
Zapraszam do historii załogi stacji kosmicznej, nad którą od dawna wisi kosa ponurego żniwiarza. Kubek kawy do lektury mile widziany. :)
Serdecznie dziękuję betującym: Ambush oraz HollyHell91
Zapraszam do historii załogi stacji kosmicznej, nad którą od dawna wisi kosa ponurego żniwiarza. Kubek kawy do lektury mile widziany. :)
Serdecznie dziękuję betującym: Ambush oraz HollyHell91
Z pomocą Malcolma i Natashy założyłem skafander. Zgodnie z procedurą powinni założyć mi awaryjny plecak odrzutowy, ale tego nie zrobili. Było jasne, co zaraz się wydarzy, a ja i tak poruszałem się jak w transie. Wyszedłem z magazynu i krótkim korytarzem przeszedłem do śluzy. Całą drogę odprowadzały mnie spojrzenia. Przez warstwy skafandra czułem poklepywania pełne współczucia, choć nie było ich wiele. Bali się. Przez żółtawy wizjer niemal widziałem jak gęsty jest ich strach, jak skrapla się na ścianach i spływa przez osłony wentylacji. Z nerwów przejechałem językiem po zębach. Cierpki smak porwał moje myśli, na krótką sekundę.
– – –
Dzień na stacji zawsze zaczynał się od kawy. Taki już był zwyczaj, ale też przepis i konieczność każdego, kto pracował dla Zjednoczonej Agencji. Poza pobudzeniem i wyliczoną co do promila poprawą w wydajności, poranna kawa stanowiła chwilę na towarzyskie spotkanie załogi. Było to bardzo ważne, biorąc pod uwagę napięty grafik zadań. Oczywistym centrum spotkań był ekspres do kawy. Biała maszyna została wbudowana w ścianę, jak wszystkie urządzenia na stacji. Była zdolna wydać dowolny, znany ludzkości, napój na bazie kawy. Lubiłem te poranne spotkania, które pozwalały zamienić z każdym dwa słowa, zanim rozeszliśmy się do swoich obowiązków.
– Gdzie znowu schowałeś cynamon Modiger? – Z wyrzutem zapytała mnie Natasha. – Wpuszczę ci wszy do skafandra, jak jeszcze raz go tkniesz.
Groźba, choć komiczna, była przesiąknięta szczerą irytacją. Wśród pracowników Agencji od lat krążyła legenda, o astronaucie pożartym przez wszy, podczas spaceru kosmicznego.
– Niczego nie ruszałem, przecież wiesz, że nie znoszę tej twojej przyprawy – odparłem.
Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem, po czym wróciła do przetrząsania szafki. Przyłapałem się na tym, że coraz częściej się jej przyglądam. Była pociągająca. Włosy zawsze nosiła upięte w zgrabny kok, trzymany przez dużą spinkę. Jak reszta naszej czwórki, miała na sobie standardowy kombinezon do działań wewnątrz stacji, który bardzo dobrze podkreślał jej figurę.
– Jak tam twoje oczy, szefie? Wpadniesz dzisiaj na badanie? – Z zamyślenia wyrwał mnie Malcolm.
– Pewnie, wieczorem. Czuję się lepiej, ale dalej nie mogę czytać bez okularów.
– To normalne po pracy w obniżonej grawitacji. Dziwne, że od razu nie pogorszył ci się wzrok, zwykle objawy VIIP pojawiają się szybciej – stwierdził Amerykanin. – Nie ma co się przejmować na zapas. Poza tym, odkąd okulary zasłaniają ci pół buźki wyglądasz dużo lepiej.
– A jak tam twoja łysina Malcolm, ostatnio wyciągnąłem pęk czarnych kłaków z filtra powietrza – odparowałem, wskazując na zakola wyższego ode mnie lekarza.
– Dajcie spokój, zanim się pozagryzacie – wtrąciła Natasha. – Zróbcie sobie kawę i bierzcie się do roboty. Słyszałam, że Holtz wygrzebał z magazynu jakąś nową próbkę do badań, ostatnio nie mógł przestać o niej mówić.
– Tak, dzisiaj mam mu z nią pomóc – odparłem. – A gdzie on się tak właściwie podziewa? Już dawno powinien tu być.
– Siedzi w laboratorium – powiedział Malcolm wychodząc. – Nie zapomnij znowu o tym badaniu, nie mamy już grubszych okularów. Będziemy ci musieli wyciąć denka od słoików.
Przyjaznym gestem pomachałem mu na pożegnanie i wyszedłem do laboratorium z kubkiem czarnej kawy. Ten akt barbarzyństwa był niezrozumiały dla załogi. Brak mleka, czy jakiegokolwiek słodzika w kawie. Stan rzeczy graniczący ze złamaniem przepisów Agencji, która zalecała kawę ze ściśle określoną zawartością sacharozy. Ja jednak lubiłem niestłumiony smak gorzkiego napoju. Przeszedłem sterylnym korytarzem i zza zakrętu, przez uchylone drzwi usłyszałem Niemca, który jak zwykle mówił do siebie.
– Niesłychane. To po prostu niemożliwe – mamrotał, gdy wchodziłem do laboratorium.
