi się odnaleźć drogę. Na coraz to ciemniejszej ulicy wyszukuję niedawnych podżegaczy, ale widocznie od czasu przyjścia straży wszyscy schowali się w domach. Mylą się, jeżeli łudzą się, że zapomnę ich twarze. Hah, musieliby na zawsze zejść mi z oczu, by być bezpiecznymi. Wystarczy, że wypatrzę ich w tłumie przy uroczystości. Każę zakuć na trzy dni w dyby przed pałacem. I odciąć palec za każdego mojego zabitego ptanidę.
Wreszcie dochodzę do miejsca, gdzie zaczęły się zamieszki. Czemu wejścia do pałacu nie pilnują hordy straży. Czyżby straty były aż tak duże? Ruszam podejrzanie odsłoniętymi schodami. Zapadła już noc, a ja, skazana na bosą wędrówkę wśród cieni czuję się z powrotem jak ten podlotek, któremu kazano ofiarować Kiminauiego. Widzę jego uśmiech w każdym zakamarku.
Lecz wraz z tym, gdy zbliżam się do strażnicy, ponure myśli ulatniają się. Mroczny masyw pałacu wita mnie rozciągniętymi ramionami. Tu mam wojsko, tu zaraz przystroją mnie w purpurowe szaty i okrzykną ulubienicą Białych. Jestem zbrojna we włócznie moich ludzi, w szacunek, jakim darzy się naszych bogów.
Bliżej pałacu dostrzegam ślady krzątaniny na murach. Więc tu zgromadziła się moja straż. Zamaszystym krokiem podchodzę do wąskiego wejścia. Wychodzi mi na powitanie dwóch wojaków, jeden trzyma pochodnię. Przyglądają mi się zdezorientowani.
– Co tu robi? – wybąkują.
– Jeżeli padniecie na kolana, to wybaczę wam tę zniewagę, bo wiem, jak trudno mnie poznać w tych łachmanach.
Lecz zamiast oczekiwanego, bogobojnego lęku odnajduje tylko zmieszanie.
– Ale że Matrona? Przecież powinna nie żyć.
I podnosi pod moją twarz pochodnię, chcąc mi się przyjrzeć.
Wspominałam już, że nauczyłam się czuć bunt w trzewiach. I w momencie, gdy blask pochodni oślepia mnie, odzywa się niepokojący dreszcz. Uszy wychwytują odległy dźwięk naciąganej cięciwy. Ustępują drobne podmuchy wiatru. Serce staje…
Bo serce zawsze zamiera w oczekiwaniu na strzał.
Rzucam się na ziemię, a strzała przemyka tuż obok mnie. Odbija się od kamienia z siłą, jaka zdolna byłaby przeszyć mi brzuch. Patrzę w kierunku ataku. W najniższym okienku wieży dostrzegam przemykający cień. Przeciskam się przez oszołomionych strażników, wyrywając im włócznię i ruszam za zbiegiem.
Wpadam na dziedziniec, gdzie trwa jakaś nieodpowiednia zabawa z gorzałką. Dowódcy oddziałów, którzy poznają mnie, odrzucają kubki i stają na baczność. Ryczę „za nim”, wskazując basztę. Gdy wbiegam do środka, widzę go na trzecim czy czwartym piętrze. Pewnie chce się dostać na szczyt wieży. Wciąż nie poznaję… Tzetuetli? To na pewno on! Latami czekał na zemstę, teraz wkradł się do pałacu, licząc, że jego tłuszcza rozprawiła się ze mną całkowicie. Przygotowuje się na przylot syna? – przebiega mi przez myśl, gdy obserwuję krzątającą się służbę czyszczącą prześcieradła i znoszącą jadło. Rozkazał urządzić ucztę na cześć mojej śmierci!
Docieram do klatki schodowej. Przeskakuję po dwa stopnie, włócznia odbija się na prawo i lewo, skrzydła uderzają w ciasne ściany. Jestem gotowa przeszyć draniowi grotem pierś. Bez żadnego sądu. Czysty odwet. Tu i teraz.
Jestem już bliska szczytu. Z góry wieży nie ma ucieczki. Chyba że powietrzem, ale tam władzę mają moi łucznicy. Już przedostatnie piętro…
Niespodziewanie wyłania się z ciemności, skryty w mroku ściany i jednym ruchem wyrywa mi z rąk włócznię. Po tym zostaję rzucona na ziemię. Zanim zdążę podnieść ręce, Tzetuetli miażdży je stopą. Przydusza mnie do podłogi ciężarem swojego cielska.
Nie mogę złapać oddechu, ściśnięte płuca tylko świszczą jak wiatr w zaułku. Trochę drzazg z podłogi wchodzi mi do ust. Słyszę ciche pstrykanie, brzmi jak krzesanie. Strażnik szarpie mnie za pióra na głowie, podnosząc twarz do światła.
– Chihuali? – szepczę.
Mój wojownik, z tą samą co zawsze obojętną miną przygląda mi się uważnie. Nie dostrzegam… nawet odrobiny zawahania w jego ruchach. Czy mogłam aż tak mylić się co do lojalności podwładnego? Gasi światło. Nie widzę już nic. Tylko ciemność. Po chwili czuję na krtani chłód ostrza.
– Czemu? – Staram się panować nad drżeniem głosu.
Zamykam oczy. Nie chcę umierać z otwartymi. Może dane mi będzie po raz ostatni ujrzeć błękitne tęczówki Białego.
– Chihuali! Jesteś tam? Masz Matronę?
Wszystko zwija się we mnie na dźwięk tego głosu. Tzetuetli! Nie wiem, czy jestem szczęśliwa czy wściekła.
– Owszem.
– Nie zabijaj jej! Bo nie próbujesz tego zrobić?
– Nie – odpowiada i odsuwa od mojego gardła nóż.
Na schodach rozlega się ciężkie tupanie. Tzetuetli z trudem radzi sobie z małymi stopniami. Wyczuwam policzkiem drżenie posadzki, gdy strażnik wreszcie na niej staje.
Chihuali tymczasem krępuje mi nadgarstki i pozwala usiąść. Biorę głęboki wdech. Wpatruję się, w jednego to drugiego, w oczekiwaniu. Nie potrafię powiedzieć, czy lustrując ich takim wzrokiem z posadzki wyglądam bardziej na groźną czy może na śmieszną. Lepsze to jednak, niż skomlenie o litość. Bo jakkolwiek Chihuali pozostaje nieporuszony, nad Tzetuetlim mam pewną moralną przewagę. Dostrzegam, jak omija moje spojrzenie, jak ściąga ramiona ku środkowi ciała.
– Kiedy przybędzie tu twój syn?
– Za trzy dni.
– Od jak dawna planowaliście zamach na mnie?
Milczą, oboje w zmowie.
– A niech was Głodny pożre! – syczę.
– Osiem lat. Od poświęcenia Kiminauiego – wyłamuje się Tzetuetli.
– A Chihuali?
– Również ośmiu – odpowiada za niego mój dawny przyjaciel. – Niedługo po poświęceniu sam nas wyszukał i oświadczył, że gotów jest zabić nawet ciebie, jeżeli oznacza to koniec rządów Głodnego.
Marszczę czoło, próbując wyczytać coś z oblicza milczącego. W końcu ten zwraca się w moją stronę, patrząc prosto w oczy.
– To nie ciebie skrzywdziła tamta ofiara – mówię.
– Lecz mogłaby – odzywa się spokojnym głosem. – Skoro nawet syn najwierniejszego strażnika Matrony nie jest bezpieczny, to po co służyć świątyni, jak nie chroni to mnie przed Bogami.
– Bo nie służymy im, żeby było nam wygodniej, ale dlatego, że jest to słuszne.
Gdy słyszy ostatni wyraz podnosi brwi. Mierzi mnie to.
– Jak moi dawni dwaj najbliżsi przyboczni mogli nie wierzyć w to, co robią! Czy tak wygląda cała ta klatka? Dlaczego nikt poza mną nie chce spojrzeć dalej, poza granica wyznaczane przez codzienność?
