- Opowiadanie: Atylda - Szalony

Szalony

Na­zy­wam się Jakub Sza­leń­ski, dla zna­jo­mych po pro­stu Sza­lo­ny.

Oceny

Szalony

Pro­log

Na­zy­wam się Jakub Sza­leń­ski, dla zna­jo­mych po pro­stu Sza­lo­ny.

Jakiś czas temu zo­sta­łem po­zba­wio­ny życia i ze­sła­ny do świa­ta cieni. Mrocz­nej kra­iny umar­łych. Nie­ja­ka śmierć, za­wład­nąw­szy cia­łem pod­rzęd­ne­go ra­bu­sia tępym nożem roz­cię­ła mój brzuch w po­przek. Spra­wia­jąc tym samym, że krew z po­szar­pa­nych żył i tęt­nic za­czę­ła try­skać i za­le­wać kre­mo­wy dywan w sa­lo­nie. Póź­niej, by mieć pew­ność ab­so­lut­ną, iż jesz­cze tego sa­me­go wie­czo­ra wy­zio­nę ducha po­de­rżnę­ła mi gar­dło.

Mia­łem za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat. Byłem pi­sa­rzem. Wy­da­wa­łem piątą po­wieść, która w mojej oce­nie miała dać mi chwa­łę osta­tecz­ną. Moja pe­reł­ka. Duma. Naj­wy­bit­niej­sze dziec­ko. Wio­dłem do­stat­nie życie nie­po­zba­wio­ne zabaw, sza­leństw, pięk­nych ko­biet i uży­wek. Szczę­śli­wy czło­wiek u progu życia. Sza­lo­ny.

 

Roz­dział 1

Jak się do­my­śla­cie po śmier­ci nie tra­fi­łem pro­sto do nieba. Już od dzie­cia­ka mia­łem bo­wiem na ba­kier z sze­ro­ko po­ję­tą mo­ral­no­ścią. Tra­fi­łem pod sąd osta­tecz­ny. Po­sa­dzi­li mnie na ławie oskar­żo­nych, zbry­zga­ne­go świe­żą krwią. Prze­ko­na­ny, że wszyst­ko to jest cho­rym wy­my­słem mojej wy­obraź­ni, snem, z któ­re­go nie­ba­wem się prze­bu­dzę pod­par­łem rę­ko­ma cią­żą­cą mi głowę i ze spo­ko­jem ob­ser­wo­wa­łem.

 

Skrzy­dla­te po­sta­cie sfru­nę­ły przez dziu­rę w skle­pie­niu bu­dyn­ku i sta­nę­ły na­prze­ciw mnie. Było to pięć sre­brzy­stych anio­łów i jeden czar­ny, znacz­nie więk­szy od po­zo­sta­łych.

Może po­wi­nie­nem był wstać, oka­zać im od­po­wied­ni sza­cu­nek. Ale mówię wam, dla mnie była to wów­czas ilu­zja nie­war­ta ja­kie­go­kol­wiek wy­sił­ku.

 

Ci srebr­ni oprócz skrzy­deł ob­ro­śnię­tych pió­ra­mi i nie­pro­por­cjo­nal­nie dłu­gich rąk wy­glą­da­li zu­peł­nie jak my.

Czar­ny na­to­miast bu­dził więk­szą grozę. Po­sia­dał dwie pary mocno umię­śnio­nych rąk i troje zło­tych oczu, które ob­ser­wo­wa­ły mnie bacz­nie.

To tylko sen, to tylko sen. Po­wta­rza­łem sobie.

 

Na pierw­sze­go świad­ka po­wo­ła­no dziad­ka Edwar­da, zmar­łe­go prze­szło dzie­sięć lat temu. Nie uwie­rzy­cie, stary grzyb to­tal­nie mnie po­grą­żył.

– Kradł, oszu­ki­wał i taki pies na baby był.

To ostat­nie mnie tak roz­ba­wi­ło, że za­czą­łem gło­śno re­cho­tać. Gdyby on tylko wie­dział jakie akcje od­pra­wia­łem już po jego śmier­ci!

Ko­lej­na była pani Gie­nia. Wy­cho­waw­czy­ni ze szko­ły śred­niej.

– Na­ma­wiał in­nych, żeby ucie­ka­li z lek­cji i nie miał sza­cun­ku do star­szych.

Gde­ra­ła jak za­wsze. Nawet śmierć jej nie zmie­ni­ła. Prze­siąk­nię­ta spi­sem zasad, na­ka­zów i reguł nigdy nie za­skar­bi­ła sobie mojej sym­pa­tii. Jędza z krwi i kości.

Ława oskar­żo­nych zło­żo­na ze skrzy­dla­tych anio­łów z dez­apro­ba­tą po­ki­wa­ła głową.

Póź­niej był są­siad spod trój­ki, kie­row­ca au­to­bu­su i jakiś dzie­ciak, któ­re­mu nie dałem au­to­gra­fu.

 

Po nie­speł­na trzy­dzie­stu mi­nu­tach słu­cha­nia o tym, jaki to ze mnie zły czło­wiek był, z ust czar­ne­go anio­ła padł wyrok – sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat w czyść­cu.

Dobra robi się nie­cie­ka­wie, na­le­ża­ło­by się obu­dzić. Za­czą­łem się szczy­pać po zim­nych po­licz­kach.

Nie obu­dzi­łem się. I po­my­śla­łam wtedy, że kuźwa ja na­praw­dę nie żyje. W świe­cie, w któ­rym coś zna­czy­łem wła­śnie wkła­da­ją moje ciało do grobu. Tu je­stem tylko jedną z mi­lio­na po­ku­tu­ją­cych dusz.

Za­mknę­li mnie w miej­scu gdzie pa­no­wa­ły smród, pół­mrok i wil­goć.

 

Trzy, pierw­sze dni krzy­cza­łem nie­prze­rwa­nie, że mają mnie stam­tąd wy­pu­ścić i że żądam ad­wo­ka­ta. Głu­piec. Póź­niej, po za­li­cze­niu po­rząd­nej chło­sty sie­dzia­łem już cicho. W kra­inie umar­łych spę­dzi­łem dzie­więć dni. Po tym cza­sie przy­szedł do mnie jeden z oku­tych w zbro­je straż­ni­ków i ła­mią­cą się pol­sz­czy­zną rzekł:

– Bóg cię wzywa. Idziesz z nami

 

Ja, szar­la­tan, po­ku­tu­ją­cy za swoje nie­cne uczyn­ki, oce­any kłamstw, setki po­kie­re­szo­wa­nych serc i odzie­dzi­czo­ną po ojcu skłon­ność do od­da­wa­nia się lu­bież­nym ucie­chom, we­zwa­ny do Boga. Po co?

W asy­ście dwóch straż­ni­ków wkro­czy­łem do ogrom­nej sali. Po­stać sie­dzą­ca na wiel­kim tro­nie po­ły­ski­wa­ła jak dia­ment. Spu­ści­łem wzrok na ka­mien­ną po­sadz­kę, by ten blask nie wy­pa­lił moich źre­nic.

Czar­ny anioł, ten sam, który mnie usa­dził wy­su­nął się zza tronu Pana i ukło­nił lekko.

– Witaj Sza­lo­ny. – Prze­mó­wił tym razem ła­god­nie. – pew­nie za­sta­na­wiasz się dla­cze­go cię tu we­zwa­no. Otóż zda­rzył się pe­wien błąd, o któ­rym win­ni­śmy cię po­in­for­mo­wać. Gdzieś w Sta­nach ist­nie­je inny Sza­lo­ny. Lat trzy­dzie­ści osiem. Chory na stward­nie­nie roz­sia­ne. Dzie­więć dni temu, na łożu śmier­ci od­da­no mu twoje życie. Sys­tem się po­my­lił.