– Co jest takiego niemożliwego, Holtz?
– Ten artefakt! Znalazłem go w ładowni podczas katalogowania. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem. – Niemiec ekscytował się coraz bardziej. Mogłem niemal zobaczyć jak podskakuje, niczym dziecko mające rozpakować świąteczny prezent.
Podszedłem do zwisającego na środku laboratorium robotycznego ramienia, które trzymało niewielki przedmiot. Był on nieco mniejszy niż moja pięść i miał na środku niewielki otwór. Z kształtu przypominał grubą rozgwiazdę o trzech, niewielkich, odnóżach i czwartym, wyglądającym jak cylindryczny odwłok. Dziwny artefakt miał żółtobeżowy kolor i czerwone zabarwienia w kilku miejscach.
– Holtz, nie wiem czym się tak ekscytujesz. Nic ciekawego tu nie widzę, ot dziwnie ukształtowana kosmiczna skała jakich przebadaliśmy setki. – Mimo że starałem się zachować powagę, z mojego głosu przebijał sceptycyzm.
Naukowiec jakby nie wyłapał mojego kpiącego tonu i podał mi plik kartek.
– Przeprowadziłem podstawowe badania, ten materiał jest niezwykły. Jest lekki i ma ażurową strukturę. A przy tym bardziej wytrzymały, niż cokolwiek o podobnych parametrach – opowiadał mi z ekscytacją.
Wymieniał kolejne fantastyczne cechy i potencjalne zastosowania. Z każdym jego słowem rozumiałem coraz mniej. Mówił szybko, a jego wzrok przeskakiwał to na mnie, to na artefakt. Po chwili złapałem się na tym, że słucham, jak opowiada mi o jakichś magicznych właściwościach. Czy wspomniał coś o szeptach?
– Chyba wystarczy tej teorii, Holtz – przerwałem mu. Byłem pewny, że znów zaczął opowiadać o jednym ze swoich ulubionych seriali z wczesnego dwudziestego pierwszego wieku. – W czym mam ci dzisiaj pomóc?
– Już cię wdrożę. Muszę przeprowadzić analizę spektroskopową, ale próbka jest za duża i nie zmieści się do maszyny. – Zaczął tłumaczyć już dużo spokojniejszym głosem. – Przygotuję roztwory, a ty w tym czasie pobierz wycinek z artefaktu.
Wszyscy przeszliśmy podobne szkolenia. Holtz był głównym geologiem i to on przeprowadzał badania, ale każdy z nas wiedział, jak pobierać próbki. Założyłem rękawiczki, wziąłem przedmiot i przyjrzałem mu się. Rzeczywiście był lekki. Nawet przez lateks czułem jego porowatą powierzchnię, niezwykle drobną, która gładko przechodziła w niemal wypolerowaną płaszczyznę. Zwróciłem uwagę na czerwone odbarwienia, ale nie zauważyłem zmiany struktury w okolicy wtrącenia.
Przeszedł mnie dreszcz. Zwykła kosmiczna skała wydała mi się nagle niepokojąca. Jeszcze kilka razy obróciłem ją w dłoni nawet na nią nie patrząc, zanim umieściłem ją w uchwycie piły. Gdzieś podświadomie czułem, że ten niezwykły przedmiot nie powinien zostać przecięty, ale szybko odgoniłem od siebie te bezsensowne myśli. Wklepałem w komputer parametry. Zamknąłem plastikową osłonę, przez którą można było obserwować proces cięcia i powiedziałem Holtzowi, że uruchamiam piłę. Gdy wcisnąłem przycisk, diamentowe ostrze powoli dojechało do próbki. Wydawało mi się, że słyszę szept. Holtz stał kilka kroków ode mnie, ale był pochłonięty mieszaniem odczynników. Szepty narastały, wypełniając moją głowę. Ciągle zlewały się w jedno. Im bardziej próbowałem wyłapać chociaż pojedyncze słowa, tym bardziej niezrozumiałym szumem się stawały. Piła wgryzła się w próbkę. Wtedy coś mną szarpnęło. Podłoga uciekła mi spod stóp i nastała ciemność.
– – –
Nie wiedziałem, ile minęło czasu, gdy obudziłem się w mojej kajucie. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę, przez co myśli uporczywie nie dawały się pozbierać. Usiadłem na łóżku. Z pełnym skupieniem próbowałem przypomnieć sobie dziwny sen, który sprawił, że obudziłem się cały spocony. Pamiętałem uczucie trwogi. Takiego bezsilnego przerażenia, kiedy wiesz, że już po tobie, ale śmierć czeka jeszcze z ostatnim ciosem. Czai się gdzieś poza polem widzenia. Rozmasowałem skronie i ostrożnie wstałem z łóżka. Moja klitka dwa na dwa metry zawirowała. Kilka minut zajęło mi złapanie oddechu i dojście do siebie. Dotknąłem skroni i poczułem zaschniętą krew. Pomyślałem, że musiałem uderzyć w stół, gdy zemdlałem. Malcolm powinien sprawdzić, czy nie potrzebuję szwów. Wyszedłem na korytarz i zamarłem: oczy musiały płatać mi figle. Białe ściany pokryte były czerwonymi symbolami. Wstęgi liter wirowały po suficie, kilka schodziło na ziemię i kończyło się pod drzwiami mojego pokoju. Spojrzałem w głąb korytarza. Wiązki kabli wisiały z sufitu, owinięte wokół czegoś na podłodze. Sterta rur i fragmentów materaca formowała szpiczasto zakończony kopczyk, a w samym jego środku płonęła olejna lampka, która utworzyła już smolisty ślad na suficie. Wszystko to było nierealne, jak sen. Podszedłem do skupiska symboli na ścianie. Przedstawiały czarną dziurę i krążące wokół niej potwory. Jeden z nich, przypominający orła, właśnie został przebity włócznią. Dopiero teraz dotarł do mnie smród. Słodki i lepki.