– Może tak mówić tylko dlatego, że sama nigdy nie musiała bać się tego, że zostanie wyznaczona na ofiarę – stwierdza Chihuali.
– Gwarantuję ci, że znacznie bardziej wolałabym być ofiarą niż tą, która je składa.
– Naprawdę wierzy w swoją sprawę. – Tzetuetli kręci głową. – Podobnie jak mój syn. Dlatego powinni się spotkać.
– Czy nie łatwiej pozbyć się jej już teraz?
– Mój syn i ja chcemy mieć ją żywą. Dlatego zabierz ją do celi i upewnij się, że dostanie odpowiednie ubranie, posiłek i wodę.
Strażnik podnosi mnie z ziemi i z ostrzem na gardle prowadzi w stronę schodów. Podnoszę wzrok na Tzetuetliego. Szybko odwraca się.
>>*<<
TRZY DNI PÓŹNIEJ
Do dzisiaj miałam gruby płaszcz i dwa razy dziennie otrzymywałam kaszę wraz z kubkiem wody. Lecz tego ranka, gdy radosne okrzyki z dziedzińca powiadomiły mnie o przybyciu Kiminauiego, nie musiałam czekać długo, by skończyło się „odpowiednie ubranie, posiłek i woda”. Zawiązano mi oczy i w samej tunice poprowadzono do lochów.
Teraz, wciąż z przepaską na oczach, jestem przykuta za ręce do zimnej, metalowej ściany. Ciało mam odrętwiałe od ciągłego bezruchu, zmarznięte od chłodu. Już czuję się, jakbym leżała w grobie. Gdzieś w celi słychać kapanie wody. Z powodu wilgotności czasem trudno oddychać (albo to Chihuali tak zmiażdżył mi płuca).
Czasem mdleję, tylko po to, by wybudziły mnie dreszcze. Spędzając czas w ciemnościach, nie wiem, ile upłynęło tu godzin. Staram się modlić, ale przypomina to piszczenie ślepego gniazdownika. Jestem Matroną, nie zasłużyłam na traktowanie jak zbója… Prawda, wielcy Biali? Nie jestem jak oprych, który zabija pijanego bogacza za szynkiem. Ofiary składałam wam. Dla waszej chwały.
Jeżeli nawet chcecie, żebym cierpiała tu na dole, to choć sprawcie, by nie przychodził tu on…
Przepaska nie jest szczelna. Zdarzyło się już kilka razy, że do celi wlało się światło, co ja odebrałam jako zmianę barwy nicości z czarnego na szary. Nie potrzebuję mojego dodatkowego zmysłu, by domyślić się, że to Kiminaui. Przygląda się mojemu przykutemu ciału i wiszącym na nim łachmanom. Może liczy na to, że coś mu powiem? Nie daję mu nic. Milczę.
>>*<<
DWA DNI PÓŹNIEJ
Byłam już nieprzytomna, gdy mnie rozkuli i polali gardło wodą. Wykąpano mnie i wyperfumowano, czego nie pamiętam, lecz czuję zapach na skórze. Wyrzucili łachmany, a odziali w miękkie, choć nie kunsztowne szaty.
– Dwa dni za dziesięć lat rządów. Uczciwa próba tego, co ścierpieć musieli przez ten czas ptanidzi tej klatki.
Kiminaui kiwa głową, jakby potwierdzając słuszność własnych słów. Wypija spokojnie łyk soku z winogron ze złotego kubka (który należy do świątyni).
Zrobił się z niego barczysty mężczyzna, jak ojciec. Z wiekiem twarz straciła dawną owalność, jeszcze bardziej uwypukliły się łuki brwiowe. Pióra na głowie zgrabnie ułożone, sylwetka wyprostowana. Gdy wstaje, wypina do przodu pierś, podkreślając czarną szatę i wystające z jej otworów czerwone, płócienne skrzydła.
Posadził mnie na krześle na jednym z tarasów pałacu. Stół zastawił mandarynkami, bananami, kiwi, daktylami, orzechami laskowymi i włoskimi, pistacjami oraz suszonymi świerszczami wymieszanymi z larwami mącznika. Na samym środku leżą na półmiskach małe, upieczone i nadziewane gruszkami gryzonie. W kielichach dobre wino. Choć miałam wątpliwości, wzięłam po namyśle kawałek mięsa i trochę owadów. Teraz przeżuwam je powoli, by tłusty smak pozostał w ustach jak najdłużej.
Z miejsca, w którym mnie posadzono, widzę statek. Potężna machina wielkości jednej trzeciej całej klatki, śledząca ją z niemałej odległości. Bije z niej złoty blask, przez który muszę mrużyć oczy.
– Wykorzystaliśmy pręty zniszczonych klatek. Wszystkie były złote, bez wyjątku – objaśnia Kiminaui.
– Twój talent powinien służyć Bogom, a nie ku ich szkodzie.
– Przecież sami chcieli mnie w ofierze.
Mówi to z niespodziewanym spokojem. Wyobrażałam sobie, że Czarnym Królem może nazwać się tylko śmiesznie zbuntowany podlotek. Zapomniałam, ile lat już minęło. Zarówno Kiminaui jak i ja mamy za sobą lata buntu wobec losu, jaki na nas spadł. Pogodziliśmy się z nim.
– Być może mieli dla ciebie ważniejsze zadanie po drugiej stronie. Nam maluczkim niedostępne są zamiary boskie.
– Bez znaczenia. – Macha dłonią. – I tak nie wierzę w dobroć Białych. Bliżej im do demonów. Dlatego poprzysiągłem sobie z nimi walczyć i uwolnić każdego ptanidę od ich tyranii.
Zwraca się w stronę statku. W oczach odbija się złoty blask poszycia. Na ustach pojawia się uśmiech, taki sam jak ten, którym pożegnał mnie, zanim skoczył do dziury.
– I dziś przychodzi ten dzień, który nareszcie zamknie nam pewien okres. Miałem ciebie za wielkie wyzwanie, mimo że donoszono mi, że co drugi sługa czy wojak tego pałacu to zwolennik sprawy wyzwolenia. Ty sama miałaś zdrajcę tuż pod swoim nosem, a nie wyłapałaś go.
– Mój błąd. Lecz gdy jest się tak znienawidzoną przez lud, trudno nie ufać nikomu.
– Po co robić to sobie? – Ukradkowo spojrzał na mnie. – Jak można wierzyć takim potworom?
– By ocalić tylu, ilu będzie można. W dniu, w którym prawie sprowadziłeś na nas zagładę, obiecałam sobie, że będę chronić moje dzieci za wszelką cenę. Nawet, jeżeli dobro ogółu będzie wymagało poświęcenia pojedynczych istnień. Nadal wierzę, że Biali mają rację i wyższe co do nas plany. Lecz nie potrzebuję mieć pewności w tym ostatnim, by wiedzieć, że tylko regularne ofiary mogą nas powstrzymać od śmierci w paszczy Głodnego.
– Lecz teraz przychodzi alternatywa. – Wskazuje statek.
Przyglądam się jego obłemu zarysowi. Z kadłuba machiny wystają olbrzymie nietoperze skrzydła, trzy pary. Machają leniwie w tym samym rytmie, utrzymując kolosa w powietrzu.
– Gdy patrzę na twój statek, odczuwam niepokój, nie ulgę. Czym się żywi?
– Słucham? – Pochyla się nad stołem. – To maszyna, tak jak… wóz, powiedzmy. Nie żyje.
– Wóz w ruch wprawiają konie. Te skrzydła nie mogą poruszać się z same z siebie, a nawet, jeśli są kierowane przez twoją służbę, ich siła nie byłaby w stanie utrzymać maszyny w powietrzu.
Kiminaui pokiwuje głową, nie odrywając wzroku od złotego poszycia. Słyszę cmoknięcie językiem i brzękot kielicha trącającego misę. Czarny Król nie spieszy się z odpowiedzią, tylko małymi łyczkami popija wino. Odkłada złote naczynie i sięga kiwi. Kieruje je w statek.
– Pod kadłubem znajdują się silniki… nazwijmy je ogniskami, które unoszą całość.
– Ten statek nie pasuje do naszego świata – wyszeptuję.