Jego twarz po­zba­wio­na była ja­kie­go­kol­wiek wy­ra­zu. Jakby to, że moja śmierć była po­mył­ką nic dla niego nie zna­czy­ło.

 

I kiedy my­śla­łem już, że nic gor­sze­go się w tej sali nie wy­da­rzy z su­fi­tu sfru­nę­ła ku mnie ko­ści­sta śmierć. Sta­nę­ła na­prze­ciw i wy­su­nę­ła dłoń po­zba­wio­ną mię­śni, ścię­gien i skóry. Jej dłu­gie pa­licz­ki za­ci­snę­ły się na moim praw­nym przed­ra­mie­niu. Nie po­wie­dzia­ła nic. Kap­tur przy­sła­niał jej twarz. Nie wi­dzia­łem oczu. Czy śmierć ma oczy?

– Ona chce cię prze­pro­sić. – Po­wie­dział czar­ny anioł. – My rów­nież chce­my.

Wzdry­gną­łem się i cof­ną­łem kilka kro­ków.

– Nie chcę wa­szych cho­ler­nych prze­pro­sin.

Wście­kłość wzię­ła górę nad stra­chem. Mój głos, mimo że schryp­nię­ty sta­now­czo roz­niósł się echem po ol­brzy­miej sali.

– Więc czego chcesz Sza­lo­ny? Masz prawo cze­goś od nas żądać. Za­sta­nów się cze…

– Chcę wró­cić. – krzyk­ną­łem. – To chyba oczy­wi­ste. Chcę od­zy­skać życie..

Za­pa­dło mil­cze­nie. Czar­ny Anioł zwró­cił zdu­mio­ne ob­li­cze w kie­run­ku Pana.

– Sły­sza­łeś Jah­rim, niech wróci. – Rzekł Stwór­ca. – Skoro taka jest jego wola. I na­ka­zał straż­ni­kom wy­pro­wa­dzić mnie z sali. Mia­łem za­cze­kać na ze­wnątrz.

Roz­dział 2

 

Nie wiem jak długo sie­dzia­łem w pu­stym, bia­łym ko­ry­ta­rzu, który cią­gnął się w nie­skoń­czo­ność. Nie wie­dzia­łem jego po­cząt­ku ani końca.

Zmę­cze­nie fi­zycz­ne da­wa­ło mi się mocno we znaki, po­wie­ki za­czę­ły opa­dać. Przy­sną­łem. Obu­dził mnie do­pie­ro głos owego Jah­ri­ma.

– Wstań i w mil­cze­niu po­dą­żaj za mną.

Wsta­łem więc po­słusz­nie i zro­bi­łem co na­ka­zał. Mimo, że to ja byłem ofia­rą ich sys­te­mu mia­łem wra­że­nie, że nadal trak­tu­ją mnie jak jed­ne­go ze swo­ich więź­niów. Szli­śmy sze­ro­kim ko­ry­ta­rzem mi­ja­jąc po kolei drzwi róż­nych roz­mia­rów, ko­lo­rów, drew­nia­ne, me­ta­lo­we, pla­sti­ko­we, szkla­ne. Cza­sa­mi sły­sza­łem zza nich ja­kieś od­gło­sy, roz­mo­wy, cza­sa­mi cichy płacz, a naj­czę­ściej krzy­ki roz­pa­czy.

Za­trzy­ma­li­śmy się gdzieś w po­ło­wie drogi, przy że­la­znych, nieco po­rdze­wia­łych wro­tach, przy­po­mi­na­ją­cych wy­glą­dem wej­ście na zam­ko­wy dzie­dzi­niec. Wrota za­skrzy­pia­ły i uchy­li­ły się lekko. Anioł wska­zał mi ręką abym wszedł. Na środ­ku nie­wiel­kie­go po­miesz­cze­nia stała duża sofa z po­dusz­ka­mi .

Je­steś zmę­czo­ny, połóż się.

Rze­czy­wi­ście czu­łem, że moje siły opa­da­ją. Ogar­nę­ła mnie sen­ność. Po­ło­ży­łem się wy­god­nie i po krót­kiej chwi­li mój umysł od­pły­nął.

 

Roz­dział 3

 

Obu­dzi­ło mnie mu­śnię­cie świe­że­go wia­tru na lewym po­licz­ku. Otwo­rzy­łem nie­mra­wo oczy. Nade mną roz­cią­gał się błę­kit nieba. Uwierz­cie mi, pła­ka­łem jak dziec­ko.

Wsta­łem. Z kie­sze­ni wy­pa­dły mi nie­wiel­ki plik bank­no­tów i te­le­fon. Byłem ubra­ny w ten sam strój co tam­te­go fe­ral­ne­go wie­czo­ra. Ro­zej­rza­łem się. Oko­li­ca nie wy­glą­da­ła zna­jo­mo.

W od­da­li kilku me­trów wy­pa­trzy­łem ma­łe­go chłop­ca. Sie­dział sam na jed­nej z drew­nia­nych ławek i spo­glą­dał w niebo. Po­my­śla­łem, że to dziw­ne, że isto­ta tak nie­wiel­kich roz­mia­rów zo­sta­ła po­zo­sta­wio­na sama sobie.

Kiedy byłem jakiś metr od ławki chło­piec spu­ścił wzrok z nieba i prze­niósł go na mnie.. Wiel­kie, atra­men­to­we oczy wy­da­ły mi się ot­chła­nią smut­ku. Prze­szedł mnie zimny dreszcz.

– Pan po mnie? – za­py­tał cien­kim, ła­mią­cym się gło­si­kiem – Pan mnie za­bie­rze do mamy?

– Chciał­bym. Ale nie wiem gdzie jest Twoja mama – od­rze­kłem. – Wła­ści­we to sam nie wiem gdzie je­stem.

– Szko­da. Je­stem już tro­chę głod­ny. – wi­dzia­łem, że dziel­nie pró­bo­wał po­wstrzy­mać łzy na­pły­wa­ją­ce do oczu

– Jak długo tu sie­dzisz?

– Tata zo­sta­wił mnie tu wczo­raj, po wie­czor­nym spa­ce­rze. Po­wie­dział, że teraz tra­fię do mojej mamy.

Byłem zdu­mio­ny. Malec mógł mieć rap­tem sie­dem lat.

– Wie Pan, ja nawet nie wiem jak wy­glą­da moja praw­dzi­wa mama. Ode­szła zanim skoń­czy­łem dwa latka. Wy­cho­wy­wa­ła mnie Pani Ja­dzia z miesz­ka­nia obok. Kie­dyś po­pro­si­łem, żeby Tatuś po­ka­zał mi kilka jej zdjęć, ale strasz­nie przy tym pła­kał więc nie pro­si­łem wię­cej.

Świet­nie, po­my­śla­łem. Miało dziec­ko w życiu szczę­ście. Naj­pierw po­rzu­ci­ła go wy­rod­na matka, a teraz wy­rod­ny oj­ciec. Nigdy nie prze­pa­da­łem za dzieć­mi, ale jako do­ro­sły po­czu­łem się w obo­wiąz­ku, żeby mu pomóc.

– Mam po­mysł. Pój­dzie­my na ko­mi­sa­riat. Tam na pewno nam po­mo­gą. A po dro­dze za­ha­czy­my o tamtą budkę z hot-do­ga­mi. Wi­dzisz, tam za ro­giem.

Sam byłem pie­kiel­nie głod­ny.

– My­ślisz, że mają fryt­ki? – za­py­tał malec.

– Na bank – uśmiech­ną­łem się i ob­ją­łem go. Był strasz­nie zimny. Nic dziw­ne­go, skoro spę­dził tu całą noc i chłod­ny po­ra­nek.