– O, Modiger. Dobrze, że się obudziłeś. Czekaliśmy, aż wstaniesz. – Usłyszałem za plecami głos.
– Natasha, co wy tu do ciężkiej cholery… – Odwróciłem się i głos uwiązł mi w gardle. Kobieta stała w drzwiach mesy, długie włosy lepiły się do kombinezonu, czarno-czerwona maź przesiąkła je na wskroś. Z wymalowanej twarzy szczerzyła do mnie zęby, z których też kapała czerwona ciecz. Poczułem metaliczny zapach i dotarło do mnie, że to krew. Świat zawirował, a mnie znów pochłonęła ciemność.
– – –
Otworzyłem oczy, wyrwany z ciemności jakimś hałasem. Leżałem na podłodze w korytarzu. Przede mną trzy dziwne istoty krzątały się wokół konstrukcji owiniętej w przewody. Jeszcze więcej symboli pokrywało ściany, tylko gdzieniegdzie przezierała jeszcze sterylna biel.
– Malcolm. Co tu się do cholery dzieje – zapytałem, gdy dotarło do mnie na kogo patrzę.
– O! W końcu się zbudziłeś. Musisz nam pomóc – odparł i wskazał dziwną konstrukcję. – Budujemy ołtarz ku czci tego, który przybędzie.
– Co wy robicie! Co to za napisy na ścianach? – zapytałem. Czułem, że nie jestem w stanie przyjąć tego wszystkiego naraz. Głowa nadal pulsowała tępym bólem.
– Oto są psalmy ku czci tego, który przybędzie zza horyzontu. On rozświetli przejście i zabierze nas do świata żywych. – Natasha nadal pokryta była czerwoną mazią. Mówiła spokojnym głosem, jak gdyby tłumaczyła mi to setny raz.
– Powariowaliście! – wrzasnąłem z wyrzutem. – Jaki horyzont? Czy wy jesteście wysmarowani krwią? Do ciężkiej cholery, czyja to krew?
Podszedłem do tej ich kapliczki i w przypływie emocji chciałem wyrwać z niej nogę od krzesła, pokazać kobiecie, że to tylko sterta śmieci. Konstrukcja była centrum tego szaleństwa, które wywołało we mnie strach i obrzydzenie. Jednak zanim się do niej zbliżyłem, Holtz złapał mnie za ramiona i odepchnął na ścianę.
– Zawsze nie zgadzałeś się z nami, nawet jeśli robiliśmy wszystko dla naszego wspólnego dobra. Zbliżasz się do niebezpiecznej granicy, którą wielu bezpowrotnie przekroczyło. – Jego głos odbijał się od pustych ścian i powracał z głębi korytarza, jak w antycznej katedrze. Dopiero teraz zobaczyłem, że na szyi nosi zawieszony na kablu artefakt, który miałem razem z nim zbadać. – Zejdź nam z drogi, albo dołącz do nas.
Odskoczyłem od nich i schowałem się w mesie. Tutaj wszystko pozostało nietknięte. Łapiąc się ostatka normalności, zrobiłem kawę. Usiadłem z nią na podłodze i chłonąc cierpki zapach, zacząłem z całych sił myśleć.
Trzeba powiadomić Agencję. Trzeba jak najszybciej wezwać jakąś pomoc.
Chwilę jeszcze zbierałem się w sobie, w końcu wyszedłem na korytarz i czując ich spojrzenia na plecach, przeszedłem do centralnego komputera obsługującego wiązkę elektronową, do łączności awaryjnej. Wpisałem kod dostępu i roztrzęsionymi dłońmi wypisałem krótki raport. Pojemność wiadomości była bardzo ograniczona, więc zawarłem ją w dwóch zdaniach.
„Załoga popadła w stan głębokiego szaleństwa. Niezwłocznie przyślijcie pomoc medyczną i środki ewakuacji”.
Komputer automatycznie przypiął do wiadomości sygnaturę stacji i naszą aktualną pozycję. Zatwierdziłem wiadomość i na kilka sekund na stacji zapanowała całkowita ciemność. Tylko mały, chybotliwy płomyk oświetlał ich straszne twarze. Pobór energii był ogromny, ale po chwili, gdy wiadomość została wysłana, panele solarne wypełniły braki w mocy. To była jedyna szansa. Na moment przed zgaśnięciem komputera zobaczyłem długą listę historii wysłanych sygnałów. Pomyślałem, że to musiał być błąd przeciążonego systemu. Przecież kondensatory radonowe ładuje się przez rok.
