- Opowiadanie: AnonimowyTworcaInternetowy - Antropologia 3050 cz. 1

Antropologia 3050 cz. 1

Oceny

Antropologia 3050 cz. 1

– Ja chyba mam już dosyć. – Krzesimir wpatruje się w swój kufel i cedzi słowa jakby ostatnim tchem.

– Musisz, bo inaczej ich obrazisz – mówię, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Nie dam rady. – Po jego nosie spływa kropla potu. Ma twarz napuchniętą niczym balon i czerwieńszą od ścian otaczającego nas namiotu.

– N’Sumi już nie może? – Pyta szaman obnażając przed nami rząd krzywych zębów.

– Może, może – zapewniam wbrew kręcącemu kudłatą głową kompanowi.

– Miejsce spoczynku dla N’Sumi jest pod gwiazdami – odpowiada szaman wskazując wyjście z namiotu.

– Nie ma takiej potrzeby – odpowiadam i zwracam się do swojego towarzysza. – Pij to kurwa, bo wystawią cię na zewnątrz.

Wydając z siebie rycząco-burczący odgłos Krzesimir unosi wykonane z bawolego rogu naczynie do ust i upija mały łyczek. Patrzę na niego z nadzieją, ale już po chwili nadzieja przeradza się w przerażenie, bo oto policzki brodatego Kresowianina wydymają się i z jego ust wystrzeliwuje strumień wymiocin, skierowany majestatycznym łukiem prosto w tlące się u naszych stóp ognisko.

Siedzący w namiocie zrywają się na równe nogi. Z ogniska bucha kłąb dymu, popiołu i rzygowych oparów. Ja uśmiecham się przepraszająco i staram się zagarnąć trochę piasku na wymioty butem.

Szaman rzuca krótkie okrzyki do swoich współplemieńców. Niektórzy wychodzą, po czym pojawiają się z włóczniami i łukami. Końcówki strzał mają czymś ubabrane. Nie uśmiechają się. Zdejmuję dłoń z Krzesimira.

– Profanacja – mówi szaman w swoim języku, nie jestem pewien czy zwraca się do mnie. Ktoś po lewej nakłada strzałę na łuk.

Rozluźniam mięśnie prawej dłoni i pozwalam sterownikom w lewej półkuli mózgu puścić prąd z baterii w przedramieniu do lasera w dłoni.

Podnosi łuk na wysokość klatki piersiowej ale nie napina cięciwy. Napięcie cięciwy, strzał i lot strzały to jakaś sekunda. Postanawiam ją wykorzystać.

Macham dłonią w jego kierunku pozwalając laserowi przepalić tkanki w miejscu, w którym Żydzi wbijali Panu Jezusowi gwóźdź trzy tysiące lat temu. Może uszedłbym za Mesjasza gdyby odwołania do kultury Zachodu cieszyły się jakimkolwiek zrozumieniem na tej szerokości geograficznej.

Wykonuję jeszcze poprzeczny gest w kierunku reszty zgromadzonych. Padają na ziemię i rozsypują się na luźne części ciała, głowy, ręce, co kto miał na wysokości około metra dwadzieścia.

– To by było na tyle, jeśli chodzi o pokojowy kontakt – mówię do Krzesimira, który puszcza drugą falę w ognisko.

Rozglądam się po namiocie. Przepalone, czerwone sukno ścian opadło ukazując czerń afrykańskiej nocy i wpuszczając do środka świeże, chłodne powietrze. Czuję dreszcz na karku, mam wrażenie, że ciemność wpatruje się we mnie wygłodniałymi oczami. Przenoszę wzrok na ciała. Starcy, kobiety, dzieci, mężczyźni. Mówię do Krzesimira:

– Jak wrócimy, pamiętaj zagadać do Andrzeja, żeby wymazał materiały wideo ze wszczepów.

Koniec

Komentarze

Dobre! Malizna, jedna scenka, ale wciąga, gniecie i ten, tego… zwraca.

Ładne połączenie tradycji z nowoczesnością;)

Rubaszne, ale zabawne.

Klik.

Lożanka bezprenumeratowa

Minso! Loading in progress…

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Witaj.

Afrykańska – małą, Mesjasz – wielką literą (skoro padł: “Pan Jezus”), no i oczywiście wpisałabym jeszcze moc przecinków. 

Przezabawna opowiastka, po prostu: (prawie) zabili ich i uciekli. :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dziękuję za komentarze, dodałem dwa przecinki, jedną wielką literę i jedną małą.

Również dziękuję i pozdrawiam, AnonimowyTworcaInternetowy. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka