
Hej
Dziękuję za betę :GREASYSMOOTH, KRAR85, SNDWLKR
Miłej lektury :)
Hej
Dziękuję za betę :GREASYSMOOTH, KRAR85, SNDWLKR
Miłej lektury :)
Przyjaciół najlepiej poznawać w piekle
"Nareszcie deszcz. Można w końcu odetchnąć. Chmury zaciemniły miasto, a woda oczyszcza ulice. Spłukuje do rynsztoka brud, śmieci, gówno i krew, rozlaną z obitych gęb po sobotniej libacji. Chodniki opustoszały, nieliczne samochody rozjeżdżają kałuże…" Rutschig odszedł od okna i wrócił do stołu. Spojrzał na plan starej kamienicy na obrzeżach miasta. Wyciągnął zapalniczkę i podpalił arkusz. Czarne fragmenty odrywały się, z wolna opadając do zlewu, gdy żar trawił papier. Rutschig odkręcił kran. "…to będzie pierwszy z czterech" – pomyślał, obserwując, jak popiół znika w odpływie.
*
Bracia Gross, jak zawsze, nie zadawali pytań. Zjawili się w wyznaczonym czasie i milcząc, palili papierosy. Dobrze, że mogę na nich liczyć. Przerażało mnie ich milczenie i spojrzenia bliźniaczych oczu – chłodne, mokre, rybie. Przysłał ich zakon na moją prośbę, więc wykonają każde polecenie – bez emocji, bez skrupułów. Lecz najpierw…
Podszedłem w akompaniamencie deszczu, bębniącego o parasol. Lewą ręką wyciągnąłem zza koszuli medalion. Bracia, schowani pod wiatą przystanku, wyrzucili niedopałki i rozpięli pomału płaszcze, następnie koszule. Tuż poniżej szyi mieli identyczne tatuaże – cyrkiel zestawiony z węgielnicą i wpisanym pomiędzy nie okiem opatrzności. Choć znaliśmy się, to dopiero teraz byli na moje usługi. Wyższy z bliźniaków podszedł do czarnego mercedesa i przytrzymał mi drzwi pasażera. Wszedłem i usiadłem na tylnim siedzeniu, zostawiając parasol na przystanku. Gdy bracia zajęli miejsca z przodu, zapytałem:
– Macie, o co prosiłem?
Skinęli głowami.
– Jedziemy pod ten adres. – Podałem wizytówkę. Silnik mercedesa zawarczał i ruszyliśmy, przez noc i deszcze, by wykonać naszą powinność.
*
"Puste ulice, ryk silnika, deszcz spływający po szybie kasku i prędkość. Świat staje się rozmazanym tłem, gdy wskazówka na liczniku przekracza trzycyfrową liczbę. Yamaha mknie przez ciemną kloakę miasta, zostawiając za sobą smugi światła reflektorów, noc jest moja". Rutschig przeciął ostatnie skrzyżowanie, nim wypadł na drogę międzymiastową. Wyłączył światła. "Ciemność, pustka, cudowny niebyt. Nie czuję już prędkości, świat wokół zniknął, dłoń puszcza kierownicę i wędruje pod skafander, na pierś. Nic, żadnego bicia, nicość, w którą pragnę się zapaść, a nie mogę".
*
Mercedes sunął przez miasto. Bracia milczeli, paląc, a ja uchyliłem okno. Nie chciałem wrócić po akcji z rakiem. Obserwowałem ulice, ociekające październikowym deszczem. Ciche jak nigdy. Czułem, że będzie ostro, ulica też to wiedziała. Czekała na to, co musiało się wydarzyć dzisiejszej nocy…
*
"Stoi niczym wieża złego, w szczerym polu, za nią las targany wiatrem. Kamienica pośrodku niczego, z oknami zabitymi deskami. Dookoła żywej duszy, nic prócz granatowej nocy, którą rozświetla światło z poddasza, jak latarnia na skraju morza. Cel pierwszego zlecenia, szansa na wieczny odpoczynek". Rutschig zszedł z yamahy, przebiegł przez jezdnię i ruszył polną drogą w stronę ceglanego budynku.
*
Stanęliśmy na poboczu. Bracia wyszli bez słowa. Otwarli mi drzwi i podeszli do bagażnika. Wyszedłem, podnosząc kołnierz płaszcza. Nim dotarłem do nich, z ronda kapelusz, niczym z dziurawej rynny, ściekała strumieniem wody. Stanąłem między braćmi, zaglądając do środka. Mieli tam wszystko, od broni krótkiej, przez długą, po granatnik. A do tego stertę noży oraz maczety. Wyższy z Grossów odpalił papierosa i sięgnął po AK, drugą ręką wkładając trzy magazynki do kieszeni płaszcza. Niższy wybrał shotguna i garść amunicji, obaj zdecydowali się na maczety, które zawiesili na połach płaszczy. Wtedy spojrzeli na mnie. Sięgnąłem po skórzany mieszek i wsadziłem go do kieszeni. Wyciągnąłem colta, sprawdziłem bębenek, zakręciłem nim i zapytałem:
– Mam dziś farta, chłopaki?
Brudny Harry nie zrobił na nich wrażenia, tak jak i kamienica pośrodku szczerego pola.
*
– Wszystko się zgadza, wszystko prócz pogody! – Wolfgang cisnął pucharem o ścianę, zalewając ją absyntem.
Kot uniósł jedną powiekę i spojrzał niedbale na człowieka. Deszcz bębnił o duże okno poddasza, a krople spływały po szybie. Wolfgang stał pod nim, obserwując ciemne niebo.
– To nic – wyszeptał, a następnie zawołał. – To nic!
Kot podniósł drugą powiekę, wyprostował grzbiet, obszedł siedzisko fotela dookoła i ponownie się położył, jednak już nie spuszczając oka z Wolfganga.
– I tak się zgadza, cóż, że nie widzę gwiazd. – Pchnął teleskop, który okręcił się ze zgrzytem na stojaku. – Przecież nie zniknęły, są tam gdzieś za czarnymi chmurzyskami i świecą dla mnie. – Spojrzał w żółte oczy kota. – Świecą dla nas, Mefisto.
Wolfgang przeciągnął kredą po deskach podłogi.
– Znaki, pamiętaj o znakach. – Sięgnął wolną ręką do miski i wygrzebał garść suszonych grzybów. – Gdzie ma być ten? Gdzie on…
Zamilkł, przeżuwając susz. Przebiegł wzrokiem po stole zastawionym składnikami. Obrócił się, zatrzymał spojrzenie na Mefiście, który leżąc na grzbiecie z wywalonym językiem. Kot obserwował pajęczynę, drgającą między stropami poddasza.
– Słyszałaś, kocia mordko? Czy to ty robisz mi psikusy? – zapytał Wolfgang.
Złapał blat stołu i zajrzał. Między nogami tańczyły gwiazdy. Wielkie, czerwone słońce pośrodku, raziło oczy i ogrzewało twarz Wolfganga. Wokół promienistej kuli wirowały planety. Dostrzegł kometę przecinającą Układ Słoneczny, ciągnącą za sobą srebrzysty ogon.
– To nic, Mefisto. – Dźwignął się i roześmiał. – To tylko wszechświat do nas zawitał.
Wolfgang sięgnął po kolejną porcję grzybów i zaczął wertować księgę na drewnianym stojaku. A kot zerkał, ni to znudzony, ni to niedbale, lecz bacznie obserwował jego poczynania.
– Symbole zostały wpisane w okrąg, ingrediencje przygotowane, sztylet… Gdzie położyłem sztylet? – Wolfgang rozejrzał się po podłodze zawalonej pergaminami, księgami i luźno porozrzucanymi kartkami.
– Kufer! – zawołał.
Mefisto zeskoczył z fotela, z kocią precyzją wybierając drogę między kartkami i misternie nakreślonymi kredą liniami, dbając, by łapy dotykały jedynie czystych desek podłogi. Spojrzał w stronę Wolfganga, który to mamrotał, to znów chichotał, w trakcie przeglądania zawartości starego kufra. Mefisto zamrugał i jednym skokiem pokonał długi pergamin blokujący drogę ku bladej łydce. Kot prześlizgnął się grzbietem po piszczelu, obszedł belkę, do której noga była przywiązana i tylko z sobie znanych powodów usiadł na stopie. Spojrzał w przerażone oczy nagiej kobiety, rozciągniętej na przewróconym krzyżu i zamiauczał, wbijając ślepia w błękitne tęczówki. Kobieta szarpała więzy i starała się krzyczeć, lecz sznur przeciągnięty przez jej usta skutecznie blokował wszystkie dźwięki.
– Mam, znalazłem! – zawołał Wolfgang tryumfalnie, podnosząc pofalowane ostrze nad głowę. – Mefisto, daj spokój lady, teraz nie może się z tobą bawić.
Kot przykucnął i jednym skokiem pokonał odległość dzielącą go od barku lady. Zaczepił pazurami o belkę i skórę skrępowanej, wdrapał się na krzyż, raniąc tylnymi łapami kobietę. W końcu usiadł przy jej twarzy.
– Bardzo to ciekawe, moja droga, że Mefisto wyczuwa me myśli nim przyjdą mi do głowy – powiedział Wolfgang, zbliżając się do krzyża, zawieszonego na łańcuchach zwisających spod stropu.
Czarnoksiężnik uniósł drewnianą miskę ze stolika i zapytał:
– Myślisz, że już czas, Mefisto? Brać się do roboty?
Kobieta wzdrygnęła się, a następnie szarpnęła, gdy ostrze przejechało po piersi, rozcinając skórę tuż obok sutka. Wolfgang podstawił naczynie zbierające krew z rany.
– Tak, kicia, też chcę brać udział w zabawie – powiedział Wolfgang, gdy kot zamiauczał.
Lady zamarła z przerażenia, gdy czarnoksiężnik zaczął prześlizgiwać się wzrokiem po jej piersiach, następnie wzdłuż ciała do krocza.
– Szkoda, no nic, czasem trzeba poświęcać piękne rzeczy dla wyższego dobra – powiedział, wzdychając i wrócił do wymalowanego kredą kręgu.
*
Rutschig obszedł kamienicę szerokim łukiem. Czarny kombinezon i kask pozwoliły mu wtopić się w mrok. Stanął na tyłach budynku. "Widzę cię, kreaturo, kołyszącą się na wietrze, niczym krzak, na tle ceglanego siedliszcza – cichego, wydawać by się mogło pustego. Ale ja znam was, czuję waszą obecność i smród ciał. Wynaturzone pomioty, wracajcie w nicość, z której powstaliście". Rutschig, pochylony, podbiegł do chwiejącej się sylwetki o sześciu ramionach, wyciągając po drodze mieszankę Ibin-kush. "Ramiona powykręcane w stawach, o palcach wykrzywionych niczym gałęzie i garb z niewykształconym członkiem. Odejdź w niebyt, z którego przybyłeś". Rutschig jednym pewnym szarpnięciem obrócił stwora i sypnął mu mieszankę w zdeformowaną twarz. Dotychczas ledwie kołysana przez wiatr istota skuliła się gwałtownie, a ramiona zaczęły drgać w makabrycznym tańcu członków. W końcu zastygła. Rutschig nie czekał, załadował kotwiczkę do miotacza i wystrzelił pocisk w stronę dachu. "Trzymaj mocno i nie zawiedź mnie, wierna towarzyszko nocnych eskapad". Chwycił mocno za linę i zaczął się wspinać.
*
Wolfgang wertował księgę, mamrocząc. Nagle zesztywniał. Obrócił się w stronę lady. Lecz nie patrzył na nią, a na kota. Kobieta zerknęła na Mefisto, siedzącego wciąż obok ramienia. Kot przypominał figurkę wyciosaną z hebanu. Wywrócił żółte oczy na drugą stronę, a białka kontrastowały z czarnym futrem.
– Nie, nie, nie! – krzyknął Wolfgang, wbijając ostrze sztyletu w stół.
Sięgnął po turkusowy flakon i ruszył energicznie do drzwi. Kobieta obserwowała, jak rozlewa dymiącą ciecz, znikającą w szczelinach między deskami.
– Obudźcie się, obudźcie! Potępieni! Niech Mefisto was prowadzi, niech będzie waszymi oczami, a wy wykonawcami jego woli!
Kamienicę, przeszył szept, od parteru po strych, a następnie, piętra budynku wypełniło szuranie powłóczonych członków.
*
Szliśmy polną drogą wśród szumu wiatru. Kamienica wyglądała jak rudera. Zabite okna, cała zaciemniona, za wyjątkiem światła na strychu. Gdy dochodziliśmy do wejścia pozbawionego drzwi, z wnętrza wypełzł mutant, o twarzy pokrytej wrzodami, w łachmanach, chwiał się na nieproporcjonalnie krótkich nogach, podpierając ciało o ziemię zbyt długimi ramionami.
– Ja to załatwię – powiedziałem do braci.