Kiminaui zwraca się ku mnie.
– Mówisz jak Stary Lele. Ale masz rację w tym, że nikt z nas nie zdołałby wybudować tych silników. Nawet ja. Znalazłem je w jednej opuszczonej klatce. Wiem, jak nimi kierować, a mimo to nie mogę dociec tego, jak działają. Jakbym stanął przed zasłoną własnej tępoty, której nijak nie udaje mi się odsunąć.
– Wyższa wiedza. Wiedza Bogów. To Oni dali ci silniki.
– Na pewno nie Biali – ucina.
Przenoszę wzrok z kadłuba na Czarnego Króla. Pozbywa się właśnie z kiwi włochatej skórki. Po tym, jak obiera się owoc, można poznać stan serca. Gdy bije wolno, tak podobnie dłonie będą leniwie odrzucać skórkę, pozwalając jej opaść na ziemię. Gdy czyjeś serce bije nieco szybciej, odkłada się resztki na talerzyk, by uporządkować swoją przestrzeń i myśli zarazem. A gdy obiera się owoc jak kartofel, tak jak teraz Kiminaui, pozbywając się większej części miąższu, to znak serca zlęknionego albo rozgniewanego.
W wejściu na taras pojawiają się Chihuali i Tzetuetli. Jeden spogląda na mnie obojętnie, drugi niepewnie. Trzyma w dłoniach powróz i przekłada go z jednej dłoni do drugiej.
– Panie, ludność przygotowana do ucieczki.
– Tak, tak… – odpowiada zamyślony. – Czemu mieliby wspierać mnie i ciebie? Ojcze, zwiąż ją.
Podnoszę się i podaję Tzetuetliemu nadgarstki do związania. Podczas gdy owija je coraz ciaśniej szorstkim sznurem, tłumaczę Kiminauiemu.
– Czy pamiętasz z ksiąg legendy o wielkich wojownikach, których bogowie ustawiają do walki przeciw sobie? To wielkie widowisko, starcie charakterów, przynoszące obu stronom wiekopomną chwałę, niezależnie od wyniku bitwy. Jak twój ojciec zauważył… – Wyciągam szyję, by spojrzeć mojemu dawnemu przybocznemu w oczy. Ten wzdycha ciężko – łączy nas to, że wierzymy w to, co robimy. Jestem być może jedyną osobą w mojej klatce, która wierzy Białym. A ty, czy jesteś pewien, że każda osoba w tym miejscu chce uwolnić swoich bliźnich z innych klatek? Czy raczej przede wszystkim chcą samych siebie ocalić?
Wyprowadzają mnie z tarasu, prowadząc korytarzem ku wyjściu z pałacu. Kiminaui idzie tuż obok mnie.
– Urządzają sobie z nas igrzysko – mówi.
– Nie. To coś więcej.
Dalszą drogę przemierzamy w milczeniu. Na dziedzińcu przed pałacem wita nas rozwrzeszczana tłuszcza. Czarny Król otwiera pochód, wychodząc przede mnie. Jego witają z oklaskami, mi plują pod nogi. Prostuję się więc w kontrze i idę tak, jakbym prowadziła kolejną procesję ofiarną. Hałas jest tak duży… że w końcu staje mi się obojętny. Otacza mnie pęcherz ciszy. Poza bańką widzę wykrzywione gniewem twarze. Moje niepokorne dzieci – myślę, patrząc na nerwowe ruchy ich brudnych ciał, obszarpane, sępie skrzydła, kropelki śliny wydobywające się z ust. Jak ja was kocham, malutcy. I nagle widzę całą tę ciżbę jako pole zapełnione płaczącymi niemowlętami. Wilgotne, cieplutkie i bezbronne kamyczki. Przytuliłabym je wszystkie do piersi, lecz jest ich dużo, tak dużo. Całe pole, jak się patrzy. Nie krzyczcie, moje nieopierzone skarby. Mama się stara, mama chce każdemu z was dogodzić. Lecz one chcą latać, niewdzięczne, wyrwać się z gniazda. Pisklaczki, nie jesteście gotowe by latać. Najpierw musicie przejść próby. Tak kazali nam wasi dziadkowie. Ja, moje szczęścia, podjęłam się dla was każdego wyzwania. Miałam zabić niemowlę takie jak wy – zrobiłam to, syna mojego przyjaciela – również. Tylko mi wybaczcie, że nie tego co trzeba było. Och, jak was wtedy przestraszyłam. Może dlatego tak znienawidziliście dziadków… Ale dziadków trzeba słuchać. Moje dzieci… słuchajcie dziadków.
– Wasza Świątobliwość…
Budzi mnie coś zimnego i wilgotnego przy czole. Otwieram oczy, które nie wiadomo kiedy zamknęłam. Jesteśmy na Placu Huitzipochtliego, tam gdzie znajduje się właz. Przywiązano mnie do słupa, rękami do góry. Odczuwam nagle przemożną chęć, by zwrócić pokarm. Zaciskam usta, powstrzymując podchodzące gardłem jedzenie.
– Wasza Świątobliwość, majaczyła pani. – Tzetuetli przeciera moje czoło szmatką, z której cieknie woda.
– Czemu tak do mnie mówisz? Przestałam być twoją panią, gdy mnie zdradziłeś.
– To mój syn – wzdycha. – Myślałem, że wszystko zniosę, ale tamtego wieczoru… Ledwie udało mi się doprowadzić ciebie drżącą do legowiska, a pobiegłem do niego. On też był przerażony. Taki młody… i wy tacy młodzi.
– I naiwni.
– Gdyby to ode mnie zależało, nie wtrąciłbym was do tamtej celi. To był rozkaz Kiminauiego, próbowałem…
– Wolałam ciebie zabawnego niż żałosnego – prycham, by skończyć ten potop usprawiedliwień.
Tzetuetli nie uniża się już bardziej i odstępuje ode mnie. Wtedy orientuję się, że kilkanaście metrów przed nami przemawia Kiminaui. Tłum gromadzi się wokół niego i klaszcze mu co drugie zdanie. Próbuję przysłuchać się temu, co mówi, ale kręcenie w głowie… to wirowanie… chce mi się zwracać…
Prostuję się, na ile mogę, zawieszam wzrok na górnym kółeczku kraty. Przymykam oczy. Kiminaui mówi o wolności, o tym, jak jest przyrodzona każdemu ptanidzie. Że klatki to gwałt zadawany naszej naturze, że Białych należy nazywać tyranami. Oj moje pisklaczki, za szybko chcecie wylecieć z gniazda. Snuje opowieści o innych klatkach, które należy rozbić, przysięga, że uwolni każdą napotkaną ptanidę. W jego mowie odnajduję ten sam żar, który cechuje kazania kapłanów. Czyżby tak skrajny bunt przeistaczał się już w religię?
My dwoje – patrzę na niego spod przymkniętych powiek. Dwie opozycyjne siły. On czarny, ja biała.
Zdaje mi się, że właśnie skończył przemawiać. Zbliża się do mnie? Mroczny cień o czerwonych skrzydłach. Ja go stworzyłam, mój własny strach przed ofiarą. Może zesłali go Biali, by mnie ukarać?
– Zrzucisz mnie Głodnemu? – pytam, gdyż kiedy staje przy mnie, nie mam już wątpliwości, że to on.
– Nie. – Przygląda się mojemu wyciągniętemu ciału. – Nie jestem tak krwiożerczy…
– Nie pożeram krwi, a ją oddaję.
– …jak ty. Zamkniemy cię w jakieś głębokiej kajucie na statku. Damy ci czas do myślenia.
– Wolałabym złożenie w ofierze. To miałoby jakieś znaczenie.
Kiminaui podnosi brwi, po czym uśmiecha się do zebranych.
– Oto, do czego prowadzi służba tyranom! Umysł zajmują tylko czerwone myśli o krwi! – oświadcza potężnym, grzmiącym głosem. – A teraz spójrzcie w górę, moi przyjaciele. Wolność przylatuje do was w złotych szatach!