– Chodź mały.

– Antek. Mam na imię Antek. Na cześć mo­je­go przy­szy­wa­ne­go dziad­ka, męża Pani Jadzi. A Pan?

– Sza­lo­ny.

– Dziw­ne imię.

– Dziw­ne – po­twier­dzi­łem.

Gdy wsta­li­śmy z ławki wsu­nął swoją drob­ną dłoń w moją. Się­gał mi za­le­d­wie do pasa.

– Ile masz lat?

– Sześć. A Pan?

– Dużo wię­cej.

– Je­stem głod­ny. A Pan?

Ro­ze­śmia­łem się sły­sząc ko­lej­ny raz ten sam zwrot.

– Ja też. Po­śpiesz­my się nim kisz­ki wy­gra­ją mi ca­łe­go mar­sza.

Młoda ko­bie­ta w środ­ku budki spoj­rza­ła na mnie jak na wa­ria­ta i jakby od nie­chce­nia wska­za­ła ręką drogę do naj­bliż­sze­go ko­mi­sa­ria­tu. Ku­pi­łem Ant­ko­wi duża por­cję fry­tek na wynos i sok po­ma­rań­czo­wy. Po­chła­niał je w za­trwa­ża­ją­cym tem­pie. Przez chwi­le mia­łem nawet obawę, że się za­krztu­si.

– Po­zna­jesz coś z tej oko­li­cy? Tu miesz­kasz? – sta­ra­łem się wy­cią­gnąć z niego jak naj­wię­cej in­for­ma­cji , wska­zu­jąc na różne ulice, bu­dyn­ki i stare ka­mie­ni­ce. Chło­piec ni­cze­go jed­nak nie po­zna­wał.

Usły­sza­łem dźwięk dzwon­ka. Mój te­le­fon. Kto dzwo­ni po dzie­wię­ciu dniach od mojej śmier­ci? Numer nie­zna­ny. Po­sa­dzi­łem malca na naj­bliż­szej ławce i nie­pew­nie wci­sną­łem zie­lo­ną słu­chaw­ką.

– Gra­tu­lu­ję – usły­sza­łem po dru­giej stro­nie głos Czar­ne­go Anio­ła– masz pierw­sze­go.

– Coooo???

– Chło­piec, sześć lat. Za­mor­do­wa­ny wczo­raj wie­czo­rem przez wła­sne­go ojca. Za mały, żeby co­kol­wiek zro­zu­mieć, po­trze­bo­wał Two­jej po­mo­cy. Wy­sy­łaj go do nas. Mama tu na niego czeka.

– Zaraz, zaraz jakie wy­sy­łaj? Co tu się dzie­je do ja­snej cho­le­ry?

– Od­wróć się.

Spoj­rza­łem za sie­bie. Widać było w od­da­li, że fryt­ki, które tak ocho­czo po­chła­niał Antek two­rzył na chod­ni­ku długą ścież­kę.

– To była je­dy­na moż­li­wość, żebyś mógł wró­cić.

– Jaka moż­li­wość?

– Zo­sta­łeś Prze­wod­ni­kiem.

– Co to ozna­cza?

– Że znaj­du­jesz dusze in­nych i wy­sy­łasz do nas; w za­mian za to życie.

Byłem wście­kły. Wie­dzia­łem jed­nak, że do­bro­wol­nie nie wrócę do czyść­ca.

– Więc co mam teraz zro­bić?

– Połóż rękę na gło­wie chłop­ca i po­wiedz „odejdź”.

Roz­łą­czy­łem się i spoj­rza­łem na ławkę. Chło­piec – duch wpa­try­wał się we mnie.

– Antek, zmia­na pla­nów. Za­bie­ram Cię do mamy.

– Hurr­ra­aa!!! – jego buzia się roz­pro­mie­ni­ła.

– Ale wcze­śniej mu­sisz coś zro­zu­mieć. Mama jest teraz w nie­bie i ty tez tam zaraz pój­dziesz.

Nie żyje przez ta­tu­sia – za­py­tał.

Przy­tak­ną­łem. Przy­jął to nad­zwy­czaj spo­koj­nie. A przed odej­ściem po­wie­dział coś, co utkwi­ło mi w pa­mię­ci na lata.

– A czy mój tata też kie­dyś do nas do­łą­czy? Będę za nim tę­sk­nić. Ja wiem, że nie wolno za­bi­jać, ale on to zro­bił bo był bar­dzo smut­ny. Pani Ja­dzia mó­wi­ła, że ma de­pre­sję. To taka strasz­na cho­ro­ba.

 

To było moje pierw­sze "prze­pro­wa­dze­nie". Może dla­te­go tak emo­cjo­nal­ne. Z cza­sem szu­ka­nie umar­la­ków we­szło mi w krew. Pod­cho­dzi­łem do tego cał­ko­wi­cie obo­jęt­nie. Na za­sa­dzie ro­bo­ty, którą po pro­stu trze­ba wy­ko­nać.

 

Z rze­czy waż­nych. Nikt tam u góry nie po­wie­dział mi, że dzie­więć dni w czyść­cu, to dzie­więć lat tu na dole. Nie­mi­łe za­sko­cze­nie.

 

Roz­dział 4

 

Mi­nę­ły trzy lata od po­wro­tu. W tym cza­sie prze­pro­wa­dzi­łem czte­ry­sta pięć­dzie­siąt dzie­więć dusz. Zo­sta­ły czter­dzie­ści dwie, by prze­kro­czyć ma­gicz­ną ba­rie­rę pię­ciu­set i zo­stać zwol­nio­nym ze służ­by. Na tyle zo­sta­ło wy­ce­nio­ne moje przy­wró­co­ne życie. Dużo, nie­du­żo. Nie mi to oce­niać.

Za­ko­pa­łem się przed świa­tem w nie­wiel­kim, drew­nia­nym domku w po­bli­żu je­zio­ra. Z jed­nej i dru­giej stro­ny okala mnie las, chro­niąc przed nie­chcia­ny­mi in­tru­za­mi. Ku­pi­łem go za gro­sze i siłą wła­snych rąk do­pro­wa­dzi­łem do użyt­ku. Mia­łem sporo wol­ne­go czasu po­mię­dzy jed­nym za­le­ce­niem, a dru­gim. Na­le­ża­ło go jakoś spo­żyt­ko­wać.

Ścia­ny są może nieco krzy­we, pod­ło­ga skrzy­pi, a drzwi wy­pa­da­ją z za­wia­sów. Wszyst­ko to jed­nak re­kom­pen­su­je ten błogi za­pach sosen, brzóz i świer­ków. Wie­czo­ra­mi sia­dam na nie­wiel­kim ta­ra­sie po­ro­śnię­tym mchem, spo­glą­dam na zie­lo­no-błę­kit­ną taflę je­zio­ra i w pa­mięt­ni­ku spi­su­ję swoją hi­sto­rię.

 

Do naj­bliż­sze­go mia­stecz­ka, od­da­lo­ne­go o trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów jeż­dżę śred­nio raz na dwa ty­go­dnie. Po żyw­ność. Pie­nią­dze krad­nę umar­la­kom. Wiem, mało to mo­ral­ne. Ale w tym te­ma­cie nie­wie­le się u mnie zmie­ni­ło. Liczy się tylko to żeby prze­żyć. Poza tym nikt nie za­trud­ni czło­wie­ka, który jed­ne­go dnia jest w Gdań­sku, dru­gie­go w Nowym Sączu, a trze­cie­go w Lu­bli­nie. Do tego bez wła­snej toż­sa­mo­ści.

Mar­twi mnie to, że mój te­le­fon mil­czy od dwu­dzie­stu jeden dni. Zda­rza­ły się prze­rwy po­mię­dzy jed­nym zle­ce­niem, a dru­gim. Nigdy jed­nak nie były tak dłu­gie, śred­nio sześć, sie­dem dni.