Ci stanęli nieco dalej, a ja ruszyłem szybkim krokiem, wyciągając mieszankę Ibin-kush – czarnego piachu zmieszanego z drobinkami srebra, saletrą i ziołami, których nie znałem. Ale wiedziałem, że na tego typu pomioty działa jak złoto. Wyciągnąłem garść i już miałem cisnąć nią w pysk, gdy padłem na ziemię. Wyłożyłem się jak długi. Za kostkę złapała mnie macka, która wypełzła gdzieś z okolicy krocza maszkary i zdołała mnie podejść, prześlizgując się w trawie. Zakląłem szpetnie, gdy pomiot ruszył w moją stronę. Szybko sięgnąłem po colta. Nim zdążyłem go wyciągnąć, zagrał automat AK, przerabiając stwora na kaszankę. Truchło padło na ziemię, dymiąc z otworów po kulach. Macka zadrgała tylko i puściła kostkę. Bracia minęli mnie bez słowa. Widziałem, jak starszy przygryzł zębami papierosa, a z oczu biła mu żądza mordu. Gdy już wstałem, obaj byli w środku. Huk wystrzałów niósł się po okolicy, a w szczelinach między deskami błyskał ogień z luf, rozświetlając noc.
– No to się zaczęła zabawa – powiedziałem, przekraczając próg kamienicy.
*
"Budynek ożył dziesiątkami ramion wyrastającymi z wszelkich szczelin. Macki, powykręcane w stawach ręce, owłosione łapska, o żółtych szponach lub ostrych haczykach wyrastających spod skóry. Wszystkie w ślepej furii, kierowane jedną chęcią – pochwycenia i zamordowania wszelkiego życia. Ale ja nie oddycham, w tej piersi serce już dawno przestało bić. Nie zdołacie zabić umarłego, jestem jak cień w ciemnym zaułku, nie można mnie pochwycić". Rutschig uchylił się przed kolejną ręką, która wystrzeliła na zewnątrz i cisnął do środka kamienicy garść piachu Ibin-kush. W budynku zakotłowało się. Rutschig usłyszał ryk bólu. Sięgnął krawędzi dachu i wdrapał się na szczyt kamienicy. Przebiegł, balansując na luźnych dachówkach, w stronę dużego okna. "Jest na szyi pięknej, medalion w kształcie piramidy z okiem wpisanym w jej szczyt. A oto i bestia, pomarszczona chuda kreatura, oszalała od mrocznych praktyk. Z plugawą księgą i sztyletem, odziana w szkarłatny aksamit. Gotowa, by zatrzeć granice między światami". Rutschig odsunął się, by wziąć rozbieg i w pełnym pędzie skoczył wprost w okno rozświetlone blaskiem świec.
*
Seria z automatu, przy akompaniamencie wystrzałów ze strzelby, dobiegała gdzieś z okolic pierwszego piętra. Pomyślałem, że troje to już tłum i postanowiłem skorzystać z windy. Gdy zamknąłem kratę zabezpieczającą, pociągnąłem za dźwignię. Ku mojemu zaskoczeniu, dźwig zareagował i winda ruszyła. Szybko też zacząłem się zbliżać do piekła, które rozpętali bliźniacy. Przez kratownicę dostrzegłem, jak wyższy z Grossów kopniakiem posłał przez poręcz balustrady stwora o stożkowatej głowie i olbrzymiej kłapiącej szczęce, gdy tymczasem jego brat za pomocą kolby rozgniatał owłosiony pysk innego z lokatorów. Poczułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Nie było jednak czasu, by nacieszyć się tym uczuciem. Odskoczyłem, gdy do kratownicy na drugim piętrze przywarł nagi mutant o owrzodzonej skórze, ociekającej różowym śluzem. Jego olbrzymie oczy, rozstawione w miejscu skroni, szybko mnie namierzyły. Rozwarł paszczę, z której wystrzelił język zakończony kolcem. Odchyliłem głowę w ostatniej chwili. Kolec wbił się w ścianę windy, opryskując mi twarz klejącą śliną. Wymierzyłem colta, ale zamiast nacisnąć spust, tylko się uśmiechnąłem, widząc, jak pomiot rozpaczliwie próbuje uwolnić język, nim winda zniknie na kolejnym piętrze. Gdzieś między wrzaskiem żabowatego a mlaśnięciem, gdy oderwany język upadł na podłogę, przez klapę w suficie wpadł owłosiony stwór, a wraz z nim coś cienkiego i wijącego się jak oszalały węgorz. Nim zrozumiałem, że to ogon mutanta o szczurzym pysku, już był przy mnie. Złapał mnie za nadgarstek prawej dłoni, a drugą łapą za gardło, przyciskając do ściany. Podłużny pysk o żółtych, długich siekaczach kłapnął mi tuż przed nosem. Poczułem odór zgniłego mięsa, gdy rozwarł ponownie szczękę. Rozbiegane, ogarnięte furią ślepia gryzonia świeciły złowieszczo. Ogon chlastał po wnętrzu windy.
– Zeżryj to! – ryknąłem, wyciągając lewą ręką sakwę i wsadziłem mu ją do gardła.
Mutant wytrzeszczył oczy i odskoczył jak oparzony. Padł na kolana, krztusząc się i charcząc. Podszedłem, lewą ręką złapałem wciąż miotający się ogon, przystawiłem colta do paciorkowatego oka i strzeliłem. Głowa eksplodowała, obryzgując wszystko resztkami mózgu i fragmentami czaszki. Do tego kula musiała trafić mieszankę, bo całą kabinę wypełnił czarno-srebrny pył. Winda zaskrzypiała, następnie zadrżała. Pchnąłem dźwignię, słysząc, jak dźwig bezskutecznie próbuje ciągnąć stalowa linę. Rozsunąłem kratownicę i wyszedłem na ostatnim piętrze. Kobiecy wrzask przypomniał mi, że to nie czas na szukanie chusteczki. Ruszyłem korytarzem do schodów prowadzących na strych.
*
Wolfgang zachichotał, słysząc jak kamienica ożywa.
– Co ja to miałem w planach? – powiedział, odrzucając w kąt pusty flakon. – A tak, rytualny mord.
Uradowany, podszedł do stołu, podnosząc naczynie z krwią i sztylet.
– Obawiam się, pani, że będę potrzebował nieco więcej twojego szkarłatnego płynu. – Wolfgang potrząsnął naczyniem, robiąc zmartwioną minę. – Ale obiecuję, że będę delikatny, na tyle, na ile może być delikatne otwieranie żył.
Kobieta wytrzeszczyła oczy na chudego starca o kruczoczarnych włosach.
Okno w dachu eksplodowało. Szkło posypało się na podłogę, a wraz z nim do pomieszczenia wpadła postać, ubrana w czarny skórzany skafander i motocyklowy kask.
– A to co znowu za czort? – warknął Wolfgang, obracając się gwałtownie.
Rutschig stał na szeroko rozstawionych nogach, w strugach deszczu wdzierających się na poddasze przez rozbite okno.
Wolfgang zmrużył oczy, spoglądając w ciemną szybę kasku, w końcu syknął:
– Widzę, kim jesteś.
Odrzucił miskę z krwią, która chlusnęła na wymalowany kredą krąg. Rutschig skoczył na maga, z zaciśniętymi pięściami.
Nie zdążył. Wolfgang uniósł sztylet, lewą dłoń wyciągnął w stronę napastnika i wrzasnął dziko. Rutschig zawisł w skoku pół metra nad ziemią, z ręką przygotowaną do zadania ciosu. Wolfgang wykrzyczał kolejne zaklęcie, a palce maga zaczęły poruszać się niczym wijące robaki. Rutschig zawył przeraźliwie, gdy jego stawy wygięły się nienaturalnie. Trzask łamanych członków wypełnił poddasze. Tułów włamywacza skręcił się o sto osiemdziesiąt stopni, a następnie złamał na pół. Wolfgang wykonał gest i makabrycznie powykręcane ciało poleciało na ścianę, po której opadło na podłogę. Mag odwrócił się ku lady, bladej jak kreda, z rogówek czarnoksiężnika ściekały po policzkach dwie czerwone krople krwi.
– Obawiam się, że teraz nie mam już czasu na uprzejmości – powiedział wyczerpany, odcinając kobietę od krzyża.
Złapał za długie blond włosy i brutalnie szarpnął zesztywniałą lady. Kobieta wrzasnęła, wleczona po podłodze. Wolfgang zatrzymał się przy kręgu. Podciągnął głowę kobiety i przystawił do gardła sztylet. Wtedy drzwi na poddasze otworzyły się z hukiem.
*
Praca w policji nauczyła mnie, jak efektownie wchodzić do pomieszczeń. Wpadłem na poddasze niemal z framugą. Wolfgang i lady wrzasnęli niemal równocześnie na mój widok.
– Musicie mi wybaczyć ten wygląd, ale zapomniałem zabrać ubranie na zmianę – powiedziałem, jednocześnie odklejając z czoła fragment czaszki szczurowatego mutanta.
– Gdy tylko usłyszałem strzały, wiedziałem, że to ty, White – wysyczał czarnoksiężnik. – I co teraz zrobisz, glino?
– Na początek zabiję ci kota – powiedziałem i posłałem kulę Mefisto, zdejmując go z krzyża.
– Nieee! – zaryczał Wolfgang, ale nie puścił dziewczyny.
Przeceniłem jego miłość do futrzaka. A to był mój jedyny plan. Strzały i wycie mutantów momentalnie ustały. A po chwili usłyszałem odgłosy biegnących po schodach Grossów. Musiałem coś szybko wymyślić, nim bracia wpadną na poddasze i rozstrzelają szalonego czarnoksiężnika wraz z kobietą.
– Łajdaku, spójrz – zawarczał mag, rozcinając przegub lady.
Krew z ręki szybko zaczęła ściekać do kręgu, w którym powietrze już zaczęło drgać, a symbole uwypukliły się na podłodze.
– Jeśli otworzysz bramę… – nie dokończyłem, bo dostrzegłem, że powykręcane zwłoki w czarnym skafandrze, leżące pod ścianą za plecami Wolfganga, zaczęły się poruszać.
*
"Ból nigdy nie mija. Pokochałem go, mój ostatni przejaw człowieczeństwa. Cierpienie, jedyny przyjacielu, jak dobrze cię poczuć. Jak dobrze jest czuć przynajmniej tyle". Rutschig pomału, ale systematycznie zaczął rozplątywać ciało, z makabrycznego węzła. Prostując członek za członkiem, dźwignął się, nim jeszcze zdążył przekręcić złamany kręgosłup.
*
Wolfgang wybuchnął histerycznym śmiechem. Jego podniecenie sięgało zenitu, gdy patrzył na lejącą się na okrąg krew. Podłoga pękła, a z wyrwy buchnęło turkusowe światło. Widziałem coś w tym promieniu. Czekające cierpliwie, by znaleźć drogę do naszego świata. Żałowałem teraz, że w windzie zużyłem cały Ibin-kush, który być może przydałby się do powstrzymania rytuału. Miałem tylko nadzieję, że cokolwiek steruję powykręcanymi zwłokami zmierzającymi w stronę Wolfganga, nie jest po jego stronie.
– I co teraz, glino? Co zrobisz? – zaryczał Wolfgang.
– Lepiej spójrz za siebie, paskudo – powiedziałem, uśmiechając się do czarnoksiężnika.
Wolfgang zrobił minę, jakby właśnie wdepnął gołą stopą w gówno. Spojrzał za siebie w chwili, gdy tułów motocyklisty okręcił się na miednicy, w końcu nadając jego ciału ludzki wygląd. Mag zapiszczał jak gryzoń i z przerażeniem dostrzegłem ruch ostrza. Skóra na szyi już nieprzytomnej lady puściła krew. Motocyklista jednak był szybszy. Władował w twarz Wolfganga garść proszku Ibin-kush. Czarnoksiężnik zawył, upuścił sztylet i złapał się oburącz za twarz. Wystrzeliłem, pocisk przeszył turkusowe światło, następnie dłonie Wolfganga i wyleciał z tyłu jego czaszki. Czarnoksiężnik zwalił się na ziemię, a ja wymierzyłem w motocyklistę, pochylonego nad lady.
– Nie waż się! – warknąłem.
– To za medalion – powiedział, unosząc mieszek z piaskiem.
A jego metaliczny głos sprawił, że wszystkie włosy stanęły mi na ciele. Bo nie wydobywał się z kasku, lecz gdzieś z głębi ciała motocyklisty. Wyrwa w kręgu rosła. A ja już zaczynałem rozpoznawać wijące się kształty w turkusowym słupie światła.
– Zgoda! – krzyknąłem.
Motocyklista zerwał medalion z szyi lady i rzucił mi pod nogi Ibin-kush. Obrócił się i podbiegł do okna w dachu. Wtedy wystrzeliłem cztery razy, wszystkie kule trafiły między łopatki. Motocyklista zerknął na mnie, choć nie widziałem jego twarzy, miałem wrażenie, że patrzy z wyrzutem i rozczarowaniem.