Podnoszę za innymi głowę w kierunku wskazywanym przez Czarnego Króla. Widzę ptanidę, który wspiął się po prętach kraty i macha czerwona chorągiewką. Na ten sygnał statek powietrzny rusza. Wielka machina, napędzana silnikami niewiadomego pochodzenia, rozwija prędkość powoli, jak potężny koń. Ptanidzi piszczą podnieceni, lecz z w tym jazgocie zdaje mi się, że słyszę przeciągłe buczenie, jak muchy kręcącej się przy uchu. Okręt staje się coraz większy, a wraz z tym coraz wyraźniej rysują się szczegóły kadłuba. Zrobiony jest ze stopionych, poprzeplatanych ze sobą złotych prętów. Przyszła mi na myśl opuszczona, zniszczona klatka. To stamtąd brali materiał. I tak też zapewne złupią moją, gdy będzie po wszystkim.
Przez lata postrzegałam kratę oddzielającą nas od przestrzeni jako nieprzekraczalną barierę. Lecz teraz, gdy obserwuję, jak ten statek zbliża się do niej… Toż to delikatna pajęczyna, pęknie pod naporem tego molocha.
Gdy dochodzi do uderzenia, zamykam oczy.
Całą ziemię odrzuca do tyłu. Przez chwilę moje nogi odrywają się od podłoża. Wierzgam nimi w pustce. Gdy z powrotem podnoszę powieki, nasz świat jest w powietrzu. Klatka, pod impetem uderzenia poleciała do tyłu, przekrzywiła się ziemia. Chwieją się domy, te wysokie i niestabilne lepianki. Ptanidzi zjeżdżają w jeden kąt placu. Dochodzi mnie krzyk moich dzieci, przygniatających siebie nawzajem.
Chwilę później, klatką kołysze do przodu. Moje stopy wracają na ziemię, mieszkańcy rozsypują się po placu. Jeszcze tylko kilka mniejszych kołysań…
Podnoszę wzrok na kratę mojego świata, w którą wbił się teraz złoty moloch. Te silne pręty – tak powykrzywiane, złamane. Jakby ktoś włożył między nie włócznię.
A obręcz na mojej kostce zaczyna brzęczeć.
Ze statku spuszczane są liny i drabinki, na które rzuca się tłum. Wtem, powietrze przecina zwierzęcy ryk.
– GŁÓÓÓD! GŁÓÓÓD!!!
Ptanidzi, wygrzebujący się z ruin domów, stają bez ruchu.
– ZŁEEE PTAKI, ZŁEEE…
Stwór syczy. Po tym puszcza klatkę w dół.
– KIMINAUI, KIMINAUI, KIMINAUI!
Rozglądam się po placu i dostrzegam wezwanego, który organizuje ptanidów do ucieczki. Nawet nie zwraca uwagi na wołanie Głodnego. Ale nasz świat leci w dół, tak szybko, jak jeszcze nigdy. Naocznie widać, jak przestrzeń wokół nas zmienia się z białej na coraz bardziej szarą. Nie zdążą uciec – myślę. Jest ich za dużo, w dodatku rozbieganych w popłochu.
Znikąd podbiega do mnie Tzetuetli. Ma całe odrapane prawe ramię, a z oczu wyziera blady strach.
– Miałaś przyglądać się ucieczce każdego i wejść jako ostatnia – tłumaczy naprędce, gdy rozrywa mi więzy.
Moje ręce bezwładnie opadają. Nie mam w nich czucia, ostatkami sił trzymam się na nogach. Tzetuetli pochyla się, by wziąć mnie na ramiona. Odsuwam się…
– GŁOOODNY, GŁOOO…DNY, GŁOGŁOGŁODNY.
– Poświęciłam wszystko, by chronić te dzieci – szepczę do mojego przybocznego. – Nie dam rady krzyczeć… Powtarzaj za mną… Wielcy Biali i Głodny…
Tzetuetli wciąż patrzy we mnie tępo.
– Powtarzaj za mną! – skrzeczę, aż łamie mi się głos. – Wielcy Biali i Głodny…
– Wielcy Biali i Głodny!
Ruszam do przodu chwiejnym krokiem. Mocarny głos wojaka zwraca na nas uwagę kilku biegających po placu. Kiminaui odwraca się ku mnie. A ja rozpościeram ręce.
– Zgrzeszyliśmy przeciw wam. Ja zgrzeszyłam przeciw wam. Nie dałam pełnej ofiary. Nie patrzcie proszę na tych małych, których oddaliście mi w opiekę!
Tzetuetli krzyczy, aż przerywa mu ryk Głodnego.
– GŁOOO… DNY, ZŁE PTAAAKI.
– To nie oni są źli, ale ja, ja, ja! Biorę na siebie całą winę. To ja jestem ich matką! Karz mnie, nie ich…
Gdy mój dawny przyboczny powtarza za mną, pochylam się, by otworzyć dźwignią właz. Spoglądam w czarną przestrzeń i dostrzegam w niej bliższe niż kiedykolwiek szczęki Głodnego.
– Przyjmijcie ofiarę matki! I wybaczcie jej dzieciom!
Wskakuję w dół.
Wpierw czuję się… jak szmaciana lalka rzucona z wysokiej wieży. Pęd szarpie mnie, kręci, ciągnie. Wzrok gubi się w przestrzeni po bokach. Nic, tylko czarna mgła, która nie ma końca
Lecz mój cel rysuje się wyraźnie. Lecę w paszczę, w którą tyle istnień posłałam. Jest straszna, o szpiczastych zębach, co chwilę kłapię i syczy. Mogę otworzyć skrzydła… Mogę uciec… Jak Kiminaui. Lecz tego nie zrobię. Mimo, że czuję wiatr w piórach, prawie tak, jakby to była zielona kraina o niebieskim niebie, to ciężar obowiązku ciągnie mnie ku dołowi. Do śmierci.
Przemykają obok mnie zęby. Przez sekundę wydają mi się metalowe. Gardziel Głodnego jest zimna. I chyba… ciągnie się w nieskończoność.
Dół.
Dół.
Dół.
Aż nie wpadam w białą, znajomą rękę.
>>*<<
NIE WIEM KIEDY
– SKOCZYŁA?
– TAK. NIECH PAN GENERAŁ SPOJRZY TU.
– JAKA MAŁA. WIELKOŚCI DŁONI. PODAJ MI PROSZĘ LUPĘ. CZY MI SIĘ WYDAJĘ, CZY ONA JEST…
– RANNA? TAK. KIMINAUI MŚCIŁ SIĘ NA NIEJ.
– KIMI-KTO?
– UCIEKINIER. JAKIŚ CZAS TEMU SKŁADAŁEM RAPORT…
– TAK, PRZYPOMINAM SOBIE. CZEMU GO JESZCZE NIE ZLIKWIDOWANO?
– WYDAŁEM OPINIĘ, ŻE JEST WAŻNY DLA DALSZYCH WYDARZEŃ.
– HM? SWOIM MAGICZNYM STATECZKIEM MOŻE WAM ZNISZCZYĆ EKSPERYMENT.
– KTÓRY ZAKOŃCZYŁ SIĘ JUŻ SUKCESEM. LEŻY ON PRZED GENERAŁEM. OSTATNI Z POTRZEBNYCH ZESTAWÓW UWARUNKOWAŃ, TYM RAZEM POD DOWÓDCĘ. WYKONA KAŻDE POLECENIE CENTRALI, NIE OPUŚCI ODDZIAŁU, W RAZIE POTRZEBY DOBROWOLNIE ODDA ŻYCIE.
…
– GENERALE?
– ZAUFAM WAM, NAUKOWCOM, ŻE TO DOBRY ZESTAW. KIEDY ROZPOCZNIECIE MASOWE WARUNKOWANIE TYCH MAŁYCH PTASICH ŻOŁNIERZY?
– NIEZWŁOCZNIE, GENERALE. WPROWADZAMY OSTATNIE DANE.
– BARDZO DOBRZE. W TAKIM RAZIE OCZEKUJEMY DALSZYCH WIADOMOŚCI. NIECH ŻYJE FEDERACJA.
– NIECH ŻYJE.