Wo­lał­bym, żeby licz­nik przy­spie­szył. Chciał­bym już być wolny, żyć we­dług wła­sne­go ka­len­da­rza.

 

Tego dni na dwo­rze było cie­pło. Bar­dzo przy­jem­nie jak na po­czą­tek wio­sny. Wsia­dam do sta­re­go dżipa. Rocz­nik 2001. Tro­chę po­rdze­wia­ły, maska kle­pa­na, po­wy­pad­ko­wy, ale ide­al­ny na leśne ścież­ki i ka­mien­ne pod­ło­ża. Do tego duży ba­gaż­nik. Wzią­łem go w spad­ku po mło­dym chło­pa­ku, co wy­zio­nął ducha po przedaw­ko­wa­niu me­fe­dro­nu. Był tak na­ćpa­ny, że chyba nawet do niego nie do­cho­dzi­ło, że cze­ka­ją go czar­na dziu­ra i lata po­ku­ty.

Włą­czy­łem radio. Marek Gre­chu­ta śpie­wał, że pięk­ne są w życiu te dni, któ­rych jesz­cze nie znamy. W schow­ku le­ża­ło bez­piecz­nie pięć tysi.

 

Mia­sto­wi przy­wy­kli już do dzi­ku­sa z lasu, który cza­sem do nich wpada. Trzy­ma­ją jed­nak chłod­ny dy­stans. Pew­nie za­kła­da­ją, że je­stem se­ryj­nym za­bój­cą, albo świad­kiem ko­ron­nym.

W nie­du­żym skle­pie sa­mo­ob­słu­go­wym, wpa­ko­wa­łem do ko­szy­ka kil­ka­na­ście kon­serw, bu­tel­ki z wodą mi­ne­ral­ną, bułki i dużą ilość sło­dy­czy. Wszyst­ko jak za­wsze

– Trzy­sta osiem­dzie­siąt dwa złote trzy­dzie­ści gro­szy.

Młoda ka­sjer­ka uśmie­cha­ła się do mnie. Była tu nowa, nie wi­dzia­łem jej wcze­śniej. Kilka nad­pro­gra­mo­wych ki­lo­gra­mów i burza ru­dych wło­sów.

Wy­cią­gną­łem czte­ry­sta zło­tych.

– Resz­ty nie trze­ba.

Z daw­ne­go życia po­zo­sta­ła mi w krwi roz­rzut­ność bo­ga­te­go pi­sa­rza.

 

Wła­śnie. Moje książ­ki. Tuż po po­wro­cie do­wie­dzia­łem się, że ostat­nia wcale nie była tak ge­nial­na. Na­kład się nie sprze­da­wał. Za­le­ga­ła na wi­try­no­wych pół­kach księ­gar­ni. Za­in­te­re­so­wa­nie po­przed­ni­mi przez lata też się wy­pa­li­ło

Je­stem już za­po­mnia­nym au­to­rem. Mimo to ma­sku­ję się, żeby nikt mnie nie roz­po­znał. To ze­rwa­ło­by moją nie­pi­sa­ną umowę z Czar­nym Anio­łem. Umar­li nie mogą żyć. Nie mogę zbu­rzyć po­rząd­ku tego świa­ta. Czy jakoś tak. Muszę stwo­rzyć sie­bie od nowa, kiedy już będę cał­kiem wolny.

Upchną­łem siat­ki do ba­gaż­ni­ka. Upo­rczy­we bur­cze­nie w brzu­chu przy­po­mi­na­ło mi o braku po­rząd­ne­go śnia­da­nia.

– Ktoś tu chyba jest głod­ny. To by tłu­ma­czy­ło ten po­śpiech w skle­pie.

Ruda ka­sjer­ka wy­szła ze skle­pu i sta­nę­ła tuż za mną.

– Za­po­mniał pan port­fe­la.

– Dzię­ku­ję.

– Nie jest pan sa­mot­ny nad tym je­zio­rem?

Dziew­czy­na pa­trzy­ła na mnie ocze­ku­jąc od­po­wie­dzi. Jej oczy błysz­cza­ły. To obcy obraz dla kogoś, kto ostat­nio czę­ściej pa­trzył w oczy umar­łych niż ży­wych.

– Prze­pra­szam, ale spie­szę się. Mam jesz­cze sporo rze­czy do za­ła­twie­nia. Do zo­ba­cze­nia.

Za­mkną­łem ba­gaż­nik i wsia­dłem za kie­row­ni­cę.

– Do zo­ba­cze­nia Panie Sza­lo­ny.

Sza­lo­ny? Chwi­la. Prze­szy­ły mnie dresz­cze. Roz­po­zna­ła mnie.

 

Roz­dział 5

 

Od­je­cha­łem z pi­skiem opon. Tro­chę jak tchórz. Myśl o dziew­czy­nie nie da­wa­ła mi spo­ko­ju przez resz­tę dnia. Te­le­fon nie za­dzwo­nił. Po­sta­no­wi­łem wie­czo­rem przy­cza­ić się pod skle­pem w ocze­ki­wa­niu aż ru­do­wło­sa skoń­czy swoją zmia­nę. Bałem się, lecz jed­no­cze­śnie wie­dzia­łem, że muszę roz­wią­zać tę za­gad­kę.

Ubra­ny w czar­ny dres sie­dzia­łem w sa­mo­cho­dzie od go­dzi­ny 20:00. Za­par­ko­wa­łem wzdłuż ulicy. Kilka me­trów od skle­po­we­go par­kin­gu. Dwie go­dzi­ny ob­ser­wo­wa­łem ludzi wcho­dzą­cych i wy­cho­dzą­cych przez duże, szkla­ne drzwi. Zie­wa­jąc i po­pi­ja­jąc kawę z ter­mo­su wy­my­śla­łem różne wer­sje.

Może ko­bie­ta była starą zna­jo­mą ze szko­ły, może fanką mo­je­go pióra, a może po pro­stu ktoś kie­dyś gdzieś usły­szał jak mówię o sobie per Sza­lo­ny i wie­ści szyb­ko się roz­nio­sły.

Ta ostat­nia wer­sja była je­dy­ną, która ra­to­wa­ła­by mój tyłek. Po­zo­sta­łe dwie mocno skom­pli­ko­wa­ły­by całą sy­tu­ację. Oczy­wi­ście za­wsze mo­głem się wy­kpić, uda­wać że ja to nie ja, ale ta pew­ność w jej gło­sie, to prze­ko­na­nie…

Ku mo­je­mu nie­za­do­wo­le­niu za­czął padać lekki deszcz, za­ma­zu­jąc pole wi­dze­nia. Kro­ple roz­pry­ski­wa­ły się na szy­bie, by na­stęp­nie stru­mie­nia­mi zla­ty­wać w dół. Po­iry­to­wa­ny prze­krę­ci­łem klu­czyk w sta­cyj­ce, aby pu­ścić w ruch wy­cie­racz­ki.

Wtedy drzwi od stro­ny pa­sa­że­ra otwo­rzy­ły się i burza ru­dych wło­sów wpa­ko­wa­ła się na fotel obok mnie. Idio­ta. Jak mo­głem nie za­mknąć drzwi!

– Po­go­da pod psem. Zimno, mokro. Długo tu cze­kasz? Prze­pra­szam, nie po­win­nam była wsia­dać bez py­ta­nia, ale od­pa­li­łeś sil­nik, bałam się że od­je­dziesz. Wie­dzia­łam, że wró­cisz. Do­brze, że wró­ci­łeś. Cze­ka­łam na cie­bie dwa ty­go­dnie. Dwa ty­go­dnie pra­co­wa­łam w tym dur­nym skle­pi­ku za gro­sze. Nie­źle się ukry­łeś nad tym je­zio­rem. Mówią, że masz tam po­roz­kła­da­ne wnyki i sidła. Przy­znam, że gdy­byś dziś się nie zja­wił w skle­pie być może za­ry­zy­ko­wa­ła­bym wy­pra­wę tam.