– Wybacz, ale musiałem spróbować – powiedziałem, chowając rewolwer.
Złapałem Ibin-kush i rozsypałem po kręgu. W jednej chwili światło zgasło, a z wyrwy wystrzeliły płomienie. Odskoczyłem w ostatniej chwili. I przypomniałem sobie o lady. Odsłaniając twarz przed słupem ognia, liżącym już strop, dopadłem do kobiety. Odciągnąłem ją, a następnie płaszczem ugasiłem płonące włosy. Spojrzałem z przerażeniem na poparzone ciało i sprawdziłem puls. Gdy tylko pod palcami poczułem pierwsze bicie serca, owinąłem ją płaszczem i ruszyłem przez płonące papiery i pergamin do wyjścia. Przy schodach czekali już bracia z dymiącymi lufami karabinów. Obejrzałem się przez ramię, ale przez płomienie już nie dojrzałem motocyklisty.
*
"Jeszcze tylko jedno westchnienie bólu, gdy swobodnie opadające z dachu ciało uderzy o…". Rutschig wstał ostrożnie, wyciągając resztę trawy, która wbiła się w przyłbicę kasku, gdy uderzył o ziemię. "Płomienie liżą niebo, ale tego typu ognia nie zdoła ugasić nawet największa ulewa. Płoń, przybytku zła, niech strawi cię płomień, a zgliszcza przepadną w odmętach czasu. A teraz do zamku oddać jeden z czterech". Rutschig pobiegł w stronę yamahy, znikając w mrokach nocy.
*
Kazałem jechać bliźniakom prosto do zamku, trzymając lady przez całą podróż na kolanach. Wpatrując się w poparzoną głowę i twarz, wiedziałem, że zwykła medycyna w jej przypadku już nie pomoże. Czułem, jak ogarnia mnie wściekłość, bo wciąż widziałem na zwęglonej skórze ślad po zerwanym łańcuszku. Kimkolwiek był motocyklista, oszukał mnie – wiedział, co się stanie, gdy Ibin-kush przerwie rytuał. Wykorzystał na własną korzyść moje braki w magicznych praktykach. Nie dbając o nasz los, o lady, która będzie musiała zapłacić wysoką cenę za oswobodzenie z rąk Wolfganga. Ale byłem też wściekły na siebie, bo zawierzyłem wynaturzonej poczwarze, a takim jak on nie można ufać. Takich jak on należy likwidować.
*
„Ależ jestem bezbronny w obliczu tego starca. Roztrzęsiony na wózku, trzymający się życia tylko dzięki aparaturze z tlenem, a jednak jestem bezradny przy tej próchniejącej, sadystycznej maszkarze".
– Dziękuję ci, Rutschig, oto jeden z czterech. Na dobry początek. – Starzec był ledwie słyszalny przez maskę doprowadzającą mu tlen. – Nie zapominaj, że do chwili, gdy przyniesiesz kolejne fanty, jesteś na usługach zakonu.
– Nie zapominam – głos Rutschiga wydobył się gdzieś z wnętrza skafandra.
– Czyżby? Lady będzie żyła, ale mogę cię zapewnić, że do końca życia nie zapomni ci twojego wkładu w jej nowy wygląd. I ja również, a teraz precz mi z oczu.
Rutschig spojrzał ostatni raz na szklaną kulę stojącą w gablocie za starcem, nim wyszedł z gabinetu. "W końcu cię odzyskam, bym mógł wreszcie odejść w spokoju".
*
Rozstałem się z braćmi Gross przy zamku, zaraz jak służba odebrała lady. Chwilę później siedziałem już przed gabinetem staruszka, zastanawiając się, czy zbiorę pochwały za uratowanie damy, a może James Frost wyśle mnie na jakąś podłą misję w ramach pokuty. Drzwi otwarły się i z gabinetu wyszedł motocyklista. Nie powiem, żeby mnie to jakoś strasznie zdziwiło. Lady Germin od dawna odmawiała jakiejkolwiek współpracy z nową głową zakonu, a staruszek nalegał na jej usługi oraz medalion. Cholerny staruch nie tyle chciał pomóc zasłużonej członkini, zasłaniając się kodeksem, co odzyskać artefakt. Wstałem, wbijając wzrok w popękaną szybę przyłbicy kasku. Minął mnie jak powietrze, wtedy znów usłyszałem ten zimny metaliczny dźwięk.
– Wisisz mi trzysta funtów za kurtkę – powiedział.
A ja mimo woli uśmiechnąłem się patrząc w cztery otwory po kulach.
– Panie White, zapraszam.
Usłyszałem i wszedłem do gabinetu.
*
– Jim, znalazłem zwłoki.
– Świetnie, pewnie bezdomny, teraz będzie trzeba wzywać koronera. – Drugi z strażaków westchnął ciężko.
– Cholera, a obstawiłem dzisiejszy mecz.
– Nie tylko ty.
Niedaleko od nich sterta zgliszczy drgnęła raz, a za chwilę kolejny. Krążący wokół pogorzeliska strażacy i policjanci nie zwrócili uwagi w zamieszaniu, jak połówka cegły zsunęła się, a czarny kształt wyszedł z popiołów. Kot wstrząsnął poparzonym ciałem, zrzucając sadzę z resztek opalonego futra. Rozejrzał się jednym okiem, za nic mając sobie, wielką dziurę w piersi, przez którą przelatywały słoneczne promienie. Mefisto pokuśtykał ostrożnie w stronę pobliskiego lasu w poszukiwaniu spokojnego miejsca do regeneracji okaleczonego ciała.
Błękitne dziecko
Siedziałem w pubie u Joya. Popijałem wódkę z lodem i bawiłem się szklaną kulą. Turlając ją po blacie, spoglądałem na wirującą wewnątrz duszę. Starzec nie tylko pochwalił mnie za ostatnią akcję z lady, ale i powierzył znalezienie błękitnego dziecka. Za co miałem dostać awans. A ten był mi potrzebny jak świni koryto. Miałem dość czynszówki i uganiania się za czarnoksiężnikami bez licencji. Potrzebowałem odetchnąć od ulicy. Zasiąść za biurkiem i żyć spokojnie w jakiejś przyjemnej dzielnicy aż do pierwszego zawału. Pojawiły się dwa problemy: pierwszy to gdzie szukać haitańskich artefaktów. A drugi, że miałem zabrać do pomocy Rutschiga. Nie podobało mi się to, już wolałem braci Gross o rybich spojrzeniach. Na pocieszenie dostałem duszę Rutschiga, zaklętą w szklanej kuli. Nie przeczę, że po ostatnim naszym spotkaniu perspektywa trzymania w ręku życia tego chodzącego trupa była dość sympatyczna. Dodatkowo kula w dowolnej chwili mogła sprowadzić drania do mnie. Wystarczyło wymówić jego imię. Wygodne, pomyślę o tym, gdy będę w mieszkaniu. W końcu kiedyś, ktoś musi pozmywać piętrzące się gary.
– Jeszcze jeden? – zapytał barman, o twarzy przedsiębiorcy pogrzebowego.
– Nie, dzięki. Muszę jeszcze coś dzisiaj załatwić – powiedziałem, łapiąc kulę tuż przy skraju blatu.
*
"Gończy pies masonerii, Ebenezer White. Łowca czarowników i tropiciel magicznych praktyk. Dzika bestia, gotowa rozerwać każdego, kto nie mieści się w ramach jego porządku świata. Więc oddanie mnie na usługi tego kata ma być pokutą za lady Germin. Niech i tak będzie, starcze". Rutschig obserwował, jak White wchodzi do smarta. Silnik yamahy zawarczał, motor wymieszał się w uliczny ruch.
*
– Loa są kapryśne i nie lubią, gdy wzywa się je dla byle zachcianek. – Jan "Czarna Dłoń" Volage uniósł ręce w bezradnym geście, wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w obfity biust dziewczyny.
– Panie Volage, ja go kocham – nie dawała się spławić korpulentna Murzynka.
Energicznie gestykulując, wprawiała w ruch obiekty zainteresowania Jana.
– Ale on kocha inną – skwitował, uśmiechając się szaman.
– Niech loa sprawi, by wyłysiała lub zakochała się w innym. Wszystko mi jedno, byleby nie odebrała mi nadziei, że Wiktor jeszcze kiedyś może być mój.
– O dużo prosisz, ale mogę spróbować zwrócić się do Erzulie. Lecz ceną miłości jest akt cielesny. Obawiam się, że będzie niezbędny, by zwrócić uwagę loa – powiedział to niemal niedbale.
– Akt cielesny? – zapytała, wydymając pulchne usta.
– Tak, nic tak i nie przyciąga uwagi Erzulie jak splecione ze sobą ciała, jęki rozkoszy, siła orgazmu.
– Orgazmu? – Dziewczyna zamrugała, powoli pojmując, co Czarna Dłoń stara się jej przekazać.
Wzięła się pod boki i zmierzyła wzrokiem chudego szamana, łysego jak kolano, szczerzącego się do niej bezczelnie.
– Chyba do reszty zwariowałeś czarnuchu, jeśli myślisz, że pójdę z tobą do łóżka. – Wycelowała palec w jego obwieszoną medalionami pierś.
– No, cóż… – Jan wzruszył ramionami.
– A może jest jakaś inna, mniej wymagająca ofiara? – zapytała zrezygnowana.
– To twój dar dla Erzulie. Loa przyjmie go i zadecyduje o wartości złożonej ofiary. – Jan nachylił się przez ladę, już nawet nie udając, że interesuje go cokolwiek innego prócz biustu klientki.
*
Obserwowałem przez witrynę, jak Jan urabia klientkę, do chwili gdy zniknęli na zapleczu. Uchyliłem drzwi, przytrzymując dzwoneczek nad nimi, by nie rozpraszał uwagi Czarnej Dłoni i wszedłem do środka. Sklepik był nieduży i zagracony. Wszędzie stały wieszaki pełne medalionów. Za ladą wisiały półki ze słoikami. Tu i ówdzie leżała jakaś podrzędna księga i kilka pękatych, glinianych naczyń na blacie. Poszperałem nieco w asortymencie, naprędce dobierając składniki. Całość mieszanki wsypałem do woreczka strunowego, które Jan trzymał w szufladzie. Przez cały ten czas towarzyszyły mi westchnienia Czarnej Dłoni, okraszone instrukcjami: "Tak dobrze, szybciej, uważaj". W końcu, znudzony tym wszystkim – ochami i echami, wszedłem za czerwono-zielony koc. Gruba Murzynka wstała z kolan tak gwałtownie, jakby zobaczyła samego ojca. Jan, z opuszczonymi gaciami, chciał zrobić krok w tył i upadł na jedną z drewnianych klatek z czarnym kogutem. Na zapleczu śmierdziało kurzymi odchodami i wszędzie walały się pióra.
– Ty schowaj cycki i wynocha – warknąłem. – A ty wciągaj gacie.
– White, nie możesz tak tu wpadać – skarżył się Jan, dopinając pasek.
– Nie? A kto mi zabroni? – zapytałem, zawieszając oko na dziewczynie, która mijając mnie wciąż bezskutecznie próbowała schować piersi za dekolt.
– Mam protekcję zakonu – wybełkotał Jan.
– A ja mam sprawę, nie wstawaj.
Patrzyłem, jak siada na skrzyni obok koguta. Otwarłem strunowy woreczek i rozsypałem w powietrzu mieszankę.
– Ja…
– Zamknij się – przerwałem mu, obserwując, jak drobiny opadają, przyciągane przez umagicznione przedmioty. Większość mieszanki przylgnęła do niewielkiego kuferka. Podszedłem i oparłem na nim nogę. Westchnąłem ciężko.
– Z tego, co wiem, zakon zakazuje handlu artefaktami. Złamanie zakazu równa się cofnięciu licencji, a cofnięcie licencji uprawnia mnie do działania.
– Czego chcesz?
– Jesteś jedynym Hounganem, jakiego znam, a tak się składa, że szukam fantu z twojej dziedziny.
Obserwowałem, jak grdyka kapłana chodzi w tę i z powrotem, aż przełknął ślinę i zapytał:
– Jakiego?
– Cieszę się, że jesteś dociekliwy. Błękitnego dziecka.
Volage pobladł, a ja już wiedziałem, że wie o czym mówię.
– Prosta piłka Jan, albo ładnie mi wszystko opowiesz o tym artefakcie, a ja zapomnę o kuferku, albo będę cię tłukł tak długo, aż ostatni loa nie wyfrunie z twojego czarnego dupska.
Volage wykonał gest, mamrocząc coś pod nosem. Wyciągnąłem colta i wymierzyłem w twarz kapłana.
– Nie strzelaj, zwariowałeś do reszty, White?
– Co to za inkantacja? – warknąłem.