…
– ROZUMIESZ NASZĄ MOWĘ, CHOĆ NIEKONIECZNIE TO, O CZYM MÓWIMY, CZYŻ NIE?
Ciepły oddech przywraca mojemu ciału czucie. Siły mam tylko, by otworzyć oczy. Zza grubych szkieł przyglądają mi się dwa niebieskie oka.
– WODZILIŚMY WAS, ALE NIE KŁAMALIŚMY W DWÓCH NAJWAŻNIEJSZYCH RZECZACH. SŁUŻYCIE WIĘKSZEMU CELOWI. I CZEKA WAS ZIELONA ŁĄKA Z NIEBIESKIM NIEBEM.
Biały przenosi mnie, zamykając od góry drugą dłonią.
>>*<<
Budzę się w miejscu, gdzie powietrze nigdy nie wydawało mi się tak odżywcze. Świeże, chłodne, łaskocze moje wnętrza gdy przez nie przelatuje. Odnawia. Daje siły samym oddechem.
Dookoła mnie rosną gigantyczne źdźbła trawy, przewyższające mnie o kilka głów.
W oddali słyszę zwierzęce piski. Dochodzą z gigantycznych drzew. Skądś wydają mi się znajome. Tak, jakbym była o krok od odszyfrowania ich znaczenia.
Lecz nade mną…
Co za rozkosz!
Błękit!
Witam i gratuluję debiutu, w dodatku – taaakiego obszernego. :)
Ze spraw technicznych – przykładowe sugestie oraz wątpliwości (do przeanalizowania):
tytułu już nie powtarzamy
Oto ja (figurantka) Matrony, Najwyższej Kapłanki, krwawa klątwa tego miasta, na chwilę obecną bliska płaczu. – składniowy błąd
Syk jak świst wiatru w wąskiej szczeliny, chrobot włóczni przejeżdżającej po metalowej tarczy. – i tu
Ostatni dystans pokonuje krótkim podlotem, furkotając moimi skrzydłami kolibra. – literówka
Pióra na moich plecach srożą się. – tu mam wątpliwość, bo „srożyć się” według netu to:
„srożyć się
1. «o zjawiskach atmosferycznych, klęskach żywiołowych itp.: występować z wielką siłą, gwałtownie, groźnie»
2. «złościć się, gniewać się»” i nijak mi do „piór” nie pasuje, czy tu zatem nie miało być „stroszą się”?
Mogłabym spytać się (przecinek?) dlaczego… ale na nic zda się drążenie tematu.
Wola naszych bogów jest jasna i prosta, jak nauczyły mnie godziny ciszy bez odpowiedzi spędzonych przed żukiem. – składniowy, brak przecinka czyni zdanie niejasnym
Ulecieć w mgłę, rozprostować skrzydła, które nigdy nie mogły się sprawdzić w prawdziwym locie. – styl
Spód bliszej, bliszej… – ponieważ to błąd ortograficzny, a stanowi powtarzanie wypowiedzi sepleniącego bohatera, warto w tym miejscu dać w cudzysłów lub kursywą
Tak tłumaczą księgi, bo nikt nie może (zarówno w sensie fizycznej możliwości (przecinek?) jak i prawnego nakazu) wymknąć się za złote kraty.
Czemu te dwa lata temu przeniesiono mnie (nie, porwano!) tutaj, do pałacowego kompleksu, otoczono strażnikami, kazano słuchać tego obrzydliwego żuka i wyrzec się rodziny! – czy to nie zdanie pytające?
Czemu cieszymy się z samolubstwa jednego, skoro może zgubić nas wszystkich! – i to?
Przecież (przecinek?) gdy oświadczę Tzetuetliemu, że Głodny wybrał jego syna…
Dlatego ocieram łzy i przyjmuje minę godną kapłanki. Wyprostowana kieruje się do mostu, gdzie czeka na mnie Tzetuetli. – znów powtórzone literówki
Biorę szkatułkę z rąk strażnika, przesuwam zatrzaski i wyjmuje rytualny nóż. – i tu
Jakaś cząstka mnie, nie przejmująca się perspektywa kolejnych zabójstw, oddycha z ulgą. – literówka
Zdaję mi się, że słyszę dochodzące z daleka ciężkie, śliniaste mlaskanie Głodnego. – literówka
Odzywam się nie swoim, bo zdecydowanym i pewnym głosem: – o ile dobrze widzę w necie, ma być razem – ortograficzny (?)
Wspomnienie Tzetuetliego było jak ugryźnięcie psa. – nie ma takiego wyrazu
Przeskakuje nad przerażoną matką tulącą do piersi dwa niemowlęta (dwa mięciutkie, ciepłe kamienie, znikające w ciemności paszczy Głodnego), przebiegam przez kuchnię i wypadam na ulicę, ściągając ozdobną tunikę i zrzucając co większe bransolety. – literówka
Wybucha rechotem, odsłaniając skacząca grdykę. – i tu
Czasem mdleje, by wybudziły mnie dreszcze. – i tu
Mówi to ze spokojem, jakim się po nim nie spodziewałam. – składniowy
Dialogi do poprawy, np.:
– Dzieciobójczyni! – to pierwsza obraza, jaką słyszę.
– Czemu? – staram się panować nad drżeniem głosu.
– Bez znaczenia – macha dłonią.
– Nie – Przygląda się mojemu wyciągniętemu ciału.
– Nasycę twój głód, Panie – odpowiadam wiec tylko. – formy grzecznościowe w dialogach zapisujemy małymi literami
Czemu część tekstu jest pisana wielkimi literami?
Świat, zasady nim rządzące oraz bohaterowie składają się na opowiadanie ze świetnym pomysłem, lecz usterki językowe nieco zakłócają uważne śledzenie fabuły, zatem wymagają niezbędnej poprawy.
Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
bruce, dziękuję bardzo za poprawki i doszorowanie tekstu. Opowiadanie faktycznie wyszło długie, tym bardziej jestem wdzięczna za poświęcony czas.
Co do wielkich liter, założenie było takie, by posługiwały się nimi wszelkie istoty rządzące ptanidami, a więc Biali i Głodny. Pasowało mi to, bo pełnią funkcje bóstw, są ponadto oddaleni od mieszkańców klatki i nie do końca zrozumiali. Przy poprawie opowiadania zauważyłam, że nie trzymałam się tego pomysłu przy pierwszej rozmowie Matrony z Głodnym, co poprawiłam.
Pozdrawiam również i życzę miłego dnia/wieczoru :D
Długość tekstu – wiadomo – często wpływa na ilość czytelników i ich komentarzy. :)
Rozumiem, jasne, pozdrawiam także. :)
Pecunia non olet
Dobry wieczór, Paproci Chaosu! Nadpełzam zobaczyć, co też przygotowała tak intrygująco podobna postać…
Ambitny debiut, z rozmachem wykonane studium opresji. Opresji nietypowej, bo jakby religijnej, ale jednak takiej, w której bogowie są realni i żądają ofiar, co w warstwie praktycznej zbliża się z kolei do sytuacji okupacyjnej. Można pomyśleć o zbrodniczej teokracji, zresztą chyba nie przypadkiem imiona przypominają azteckie. W niewielu miejscach zetkniemy się współcześnie z czymś nawet nieco podobnym – a jednak zachowanie postaci można odnieść do licznych realnych sytuacji, czy to właśnie pod kątem krzywd politycznych, czy religijnych.
Robi na mnie dobre wrażenie, jak poprowadziłaś drogę głównej bohaterki – jak zaczyna dziewczęciem wrzuconym w obcą sytuację, jak pod wpływem nacisków i traum jej charakter twardnieje, ale i się wyradza, epizod walki z przeznaczeniem, niedokonanego męczeństwa, aż wreszcie ofiary osadzonej w narzuconym światopoglądzie, a przecież świadomej.
Niektóre fragmenty wydały mi się nie do końca przemyślane lub niedokładnie ujęte. Na początku wyobrażałem sobie, że mam do czynienia z po prostu z kapłanką, która sprawuje “pieczę” nad klatką pełną jeńców i czasem jednego wyciąga na ofiarę. Długo nie mogłem się zorientować, że to jest cała społeczność, miasto w klatce – może powinno to być wyraźniej napisane już na początku?