Potok słów wy­le­wał się z jej ust. Mó­wi­ła do mnie jak do sta­re­go przy­ja­cie­la. A ja mia­łem tylko jedno, pod­sta­wo­we py­ta­nie. Kim ona do cho­le­ry jest.

– Dla­cze­go mnie szu­kasz?

– Nie ja. My.

– Jacy my?

– Ko­ja­rzysz słowo „odejdź"?

Nie mu­sia­ła mówić nic wię­cej. Wie­dzia­łem co to ozna­cza. Ta­kich jak ja, wra­ca­ją­cych było wię­cej. Nie wie­dzia­łem o tym. Przez te lata mia­łem złud­ne prze­ko­na­nie, że je­stem jeden, je­dy­ny.

– Chyba zgo­dzisz się ze mną, że mamy po­waż­ny pro­blem. Kiedy ostat­nio do­sta­łeś zle­ce­nie?

– Dwa­dzie­ścia jeden dni temu.

– Sam wi­dzisz. Ja cze­kam dwa­dzie­ścia pięć dni, Dejv dwa­dzie­ścia dzie­więć. Coś jest nie tak. Ktoś nas blo­ku­je. Stwier­dzi­li­śmy, że mu­si­my trzy­mać się razem do­pó­ki spra­wa się nie roz­wią­że. Wcho­dzisz w to?

– Wcho­dzę.

Nie mia­łem bla­de­go po­ję­cie co tu się dzie­je, ale dziew­czy­na brzmia­ła na tyle prze­ko­ny­wu­ją­co, że po­sta­no­wi­łem jej za­ufać.

Roz­dział 6

 

Czter­dzie­ści minut póź­niej sie­dzie­li­śmy już wszy­scy razem w moim sa­lo­nie. Anna, bo tak na imię miała ruda nie­zna­jo­ma ner­wo­wo zer­ka­ła w kie­run­ku okna.

– Uspo­kój się. Wpro­wa­dzasz ner­wo­wą at­mos­fe­rę. I tak wszy­scy je­ste­śmy już mocno ze­stre­so­wa­ni.

Dawid zwany De­jvem, młody chło­pak, wy­glą­da­ją­cy na około dwa­dzie­ścia lat, z czu­pry­ną wło­sów tle­nio­nych na blond zda­wał się być wy­raź­nie po­iry­to­wa­ny jej za­cho­wa­niem.

– Ciesz­my się, że Sza­lo­ny wziął nas dziś do sie­bie. Bo od tam­tej ob­skur­nej sofy w mo­te­lu bolał mnie krę­go­słup. Swoją drogą ja czy­ha­łem na cie­bie na sta­cji ben­zy­no­wej. Za­kła­da­łem, że tam też mu­sisz się po­ja­wić. Tyle, że ja nie zna­łem tak do­brze Two­jej twa­rzy jak Anna. Ona jest twoją fanką, ja nie prze­czy­ta­łem nic od cza­sów Pi­no­kia.

– Skąd do­wie­dzie­li­ście się o mnie i o sobie na­wza­jem?

– Od niej. – Kiw­nął głową w kie­run­ku Marty – Ona była pierw­sza. Zna­la­zła naj­pierw Annę, póź­niej mnie a teraz Cie­bie.

Szczu­pła blon­dyn­ka o któ­rej mówił chło­pak sie­dzia­ła w mil­cze­niu na roz­kła­da­nej sofie. Od czasu przy­jaz­du nie ode­zwa­ła się ani sło­wem.

Anna ziew­nę­ła. Cała trój­ka wy­glą­da­ła jak z krzy­ża zdję­ta. Po­pa­trzy­łem na zegar. Dwu­dzie­sta trze­cia trzy­dzie­ści.

– Jak ktoś jest głod­ny to w lo­dów­ce jest żar­cie. W ła­zien­ce po­win­ny być ze dwa ręcz­ni­ki. Do mycia też coś się znaj­dzie. Tylko uwaga na kran, cza­sem od­pa­da po­krę­tło. Trze­ba de­li­kat­nie. Ja idę spać. Dejv z racji braku miej­sca mu­sisz prze­ki­mać ze mną. Jutro sko­czy­my do mia­sta i ku­pi­my ja­kieś le­żan­ki.

Wzią­łem szyb­ki prysz­nic, by nie blo­ko­wać po­zo­sta­łych i po­ło­ży­łem się do łóżka. Prze­ko­na­ny, że spra­wa mil­czą­cych te­le­fo­nów szyb­ko się roz­wią­że.

– Śpisz? – chwi­lę póź­niej Dejv wszedł do po­ko­ju i usiadł na skra­ju łóżka.

– Nie śpię.

Po­mi­mo chęci nie byłem w sta­nie za­snąć.

– Ja się nie będę kładł. Wy­da­je mi się, że któ­reś z nas po­win­no czu­wać.

– Czu­wać? My­ślisz, że mamy się czego oba­wiać?

– Marta twier­dzi, że tak.

–Ona tak za­wsze nic nie mówi, czy tylko w sto­sun­ku do mnie jest taka wy­co­fa­na?

– Ona tak za­wsze. Wy­po­wia­da trzy, czte­ry zda­nia na dzień.

Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze z go­dzi­nę. Głów­nie o De­jvie. Oka­za­ło się, że on i Anna są ro­dzeń­stwem. Wy­cho­wy­wa­li się w domu dziec­ka. Po wyj­ściu kle­pa­li biedę i zbie­ra­li kasę na po­dróż życia. Po­dróż życia oka­za­ła się po­dró­żą śmier­ci. Zabił ich za­rdze­wia­ły grot strza­ły. Nie­praw­do­po­dob­ne.

– By­li­śmy już w po­ło­wie drogi do Rzymu, kiedy kie­row­ca stra­cił pa­no­wa­nie nad au­to­ka­rem. Wje­chał na prze­ciw­le­gły pas. Czo­łów­ka z tirem. Sie­dzie­li­śmy z przo­du. Zro­bi­ło z nas mia­zgę.  Kiedy wró­ci­łem do życia nie da­wa­ło mi to spo­ko­ju, szu­ka­łem w necie ja­kichś in­for­ma­cji o wy­pad­ku. Oka­za­ło się, że w koło coś się wbiło. Stary grot strza­ły. Duży. Roz­szar­pał  oponę.

Chło­pak na są­dzie do­stał sto dzie­sięć lat po­ku­ty za bi­ja­ty­ki i roz­bo­je. Z czego od­ro­bił za­le­d­wie rok.

– A jak do tego do­szło, że wró­ci­łeś? – za­py­ta­łem na ko­niec.

– We­zwa­li mnie, bo oka­za­ło się, że kie­row­ca tira prze­żył, ale po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Nie mógł po­go­dzić się z tym, że do końca życia bę­dzie ska­za­ny na wózek in­wa­lidz­ki. Umie­ra­jąc miał po­wie­dzieć, że nie po­win­no go być wtedy na tra­sie. Zba­da­li spra­wę. Rze­czy­wi­ście po­wi­nien mieć wtedy prze­rwę na sen.

Wzru­szył ra­mio­na­mi, wstał i od­szedł. A więc ko­lej­ne życie ode­bra­ne przez błąd sys­te­mu, po­my­śla­łem.