– Nie pokładaj nadziei w złudnej technologii, Modigerze. Albowiem ona doprowadziła nas na skraj upadku. To od niej wybawi nas nadejście tego, który pokona horyzont. – Holtz prawił szaleńcze słowa jak rasowy pastor.
Pozostało mi tylko czekać, aż wiadomość dotrze do Agencji. Za kilka tygodni powinno być po wszystkim. Tymczasem muszę na nich uważać, ludzie w takim stanie są zdolni do wszystkiego.
Pierwszy dzień spędziłem w moim pokoju próbując przyswoić całą tą sytuację. Z korytarza ciągle dochodziły mnie kazania Holtza, który mówił o tym, jak rychłe jest zbawienie i jak wielka będzie jego potęga. Miałem ciarki słysząc, z jaką pewnością to mówi. Drugiego dnia ciekawość mnie pokonała. Usiadłem na korytarzu, oparty o drzwi własnej kajuty i obserwowałem troje szaleńców.
– Dołącz do nas. Zbuduj z nami wielki ołtarz – namawiał mnie Malcolm.
Znosili do korytarza coraz to nowe części maszyn, narzędzi, a nawet nielicznych mebli znajdujących się na stacji. Bałem się pytać skąd je wyciągają. Z dnia na dzień ich budowla rosła. Ilekroć próbowałem do niej podejść lub dotknąć symboli na ścianie, krzyczeli na mnie, łapali za ręce. Byłem sam. Co rano Natasha uroczyście uzupełniała paliwo w lampce, której dym gryzł mnie w oczy, zdaje się, że palili tam jakimś organicznym smarem maszynowym. Dotarło do mnie, że musieli wyłączyć system przeciwpożarowy. Jednak po ostatniej konfrontacji z Holtzem bałem się wchodzić im w drogę.
Zauważyłem, że nie piją już kawy, co świadczyło, że postradali zmysły do reszty. Zawsze, niemal religijnie przestrzegali tej jednej zasady, nawet jeśli zdarzało im się naginać inne. Codziennie siadałem pod drzwiami z kubkiem kawy i patrzyłem jak ołtarz rośnie. Do późnego wieczora pokrywali ściany nowymi malunkami. Co noc słyszałem jak śpiewają. Pomoc nie przybywała przez długie tygodnie i wykluczenie zaczęło mi poważnie doskwierać. W końcu i ja do nich dołączyłem.
Sam przyszedłem do Natashy. Kobieta bez chwili zawahania sięgnęła po nóż i rozcięła sobie kciuk. Naznaczyła moje czoło krwawą kropką, symbolem czarnej dziury. Przez pierwsze dni nie wierzyłem. Ochoczo uczestniczyłem w ich obrzędach, żeby tylko poczuć, że znów jestem wśród swoich. Nie chciałem budować z nimi ołtarza, ale zgodziłem się śpiewać z nimi ich pieśni, malowałem ściany. Kolejne pomieszczenia zamieniały się w kaplice wypełnione scenami z Jego przybycia. Dni zaczęły zlewać się w jedno.
– Oto nadchodzi dzień, kiedy jego długo zwiastowane przybycie się ziści – rzekł kapłan Holtz, któregoś wieczora. – Oto nadejdzie dzień naszego zbawienia.
– Kiedy, o wielki mistrzu – zapytałem, a pozostali przytaknęli, jakby dołączali do mojego zniecierpliwienia.
– Za pięć dni horyzont pęknie, jego przybycie przesłoni gwiazdy, głos jego pieśni odbije się echem od pustki kosmosu. Jutro zaczniemy przygotowanie Daru. – Kapłan Holtz długo opowiadał. W końcu zaczęliśmy śpiewać. Gdy złapaliśmy się za ręce, poczułem, że to znów jest moja załoga. Poczułem, że są ze mną, jak ja jestem z nimi.
– – –
Dar budowaliśmy w śluzie. Malcolm po naradzie z kapłanem kierował naszymi pracami. Znosiliśmy wszystko co chciał, a on łączył to według świętego planu. Rozebraliśmy ekspres do kawy, aby jego części uświetniły nasz Dar. Wraz z Natashą naznaczyłem go świętymi symbolami. Malcolm przynosił z ładowni święty atrament, barwy szkarłatu, który utworzył obraz Jego nadejścia oraz nakreślił naszą wdzięczność. Pracowałem w pocie czoła, wiedząc, że wybawienie jest bliskie.
– Zbierzcie się przy ołtarzu. To czas, aby po raz ostatni wezwać jego przybycie. – Kapłan Holtz zebrał nas wszystkich i rzekł tak: – Jego oblicze jest wielkie, większe niż nasze wyobrażenie. Jego czystość jest nieskończona. W przededniu jego przybycia i my okażmy naszą czystość i godność.
Po tych słowach zdjął kombinezon i obnażył przed nami ciało. Poszliśmy w jego ślady. Gdy nadeszła kolej Natashy, zobaczyłem na jej ciele wyryty obraz Tego Który Nadejdzie. Odwróciłem wzrok. Wiedziałem, że nie jestem godny tego widoku. Odśpiewaliśmy ostatnią pieśń. Udaliśmy się na spoczynek, odzyskać siły przed wyczekiwanym dniem. Tej nocy kapłan posiadł Natashę, w imię Tego Który Nadejdzie.