– To po francusku – jęknął Jan, zasłaniając się rękoma.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że się przeżegnał. W moim fachu jednak trzeba być ostrożnym, a te wszystkie rytuały i symbole zwyczajnie już mi się mieszają. A francuskiego nie znam.
– To przestań wymachiwać łapami i gadaj.
– White, nie tu, nie w miejscu, gdzie słuchają Guédé, gdyby donieśli Samedi… White, proszę.
Popatrzyłem chwilę na niego i pomyślałem, że czemu by nie zaufać tej gnidzie.
– Dobra, czego ci potrzeba, żeby Baron cię nie usłyszał?
– Czasu.
– Masz go, powiedzmy do… A niech będzie dramatycznie, do północy?
– Dziękuję ci, White.
– Nie ma sprawy, już taki ze mnie miły gość. – Wychodząc, rzuciłem dla formalności przez ramię. – Chyba nie muszę wspominać, że jeśli dasz nogę, to będziesz skończony.
Czarna Dłoń nie odpowiedział, nie musiał, obaj wiedzieliśmy, że sklepik jest całym jego życiem.
*
Jan "Czarna Dłoń" Volage zamknął sklep wcześniej. Spuścił rolety, zasłaniając witrynę. Zapalił świece i zaczął kreślić kredą na podłodze veve Papy Legby.
*
Powinienem się wyspać, najlepiej przed telewizorem, ale wróciłem do Joya. Jak zawsze, gdy siedzący we mnie pies, nie dawał mi spokoju. Zamówiłem to, co zwykle, użalając się nad sobą.
*
Gdy veve w kształcie klucza było już gotowe, Volage wypuścił z klatki białego koguta. Otworzył butelkę rumu. Przepłukał nim usta i wypluł na symbol Papy Legby. Usiadł za bębnem, zapalił grube cygaro, rozkoszując się chwilą smaku dymu. Przygryzł końcówkę zębami i zaczął grać, pomału wprowadzając się w trans.
*
Bo co właściwie zyskałem od chwili, gdy loża wprowadziła mnie do zakonu? Nic. Różnica polegała na tym, że zamiast uganiać się za pospolitymi zbirami ścigałem czarnoksiężników. Wciąż miałem przełożonego, który wymagał, abym wykonywał polecenia na każde skinienie. I znów przydzielono mi partnera, o którego nie prosiłem.
– Pieprzony Goldenstadt – powiedziałem, wyciągając medalion za koszuli i przyglądając się mu krytycznie.
Dwaj klienci od razu go rozpoznali. Pośpiesznie wypili drinki i wyszli. Bo jeśli parasz się magią, to symbol zakonu jest ci dobrze znany. I wolisz trzymać na dystans jego właściciela. Podobno w innych miastach było inaczej, masoneria nie miała pełnej kontroli, ale tu i w kilku innych miejscach stanowiliśmy prawo.
*
Czarna Dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodii dołączyły inne bębny. Pogrążony w głębokim transie wstał i zaczął tańczyć, w blasku świec, niesiony muzyką. Dym z cygara wypełnił pomieszczenie. Volage doskoczył do koguta, łapiąc go za głowę. Nie przerywając tańca zaczął kręcić ptakiem, rozpaczliwie bijącym skrzydłami, aż tułów odpadł. Krew bryznęła na veve, a muzyka ucichła. Czarna Dłoń stanął i upuścił głowę ptaka. Wnętrze sklepu zniknęło w gęstym dymie.
– Papa Legba, pokaż mi drogę – zawołał. – Papa Legba, prowadź mnie, usuń barierę, bym mógł spotkać loa. Papa Legba, złożyłem ofiarę, usuń zaporę, bym mógł powrócić.
Volage dostrzegł przez dym sylwetkę. Ruszył w jej stronę. Przewodnik pozostawał jedynie odległym cieniem, bez względu na to, jak długo kapłan szedł w jego stronę. Mimo to loa wciąż zachęcał gestem Houngan, by podążał za nim. Po chwili z dymu zaczęły wyłaniać się pierwsze groby. A Papa Legba zniknął. Volage dostrzegł sarkofag z drewnianym krzyżem. Na jego czubku wisiał cylinder, a na ramionach naciągnięto rękawy czarnego surduta, zwisającego aż do sarkofagu. Valage klęknął szeptając:
– Voodoo Samedi, oto jestem, by służyć. Samedi, wysłuchaj Czarnej Ręki.
*
Barman obudził mnie przed północą. Bar był już pusty, a ja na wpół pełny. Więc wypiłem rozchodniaczka i wyszedłem. Zimna jesienna noc nieco mnie otrzeźwiła. Ruszyłem do smarta, podrzucając szklaną kulę.
*
Jan otworzył oczy i wziął głęboki wdech, jakby wynurzył się spod wody. Klęczał przed veve, którego symbol częściowo rozmył rum i krew. Cygaro dopalało się obok ciała koguta. Volage, drżącymi dłońmi, sięgnął do mieszka zawieszonego na szyi, wyciągnął liście akacji i rozsypał po podłodze. Zielone płatki po zetknięciu z veve jeden po drugim czerniały i rozsypywały się w pył. Volage wiedział, że ofiara została przyjęta. Zadowolony z siebie wstał. Ciemny kształt wyłonił się z mroku tak niespodziewanie, że Jan, by nie krzyknąć, włożył pięść w usta i przygryzł. Postać w świetle dopalających się świec była niemal czarna. Jednym szybkim ruchem złapała Volage'a za uszy i przyciągnęła do siebie. Kapłan w przyłbicy motocyklowego kasku dojrzał własne przerażone oblicze. Usłyszał zimny metaliczny głos:
– Unieś zasłonę.
Jan wyciągnął dłoń z ust i pomału uchylił czarną szybę z poliwęglanu. We wnętrzu dostrzegł martwe, pozbawione powiek oczy. Każde z nich skierowane w inną stronę. Szczątkowy nos i usta bez warg.
– Zaprzedałeś duszę Samedi.
Czarna Dłoń wyraźnie słyszał stwora, choć jego usta się nie ruszały. Głos wychodził z wnętrza upiora, a z każdym wypowiadanym słowem z gardła wydobywał się odór gnijącego ciała.
– To dobrze, bo będzie jej szukał, a od teraz należy do mnie.
W źrenicach stwora rozbłysło jasne światło, oczy drgnęły i spojrzały na Volage'a. Kapłan poczuł ból w piersi, nogi ugięły się pod nim. Ale istota nie pozwoliła mu upaść, podtrzymując go za uszy, aż serce Jana przestało bić.
*
"Cierpi, a ja cierpię wraz z nim. Dobrze jest znów czuć, choć to nie moje uczucia. Jesteśmy jednością, teraz wiem wszystko, to co on wiedział. Nasze myśli mieszają się w potoku wspomnień. Dobrze jest znów mieć duszę, nawet jeśli nie swoją".
*
Sklep Czarnej Dłoni był zamknięty, i zacząłem już podejrzewać, że kapłan zwiał. Wszedłem w zaułek i podszedłem od zaplecza. Drzwi były otwarte. Przestraszony czarny kogut zatrzepotał skrzydłami w klatce, gdy przeciskałem się przez zagracone pomieszczenie.
Uchyliłem koc i zajrzałem do sklepu. Wnętrze było ciemne.
– Jednak zwiałeś, ty draniu – powiedziałem, przeklinając w duchu własną głupotę.
Wtedy coś drgnęło w ciemności. Jakiś przedmiot przewrócił się i potoczył po podłodze. Wyciągnąłem zapalniczkę, na ladzie odnalazłem świece i zapaliłem je.
– A już myślałem, że mnie wystawiłeś – powiedziałem do Jana stojącego wewnątrz veve Papy Legba.
Coś było nie tak, ale nie wiedziałem jeszcze co.
– Narobiłeś niezłego bałaganu – skwitowałem, podchodząc ostrożnie do Volage, mijając flaszkę, kurczaka bez głowy i cygaro.
Dopiero gdy spojrzałem w jego twarz, zorientowałem się, że gadam z trupem.
Źrenice Jana zwrócone były w stronę sufitu, usta sine, na wpół otwarte, a jego czarna skóra niemal biała. Mimo to stał, kołysząc się na ugiętych kolanach.
– Słyszy cię, Ebenezerze, choć nie może mówić.
Metaliczny głos po prawej od veve, przemknął po moim ciele, stawiając do pionu wszystkie włosy.
Siedział w fotelu, ledwie widoczny w czarnym motocyklowym kombinezonie.
– Co mu się stało?
– Teoretycznie nie żyje.
– Właściwie, co ty tu robisz? Miałeś się pojawić, gdy wypowiem twoje imię. To chyba nie jest skomplikowane. A tymczasem łazisz za mną. Więc zapytam, czego nie zrozumiałeś?
– Wszystko zrozumiałem.
– Nie bardzo, bo spotykam cię u mojego informatora, który jest…
– Martwy, jeśli rozpatrujemy stan Jana z perspektywy medycznej. Nie ma pulsu, nie oddycha – trup. Z punktu widzenia duchowego również, gdyż dusza opuściła ciało Volage – wyjaśnił Rutschig, wywołując nową falę dreszczy.
– Więc dlaczego stoi tu jak kołek, zamiast wygodnie leżeć jak wszyscy zmarli?
– Bo jego dusza nie opuściła ziemskiego padołu, zawieszając ciało gdzieś między życiem a śmiercią. To, co pozostało z Jana, wyczuwa obecność ducha i będzie za nim podążać do chwili, gdy nie wróci do niego lub też nie odejdzie na drugą stronę.
– Drugą stronę?
– Zaświaty, do raju, piekła. Trudno jest mi się precyzyjnie wypowiedzieć, jeszcze tam nie byłem.
– Pięknie, gdzie ja teraz znajdę drugiego kapłana? Ten był jedynym mi znanym w Goldenstadt, a przecież nie pojadę do pieprzonego Orleanu szukać kolejnych. – Złapałem Jana za policzki i przyjrzałem mu się zrezygnowany. Był martwy nie mniej niż kurczak na podłodze.
– Jak to się stało? Spieprzył rytuał? Chyba nie, bo by tu nie stał, gdyby jego duch nie powrócił.
Rozejrzałem się po sklepie w poszukiwaniu – właściwie sam nie wiedziałem czego. Przecież jego dusza nie mogła wypaść i walać się gdzieś po podłodze. Wtedy mnie olśniło.
– Ty. – Wycelowałem palec w Rutschig. – To ty.
– Nie mogłem ci pozwolić działać na własną rękę. Masz coś, na czym mi zależy.
– I dlatego pozbawiłeś Jana duszy, sukinsynu.
– Powiedzmy, że ją pożyczyłem.
– Co? Pożycza się cukier, pięćdziesiąt dolarów, a nie duszę – warknąłem, choć za Jana nie dałbym nawet tyle.
– Nie bądź hipokrytą, White. W kieszeni trzymasz moją. Jesteśmy więc na tym samym poziomie.
Trudno było się nie zgodzić. Sięgnąłem do płaszcza i wyciągnąłem kulę. Rutschig wstał błyskawicznie. Podrzuciłem ją kilka razy i obserwowałem, jak jego głowa wodzi za kulą, niczym kot za zabawką w ręku właściciela.
– Posłuchaj, Ebenezerze. Masz zadanie do wykonania, a ja dług do spłacenia. Pomóżmy sobie nawzajem?
Głos wybrzmiał gdzieś ze skafandra.
– Brzydzę się tobą. Niby dlaczego miałbym ci ułatwić…? – Zastanowiłem się chwilę nad odpowiednim słowem. – Funkcjonowanie.
– Bo wchłonąłem duszę Jana i znam odpowiedzi na wszystkie nurtujące cię pytania.
– Wiesz, jak stworzyć błękitne dziecko?
Rutschig kiwnął na znak, że wie.
*
"Znów jazda przez noc, yamaha rozjeżdża jesienne liście, żółto-brązowe skrawki życia spadające z drzew. Prowadzę White na stary cmentarz, około dwie mile za miastem. Pies masonerii zdaje się być pewny siebie. Myśli, że ma wszystkie asy. Ale to ja mam duszę Volage, a ta podpowiada mi, że Samedi już kroczy naszym tropem. Wie, o co będziemy prosić i jaka jest za to cena. Więc, Ebenezerze, jeśli nie wiesz w trakcie gry, kto jest kantowany, to znaczy, że to ty jesteś frajerem. Ale dla ciebie i tak już jest za późno. Loa już czeka, by pożreć twoją duszę".
*
Tak, wiem, że jazda po pijaku jest nieodpowiedzialna. A co powiecie na zaufanie żywym trupom i wybranie się z nimi na wycieczkę, w nocy, na opustoszały cmentarz za miastem? Przy czymś takim stwierdziłem, że prowadzenie pod wpływem jest nawet wskazane. Yamaha zatrzymała się przy starej bramie porośniętej winoroślą, ja zaparkowałem mojego smarta za niewielkim ligustrem.