 

Roz­dział 7

 

Na­stęp­ne­go dnia obu­dzi­łem się wcze­śnie rano, zu­peł­nie nie­wy­spa­ny. Czwar­tą noc pod rząd śnił mi się ten sam sen. Za­świa­ty. Że nadal tam je­stem.

Za­rzu­ci­łem na sie­bie bluzę i prze­mkną­łem ci­cha­czem z sy­pial­ni do nie­wiel­kiej kuch­ni, po­łą­czo­nej z sa­lo­nem. Dziew­czy­ny, wtu­lo­ne w sie­bie jesz­cze smacz­nie spały Stwier­dzi­łem, że po­cze­kam ze swoją kawą, żeby ich nie obu­dzić.

Po­mi­mo oko­licz­no­ści cie­szy­łem się , że mnie zna­leź­li. Po raz pierw­szy od bar­dzo dawna nie czu­łem się tak prze­ra­ża­ją­co sa­mot­ny. Moim ostat­nim, żywym go­ściem w tym domu był wścib­ski pan hy­drau­lik. Swoją drogą kiep­ski.

Z nie­za­do­wo­le­niem stwier­dzi­łem, że Dejv mu­siał wyjść na ze­wnątrz. Las do­oko­ła bywa zdra­dli­wy, łatwo zbłą­dzić, o świ­cie unosi się mgła gęsta jak mleko. Ubra­łem buty i wy­sze­dłem na taras. In­tu­icja pod­po­wia­dał mi, że po­wi­nie­nem chło­pa­ka po­szu­kać. Cof­ną­łem się jesz­cze, żeby zo­sta­wić na stole nie­wiel­ką kar­tecz­kę, że wy­sze­dłem i zaraz wrócę.

 

Tego dnia było chłod­no. Bar­dzo chłod­no, Mokra mgła ze­szła do samej ziemi.

– Dejv! – Krzy­cza­łem ob­cho­dząc je­zio­ro do­oko­ła.

Do ja­snej cho­le­ry. On chyba na­praw­dę po­szedł w las.

– De…

Nie zdą­ży­łem do­koń­czyć. Ktoś za­szedł mnie od tyłu i z im­pe­tem po­wa­lił na zie­mię. Szar­pa­łem się dobrą chwi­lę, ale na­past­nik był zwin­niej­szy i za­ło­żył mi dźwi­gnię na szyję.

– Pusz­czę, ale prze­stań się szar­pać i nie wrzeszcz.

– Dejv do ja­snej cho­le­ry, po­gię­ło Cię? – wy­chry­pia­łem.

– Ci­szej. Jesz­cze mi za to po­dzię­ku­jesz. Praw­do­po­dob­nie ura­to­wa­łem Ci życie.

Całe moje ubra­nie było prze­siąk­nię­te rosą. Chcia­łem się pod­nieść na ko­la­na.

– Nie wsta­waj. Czoł­gaj się za mną. Do­brze, że trawa jest wy­so­ka.

Nie mia­łem wtedy bla­de­go po­ję­cia o czym on bre­dzi, jed­nak otu­ma­nio­ny całą sy­tu­acją czoł­ga­łem się za nim w kie­run­ku lasu.

– Dobra. Mo­żesz się pod­nieść. Je­ste­śmy już pod drze­wa­mi. Teraz mu­si­my się za­sta­no­wić jak ich wy­pło­szyć.

Żyłka na jego szyi mocno pul­so­wa­ła. Źre­ni­ce miał roz­sze­rzo­ne jak po spo­ży­ciu amfy. Może rze­czy­wi­ście coś brał.

– Idio­ta. Zo­sta­wi­łeś ko­bie­ty same w domu? – spoj­rzał na na mnie z nie­ukry­wa­ną dez­apro­ba­tą – Niby masz być naj­lep­szy z nas wszyst­kich, a tu żad­ne­go fe­no­me­nu nie do­strze­gam.

– O chuj ci cho­dzi. To ty na­wia­łeś z chaty bez słowa, rzu­ci­łeś się na mnie i pier­do­lisz far­ma­zo­ny. A ja jak ten debil się za Tobą czoł­gam po tra­wie.

Naj­chęt­niej dał­bym mu wtedy w gębę. Wy­pro­wa­dził mnie z rów­no­wa­gi. Wy­ci­ska­jąc z bluzy wodę ob­ser­wo­wa­łem jak Dejv prze­szu­ku­je kie­sze­nie i wyj­mu­je z nich nie­wiel­ki scy­zo­ryk wraz z wo­recz­kiem bia­łe­go prosz­ku. Po­my­śla­łem, mia­łeś rację Sza­lo­ny, to zwy­kły ćpun.

– Kreda. Dzię­ki temu już nie wrócą.

Po­śli­nił srebr­ne ostrze noża i na­tarł pyłem.

– Je­ste­śmy w więk­szym ba­gnie niż ci się zdaje. Mery mó­wi­ła, że tak może być. Bez niej nas wy­rżną jak kacz­ki.

Masz.– Rzu­cił mi scy­zo­ryk. – Tnij na oślep.

 

***

Ko­ro­ny drzew za­czę­ły fa­lo­wać. Spoj­rze­li­śmy w górę. He­li­kop­ter. Na nasze szczę­ście po­wierzch­nia wokół je­zio­ra była zbyt mała i nie­rów­na, by mógł wy­lą­do­wać. Scho­wa­ny za gru­bym pniem sosny ob­ser­wo­wa­łem jak za­ma­sko­wa­ne po­sta­cie, po dłu­giej linie ze­śli­zgu­ją się na zie­mię. Uzbro­jo­ne w dłu­gie ka­ra­bi­ny. Ża­ło­wa­łem, że nie byłem w woj­sku. Serce po­de­szło mi do gar­dła, tętno za­czę­ło przy­spie­szać. Pierw­szy po­ziom pa­ni­ki. Od­wa­ga i mę­stwo nigdy nie były moimi moc­ny­mi stro­na­mi. Prze­raź­li­wie bałem się, że znów umrę i tra­fię tam skąd udało mi się wy­grze­bać.

– Jaki jest plan? – wy­du­ka­łem z sie­bie. Moje knyk­cie w pra­wej dłoni były już białe od za­ci­ska­nia scy­zo­ry­ka. 

– Ja bie­gnę w prawo, ro­biąc nie­zły hałas. Od­cią­gnę ich. Ty od­cze­kaj chwi­lę i od tyłu za­krad­nij się do domu. Ku­masz?

– Kumam.

– Wy­pro­wadź dziew­czy­ny w głąb lasu, od po­łu­dnia a potem bie­gnij­cie w stro­nę mia­sta. Ile sił w no­gach. Nie od­wra­caj­cie się za sie­bie. Lud­ność cy­wil­na po­win­na ich od­stra­szyć.

Chcia­łam wtedy za­py­tać z kim wła­ści­wie przy­szło nam się mie­rzyć, ale zanim zdą­ży­łem Dejv był już da­le­ko. Zo­sta­wia­jąc za sobą trzask ła­ma­nych ga­łę­zi. Skoro w grę wcho­dzi­ła jakaś kreda, mia­łem obawę, że to nie były to isto­ty ludz­kie.

Hałas wy­wo­łał po­płoch wśród na­szych wro­gów. Za­czę­li ma­chać coś rę­ka­mi, ge­sty­ku­lo­wać i mówić w nie­zna­nym mi ję­zy­ku. Jakby dia­lekt ro­syj­ski po­mie­sza­ny z arab­skim. Wresz­cie po chwi­li, która dla mnie trwa­ła wiecz­ność, czte­rech ru­szy­ło za dźwię­kiem w stro­nę lasu. Jeden zo­stał. Cho­le­ra. Plan nie do końca się po­wiódł. Ci­chut­ko za­czą­łem prze­su­wać się w stro­nę chaty. Mia­łem wra­że­nie, że każdy liść pod moim butem sze­le­ści. Mo­dli­łem się w duchu, by Anna i Marta nie wy­bie­gły w pa­ni­ce pro­sto w ręce ob­ce­go. Na czoło za­czę­ły wy­pły­wać kro­pel­ki potu.