O świcie kapłan Holtz zapukał do mych drzwi.
– Modigerze. Czystość twojej myśli nie uszła niezauważona. Jego święty plan uwzględnił ciebie. Spotka cię zaszczyt uświetnienia Daru.
I tak ze śpiewem na ustach przywdziałem kombinezon. Natasha podała mi rękawice. Raz jeszcze spojrzałem na twarze moich towarzyszy podróży. Były spokojne. Podniosły nastrój wybrzmiał echem umilkłych pieśni. Kapłan pobłogosławił moją podróż. Krótkim korytarzem przeszedłem do śluzy. Odprowadzali mnie. Z osłon wentylacji zdawały się wypływać dziękczynne pieśni, chwalące ten dzień. Dotarłem do Daru i spojrzałem na niego przez żółte szkło wizjera. Był piękny, idealny. Spojrzałem przez niewielkie okienko śluzy, jedyne na stacji i zobaczyłem światło. Tam, gdzie nie powinno go być. Niczym młot spadł na mnie ciężar tej chwili. Z prędkością komety dotarł do mnie straszny fakt. Tego Który Przybędzie nie ma, jest tylko wybawienie.
– Kapłanie Holtz, spójrz przez okno. Jesteśmy uratowani! – wykrzyknąłem.
– Tak, mój chłopcze – odparł. – Za sprawą naszego zbawcy będziemy uratowani. Za sprawą Daru On będzie szczęśliwy. Zaprawdę godny jest to Dar.
– To nie tak! Nie ma żadnego Jego! – wykrzyknąłem zalewany falą euforii. – Nasze wybawienie jest o tutaj, nie za żadnym horyzontem. Jeszcze kilka godzin i będzie po wszystkim!
– Modiger, uspokój się – powiedział Malcolm i postąpił krok w moją stronę. – Mówisz do kapłana, a jego słowo jest święte.
– Zostałeś naznaczony – dodała Natasha, przysuwając się bliżej. – Oto świetny będzie Dar z twoim czystym sercem i umysłem. Nie kalaj tak wielkiej chwili swym bluźnierstwem.
Zalała mnie fala emocji. Ratunek był tak blisko. Nadchodziła pomoc, a ci szaleńcy chcieli wypchnąć mnie ze śluzy. Krzyczałem, gdy mnie złapali. Walczyłem, ale ciężki skafander tłumił każdy mój ruch. W końcu Malcolm pchnął mnie na Dar. Nim udało mi się wstać, przywiązał do niego moją nogę. Drzwi śluzy zamknęły się i znów zostałem sam. Zabłysło czerwone światło i usłyszałem świst powietrza uciekającego w próżnię.
– – –
Dryfuję, oddalając się od jedynego domu w tej mrocznej pustce. Teraz widzę zepsucie, jakim się pokrył. Połowa paneli solarnych jest zniszczona. Cudem ocalałe poszycie nosi ślady wielu uderzeń. Dookoła stacji unoszą się martwe drony, które od lat jej nie naprawiają. Powoli obracam się niesiony bezwładnością. Skafander jest spuchnięty od powietrza. Bez zbiorników i aparatury regulującej jestem jak balon, któremu powoli kończy się tlen. Po chwili w polu widzenia pojawia się herold naszej zguby. Pierścień skokowy. Zniszczony kolos też powoli się obraca. Ogromna kometa przeleciała przez jego łuki i na zawsze odcięła go od łańcucha, który niczym neurony w mózgu łączy znany ludzkości świat w pulsującą tkankę. Nasza stacja, zawieszona na rubieżach wszechświata, stała się nieznana. Nie pamiętam kiedy to się stało. Dziesięć, może dwadzieścia lat temu. Dla mojego umysłu, zamkniętego w ciasnej stacji, były to czasy zamierzchłe. Już nie pamiętam imion całej załogi która widziała jak kometa przynosi naszą śmierć. Ile lat musiało upłynąć nim kosa śmierci, od tak dawna wisząca nad moją głową, w końcu spadła. Szyba wizjera zaczyna parować. Pozbawiony elektroniki oddaję ciepło kosmicznej pustce. Obracam się dalej i widzę parę gigantów zaklętych w niekończącym się spektaklu. Gwiazda i czarna dziura, poruszające się w układzie podwójnym. Złoty warkocz, wyrwany z objęć gazowego giganta, wylatuje na spotkanie mroku. Przez stulecia blask gwiazdy zblednie, aż w końcu zniknie pod horyzontem zdarzeń. Na tle najczarniejszej ciemności widzę błękitne światło, które pulsuje regularnym kodem Morse’a. Światło nadziei. Nie dla mnie, lecz dla moich towarzyszy. Oto ich Bóg. Ten Który Nadejdzie, z logiem Zjednoczonej Agencji na kadłubie. Oto wystrzelił z horyzontu zdarzeń okręt ratunkowy, który odpowiedział zapewne na moje pierwsze wezwanie. Czuję żal. W jałowym powietrzu skończył się tlen. Ciemność spotkała mnie spokojnego.