Rutschig bez słowa otworzył bramę i już po chwili szliśmy między nagrobkami. Pogoda też chyba wyczuła nastrój chwili, bo nasze stopy otoczył bieluteńki mglisty dywan.
– Czego właściwie szukamy?
– Grobu dziecka.
– Coś czułem, że słowo "dziecko" w nazwie artefaktu nie jest przypadkowe – westchnąłem, rozglądając się za grobem do zbezczeszczenia.
– Tam. – Rutschig wskazał mauzoleum. – Będzie idealnie.
– Skąd wiesz?
– Od Volage, w środku znajdziemy nie tylko element talizmanu, ale też będziemy mogli odprawić rytuał, by umagicznić przedmiot.
– Powiedz mi? – zapytałem, gdy wchodziliśmy po schodach między kolumnami. – Jakie to uczucie mieć w sobie cudzą duszę?
– Trochę jakby chodził po tobie duży pająk, od środka.
Rutschig klęknął przy drzwiach i ściągnął niewielki plecak. W środku poza kilkoma przedmiotami ze sklepu Jana miał wytrychy, którymi całkiem zręcznie się posługiwał. Po chwili zamek ustąpił i weszliśmy. Zapaliłem świece, pozostawione przez bliskich. Cały ten proceder przyprawiał mnie o mdłości. Obiecałem sobie, że to ostatnia tego rodzaju akcja dla staruszka. Jeśli sobie chce, to niech sam plądruje dziecięce groby. Poza czterema sarkofagami, Rutschig znalazł jeden mniejszy w centralnej części krypty. Bez zbędnych ceregieli odsunął pokrywę. Szczątki wyglądały przygnębiająco w pożółkłej sukience z falbankami. Na piersi drobne kości dłoni wciąż ściskały wysuszony bukiet róż. Rutschig sięgnął w stronę czaszki.
– Zaczekaj – powiedziałem, łapiąc go za ramię. – Nie mogę, zrób to sam. Jestem przecież, do ciężkiej cholery, policjantem, a nie czarnoksiężnikiem.
Przez chwilę podziwiałem własne odbicie w przyłbicy kasku. Rutschig bez słowa opuścił ręce i poczekał, aż wyjdę. Wymknąłem się przez uchylone drzwi i pociągnąłem z piersiówki, którą trzymałem na takie okazję. Mgła uniosła się, mauzoleum przypominało samotną wyspę w bezkresie bieli. Coś było nie tak.
*
"Czasem zdarza się coś, czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. To nie musi być nic wielkiego – szczegół, gest czy słowo wyłapane między wierszami. Ważne, by ta chwila nam nie umknęła. Obserwowałem, jak White wychodzi z mauzoleum, ale w moich oczach był już innym człowiekiem. Ledwie ująłem w dłonie czaszkę dziecka, poczułem obecność loa. Stał za krzyżem. Ciemny kształt z cylindrem na głowie. Pokrywy pozostałych sarkofagów obsunęły się, uderzając z hukiem o posadzkę".
*
Wyciągnąłem colta, gdy doszedł do mnie hałas z krypty. Skoczyłem do drzwi, lecz te zatrzasnęły się, nim ich sięgnąłem. Gdzieś za mglistą zasłoną oddzielającą mnie od umarłych, usłyszałem, jak ziemia się osuwa. Dziesiątki dłoni orały paznokciami wieka trumien. Po chwili dobiegły mnie pierwsze odgłosy wleczonych ciał.
*
"Cień wyszedł zza krzyża. A może wypełzł z niego. Skórę ma ciemną, jak atrament, kontrastującą z bielą brody. Nagi tors okrywa mu czarny frak o rękawach nabijanych długimi igłami. Choć z oczodołów bije pustka, to wiem, że podziwia nieudolne gramolenie się trucheł w sarkofagach. Niczym turysta na wystawie, wymachując laską, obserwuje upiorny taniec ludzkich resztek".
*
To był jedyny moment, by jeszcze uciec. Zeskoczyłem ze schodów, zatapiając się w mleczną nicość. Biegłem, lawirując między kamiennymi tablicami. Ziemia wokół drżała, wszędzie wyrastały kopce, spod których wydobywał się łoskot pękającego drewna.
*
"Baron Samedi obchodzi kryptę, oglądając mnie uważnie i trzymaną przeze mnie dziecięcą czaszkę. Po czym staje w drzwiach, wspierając się na lasce".
– Czarna Dłoń uprzedził mnie, że będę miał gości.
"Głos loa eksplodował mi w głowie zgrzytaniem setek zębów, a każde słowo rozkwitało bólem paznokci rozdzierających skórę".
– Zgodnie z zapowiedzią, jestem.
"Płomienie świec niemal gasną, gdy Samedi rośnie, wypełniając kryptę. Jak cień rozlewa się po pomieszczeniu, przy akompaniamencie grzechoczących kości".
– Ty psie, wszedłeś do krainy umarłych bez veve, bez ofiary. Samedi wie, po co przyszedłeś, ale też widzi twoje cierpienie. Ono przyciąga Guédé, które pożywią się nim. Będą rozrywać ci duszę kawałek po kawałku, przez wieki.
"Kości umilkły. Z trumien wstają ciemne upiory o długich ramionach. Ich oczy płoną nienawiścią, gdy wyciągają poza sarkofagi szczudlaste nogi. To dzieci Samedi, duchy zrodzone z łona Maman Brigitte, by dręczyć zarówno żywych, jak i umarłych".
– Samedi, szanuję ciebie i twoje królestwo, dlatego przynoszę ci w ofierze duszę człowieka opatrzności. Członka zakonu.
"Jednym szybkim ruchem rozpinam skafander. Guédé zamierają, gdy Samedi unosi laskę. Dwa czerwone punkty, żarząc się, rosną, wypełniając oczodoły loa, gdy patrzy w masoński symbol wymalowany na piersi".
*
Zauważyłem bramę. Podbiegłem i szarpnąłem za skrzydła, ale te nie dały się ruszyć. Zza pleców dochodzi mnie szuranie. To idą umarli. Obróciłem się z wymierzonym coltem. Z mgły wychodzą jeden po drugim. Suną, powoli powłócząc nogami, o wyschniętej skórze owiniętej wokół próchniejących kości. Niektórzy mają jeszcze wyraźne rysy twarzy, ci wloką za sobą gnijące wnętrzności. Strzelam raz za razem, aż w końcu zamiast huku, słyszę ciche metaliczne kliknięcie, gdy bębenek colta przekręca się bez wystrzału. Wtedy wśród ciał dostrzegłem Maman Brigitte – Murzynkę o białej skórze i rudych włosach, ubraną w czarną suknię, z szyją owiniętą fioletowym szalem. Na nosie miała ciemne okulary, w których brakowało prawego szkła; za oprawą widać było oczodół. A na ustach uśmiech – nieco smutny, ale i nieco rozbawiony.
*
"Volage już przejrzał moje myśli, walczy, chce za wszelką cenę ostrzec Barona. Czuję jego ręce, jak przepychają się przez gardło, a palce chwytają policzki. Samedi ogląda tatuaż na piersi, pocierając siwą brodę. Muszę wytrzymać jeszcze tylko chwilę".
*
Rozbijałem kolbą rewolweru, najpierw jeden, potem kolejny czerp. Ręce trupów chwytały mnie ze wszystkich stron, więc łamałem je w łokciach i nadgarstkach, wszystko na próżno. Gdy straciłem równowagę i padłem, przygnieciony zwłokami, już wiedziałem, że Rutschig mnie oszukał. Wystawił moją duszę Voodoo.
*
– Dusze ludzi zakonu za błękitne dziecko?
„Samedi przybliża twarz do szyby kasku".
– Nie. Jedną duszę.
– Twoją? Czy jego?
“Wskazuję na drzwi krypty. Guédé już mnie otoczyli. Dwaj chwytają za przeguby, rozciągając ręce na wzór męki Bożego Syna. Trzeci trzyma kask. Samedi wyciąga mi z dłoni czaszkę i delikatnie postukuje nią w przyłbicę. Czuję, jak Czarna Dłoń próbuje rozerwać mnie od środka".
– Moją.
– Niech tak się stanie.
"Baron przystawia głowicę łaski do czoła szczątek dziecka. Widzę, jak w kości wypala się błękitny wzór, wpisany w krzyż na postumencie. Po obu stronach ramion pojawiają się trumny. Guédé puszczają mnie, bym mógł odebrać talizman.
Samedi oddaje mi czaszkę i uchyla szybę kasku, a ja otwieram posłusznie usta. Wkłada dłoń, jakby wybierał owoc ze straganu. Uśmiecha się złowrogo, gdy chwyta duszę Jana…
Krypta drży od przeszywającego ryku. Guédé kulą się z przerażenia. Ale jest już za późno, umowa została zawarta, a Samedi wie, że nie może nic zrobić, dopóki chroni mnie talizman. Wyje z bezsilnej wściekłości. Świece gasną, a krypta znika w mroku”.
*
Obudziłem się, mając w pamięci Maman, machającą mi fioletowym szalem na pożegnanie. Była smutna i chyba trochę rozczarowana. Leżałem w ubraniu na materacu. Nie od razu dotarło do mnie, że jestem w moim mieszkaniu. Dokładnie w pokoju, będącym również kuchnią, sypialnią i toaletą. Wspomnienia z nocy wróciły. Sięgnąłem do kieszeni, gdy tylko wyczułem gładki kształt, wyciągnąłem duszę parszywca i wrzasnąłem:
– Rutschig!
– Tu jestem.
Usłyszałem za plecami zgrzyt dawno nie używanej furtki. Obróciłem się do biurka. Siedział z nogami na blacie. Obok czarnych obcasów leżała czaszka. Symbol veve Barona Samedi lśni błękitnym blaskiem na czole czerepu.
– Chciałeś oddać moją duszę Baronowi?
– Tak.
Przetrząsnąłem kieszenie w poszukiwaniu colta, znalazłem go na materacu. Gdy podniosłem broń i wymierzyłem w Rutschiga, dotarło do mnie, że już raz próbowałem go zabić i że bębenek jest pusty. Więc zwyczajnie rzuciłem w niego pistoletem, na tyle nieudolnie, że ten przeleciała tuż obok kasku. Następnie zacząłem sprawdzać rozstawione na podłodze butelki, w nadziei, że któraś skrywa jakieś lekarstwo.
– Ale jak widzisz, rozmyśliłem się – zaczął Rutschig. – Pomyślałem, że czeka nas jeszcze zdobycie jednego artefaktu i możesz się przydać.
– Jak miło z twojej strony – podniosłem butelkę ginu.
Zapach jałowca o poranku przynajmniej miał mi zaoszczędzić mycia zębów, wziąłem łyka. Rutschig zdaje się obserwował mnie, nie przerywając mi degustacji. Gdy już zacząłem myśleć prawidłowo, powiedziałem:
– Ja miałem dostarczyć błękitne dziecko, na tym moje zadanie się kończy. A teraz pozbieramy się, oddamy artefakt i mam nadzieję już nigdy cię nie spotkać.
– Nie możemy.
– A to dlaczego?
– Bo oszukałem Samedi, oddając mu duszę Czarnej Dłoni. Gdy tylko zwrócę talizman, Baron zemści się na mnie.
– To twój problem.
– Nieprawda.
Już miałem mu naubliżać, gdy zerwał się z krzesła i rozpiął kombinezon. Na białej piersi dostrzegłem symbol zakonu.
– Uratowałem ci nie tylko życie, ale i duszę. Jesteś mi coś winien.
– I oto stoi przede mną mój brat, któremu jestem gotów zawierzyć życie, gdyż i on nie zawaha się kłaść na szali własnego.
– Wolność, równość…
– Braterstwo – dokończyłem. – Co ci się stało?
– Tak samo jak ty, walczyłem z mrocznymi praktykami. Do chwili, gdy zrozumiałem, że nowa głowa zakonu, sięgająca po przywództwo, straciła dawną ideę na rzecz niepohamowanej chęci władzy. Gdy James Frost zorientował się, że przestaję ślepo wykonywać polecenia, wysłał mnie na misję, z której miałem już nie wrócić. I tak by się stało, gdyby nie lady Germin, która nie pozwoliła mi umrzeć. Spętała moją ulatującą z ciała duszę i zaklęła w szklanej kuli.
– To dlatego wypełniasz polecenia staruszka i dlatego chciałeś zabić lady Germin.
– Tak, skazała mnie na cierpienie i oddała Jamesowi, bym pomógł spełnić jego ambicje. Frost pragnie czterech artefaktów. Jeden odzyskałem od lady Germin, drugi leży tutaj, gdy znajdę dwa pozostałe, zwróci mi duszę.
– Na co Frostowi potrzebne są artefakty?
– Każdy z nich potrafi przywołać inny byt, prócz medalionu lady Germin, który sprawia, że nosząca go osoba przestaje się starzeć.