Kurwa, po­my­śla­łem. Czło­wiek prze­szedł przez wła­sną śmierć, gnił w czyść­cu, mu­siał łapać umar­la­ków, a teraz jesz­cze sam był na ce­low­ni­ku Bóg jeden wie kogo.

Trzask pę­ka­ją­cej ga­łę­zi pod moją stopą wy­star­czył, by zwró­cić na sie­bie uwagę cza­tu­ją­ce­go zwia­dow­cy. Od­wró­cił się, ro­zej­rzał w prawo i w lewo a na­stęp­nie, trzy­ma­jąc przed sobą po­kaź­ną broń ru­szył w moim kie­run­ku.

Opar­ty ple­ca­mi o pień drze­wa, na­słu­chi­wa­łem jak się zbli­ża. Mia­łem jedną, je­dy­ną szan­sę, żeby go za­sko­czyć. Gra to­czy­ła się o moje od­zy­ska­ne życie. Ktoś, kto wie jak wy­glą­da śmierć boi się jej po­dwój­nie. Przy­po­mnia­łem sobie jak na stu­diach gra­li­śmy z kum­pla­mi we wbi­ja­ka. Rzu­ca­li­śmy w pro­wi­zo­rycz­ną tar­czę tępym nożem. Ręka z siłą i pre­cy­zją mu­sia­ła wy­rzu­cić nóż tak, by ten był w sta­nie wbić się w za­wie­szo­ny ka­wa­łek drew­na. Pięć, czte­ry, trzy dwa, jeden… teraz albo nigdy. Wy­chy­li­łem się i z za­ma­chem wy­pu­ści­łem scy­zo­ryk w śmier­cio­no­śny lot. Krzyk. Wróg padł i…znikł. Do­słow­nie roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Ad­re­na­li­na pul­su­ją­ca w ży­łach spra­wi­ła, że nie po­my­śla­łem nawet, by za­wró­cić po broń. Z ca­łych sił, po­ko­nu­jąc po­wa­lo­ne drze­wa, ru­szy­łem do chaty.

Z buta otwo­rzy­łem drzwi, które wraz z za­wia­sa­mi wpa­dły do nie­wiel­kie­go ko­ry­ta­rza.

– To ja – Krzyk­ną­łem. – Wy­łaź­cie, mu­si­my wiać.

Właz na strych otwo­rzył się. Dziew­czy­ny zbie­gły jedna po dru­giej. Ana wy­glą­da­ła na prze­ra­żo­ną. Po twa­rzy pły­nę­ły jej łzy. Mery w prze­ci­wień­stwie do ko­le­żan­ki miała za­cię­ty i hardy wyraz twa­rzy. Zła­pa­ła ją za rękę i bie­gnąc za mną krzyk­nę­ła.

– Dokąd?

– Na po­łu­dnie, przez las w stro­nę mia­sta.

– Dejv?

– Ścią­gnął po­zo­sta­łych na sie­bie.

Moje płuca pie­kły. Za stary byłem na bie­ga­nie. W za­sa­dzie nigdy nie lu­bi­łem bie­gać. Za­wsze uwa­ża­łem to za zbęd­ny wy­si­łek. Cho­dzi­łem na si­łow­nię i tam rzeź­bi­łem atle­tycz­ną syl­wet­kę.

Ja­kieś trzy­dzie­ści minut póź­niej by­li­śmy już w cen­trum mia­sta. Ze spusz­czo­ny­mi gło­wa­mi sie­dzie­li­śmy pod ścia­ną za­tło­czo­ne­go dwor­ca ko­le­jo­we­go. Bez pie­nię­dzy, bez do­ku­men­tów, bez broni, bez planu i bez Dejva. Zmę­cze­nie, strach i wście­kłość bu­zo­wa­ły w mojej czasz­ce.

– Czy do­wiem się wresz­cie co się tu do cho­le­ry dzie­je?

– Okła­ma­li was Sza­lo­ny.

Mery nawet na mnie nie spoj­rza­ła, unio­sła głowę ku górze, jakby w błę­ki­cie nieba miała na­pi­sa­ne co ma mi prze­ka­zać.

– Nie ma gra­ni­cy pię­ciu­set. Zna­czy się jest, ale nie taka jak my­śli­cie. Po prze­kro­cze­niu ba­rie­ry wra­ca­cie tam skąd przy­szli­ście. Do czyść­ca. Każde z was, bez wy­jąt­ku.

– Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łaś mi wcze­śnie? Kła­ma­łaś, mó­wiąc, że nie wiesz co się dzie­je. I mam Ci teraz uwie­rzyć? – Anna wsta­ła. Była wzbu­rzo­na i zła.

– Twój brat nie chciał, żebyś się jesz­cze bar­dziej bała. Chciał Cię chro­nić

– Więc Dejv wie­dział?

– Tak. Po­wie­dzia­łam mu co się może wy­da­rzyć. Przy­go­to­wa­łam go. Dzię­ki temu jesz­cze ży­je­cie.

– A kim ty je­steś, bo ro­zu­miem, że nie jedną z nas? – za­py­ta­łem.

– Przy­słał mnie Erin. Brat Jah­ri­ma. Po­dej­rze­wał, że jego brat od dawna wy­ko­rzy­stu­je ludzi. Zwer­bo­wał mnie spo­śród grona mniej­szych anio­łów, od za­wsze mie­li­śmy dobry kon­takt, ufamy sobie. Do­sta­łam to śmier­tel­ne ciało i in­for­ma­cję jak do was do­trzeć. Aby dać mi wię­cej czasu za­czął blo­ko­wać wasze te­le­fo­ny.

– Zaraz. Nic z tego nie ro­zu­miem. Prze­cież sam Stwór­ca nas przy­wró­cił.

– Nikt, nawet anio­ły nie wi­dzia­ły nigdy ob­li­cza stwór­cy. To była jedna, wiel­ka mi­sty­fi­ka­cja. Od sa­me­go po­cząt­ku do końca. Cały ten Sąd Osta­tecz­ny. Na­praw­dę uwa­żasz, że bycie ba­wi­dam­kiem roz­pust­ni­kiem można otrzy­mać sie­dem­dzie­siąt sie­dem lat?

– A śmierć? Była tam, wi­dzia­łem ją i czu­łem.

– Wi­dzia­łeś to, co mia­łeś zo­ba­czyć. Lu­dzie stwo­rzy­li sobie wi­ze­ru­nek śmier­ci jako za­kap­tu­rzo­nej ko­stu­chy. Czar­ny za­dbał o to, żeby go od­po­wied­nio od­wzo­ro­wać. Ma wielu po­bocz­nych.

– Więc śmierć się nie po­my­li­ła, za­bie­ra­jąc mnie z tego świa­ta?

– Oczy­wi­ście ,że nie. Ona jest nie­omyl­na.

Za­pa­dła cisza. Ja sta­ra­łem się upo­rząd­ko­wać sobie w gło­wie to co usły­sza­łem, tym­cza­sem Anna ner­wo­wo prze­cha­dza­ła się w jedną i drugą stro­nę.

– Ale po co? Po co to wszyst­ko?

– Ci­szej Ano, zwra­casz na sie­bie nie­po­trzeb­ną uwagę. Za­sta­na­wia­łaś się kie­dyś dokąd idą dusze, które odła­wiasz?

– Do czyść­ca, do nieba? Nie wiem. Za­le­ży.