Hej Hakoręki!
Przeczytałem opowiadanie i generalnie mi się podobało, od pewnego momentu się naprawdę wciągnąłem, poniżej kilka subiektywnych uwag:
Nie wiedziałem, ile minęło czasu, gdy obudziłem się w mojej kajucie. Ból głowy rozsadzał mi czaszkę, przez co myśli uporczywie nie dawały się pozbierać. Usiadłem na łóżku.
Skoro obudził się w kajucie, to czemu siada na łóżku, a nie na koi? :)
[…] w samym jego środku płonęła olejna lampka […]
Wiem, że to drobiazg, ale mi to trochę zgrzyta – przynajmniej obecnie, na statkach kosmicznych panuje ścisły rygor jeżeli chodzi o materiały palne.
Świat zawirował, a mnie znów pochłonęła ciemność.
– – –
Otworzyłem oczy, wyrwany z ciemności jakimś hałasem.
Leżałem na podłodze w korytarza
u.
Odskoczyłem od nich i schowałem się w mesie. Tutaj wszystko pozostało nietknięte. Łapiąc się ostatka normalności, zrobiłem kawę. Usiadłem z nią na ziemi i chłonąc cierpki zapach, zacząłem z całych sił myśleć.
On to musi jaja na taczce wozić :)
Raz jeszcze spojrzałem na twarze moich towarzyszy podróży. Były spokojne. Podniosły nastrój wybrzmiał, gdy kapłan pobłogosławił moją podróż.
Mam wrażenie, że główny bohater jest tu strasznie bierny, jest trochę jakby pasażerem, obserwatorem, którego wydarzenia na stacji nie dotyczą. Nie pasjonuje go ten artefakt, kiedy budzi się i widzi kapliczkę po prostu rozgląda się dalej, a kiedy ustala, że jego, jak rozumiem, podwładna jest uwalana ludzką krwią – idzie na kawę. Trochę jak dziennikarz patrzący na chłopca pożeranego przez węża, jakby go to nie dotyczyło. Samo działanie mające naprawić sytuację też jest jakby mechaniczne.
Brakuje mi wyjaśnienia kto jest kim – z jednej strony bohater jest przedstawiony jako przełożony Natashy, nawet zwraca się do niej w sposób sugerujący polecenie służbowe, ale z drugiej wcale nie widać tej zależności, a sam bohater, jako osoba zarządzająca, który w pewnym momencie czuje że “to znów jest jego załoga” (jest kapitanem?), zajmuje się czymś, co jest przedstawione jako prosta czynność laboratoryjna, trochę mi to nie gra.
Nie rozumiem też po co powstała ta stacja i czym ma się ona zajmować, może warto by to wyjaśnić? Nie rozumiem też ile tam faktycznie jest postaci, przez dłuższą chwilę myślałem że maksymalnie 3-4, ale w końcówce zastanawiam się, czy nie ma tych osób o wiele więcej.
W świetle końcówki, początek trochę nie ma dla mnie sensu – czego bali się pozostali, jak strach może skraplać się na ścianach? Początek, ogólnie, wydaje mi się w całym opowiadaniu najsłabszy i w sumie nie wiem czemu ma służyć.
Jeżeli dobrze rozumiem, to stacja uległa awarii wiele lat temu, a ludzie powoli pogrążyli się w obłędzie, tak? Ale jeżeli tak, to te dwadzieścia lat, to jest czas akcji opowiadania? Czy opowiadanie dzieje się w końcówce tego czasu? Jeżeli to pierwsze, to nie jest to wcale wspomniane, jeżeli drugie, to nie czuć upływu tego czasu w tekście. Dlaczego wcześniej nikt nie wysłał SOS, czy jego kosmicznego odpowiednika? Bohaterowi przyszło to całkiem łatwo.
Mam wrażenie, że to opowiadanie trochę miało wpisywać się w weird fiction i w takim razie udało Ci się osiągnąć całkiem ciekawy klimat niesamowitości. Ogółem koncepcja jest ciekawa, trochę Lovecraft w kosmosie, nawet oczekiwałem pojawienia się Wielkich Przedwiecznych (Cthulhu fhtagn!) ;)
Na pewno na plus oceniłbym zarówno pomysł, jak i twist, obrócenie całej absurdalnej sytuacji w faktycznie uratowanych rozbitków, chociaż współczuję ekipie ratowniczej, która tę stację znalazła.
Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!
Dzięki BosmanMat za wiele cennych uwag. Do kilku z nich chciałbym się odnieść:
Wiem, że to drobiazg, ale mi to trochę zgrzyta – przynajmniej obecnie, na statkach kosmicznych panuje ścisły rygor jeżeli chodzi o materiały palne.
Celowo jest to jedynie lampka oliwna a nie na przykład ognisko. Olej lub tłuszcz można pozyskać z jedzenia. Również część smarów maszynowych może być palnych. Fakt, że na takiej stacji kosmicznej rygor pożarowy był by bardzo wysoki, jednak myślę że zdolnego piromana nic nie jest w stanie powstrzymać. :)
(jest kapitanem?), zajmuje się czymś, co jest przedstawione jako prosta czynność laboratoryjna, trochę mi to nie gra.