– Co na to zakon?
– A co może mieć do powiedzenia? Frost działał z rozwagą. Najpierw stanął na czele zakonu, by mieć wolną rękę. Trwało to długo i nie przewidział, że lady Germin zechce zostawić medalion przodków dla siebie. Ale James jest cierpliwy. Zestarzał się, ale nie jego plany. Teraz, gdy ma już medalion przodków, wie, że zyskał nieograniczoną ilość czasu. Do spełnienia jego planów potrzebuje jeszcze istot, które zapewnią mu całkowitą kontrolę nad zakonem, miastem, kto wie czym jeszcze.
– Został wybrany zgodnie z tradycją. Nie mamy prawa podważać jego działań.
– Ani ty ani zakon. Wiem i Frost też to wie. Ja cierpię, Ebenezerze, pragnę już tylko uwolnić mojego ducha. Pomóż mi odnaleźć trzeci artefakt, a uznam, że spłaciłeś dług wobec mnie.
– A co z czwartym?
– To już moje zmartwienie.
– Wiesz, gdzie szukać trzeciego?
Wiedział, a choć poczułem, że wszystko w co wierzyłem legło w gruzach, to byłem pewien jednego, muszę dopełnić swojej powinności wobec brata, nawet jeśli był już trupem.
*
Lady Germin nakazała wytłuc wszystkie lustra w dworku. Wszystko na nic, leżąc na łożu z baldachimem, wpatrywała się jednym okiem w ramę na ścianie. I wciąż widziała poparzoną twarz, strzępy włosów na lewej stronie głowy i oczodół po oku, które wyparowało. Nie mogła się pozbyć tego widoku. I wszystkie zaklęcia świata nic nie mogły poradzić na jej okaleczoną dumę. Odmówiła masonerii leczenia i gdy tylko była w stanie, wróciła do dworku, pielęgnując pomału nienawiść do Rutschiga, Jamsa Frosta i zakonu. A ta narastała niczym wzbierająca burza, nieuchronnie zasnuwając czarnymi chmurami jej myśli.
– Na cóż mi piękne ciało, które będzie się starzeć? – jęknęła patrząc w ramę lustra. – Oszpecona bliznami teraz, czy bruzdami zmarszczek później, cóż to za różnica?
"Może nie musi tak być?".
Głos rozbrzmiał w głowie lady, przeciągły, wyniosły i lekceważący – iście koci.
Spojrzała w stronę uchylonego okna. Na parapecie siedział czarny kot.
– Mefisto, stary draniu, znowu udało ci się wywinąć. A już byłam pewna, że płomienie z portalu pochłonęły twoją przewrotną duszę.
"Było blisko, bardzo blisko".
Mefisto wyprężył się, wbijając żółte oczy w lady. Krople deszczu ściekały z futra. Za oknem wiatr targał drzewa, tak jak emocje myśli Germin.
– Czego chcesz? – warknęła lady.
„Tego co i ty. Widzieć moich wrogów na kolanach, błagających o życie".
– Jesteś nikim. Idź precz. Spróbuj szczęścia z którymś z czarnoksiężników kręcących się po księżycowym zaułku. Tam są męty, z którymi bez wątpienia znajdziesz wspólny język.
"A jeśli obiecam ci Jamesa Frosta wraz z medalionem przodków? Mogłabyś znów zatrzymać uciekający czas i kto wie, może nawet zająć miejsce staruszka" .
Mefisto oparł łapy na oknie, które uchyliło się szerzej. Uniósł głowę i lady Garmin zauważyła obrożę z medalionem w kształcie serca. Mefisto uśmiechnął się, wystawiając kły, widząc jak w blasku błyskawic jedyne oko kobiety spogląda na artefakt z zachwytem.
– Czego chcesz w zamian? – wyjąkała.
"Tego co zawsze, być przyjętym pod opiekę".
Lady Garmin kiwnęła głową.
"Powiedz to". Rozkazał Mefisto, a jego żółte złe oczy lśniły w mroku nocy.
– Wejdź do mego domu – powiedziała lady.
"Skoro prosisz".
Mefisto minął okno i zeskoczył na podłogę. Otrzepał futro z wody. Podbiegł do łóżka i wyskoczył wprost na pierś lady Germin. Zwinął się w kłębek i położył, mrużąc oczy. Kobieta uniosła oszpeconą bliznami dłoń i przejechała po czarnym grzbiecie, gładząc wilgotne futro.
"Dobrze, bardzo dobrze".
Purpurowe serce
"Ściany falują. Wybrzuszają się, potem znów zapadają w przedziwnym tańcu, zupełnie jakby każda cegła była osobnym mięśniem, a dworek organizmem wstrząsanym torsjami. Biegnę niekończącym się korytarzem, co rusz zakręcającym, prowadzi mnie to w dół, to w górę. Wnętrze budynku opalizuje – obrazy, stare zbroje i ściany zmieniają barwy od indygo przez szkarłat po purpurę. Tak wygląda piekło. W końcu upomniało się o…"
„Rutschig idę po ciebie”.
"Za plecami słyszę ryk Mefisto. Dworek trzęsie się, gdy ciało kota ociera się o ściany, popychane olbrzymimi mięśniami. Przypomina to wielką górę mięsa, odartą częściowo ze skóry. Tam, gdzie pozostały fragmenty zwierzęcia, sterczą kępki futra. Gdy ciało Mefisto nabierało gargantuicznych rozmiarów, czaszka zaczęła rosnąć, a pysk wydłużył się, rozrywając skórę i mięśnie".
„Rutschig!!!”.
"Czuję ryk na plecach, biegnę, nie oglądając się".
*
Cholerny dworek z niekończącą się plątaniną korytarzy i pomieszczeń. Stanąłem przy zewnętrznej ścianie i wyjrzałem przez okno z widokiem na ogród, by zorientować się w położeniu. Jakaś postać mignęła mi między tujami. To była lady Germin. Miałem już dość tej bieganiny, otworzyłem okno i wyskoczyłem z drugiego piętra na drzewko przycięte w kształcie bałwanka. Zamortyzowało lądowanie na tyle, że nie połamałem się. Za to twarz gałęzie przeorały mi dokładnie. Mimo zadrapań i krwi cieknącej po policzkach wstałem i ruszyłem biegiem, widząc braci Gross wychodzących zza dworku. Wpadłem między ligustry, wyrośnięte na dwa metry. Ścieżka utworzona przez żywopłot rozdzielała się. Pobiegłem w prawo, na kolejnym rozwidleniu w lewo, wiedziony odgłosem kroków lady Germin. Nagle wszystko ucichło, z plątaniny gałęzi i liści, po obu stronach żywopłotu, spłynęła gęsta mgła. Rozbiła się o ziemię i momentalnie uniosła, jakby ktoś ją wylewał wiadrami. Ligustry zaszumiały złowrogo, a ja dojrzałem przez całun kobiecą sylwetkę. Wyszarpałem colta i ruszyłem w tamtą stronę. Choć podchodziłem coraz bliżej, postać pozostawała jedynie mglistym cieniem. Stanąłem tuż przed nią i wyciągnąłem dłoń w stronę twarzy. Powietrze było lepkie i ciepłe, dłoń przeszła przez cień. Pod palcami wyczułem liście. Postać zniknęła, pozostawiając na ziemi fioletowy szal. Oszołomiony patrzyłem w materiał, który w jednej chwili zaczął się skręcać, a w następnej nabrał kształtu węża. Fioletowy gad z wzorem w kształcie serc wpełzł pod żywopłot. Lady Germin nie tylko miała błękitne dziecko, ale także nie zawahała się go użyć, sprowadzając loa, Barona Samedi i Maman Brigitte. Przeszło mi przez myśl – jak mogłem wpakować się w takie gówno.
*
James Frost obracał w palcach medalion przodków, patrząc na Rutschiga i Ebenezera. Nie podobała mu się zażyłość tej dwójki, jak i to, co mieli mu do powiedzenia.
– Niestety błękitne dziecko zostało u Rutschiga. Otrzymaliśmy wiadomość, by udać się do zamku bezzwłocznie, więc postanowiliśmy nie tracić czasu – zaczął White.
Uwadze Jamesa nie uszło, jak White zerka w stronę pozbawionego duszy wolnomularza.
– Może to i lepiej. – Starzec nawet na moment nie wypuszczał medalionu z pokrytych plamami wątrobowymi dłoni. – Zajmiemy się tym zaraz po wizycie u lady Germin.
– Lady Germin? – zapytał White, znów zerkając w stronę Rutschiga.
– Tak, dostałem informację, że prosi o spotkanie w sprawie purpurowego serca.
– Jej stosunki z zakonem nie są najlepsze po wydarzeniach w kamienicy Wolfganga – zauważył Ebenezer.
– Słusznie, dlatego też będę potrzebował waszego towarzystwa. Pojadą też z nami bracia Gross.
– A może pragnie wrócić do łask?
– Może, tymczasem Ebenezerze, poproszę o zwrot kuli. Od tej chwili Rutschig wraca do służby u mnie.
James uważnie obserwował każdy ruch White’a. Nie uszła uwadze starca opieszałość, z jaką Ebenezer wyciąga duszę.
– Oczywiście – powiedział i podszedł do wózka.
Przez krótką chwilę, gdy przekazywał duszę i obaj trzymali na niej ręce, Frost poczuł opór, gdy próbował wciągnąć kulę spomiędzy palców White’a.
– To wszystko – powiedział z naciskiem James.
Ebenezer skinął głową i puścił artefakt. Razem z Rutschigiem wyszli bez słowa.
*
"James Frost spadł nam z nieba, choć wątpię, czy po śmierci trafi tam z powrotem. Wiedziałem, że artefakt może mieć Mefisto, a teraz byłem pewien i już wiem, gdzie go szukać".
*
Rutschig stał przy motorze, a ja paliłem, oparty o smarta. Chwilę wcześniej podjechali bracia Gross mercedesem i ruszyli po staruszka. Zdałem sobie sprawę w jednej chwili, że rozmyślnie prowadzę najważniejszego członka zakonu w pułapkę. Bo cokolwiek Mefisto robił w towarzystwie lady, nie mogło się to dobrze skończyć. Sześć pokoleń White’ów szczyciło się służbą bractwu, do chwili narodzin Ebenezera. Spojrzałem w przyłbicę motocyklowego kasku, zastanawiając się, dlaczego pomagam tej bezdusznej kreaturze. Może dlatego, że od dziecka wpajano mi, że braci się nie porzuca, a może czułem już od dawna, że działania Jamesa Frosta nie mają nic wspólnego z dewizą – wolność, równość, braterstwo, która była treścią mojego życia.
*
„Przyjechali”.
Mefisto przeszedł między nogami lady, ocierając się o łydkę i piszczel.
– James nie jest głupi, na pewno zabrał ze sobą obstawę.
"Nieliczną, dobrze wie, że działa wbrew bractwu. Pewnie są z nim bracia Gross i White".
– Ogary Frosta. – Lady obserwowała, jak Mefisto wskakuje na parapet.
"Najwierniejsze psy… I Rutschig".
– Sterowana za pomocą kuli marionetka, wyśmienicie – powiedziała Germin, zakładając wenecką maskę na oszpeconą bliznami twarz.
Podeszła do Mefisto i pogłaskała go po grzbiecie. Kot zamruczał cicho, gdy oboje spoglądali na kamerdynera prowadzącego masonów w stronę dworku.
*
Na trzecim piętrze znajdowała się sala gościnna, połączona z biblioteczką i barem. Lady stała w czerwonej sukni obok dębowego stołu, trzymając jedną rękę na oparciu zielonej kanapy. Kamerdyner, o szerokiej bliźnie biegnącej przez nos, wprowadził gości i stanął przy drzwiach. Aparycją przypominał bardziej bramkarza z nocnego klubu niż lokaja. Chudy kelner, o szczurzej twarzy, stał przy kontuarze razem z barmanem, o zimnych, szarych oczach, przecierającym szklankę do whisky. Obaj nie spuszczali oczu z masonów w długich, szarych płaszczach. Bracia Gross stali tuż za wózkiem Frosta. White i Rutschig zatrzymali się nieco z boku. Przez chwilę w pomieszczeniu słychać było tylko aparaturę podającą tlen. Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spod niej oko Garmin prześlizgiwało się od Frosta po Rutschiga.
– Wezwałaś mnie w sprawie purpurowego serca. Przez wzgląd na naszą dawną znajomość, przyjechałem – odezwał się staruszek.
– To potężny artefakt, zacierający granice między światami, zbyt potężny, bym mogła go zatrzymać dla siebie. – Głos lady był spokojny, niemal bezbarwny. – Cieszę się, że osobiście się pofatygowałeś, James. Wierzę, że będziesz wiedział, jak zabezpieczyć tak niebezpieczny przedmiot.
– Co chciałabyś otrzymać w zamian?