– Po­dej­rze­wa­my, że wy­sła­łaś je wszyst­kie do pie­kła. Bez moż­li­wo­ści od­ku­pie­nia win, na wiecz­ną nie­wo­lę. Każdy z was nie­świa­do­mie dzia­łał dla sza­ta­na.

Te słowa pra­wie wy­rwa­ły mi serce. Sta­nął mi przed ocza­mi widok ro­ze­śmia­nej twa­rzy sze­ścio­lat­ka, któ­re­mu po­wie­dzia­łem, że za chwi­lę trafi do mamy. Wy­sła­łem Antka i po­zo­sta­łych do pie­kła?

Wsie­dli­śmy w po­ciąg do War­sza­wy. Pierw­szy raz po­dró­żo­wa­łem na gapę. Głód po­mie­sza­ny ze zmę­cze­niem, stra­chem, stre­sem plą­tał mi myśli i język. Anna pła­ka­ła cicho. Chyba do­pie­ro teraz za­czę­ła sobie zda­wać spra­wę, że z jej bra­tem mogło się stać coś złego.

Skoro czar­ny anioł ze­słał na zie­mię swo­ich straż­ni­ków, żeby nas odło­wi­li mu­siał już wi­dzieć, że Erwin od­krył jego nie­le­gal­ne dzia­ła­nia. Po­trze­bo­wał zli­kwi­do­wać świad­ków i za­trzeć ślady, nim do­wo­dy zdra­dy tra­fią do Stwór­cy.

Swoją drogą anioł współ­pra­cu­ją­cy z dia­błem, tego nawet ja, do­świad­czo­ny pi­sarz bym nie wy­my­ślił.

– Marto, a jakie zyski ma Jah­rim, z tego, że wy­sy­ła­my dusze do pie­kła?

–Tego jesz­cze nie udało się usta­lić. Muszę do­star­czyć was do Pana, że­by­ście ze­zna­li o fał­szy­wych osą­dach, o po­now­nym wy­sy­ła­niu was na zie­mię i opi­sa­li cały ten chory pro­ce­der. Nie bę­dzie to pro­ste.

– Dla­cze­go?

– Bo oni wie­dzą gdzie jest je­dy­ny por­tal. Będą nas ści­gać.

Koniec

Komentarze

Wy­da­je mi się, że nasza beta tego tek­stu sprzed ponad mie­sią­ca (bę­dą­ce­go we­dług Cie­bie osob­nym opo­wia­da­niem) nadal trwa… Po­now­nie widzę uster­ki ję­zy­ko­we (np.:

– Ci­szej Ano, zwra­casz na sie­bie nie­po­trzeb­ną uwagę.

– Oczy­wi­ście ,że nie.

 Mama jest teraz w nie­bie i ty tez tam zaraz pój­dziesz).

Dia­lo­gi także za­pi­sa­ne są błęd­nie.

Po­zdra­wiam ser­decz­nie, po­wo­dze­nia. 

Pe­cu­nia non olet

Cześć!

 

Lo­gicz­na i wcią­ga­ją­ca hi­sto­ria, ze zwro­tem akcji. Łatwo się czyta, widać lek­kość pi­sa­nia. Nie wiem, czy frag­ment może iść do bi­blio­te­ki. Je­że­li tak, to bym po­le­cił. Je­że­li nie, to chęt­nie prze­czy­tał­bym ko­lej­ną część z za­koń­cze­niem (mam na­dzie­ję, że szczę­śli­wym).

 

Wy­ła­pa­łem kilka li­te­ró­wek, brak spa­cji (lub o jedna za dużo) bądź frag­men­tów nieco wąt­pli­wych sty­li­stycz­nie. Cho­ciaż­by to:

Chcia­łam Chcia­łem wtedy za­py­tać z kim wła­ści­wie przy­szło nam się mie­rzyć, ale zanim zdą­ży­łem Dejv był już da­le­ko. Zo­sta­wia­jąc Zo­sta­wił za sobą trzask ła­ma­nych ga­łę­zi. Skoro w grę wcho­dzi­ła jakaś kreda, mia­łem obawę, że to nie były to isto­ty ludz­kie.

 

Kro­no­sie, frag­men­ty nie mogą być re­ko­men­do­wa­ne do Bi­blio­te­ki.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Jak masz zda­nia zło­żo­ne takie jak to:

Nie­ja­ka śmierć, za­wład­nąw­szy cia­łem pod­rzęd­ne­go ra­bu­sia tępym nożem roz­cię­ła mój brzuch w po­przek.

Wy­da­wa­łem piątą po­wieść, która w mojej oce­nie miała dać mi chwa­łę osta­tecz­ną.

 

To czyn­no­ści takie jak roz­cię­ła, w tym wy­pad­ku czym roz­cię­ła, lub miała od­dzie­lasz prze­cin­kiem.

 

 

Na ba­kier się jest, chyba że mowa o be­re­cie który się ma na ba­kier.

 

Jeśli bo­ha­ter mówi (nawet do sie­bie) to za­pi­su­jesz jak dia­log.

 

Zbęd­ne są puste prze­strze­nie mię­dzy aka­pi­ta­mi.

 

 

– Kradł, oszu­ki­wał i taki pies na baby był.

To ostat­nie mnie tak roz­ba­wi­ło, że za­czą­łem gło­śno re­cho­tać. Gdyby on tylko wie­dział jakie akcje od­pra­wia­łem już po jego śmier­ci!

 

Czemu anio­ły sie­dzą na ławie oskar­żo­nych? zro­bi­ły coś złego?

 

 

zły czło­wiek był,

 

Wszy­scy pa­mię­ta­my słyn­ną kwe­stię Lindy z “Psów”, jed­nak le­piej był ze mnie zły czło­wiek.

 

Dobra robi się nie­cie­ka­wie, na­le­ża­ło­by się obu­dzić.

Jak to wy­po­wiedź, za­pisz jak dia­log, jak myśli, za­pisz jak myśli. Teraz jest nie­czy­tel­ne.

 

Po tym cza­sie przy­szedł do mnie jeden z oku­tych w zbro­je straż­ni­ków i ła­mią­cą się pol­sz­czy­zną rzekł:

Ła­mią­ca się może być dra­bin­ka. pol­sz­czy­zna jest ła­ma­na. https://sjp.pl/%C5%82amany

 

Po­myśl o be­to­wa­niu tek­stów, bo po­mysł jest fajny, ale warsz­tat słaby,

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Po­myśl o be­to­wa­niu tek­stów, bo po­mysł jest fajny, ale warsz­tat słaby,

Am­bush, ja na­pi­sa­łam, że tekst jest w trak­cie bety, ale jak widać nic to nie dało, bo nie­ocze­ki­wa­nie tra­fił tutaj z masą błę­dów (?). 

Pe­cu­nia non olet

Praw­do­po­dob­nie i tak ca­łość w nie­dłu­gim cza­sie bę­dzie mu­sia­ła być wy­ka­so­wa­na z por­ta­li, żeby wy­daw­nic­two się nie rzu­ca­ło. Każdy roz­dział musi zo­stać po­sze­rzo­ny pię­cio­krot­nie i książ­ka go­to­wa. Wszyst­ko się ukła­da, a wam bar­dzo dzię­ku­ję. Dzię­ki czy­tel­ni­kom mam mo­ty­wa­cję, żeby ukoń­czyć pracę. Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Autor ma ten przy­wi­lej, że świat, który stwo­rzy na­le­ży do niego.

Wy­da­je mi się, że bez sensu ko­ry­go­wać po­je­dyn­cze frag­men­ty, jak po ukoń­cze­niu można za­pła­cić pro­fe­sjo­na­li­ście za wy­eli­mi­no­wa­nie błę­dów.

Autor ma ten przy­wi­lej, że świat, który stwo­rzy na­le­ży do niego.

Nowa Fantastyka