Ulecieć w mgłę, rozprostować skrzydła, które nigdy nie mogły sprawdzić się w locie.
Dlaczego nie mogły – przecież wewnątrz klatki ptanidzi są w stanie latać, miejsca jest dosyć?
Kwestionowałbym wiarygodność sceny z Kiminauim: został przed chwilą ciężko poraniony, obfity krwotok, szok bólowy – tak po prostu rzuca bezczelny uśmiech i odlatuje?
Po zakończeniu zostało mi jakiś niedookreślone uczucie zawodu. Nie jestem pewien, jak to dobrze ująć. Może to, że tekst przestaje w tym miejscu przekazywać uogólnioną myśl o opresyjnych systemach i wrzuca nas w konkretną rzeczywistość armii trenującej ptaki, więc znów trzeba się zastanawiać, co to za ptaki, czemu mają wspólny język, tworzą kulturę. Klisza pointy “i tymi bogami byli ludzie” jest znana i chyba tutaj nie bardzo pasuje. Wolałbym to opowiadanie niedopowiedziane, bohaterka wpada w znajomą rękę, tajemniczy bladzi bogowie z palcami, w których każdy może sobie co najwyżej wyobrażać ludzi lub podobne istoty. Może jednak nie zdawaj się na mnie, nie mogę wykluczyć, że innym odbiorcom to się bardziej spodoba.
Słabą stroną tekstu jest przygotowanie redakcyjne i prawie mnie to zniechęciło do komentowania, bo rzetelne przejrzenie sześćdziesięciu tysięcy znaków byłoby sporą robótką. Niedostatki interpunkcyjne, gubienie ogonków, czasem jakby niedbały dobór wyrazów. Policzę się dla przykładu z akapitem “Trzy dni później”, ale jeżeli utwór ma dawać się swobodnie czytać, na podobne rzeczy będziesz potrzebowała zwrócić uwagę wszędzie.
Do dzisiaj otrzymywałam kaszę dwa razy dziennie wraz z kubkiem wody i gruby płaszcz.
“Otrzymywałam gruby płaszcz” sugeruje, że otrzymywała go regularnie (aspekt niedokonany). Pewnie powinno być coś w rodzaju Do dzisiaj miałam gruby płaszcz i dwa razy dziennie otrzymywałam kaszę wraz z kubkiem wody.
Związano mi w oczy
To “w” chyba zbędne? I raczej “zawiązano”?
Teraz jestem przykuta obiema rękoma
“Obiema rękami” albo “rękoma”, ale na pewno nie “obiema rękoma”. Jakby się bardzo uprzeć, pewnie musiałoby być “obydwu rękoma”, bo to historycznie relikt liczby podwójnej, ale nikt tak nie pisze. A w ogóle to jest przykuta za ręce. Przykuwa się czym? narzędziem (łańcuchem, okowami), za co? za część ciała, za karę, za ratuszem.
do zimnej, metalowej ściany, wciąż z przepaską na oczach.
Czyli ściana ma przepaskę na oczach…
Moje ciało jest odrętwiałe
Naturalniej chyba: Ciało mam odrętwiałe…
nieruchu
Nie jest to kompletnie błędne, ale u Doroszewskiego z kwalifikatorem “dawne”, a w nowszych słownikach wcale: używa się raczej słowa “bezruch”.
Czasem mdleję, by wybudziły mnie dreszcze.
Umyślnie w tym celu? Można by dodać “tylko po to, by”.
Spędzając czas w ciemnościach nie wiem, ile upłynęło tu godzin.
Przecinek przed “nie wiem”, równoważniki zdań z imiesłowami przysłówkowymi trzeba wydzielać.
Staram się modlić, ale przypomina to psie skomlenie o pomoc.
Czekaj, to oni tam mają jakieś psy?
nie zasłużyłam na traktowanie mnie jak zbója…
“Mnie” raczej zbędne, wiadomo, że nikogo innego.
Nie jestem jak oprych, który zabija bogatego klienta za szynkiem.
Coś tu się nie zgadza konstrukcyjnie, bo ten hipotetyczny zabity nie występuje w roli społecznej klienta – względem oprycha czy nawet w ogóle, skoro opuścił już szynk. Proponowałbym:
Nie jestem jak oprych, który zabija nietrzeźwego (pijanego) bogacza za szynkiem.
Albo:
Nie jestem jak oberżysta, który zabija bogatego klienta za szynkwasem.
co ja odebrałam, jako zmianę
Zbędny przecinek.
koloru nicości z czarnego na szary
Przynajmniej według niektórych definicji czerń nie jest kolorem (lecz jego brakiem), słowo “barwa” byłoby bezpieczniejsze.
Przygląda się mojemu przykutemu ciału i wiszących na nich łachmanach.
Coś zgrzytnęło gramatycznie: i wiszącym na nim łachmanom?
Może liczy, że coś mu powiem?
Tak jest bardzo nieformalnie, napisałbym “liczy na to, że”.
Nie daje mu nic.
Powinno być “nie daję mu nic” (albo “nie daje mi nic”).
Byłam już nieprzytomna, gdy odkuli mnie do ściany
Na pewno miało być “od”, ale to najmniejszy problem. Niestety czasownik “odkuć” odnosi się wyłącznie do obróbki metalu lub (rzadko) skały, nie oznacza uwolnienia z kajdan. Może być gdy mnie rozkuli, gdy rozkuli mnie z łańcuchów, gdy uwolnili mnie spod ściany. Jeżeli natomiast chodziło Ci o to, że pozostaje skuta, ale nie jest już przymocowana do ściany, raczej nie opiszesz tego prawidłowym zdaniem pojedynczym.
I tak dalej… Wspomnę tylko jeszcze dwa bardzo rażące błędy ortograficzne (więcej tak poważnych nie ma, chyba że coś przeoczyłem):
Każ mnie, nie ich…
jak szmaciana lalka rzucona z wysokiej wierzy.
Widzę, że niezastąpiona Bruce udzieliła Ci już szeregu przydatnych uwag, ale znowu – trzeba je odnieść systematycznie, przez analogie, do całego tekstu, a nie tylko wskazanych miejsc. Wyjątkowo z jedną się nie zgodzę:
– Nasycę twój głód, Panie – odpowiadam wiec tylko. – formy grzecznościowe w dialogach zapisujemy małymi literami
To nie jest forma grzecznościowa, lecz wyraz szacunku religijnego albo wręcz imię własne bóstwa. Musi być wielką: Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?
Ogółem powiedziałbym, że opowiadanie naprawdę ciekawe i obiecujące na przyszłość, poważnie jednak ucierpiało na błędach redakcyjnych. Jeżeli udałoby Ci się je naprawić pod tym względem, zapewne dałbym punkt do Biblioteki. Nie wiem, czy zbierzesz wielu czytelników, tekst trochę onieśmiela długością. Mogłoby Ci być łatwiej się przebić (i wprowadzać poprawki) z krótszą formą, chociaż aktywność komentatorska też na pewno pomoże.
Pozdrawiam i życzę wiele satysfakcji z rozwoju literackiego,
Ślimak Zagłady
Jeśli to zwrot do bóstwa (”Panie”), jak najbardziej, Ślimaku Zagłady – racja po Twojej stronie. :) Ja – w żadnym wypadku “niezastąpiona”, ja – nadal jeszcze (jak widać) ucząca się, sugerująca, popełniająca błędy i mająca sporo wątpliwości. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
PaprociChaosu, nie mogę odmówić Ci wyobraźni i pomysłu na stworzenie wielce oryginalnego świata, ale jednocześnie żałuję, że cała historia została opowiedziana w sposób wymagający od czytelnika niezwykle napiętej uwagi. Od początku miałam wrażenie, że zostałam wrzucona w wir wydarzeń, które trudno było mi zrozumieć, albowiem nijak nie zadbałaś o to, by czytający mógł łatwo pojąć co tam się działo.