Nie jest na pewno kapitanem Picardem. Wyszedłem z założenia że na misji kosmicznej rąk do pracy jest zawsze za mało a pracy zawsze za dużo. Nie widzę problemu żeby dowódca stacji wykonywał różne prace badawcze.
Dlaczego wcześniej nikt nie wysłał SOS, czy jego kosmicznego odpowiednika? Bohaterowi przyszło to całkiem łatwo.
Sygnały SOS były wysyłane wcześniej. Wielokrotnie przez lata od awarii ale bez skutku.
Na moment przed zgaśnięciem komputera zobaczyłem długą listę historii wysłanych sygnałów. Pomyślałem, że to musiał być błąd przeciążonego systemu. Przecież kondensatory radonowe ładuje się przez rok.
Tutaj starałem się to zawrzeć, choć nie do końca wprost.
Zgadzam się, że lepiej można było przedstawić upływ czasu jak i poszczególnych bohaterów. Starałem się osiągnąć pewną mgiełkę tajemniczości co do losu całej załogi stacji ( pozostała ich opisywana czwórka ). Finalnie mgła przykryła nieco zbyt gęsto wydarzenia które wydarzyły się przed opisywanymi w tekście. Zawiódł warsztat.
Nie widzę problemu żeby dowódca stacji wykonywał różne prace badawcze.
Nie przeszkadzało mi w lekturze, że je wykonuje, a bardziej że nie rozumiałem kim on na tej stacji jest, a to sprzeczny sygnał, chociaż słowo wyjaśnienia mogłoby być tu na miejscu :)
Sygnały SOS były wysyłane wcześniej. Wielokrotnie przez lata od awarii ale bez skutku.
Ja myślałem że kultyści wysyłali bzdurne wiadomości, żeby zapchać łączność xD
Zgadzam się, że lepiej można było przedstawić upływ czasu jak i poszczególnych bohaterów. Starałem się osiągnąć pewną mgiełkę tajemniczości co do losu całej załogi stacji ( pozostała ich opisywana czwórka ). Finalnie mgła przykryła nieco zbyt gęsto wydarzenia które wydarzyły się przed opisywanymi w tekście.
Może wartoby rozrzucić trochę więcej okruszków po drodze.
Poczekaj jeszcze na inne opinie, ja z natury jestem malkontentem ;) ale też nie odbieraj mojego komentarza przesadnie krytycznie – miałeś fajny i ciekawy pomysł, opowiadanie przeczytałem z zainteresowaniem.
Żegnaj! Życzę Ci powodzenia, dokądkolwiek zaniesie Cię los!
Bardzo podobały mi się opisy postępującej destrukcji statku i załogi. I narrator, który zachowywał dystans dokąd mógł. Ponoć potrzeba wspólnoty jest najsilniejszą potrzebą, po tej dotyczącej przeżycia. I u Ciebie to widać.
Zakończenie smutne, ale tego należało się spodziewać.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
W sumie nieźle się czytało. Można mieć jednak pewne zastrzeżenia. Brakuje napięcia, bo to niby taki horror sf miałby być. Począwszy od artefaktu, tu już powinno się pojawić uczucie zagrożenia. niestety, artefaktem okazał się chyba…pumeks, tylko o dziwnym kształcie. Żartuję wprawdzie, ale mogłoby to być coś bardziej niepokojącego. Potem przechodzisz zbyt szybko do owładnięcia przez to coś załogi. Nie ma zaskoczenia ani po prostu czegoś niespodziewanego. Bo sam pomysł do nowych ani odkrywczych nie należy. I zbyt mglista końcówka.
Pierwsze zdanie lepiej by brzmiało:
Z pomocą Malcolma i Natashy udało mi się wcisnąć w skafander.
Skafandra się nie ubiera, bo to już jest swego rodzaju “ubranie”.
Zaczyna się ciekawie : "… ubrałem skafander …". Ciekawe W CO ten skafander ubrał nasz bohater. Bo np. choinkę ubiera się w łańcuchy, bombki itd. A skafander ? A może po prostu włożył skafander ?
"Jak reszta Z naszej czwórki …" – "… Jak reszta naszej czwórki …" ( reszta "z" to np. reszta z pięciu złotych).
W pewien sposób byłam zaintrygowana tym, co działo się na statku, ale jednocześnie żałuję, że nie mam pojęcia, co było przyczyną opisanych wydarzeń, skutkiem czego nie mogę powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
Z pomocą Malcolma i Natashy ubrałem skafander. → W co ubrał skafander???
Skafander można włożyć, można go przywdziać, można ubrać się weń, ale skafandra nie można ubrać.
Proponuję: Z pomocą Malcolma i Natashy włożyłem skafander.
Za ubieranie ubrań grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze!!!
Dziwny artefakt miał żółto beżowy kolor… → Dziwny artefakt miał żółtobeżowy kolor…
…z mojego głosu przebijał sceptycyzm.
Naukowiec jakby nie wyłapał mojego kpiącego tonu i podał mi plik kartek. → Sceptycyzm i kpina to dwa różne pojęcia.