– Możliwość spotkania się z tobą jest całkowicie satysfakcjonująca.
– Dobrze, zatem spójrzmy na to cudo.
Germin gwizdnęła i zza baru wyszedł, ostrożnie stawiając łapę za łapą, kot. Stanął w połowie drogi między lady a Frostem i położył się, mrużąc oczy. Na czerwonej obroży wisiał artefakt, kołysząc się delikatnie.
– Co to ma znaczyć? – Głos Jamesa drżał. – Teraz zadajesz się z demonami? Nie sądziłem, że możesz tak nisko upaść, Germin.
„I ty śmiesz wypominać, lady, znajomość z Mefisto. Ty, który dzięki mnie stanąłeś na czele zakonu. A następnie próbowałeś mnie odesłać. Ty, który szczułeś na mnie wściekłe ogary bractwa. Jamesie Frostcie, za udzieloną ci pomoc, obiecałeś własną duszę, a teraz zamierzasz żyć wiecznie? Nic z tego, nadszedł czas spłaty długu".
Mefisto uśmiechnął się, błyskając kłami.
"Twoja dusza jest przewrotna, będzie nieźle pasować tam, gdzie się wybieramy."
Po tych słowach serce na obroży rozbłysło purpurą i zaczęło wnikać przez sierść i skórę w kota. Zwierzę drżało, a następnie zadygotało.
– Dziwka! – wrzasnął James.
– Oszust! – warknęła Germin.
*
"Powietrze w sali było gęste od magii, gdy cztery artefakty znalazły się w bliskim kontakcie. W kieszeni kurtki błękitne dziecko zaczęło parzyć, a czaszka wyczuwalnie drgać".
*
Bracia Gross byli najszybsi. Wyższy doskoczył do stołu, przewracając go. W tym samym czasie mniejszy wyciągnął spod płaszcza uzi. Grad pocisków poleciał w stronę baru. Kelner, o szczurzym pysku błyskawicznie skoczył, przejechał po blacie i zniknął wraz z szarookim za kontuarem. Obróciłem się, wyciągając colta w stronę kamerdynera z blizną, który już był przy mnie. Zanurkował, złapał mnie w pasie i nim zdążyłem zareagować, już wisiałem w powietrzu, a w następnej chwili rzucił mną o podłogę. Odebrał mi dech. Kamerdyner skoczył, przygniatając piszczelem rękę z rewolwerem. Złapał mnie za gardło, wbijając kciuk i palec wskazujący w krtań. W prawej dłoni błysnął nóż motylkowy. Zachowałem na tyle przytomności, by w ostatniej chwili złapać go za przegub, nim przyszpilił mnie do podłogi.
*
"Bracia Gross na zmianę ostrzeliwali bar zza dębowego stołu, zamieniając powoli, ale nieubłaganie kontuar w drzazgi. Za chwilę będą zmuszeni przeładować automaty". Rutschig puścił się biegiem, przeskoczył nad walczącym Whitem i dopadł wózka starca w chwili, gdy uzi ucichły. Bracia Gross, schowani za stołem, zaczęli zmieniać magazynki. Barman i szczurowaty tylko na to czekali. Wyłonił się, zza podziurawionego kontuaru, obaj ściskali strzelby. Rutschig obrócił wózek, ustawiając się plecami w stronę wylotów luf i zakrył Frosta. Strzelby zagrzmiały, wypluwając śrut w stronę Rutschiga.
*
Zobaczyłem, jak służba Germin wali do Rutschiga, zamieniając mu plecy w strzępy. A ten stał niewzruszony, osłaniając Jamesa. Albo…
*
"Starzec, w huku strzelb skulił się pode mną, nawet nie zwrócił uwagi, kiedy podniosłem przyłbicę. Jednym pewnym ruchem zerwałem medalion przodków z jego szyi. James podniósł na mnie wzrok, próbując sięgnąć dłonią do kieszeni marynarki. Szukał kuli. Ale trzymałem jego rękę przyszpiloną do oparcia wózka. Twarz Frosta wykrzywił grymas bólu, złapał się za pierś, gdy wysysam ducha ze starczego ciała".
*
Ostatni wystrzał przewrócił Rutschiga wraz z wózkiem i Jamesem. Lady była już przy nich, a ostrze noża przy moim oku. Drab ze szramą jednak popełnił spory błąd, odsłaniając krocze. Wbiłem kolano z całych sił między nogi. Zobaczyłem, jak oczy wychodzą mu z orbit, a piszczel kamerdynera zjeżdża z mojego przedramienia. W jednej chwili przystawiłem mu lufę do policzka i pociągam za spust. Siła wystrzału dosłownie zrzuciła go ze mnie. Wstawałem, gdy rozbrzmiała nowa seria z automatu. W tym samym momencie dostałem kolanem prosto w szczękę. Znów leżałem. Z żabiej perspektywy patrzyłem, jak lady wybiega z salonu, ściskając w lewej dłoni błękitne dziecko, a w prawej duszę Rutschiga. Zacząłem się czołgać w stronę wózka. James był martwy, a Rutschig bez wątpienia też, ale… Złapał mnie za ramię i wskazał kota. Zwierzę zaczynało rosnąć, mięśnie rozrywały skórę, puchnąc i pulsując, wciąż się powiększały.
– On nie przestanie, za chwilę uwolni się i zatrze granice między światami. Uciekaj, White.
– Trzeba go powstrzymać.
– Za późno, purpurowe serce jest otwarte, cała posiadłość i kto wie, co jeszcze, przenikanie między światami. Ale masz czas, White. On chce duszy Frosta, a tak się składa, że sobie ją pożyczyłem.
Sukinsyn uśmiechał się, a był to wyjątkowo makabryczny widok na okaleczonej i od dawna martwej twarzy.
*
"Nie było sensu tak leżeć, jeszcze kilka dodatkowych kul w moim ciele nie robiło mi różnicy. Dusza Frosta była silna, wiła się, walczyła. Już zdawał sobie sprawę, że przegrał, ale także wiedział, że to może nie być koniec jego cierpień. White wyszedł drzwiami po lewej. To ja postanowiłem pozwiedzać dworek tymi po prawej. Wstałem, pierwsza kula trafiła w kask i niemal znów posłała mnie na podłogę. Jednak szedłem dalej, między dębowym stołem a barem, a kule szarpały tułów, ręce i nogi. Jedna rozbiła szybę kasku, przechodząc przez policzek".
"Czuję ją, Rutschig, ona jest moja".
"Rozbrzmiewał mi w głowie głos Mefisto, gdy przechodziłem obok kupy mięśni i futra, które były już wielkości konia. Będziesz musiał trochę jeszcze się wysilić, Mefisto, nim ci ją zwrócę".
*
Biegłem przez mgłę, na oślep, mając nadzieję, że przy odrobinie szczęścia wpadnę na Germina, nim Baron Samedi i Guédé znajdą mnie w tej plątaninie żywopłotów. A może już byłem w krainie duchów, tylko wtedy nie dopuszczałem do siebie tej myśli? Kolejny zakręt i wybiegłem z alejki na skwer. W gęstym lepkim powietrzu z trudem łapałem oddech. Dostrzegłem dwa cienie. Zbliżały się. Przez biały całun wyglądały, jakby sunęły nad ziemią. Opuściłem broń, przeciw loa i tak na nic by się nie przydała. Wstrzymałem oddech, gdy kontury były już niemal ostre. Zamknąłem oczy, gotowy na wszystko. Ale nie na dźwięk odpalanej zapalniczki. Podniosłem powieki i zobaczyłem braci Gross z papierosami w ustach; większy był w podkoszulku, a z ramienia ściekała mu strużka krwi. Obaj trzymali automaty. Po ich minach nie byłem pewien, czy zaraz ich nie użyją. Wtedy usłyszeliśmy głos lady Germin.
*
"Nie miałem siły na dalszą ucieczkę. Dopadłem do najbliższego pomieszczenia, wchodzę do środka i zatrzaskuję za sobą drzwi przyciskając je barkiem. Trzymałem z całych sił klamkę i czekałem. Korytarz na zewnątrz trząsł się pod napierającą masą Mefisto. Tuż przy pomieszczeniu stwór zatrzymał się. Czekałem z kaskiem opartym o drzwi. Usłyszałem pukanie – spokojne. Jak urzędnika do domu petenta".
"Wystarczy tej bieganiny, Rutschig. Już się zmęczyłem. A tobie skończyły się już miejsca, gdzie mogłeś uciec".
"Głos Mefisto brzmiał łagodnie i złowrogo zarazem".
"Odtwórz i nie rób scen".
"Zadziwiające jest, że jego prośba niemal czuła, zawierała tylko ledwie wyczuwalną groźbę".
– Niby dlaczego?
"Są dwa powody. Pierwszy, nienawidzisz Frosta, tak samo jak ja, a może nawet bardziej. W końcu ciebie też oszukał. A do tego wykorzystywał, byś działał wbrew sobie"
– A drugi?
"Spójrz za siebie".
*
– Jesteście niczym w obliczu loa, szykujcie duszę dla Samedi.
Głos Germin dochodził z każdej strony, jakby była mgłą otaczającą nas.
Bracia zaczęli pośpiesznie zmieniać magazynki. A ja dostrzegłem sylwetki Guédé.
Długie nogi stawiali pokracznie, wyciągając karykaturalnie wydłużone ramiona.
Bracia plunęli ogniem stojąc do siebie plecami, walili we wszystkich kierunkach.
Kucnąłem w ostatniej chwili, nim wyższy z braci przeszył mnie serią.
– To loa, durnie!!! – wrzeszczałem, starając się przekrzyczeć ryk automatów.
Wszystko na nic, uzi wyrzygał całą amunicję.
Wstałem i złapałem wyższego za podkoszulek.
– To duchy! – ryknąłem.
Bracia spojrzeli na siebie, za nic mając sobie wyszczerzone w szyderczych uśmiechach twarzach loa.
Automaty uderzyły o trawnik.
Bracia Gross nie znali się na magii, wątpię, żeby kiedykolwiek przeczytali choćby jakąś gazetę, nie wspominając już o księgach.
Ale znali się na swoim fachu, musieli tylko wiedzieć, z czym mają do czynienia. Mniejszy z Grossów zrzucił płaszcz. Obaj z kieszeni wyciągnęli dwa srebrne kastety. Założyli po jednym na każdą pięść. Na broni wygrawerowano: na lewym "fuck", a na prawej "you". Mimo mało wyszukanego przesłania dla oponentów, w kasety było wpisane potężne zaklęcie. O czym bracia wiedzieli, a loa mieli się wkrótce przekonać. Gross skoczyli na zdezorientowane duchy, jak psy na zająca. Pierwszy dostał prosto w powykrzywianą twarz i rozmył się w jednej chwili. Mniejszy z braci hakiem w tułów załatwił kolejnego, a następnego prostym sierpowym. Miło było patrzeć, jak te dwa bydlaki, wyciągnięte przez Frosta z najmroczniejszego rynsztoka, wykorzystują umiejętności nabyte w ciągu niezbyt przyjemnego dzieciństwa. Po chwili już było po wszystkim. Stali zdyszani, a krople pozostawione przez mgłę na ich jasnych włosach lśniły w ciemności. Wtedy pojawił się Samedi, idąc spacerowym krokiem, kręcił laską. A ja poczułem ucisk na gardle. Coś poderwało mnie w powietrze, odginając głowę. Szyję oplatał fioletowy szal, dojrzałem kątem oka Maman. Uśmiechała się trochę smutno, lecz nie bez satysfakcji. Przez ramkę z brakującym szkłem, dojrzałem oczodół, w którym rozbłysnął czerwony płomyk. Szal zaciskał się coraz mocniej. Spróbowałem wcisnąć pod niego dłoń, ale ręka przeszła przez materiał jak przez mgłę. Z przerażeniem spojrzałem, jak bracia obchodzą Barona. Pierwszy skoczył wyższy z Grossów. Samedi rozmył się, nim kastet dosięgnął Barona. Loa pojawił się za plecami Grossa. Mniejszy już był przy nim, lewa dłoń wystrzeliła, ale natrafiła na laskę Samedi. Baron uśmiechnął się złowieszczo, pociągając za stylisko. Z laski wyskoczyło długie ostrze. Mniejszy z Grossów zaatakował hakiem, ale Baron ponownie zniknął i pojawił się za plecami przeciwnika. Ostrze cięło mniejszego z braci przez plecy. Wyższy z Grossów doskoczył i znów Baron rozmył się we mgle. Poczułem, jak umysł ogarnia panika, gdy bezskutecznie próbowałem nabrać w płuca powietrza, a nogi szukały podpory. Czułem, że twarz zaczyna mi sinieć, jednocześnie obserwując, jak Samedi rozcina policzek wyższego z braci, przy okazji odcinając płatek ucha. Obaj Grossowie krwawili. Samedi ryknął śmiechem, ponownie unikając ciosów. Zacząłem tracić świadomość, gdy bracia znów rzucili się na Barona. Pierwszy zaatakował ten wyższy, Baron zniknął, ale nie przewidział, że drugi z Grossów zwolnił i ustawił się za plecami brata.