W uważnym śledzeniu opowieści skutecznie przeszkadzało także wykonanie, pozostawiające bardzo wiele do życzenia. Bardzo źle czyta się mało jasny tekst pełen wszelkich błędów i usterek, nie zawsze poprawnie skonstruowanych zdań i słów użytych niezgodnie z ich znaczeniem, z wieloma literówkami i powtórzeniami, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.
Masz przed sobą mnóstwo pracy, ale pozostaję z nadzieją, że Twoje przyszłe opowiadania będą napisane znacznie przystępniej i zdecydowanie lepiej.
Oto ja, Matrona, Najwyższa Kapłanka, krwawa klątwa tego miasta, na chwilę obecną bliska płaczu. → Oto ja, Matrona, Najwyższa Kapłanka, krwawa klątwa tego miasta, w tej chwili bliska płaczu.
…i śliny „moich dzieci”. Chihuali i Tzetuetli, moi najwierniejsi przyboczni, stoją przy wyjściu. Natychmiast do mnie doskakują. Ich skrzydła już prężą się w gotowości.
– Głodny mnie wzywa – mówię nieśmiało, już przepraszając za to, co nastąpi w najbliższych godzinach. – Tzetuetli, pójdziesz ze mną. Ty, Chihuali, pilnuj nas z mojej komnaty. → Nadmiar zaimków.
Miejscami nadużywasz zaimków.
Chihuali bezgłośnie kiwa głową. → Czy można głośno kiwać głową?
Przeskakuję między deseczkami, czepiając się ich moimi szponami. → Czy na pewno przeskakiwała między deseczkami, czy raczej po deseczkach? Zbędny zaimek – czy mogła się czepiać cudzymi szponami?
Proponuję: Przeskakuję po deseczkach, czepiając się ich szponami.
Już wydaję mi się… → Literówka.
…widzę wychodzących z legowisk ptanidów, podnoszących głowę w moją stronę. → Czy wiele ptanidów miało jedną głowę?
…jak płetwa ryby płynąca wzdłuż klatki piersiowej. → Czy ryby na pewno mają klatkę piersiową? Czy płetwa na pewno po niej płynie?
Za SJP PWN: klatka piersiowa «część tułowia u ssaków, w której znajdują się serce, płuca i żebra»
Przy udach i rękach muskulatura jest mniej wyraźna… → Na udach i rękach muskulatura jest mniej wyraźna…
Głodny będzie zawiedziony, jeżeli będzie musiał spędzić przyszłą noc z burczącym brzuchem. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Głodny będzie zawiedziony, jeżeli spędzi przyszłą noc z burczącym brzuchem.
Oskarży was o bóle z kiszek… → Oskarży was o bóle kiszek…
…obok gabarytów Tzetuetliego wyglądam jak laleczka. → …przy gabarytach Tzetuetliego wyglądam jak laleczka.
Szczyt to gładka, kamienna platforma… → Szczyt czego?
…nie mogę nie czuć, jak powoli cała konstrukcja zjeżdża w dół. → Masło maślane – czy coś może zjeżdżać w górę?
Proponuję: …nie mogę nie czuć, jak powoli cała konstrukcja sunie w dół.
Kładę moje drobne dłonie na złotych prętach kratki. → Zbędny zaimek.
Czemu te dwa lata temu przeniesiono mnie… → A może wystarczy: Czemu dwa lata temu przeniesiono mnie…
…kazano słuchać tego obrzydliwego żuka… → Czy zaimek jest konieczny? Czy był jeszcze inny żuk?
Sama siebie otulam ramionami… → A może: Otulam się ramionami…
Oglądam sobie z każdej strony Kiminauiego. → Co ogląda sobie z każdej strony Kiminauiego?
A może miało być: Oglądam Kiminauiego z każdej strony.
…złożony z frędzli, karmazynowo złoty płaszcz. → …złożony z frędzli karmazynowo-złoty płaszcz.
Te ręce, zamiast szkolić się, były teraz skrępowane powrozem, czekając na pożarcie. → Czy tylko ręce miały być pożarte?
Chwalę służące za dobrze przygotowanie Kiminauiego. → Literówka.
…odsłaniając najważniejsza, czarną obręcz na mojej kostce. → Zbędny zaimek.
Chihuali trzyma minę obojętną… → Chihuali ma minę obojętną…
Z tej radosnej twarzy znikła iskra, jaka zwykła ją rozświetlać. → Z tej radosnej twarzy znikła iskra, która zwykła ją rozświetlać.
…świergotanie moich błyskotek, dźwięk, przez który moje serce przyspiesza. → Czy oba zaimki są konieczne?
…i sprasowaniu miazgi, jaką stwory wypluwały. → …i sprasowaniu miazgi, którą stwory wypluwały.
Lecz ptanidzi rozmnażali się nieopamiętale… → Lecz ptanidzi rozmnażali się bez opamiętania/ nadmiernie/ niepohamowanie…
…trudno znaleźć w klatce choć podwórko wolnego miejsca. → A może: …trudno znaleźć w klatce choćby kawałek wolnego miejsca.
…cherlawy sikora z błękitnym, ciężkim płaszczu. → Literówka.
Wyłącznie dzięki rytmicznym brzdękom talerza, zadającym mi tempo… -> Wyłącznie dzięki rytmicznym brzdękom talerza, nadającym mi tempo…
„Czemu tak zbledłaś? → „Czemu tak zbladłaś?
…niech ta przelaną krew umocni… → Literówka.
…krzyk ofiary cichnie. Gdy przestaje… → Piszesz o krzyku, więc: …krzyk ofiary cichnie. Gdy ustaje…
Podczas wstawania czuje ciężar nasiąkniętych krwią szat. → Literówka.
Skinieniem głowy rozkazuje mistrzowi… → Literówka.
…a ja orientuje się… → Literówka.
Zwołuje trzech wojów i pokazuje na brata Kiminauiego. → Zwołuję trzech wojów i pokazuję brata Kiminauiego.
Pokazujemy kogoś, nie na kogoś.
…zraniliśmy ciebie tym podłym występem. → …zraniliśmy ciebie tym podłym występkiem.
Sprawdź znaczenie słów występ i występek.
I wtedy klatka, za nagłym szarpnięciem, zatrzymuje się. → A może: I wtedy klatka, nagle szarpnięta, zatrzymuje się.
Kilku ptanidów szemra pod nosem… → Kilku ptanidów szemrze pod nosem…
Tupię nogą, na co z klęczek podrywa się moja straż. → Masło maślane – czy można tupać nie używając nóg?
– A kogo podejrzę o spisek… → – A kogo posądzę o spisek… Lub: – A kogo będę podejrzewać o spisek…
Sprawdź znaczenie słowa podejrzeć.
Dumnie podniesiona głowa, daleki krok… → Dumnie podniesiona głowa, długi krok…
…by dostac się do środka… → Literówka.
…krużganki, którymi na tle malowideł przechadzają się kapłani, pokojówki i straż. → Pokojówki mają czas na przechadzanie się krużgankami, zamiast pracować?
…obserwowany przez łuczników o kołczanach wypełnionych strzałami. → …obserwowany przez łuczników z kołczanami wypełnionymi strzałami.
Ściągam oczy w szparki… → Mrużę/ Zwężam oczy w szparki…
Wymachuje deską w strażnika po mojej lewej stronie. → Obawiam się, że nie można niczym wymachiwać w kogoś.
Proponuję: Wymachuje deską i zbliża się do strażnika po mojej lewej stronie.
Kolejny atak pada z prawej strony… → Ataki nie padają.
Proponuję: Kolejny atak nadchodzi z prawej strony…
…wśród wrzasku i tumultu przekonuje się… → Literówka.
Rzucają się do gonitwy… → A może: Rzucają się do pogoni…
Za mną już słyszę nawoływania szukających mnie. Lecz tu, w ścisku, ptanidzi nie zwracają na mnie uwagi, tylko bezrefleksyjnie warczą, gdy przeciskam się między nimi. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Gdy wydostaję się z tuszy… → Pewnie miało być: Gdy wydostaję się z tłuszczy…
Sprawdź znaczenie słów tusza i tłuszcza.