…ale Śmierć czeka jeszcze z ostatnim ciosem. → Dlaczego wielka litera?
…długie włosy lepiły się do jej kombinezonu… → Zbędny zaimek – czy włosy mogły lepić się do cudzego kombinezonu?
…odparł i wskazał na dziwną konstrukcję. → …odparł i wskazał dziwną konstrukcję.
Wskazujemy coś, nie na coś.
Usiadłem z nią na ziemi… → Rzecz dzieje się w pomieszczeniu, więc: Usiadłem z nią na podłodze…
Niezwłocznie przyślijcie pomoc medyczną i środki ewakuacji.” → Niezwłocznie przyślijcie pomoc medyczną i środki ewakuacji”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
…w moim pokoju dochodząc do siebie. Z korytarza ciągle dochodziły… → Nie brzmi to najlepiej.
Drugiego dnia ciekawość zwyciężyła nade mną. → Można zwyciężyć kogoś, nie można zwyciężyć nad kimś.
Proponuję: Drugiego dnia ciekawość zwyciężyła. Lub: Drugiego dnia ciekawość mnie pokonała.
Znosili do korytarza coraz to nowe części. → Części czego?
Zauważyłem, że nie piją już kawy. Co świadczyło, że postradali zmysły do reszty. → A może: Zauważyłem, że nie piją już kawy, co świadczyło, że postradali zmysły do reszty.
…kaplice wypełnione scenami z Jego przybycia. → Dlaczego wielka litera?
…zapytałem, a pozostali przytaknęli mi w mojej niecierpliwości. → Nie bardzo wiem, jak można przytakiwać komuś w jego niecierpliwości.
Po tych słowach zdjął swój kombinezon i obnażył przed nami swoje ciało. → Zbędne zaimki – czy mógł zdjąć cudzy kombinezon i obnażyć kogoś innego?
Kolejno poszliśmy w jego ślady. Gdy nadeszła kolej Natashy… → Nie brzmi to najlepiej.
…przywdziałem mój kombinezon. → Zbędny zaimek.
Podniosły nastrój wybrzmiał… → W jaki sposób nastrój wybrzmiewa?
– Nasze wybawienie jest o tutaj, nie za żadnym horyzontem. → Literówka.
Nadchodziła pomoc, a Ci szaleńcy… → Nadchodziła pomoc, a ci szaleńcy…
…ciężki skafander tłumił każdy mój ruch. → Nie wydaje mi się, aby można tłumić ruchy.
Proponuję: …ciężki skafander ograniczał/ hamował każdy mój ruch.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję wszystkim za pomoc i cenne uwagi. Poprawki już wprowadzone :)
Hej! Przeczytałem opowiadanie I generalnie podobalo mi się podobało. Taki lekki dreszczowiec Sci-Fi okraszony elementami mistyczno-religijnymi. Ładnie udało Ci się zaprezentować stopniowy rozpad załogi.
Jedynie zakończenie mnie lekko rozczarowało. Było lekko kliszowe ;)
– O! W końcu się zbudziłeś. Musisz nam pomóc – odparł i wskazał dziwną konstrukcję. – Budujemy ołtarz ku czci tego, który przybędzie
Aż zapachniało mackami… czuję się prześladowany;)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Witaj.
Opowiadanie przeciętne, szczególnie początek. To musiała być jakaś cywilizacja kawoszy, jak im się kawa nie skończyła przez dwadzieścia lat. Pewnie bardziej niż ratunku oczekiwali na nową dostawę :) Czy to z tego powodu (paniki, że zabraknie im tego napoju) wymyślili wierzenie okultystyczne? No i smutny koniec trochę przygnębia, ale może to z powodu jesieni.
Pozdrawiam.
Feniks 103.
audaces fortuna iuvat
Po przeczytaniu opowiadania czuję, że po pierwsze – chciałbym zobaczyć na własne oczy, jak finalnie wyglądał ten rozpadający się Dar, towarzyszący głównemu bohaterowi w ostatniej wędrówce ku ciemności. Po drugie, mam wrażenie, że doskonale rozumiem odczucia i rozterki Modigera, które spokojnie można by przenieść do wspólczesnych, codziennych realiów ziemskich ;)
Zauważyłem, że nie piją już kawy… – natomiast ten fragment, uderzający w swej oburzającej sprzeczności z obecnymi standardami normalności, nadaje się na miniserial w Netflix :)
OK, jest pomysł na wybuch dziwacznej religii na stacji kosmicznej. I to ciekawe. Jak na mój gust, trochę mało dowiaduję się o świecie – dlaczego ta stacja jest tak odległa od Ziemi, czym właściwie jest ten dziwaczny artefakt. co opętało załogę…
Czy tam mają grawitację? Wspominasz, że jest ograniczona, więc dlaczego bohater w ogóle wypowiada się na temat ciężaru artefaktu? No, bezwładność pewnie można oszacować, ale proste to raczej nie jest. Jak działa lampka oliwna przy niskiej grawitacji? Nie zżera im całego tlenu? W ogóle nie widać tej niskiej grawitacji – piją kawę z kubków, beztrosko próbują pociąć artefakt, nie przejmując się latającymi okruszkami…
Babska logika rządzi!