…biegnę w ciemne, puste uliczki. W cieniu domu o dziesięciu piętrach… → By dom rzucał cień, potrzebne jest światło, a skoro uliczki są ciemne, to czy może być w nich cień?
…nasłuchuje dźwięków zebrania: → Literówka.
Czy są ślepi na to, że to nie ja, a Głodny, zabiłam to dziecko? → Czy są ślepi na to, że nie ja, a Głodny, zabił to dziecko?
…a palce u szponów są pokruszone. → Szpony nie mają palców, to palce mają szpony.
Proponuję: …a szpony u palców są pokruszone.
A chwilą! ->Literówka.
– Gadali, że idą zakończyć Matronę… → Chyba miało być: – Gadali, że idą wykończyć Matronę… Lub: – Gadali, że idą skończyć z Matroną…
Siadaj a opowiem ci złotych statkach… → Pewnie miało być: Siadaj, a opowiem ci o złotych statkach…
– Kto? – zapytałam, choć swąd dłoni wskazuje mi… → Pewnie miało być: – Kto? – zapytałam, choć świąd dłoni wskazuje mi…
Sprawdź znaczenie słów swąd i świąd.
Stary Lele wytrzeszcza na mnie swe oczyska. → Zbędny zaimek – czy mógł wytrzeszczać cudze oczyska?
Tylko pałac nie ma tu najmniejszego pojęcia. → Chyba miało być: Tylko pałac nie ma o tym najmniejszego pojęcia.
…druga strona wydaje się być nieco niedoinformowana – Zachichotał. → …druga strona wydaje się być nieco niedoinformowana – zachichotał.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
Na coraz to gasnącej ulicy… → Co to znaczy, że ulica jest coraz to gasnąca?
…skazana na bosa wędrówkę… → Literówka.
…jeden trzyma pochodnie. → Literówka, chyba że trzyma więcej niż jedną pochodnię?
Bo serce zawsze zamiera w oczekiwaniu na wystrzał. → Strażnicy nie używali broni palnej, więc: Bo serce zawsze zamiera w oczekiwaniu na strzał.
Odbija się pd kamienia z siłą… → Literówka.
Ryczę „za nim” wskazując na basztę. → Ryczę „za nim”, wskazując basztę.
…przebiega mi przez myśl, gdy obserwuje krzątającą się służbę… → Literówka.
…jednym ruchem wyrywa mi z rąk włócznie. → Literówka, chyba że trzymała kilka włóczni.
Mierzwi mnie to. → Pewnie miało być: Mierzi mnie to.
Sprawdź znaczenie słów mierzwić i mierzić.
Związano mi w oczy… → Pewnie miało być: Zawiązano mi oczy…
Teraz jestem przykuta obiema rękoma do zimnej, metalowej ściany… → A może: Teraz obie ręce mam przykute do zimnej, metalowej ściany…
…zimne od ziąbu. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …zimne/ zmarznięte od chłodu.
Wykąpano mnie i wyperfumowano, co niekoniecznie pamiętam, lecz czuje po mojej skórze. → Wykąpano mnie i wyperfumowano, co niekoniecznie pamiętam, lecz czuję zapach na skórze.
Kiminaui kiwa głową, jakby samemu sobie potwierdzając słuszność własnych słów. → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Proponuję: Kiminaui kiwa głową, jakby potwierdzając słuszność własnych słów.
Bierze spokojny łyk soku z winogron… → Łyków się nie bierze. Łyki nie bywają ani spokojne, ani niespokojne.
Proponuję: Wypija spokojnie łyk soku z winogron…
…jeszcze bardziej uwyraźniły się łuki brwiowe. → …jeszcze bardziej uwypukliły się łuki brwiowe. Lub: …łuki brwiowe stały się jeszcze wyraźniejsze.
Z miejsca, w jakim mnie ustawiono, widzę statek. → Z miejsca, w którym mnie posadzomno, widzę statek.
…jakiego się po nim nie spodziewałam. Może miano „Czarnego Króla” spowodowało, że spodziewałam się użalającego się nad sobą… → Czy to celowe powtórzenie? Lekka siękoza.
Na usta przychodzi ten sam uśmiech, jakim pożegnał mnie… → Ten sam uśmiech nie mógł się pojawić.
Proponuję: Na ustach pojawia się uśmiech, taki sam jak ten, którym pożegnał mnie…
– Po co robić to sobie? – Ukradkowo spojrzał na nią. → Na nią, czyli na kogo?
A może miało być: – Po co robić to sobie? – Ukradkowo spojrzał na mnie.
– By ocalić tylu, ile będzie można. → – By ocalić tylu, ilu będzie można.
Wskazuje na swój statek
Przyglądam się obłemu zarysowi statku. → Brak kropki na końcu pierwszego zdania. Czy zaimek jest konieczny? Czy to celowe powtórzenie?
Proponuję: Wskazuje statek.
Przyglądam się jego obłemu zarysowi.
Z kadłuba machiny wystają olbrzymie nietoperze skrzydła, trzy pary. Machają leniwie w tym samym rytmie, utrzymując olbrzymiego kolosa w powietrzu. → Powtórzenie. Masło maślane – kolos jest olbrzymi z definicji.
W drugim zdaniu wystarczy: …utrzymując kolosa w powietrzu.
…nazwijmy je ogniskami, które unoszą całość w górę. → Zbędne dookreślenie – czy można coś unieść w dół?
Gdy to bije wolno… → Gdy bije wolno…
A gdy obiera się owoc jak kartofla… → A gdy obiera się owoc jak kartofel…
U bram tarasu pojawia się Chihuali i Tzetuetli. → Tarasy nie mają bram. Piszesz o dwóch osobach.
Proponuję: W wejściu na taras pojawiają się Chihuali i Tzetuetli.
Wraz z tymi, jak owija je coraz ciaśniej szorstkim sznurem, tłumaczę Kiminauiemu. → Nie rozumiem tego zdania.
A może miało być: Podczas gdy owija je coraz ciaśniej szorstkim sznurem, tłumaczę Kiminauiemu:
Otacza mnie pęcherz ciszy, w który cisną dookoła wykrzywione gniewem twarze. → Co to znaczy, że twarze cisną w pęcherz ciszy?
I nagle widzę całą tą ciżbę… → I nagle widzę całą tę ciżbę…
Snuje opowieści o innych klatkach, jakie należy rozbić… → Snuje opowieści o innych klatkach, które należy rozbić…
W jego mowie odnajduję ten sam żar, jaki parzy kazaniach kapłanów. → Niezbyt czytelne zdanie.
Proponuję: W jego mowie odnajduję ten sam żar, który cechuje kazania kapłanów.
My dwaj – patrzę na niego z przymkniętych oczu. → Piszesz o kobiecie i mężczyźnie, więc: My dwoje – patrzę na niego spod przymkniętych powiek.
Dwaj to dwóch mężczyzn.
…gdyż jak staje przy mnie… → …gdyż kiedy staje przy mnie…
– Nie jestem tak krwiożercy… → Literówka.
…po czym uśmiecha się po zebranych. → Literówka.
Chwil później, klatką kołysze do przodu. → Chwilę później klatką kołysze do przodu.
Wtem, powietrze przecina zwierzęcy ryk.
– GŁÓÓD, GŁÓÓÓD… → Skoro to ryk, powinny być wykrzykniki. Proponuję:
Wtem powietrze przecina zwierzęcy ryk.
– GŁÓÓD! GŁÓÓÓD!!!
…a z oczu patrzy blady strach. → A może: …a z oczu wyziera blady strach.
Patrzy się oczami, nie strachem w oczach.
Tzetuetli pochyla się, by wziąć mnie na ramionach. → Tzetuetli pochyla się, by wziąć mnie na ramiona.
– Poświeciłam wszystko, by chronić te dzieci… → Literówka.
…skrzeczę, aż łamię mi się głos. → Literówka.
…których oddaliście mi w opiece! → …których oddaliście mi w opiekę!
Każ mnie, nie ich… → Karz mnie, nie ich…
Sprawdź znaczenie słów każ i karz.
…rzucona z wysokiej wierzy. → …rzucona z wysokiej wieży.
Sprawdź znaczenie słów wierzy i Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.