Samedi wyszedł z mgły tuż przed niższym z Grossów i w tej samej chwili kastet wyrżnął go w bok głowy. Samedi zawył i zniknął.
Starszy z Grossów już skoczył z dzikim wrzaskiem. Jego brat schylił się, robiąc z pleców podporę dla nogi bliźniaka. Wyższy z Grossów odbił się od krzyża, przeleciał w powietrzu z uniesioną pięścią i runął na niemal zmaterializowanego barona. Cios trafił między oczy, głowa Samedi rozbryzgała się czarnymi plamami. W następnej chwili zniknęła reszta loa. Chwyt na szyi zelżał i padłem na kolana. Maman Brigitte złapała się za twarz i ryknęła przeciągle. Bracia, zasłonili uszy. Wrzask wibrował pod czaszką, przeszywającym mózg straszliwym, obezwładniającym bólem i urwał się nagle. Zapadła głucha cisza.
*
"Puściłem kurczowo ściskaną klamkę i spojrzałem. Wokół panował chaos wspomnień, z mojego życia i życia wszystkich, na których los bezpośrednio wpłynąłem. Mieć świadomość podłości, których się dopuszczamy, to jedno, ale widzieć je i przeżywać ból osób, na które nasze działania miały bezpośredni wpływ, cierpieć wraz z nimi, ich bliskimi, rozpaczać z każdą osobą, którą skrzywdziłem poprzez całe życie… to wykraczało poza wszelkie granice wytrzymałości. Poprzez korowód bólu zbliża się Mefisto. Przybrał postać osieroconego dziecka Czarnej Dłoni. Gdy podchodził, czułem pustkę w sercu dziecka po stracie ojca ".
„No już, wystarczy tych cyrków. Oddaj mi Jamesa Frosta".
„Ściągnąłem kask i otwarłem usta. James już wiedział, gdzie się znalazł, i walczył. Nawet wnętrze mojego od dawna martwego ciała było mu milsze niż to, co szykował dla niego Mefisto. W końcu udało mi się uwolnić ducha. Ten znika od razu w potoku wspomnień”.
*
Mgła zniknęła tak niespodziewanie, jak się pojawiła. Zobaczyłem lady Germin. Leżała, z rękami na brzuchu, trawa wokół niej zmieniła kolor na bordowy w powiększającej się kałuży krwi. Podszedłem i wyciągnąłem z jej dłoni najpierw błękitne dziecko, a następnie duszę Rutschiga. Obok mnie stanęli bracia, przeładowali automaty i wymierzyli lufy w wenecką maskę.
Wyszliśmy z ogrodu i odkryliśmy, że dworek zniknął, w jego miejscu został tlący się ślad po fundamentach. Bracia spojrzeli na mnie, ich oczy jak zwykle nie mówiły nic. Wyrzucili niedopałki papierosów i weszli do mercedesa. Patrzyłem chwilę za nimi, jak przejeżdżają przez bramę. Miałem wsiąść do smarta, ale ostatecznie zdecydowałem się na yamahę.
W domu padłem na materac, otworzyłem butelkę ginu. Po wypiciu jednej czwartej, wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata. Nic się nie stało. Nie wiem, kiedy opróżniłem butelkę do dna.
*
"Rutschig, wiem, że możesz mieć pewien problem ze skupieniem uwagi. Jest tu wiele cierpienia, z którym będziesz musiał się zmierzyć. Ale jeszcze nie teraz. Niech to, co czujesz, będzie na razie zaliczką na poczet naszego przyszłego spotkania".
"Słowa Mefisto przebijały się przez ogarniający mnie chaos żalu i cierpienia. Czułem, że coś mnie ciągnie. Wspomnienia rozmywały się i wyraźnie słyszałem wołanie White’a. W następnej chwili zobaczyłem gwiazdy, migoczące na niebie. Znów nie czułem nic, byłem przepełniony pustką jak dawniej. Tylko gdzieś z oddali docierało do mnie…"
"Będę na ciebie czekał, Rutschig".
*
Wstałem z okropnym kacem. Podciągnąłem rolety, wpuszczając nieco światła do mieszkania, i otworzyłem okno. Gdy się obróciłem, siedział przy biurku z nogami na blacie.
– To ty byłeś czwartym artefaktem? – zapytałem.
– Tak.
Na kacu metaliczny dźwięk był nie do zniesienia.
– Jak było w piekle.
– Jak na wakacjach.
Podszedłem i położyłem duszę przed Rutschigiem.
– Teraz należy do ciebie.
Wyciągnął rękę i podał mi medalion przodków.
– Ja też mam dla ciebie prezent.
– Muszę przyznać, że będę za tobą tęsknił – powiedziałem odbierając artefakt.
– Wiesz, sporo się wydarzyło i postanowiłem, że jeszcze zaczekam, nim dam mojej duszy odejść.
Hej Bardzie!
Zajęło mi trochę dłużej, niż myślałem, a pociąg zbliża się już do stacji docelowej, więc z uwagami wrócę, jak doczytam do końca, teraz rzucę tylko efekt pracy językowego demona ;)
Spłukuje do rynsztoka brud, śmieci, gówna i krew, rozlaną z obitych gęb po sobotniej libacji.
Może lepiej “gówno”? Osobiście usunąłbym też przecinek przed “rozlaną”.
Następnie wyciągnął zapalniczkę i podpalił arkusz.
Czy “następnie” konieczne? Jeśli tak, to może chociaż nie od nowego zdania?
Zjawili się w wyznaczonym czasie i milcząc[,+] palili papierosy.
Tuż poniżej szyi, obaj mieli identyczne tatuaże
Obaj i przecinek jak na moje zbędne.
Silnik Mercedesa zawarczał i ruszyliśmy, by wykonać naszą powinność, przez noc i deszcze.
Ostatnie dwa człony może na odwrót?
Bracia milczeli[,+] paląc, a ja uchyliłem okno.
Stoi niczym wieża złego, w szczerym polu, za nią las targany wiatrem. Kamienica pośrodku niczego, z oknami zabitymi deskami. Dookoła żywej duszy, nic prócz granatowej nocy, którą rozświetla światło z poddasza, niczym latarnia na skraju morza.
Na tyle specyficzne słowo, że mnie ugryzło.
To mój cel pierwszego zlecenia, szansa na wieczny odpoczynek
A gdyby wywalić “to mój”?
Nim dotarłem do nich, z ronda kapelusz ściekały mi strumieniem wody, niczym z dziurawej rynny.
Lepiej, żeby porównanie stało obok rzeczy, do której się odnosi, np. “strumienie wody ściekały mi z ronda kapelusza niczym z dziurawej rynny”. Do tego kapelusz → kapelusza i (opcjonalnie, ale mi by lepiej brzmiało) strumieniem → strumienie.
Mieli tam wszystko, od broni krótkiej, długiej po granatnik.
Może lepiej “od broni krótkiej, przez długą, po granatnik”?
Mam dziś fart, chłopaki?
Farta?
Świecą dla nas, Mefisto.
Wolfgang przeciągnął kredą po deskach podłogi.
Nadmiarowy enter albo brakująca gwiazdka.
Złapał za blat stołu i zajrzał ostrożnie. Między nogami tańczyły gwiazdy. Wielkie[,+] czerwone Słońce
“Zajrzał ostrożnie” brzmi trochę niezręcznie, bo dopiero w następnym zdaniu dowiadujemy się dokąd. Opis jest już na tyle odjechany, że nie wprowadzałbym dodatkowego zamieszania ;)
A kot zerkał, ni to znudzony, ni to niedbale, lecz bacznie obserwował jego poczynania.
– Symbole zostały wpisane w okrąg, ingrediencje przygotowane, sztylet…
Znowu dziwnie wydzielona sekcja. Zakładam w takim razie, że to celowo, żeby odróżnić przeskoki w czasie od zmiany perspektywy. Nie wiem, czy takie rozróżnienie jest potrzebne, ale chyba nie jest to błąd.
Mefisto zeskoczył z fotela, z kocią precyzją wybierając drogę między kartkami i misternie nakreślonymi kredą liniami, dając[,+] by jego łapy dotykały jedynie czystych desek podłogi.
dbając
Spojrzał w stronę Wolfganga, który [to?] mamrotał[,+] to znów chichotał
Szkoda, no nic, czasem trzeba poświęcać piękne rzeczy dla wyższego dobra – powiedział[,+] wzdychając
Rutschig nie czekał, załadował kotwiczeg do miotacza
Prawdopodobnie “kotwiczkę”. Po wpisaniu “kotwiczeg” w Googla wyskakuje twoje opowiadanie :D
czarnego piachu zmieszanego z drobinkami srebra, saletrą i ziołami, których nie znałem. Ale wiedziałem, że na tego typu pomioty działa jak złoto
Chodzi o to, że mieszanki można używać wymiennie ze złotem, czy że mieszanka działa bardzo dobrze?
Budynek ożył, dziesiątkami ramion wyrastającymi z wszelkich szczelin.
Przecinek błędny.
Rozbiegane, ogarnięte furią, ślepa gryzonia, świeciły złowieszczo.
Literówka i zaznaczone przecinki zbędne.
Rutschig zawył przeraźliwie, gdy jego stawy wygięły się w kierunku, w którym nie powinny.
Może prościej (wygięły się nienaturalnie) albo wręcz w drugą stronę – bardziej szczegółowo?
Prostując, członek za członkiem, dźwignął się nim jeszcze, zdążył przekręcić złamany kręgosłup.
Prostując członek za członkiem, dźwignął się, nim jeszcze zdążył przekręcić złamany kręgosłup.
Rutschig wstał ostrożnie, wyciągając resztę trawy, która wbiła się w przyłbicę kasku, gdy uderzyło o ziemię.
Może “uderzył”?
Panie White, zapraszam. Usłyszałem i wszedłem do gabinetu.
Czy to nie dialog?
Turlając ją po blacie, spoglądałem na wirującej wewnątrz duszy.
wirującą wewnątrz duszę
Dodatkowo kula w dowolnej chwili, mógł sprowadzić drania do mnie.
mogła, bez przecinka
Gdy veve w kształcie klucza było już skończony
Był albo skończone.
Czarna dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodie dołączyły inne bębny.
Czarną dłoń wyraźnie słyszał stwora
Powiedzmy, że ja pożyczyłem.
Jestem przecież, do ciężkiej cholernym, policjantem, a nie czarnoksiężnikiem.
Prawdopodobnie “cholery”.
Cień wyszedł zza krzyża. A może wpełzł z niego.
Prawdopodobnie wypełzł.
Niczym turysta na wystawie, wymachując laską, obserwuję upiorny taniec ludzkich resztek
Prawdopodobnie “obserwuje”.
Głos loa eksploduje mi w głowie zgrzytaniem setek zębów, a każde słowo rozkwitało bólem paznokci rozdzierających skórę
Mieszanka czasu teraźniejszego i przeszłego. Wydaje mi się, że w kilku innych fragmentach też mi mignęło.
– Samedi szanuje ciebie i twoje królestwo, dlatego przynoszę ci w ofierze duszę człowieka opatrzności. Członka zakonu.
Pogubiłem się w tym dialogu. Czy miało być “Samedi, szanuję ciebie”?
It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead
ostam
Super, że opowiadanie trafiło na czytelnika i to takiego pomocnego :) Dzięki za wskazanie demonów gramatyki – już je odesłałem, na duchach interpunkcji dokonałem egzorcyzmów, a chochliki ortografii wyrzuciłem :)
“ Mieszanka czasu teraźniejszego i przeszłego. Wydaje mi się, że w kilku innych fragmentach też mi mignęło.”
Tak bo trochę z czasem kombinowałem w opowiadaniu i nie wszędzie udało mi się poprawić :)
“Gdy veve w kształcie klucza było już skończony
Był albo skończone.”
A może gotowe lepiej ?
“Chodzi o to, że mieszanki można używać wymiennie ze złotem, czy że mieszanka działa bardzo dobrze?”
Chodzi o to, że działa jak złoto – czyli tak dobrze :)
“Prawdopodobnie “kotwiczkę”. Po wpisaniu “kotwiczeg” w Googla wyskakuje twoje opowiadanie :D”
:D może zmieni nazwę opowiadania na kotwiczeg :D
Wielkie dzięki i mam nadzieje, że w dalszej części tekstu już nie będzie tylu baboli :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Aleś ty szybki… Napisać już tu czy jeszcze na becie?
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Krar85 – a już pisałem, że wrzucam :) Ale faktycznie działam czasem szybciej niż powinienem ;). Bety już nie ma więc pisz pod tekstem :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Interesująca, złożona historia z wieloma bohaterami.
Momentami się gubiłam, ale może to kwestia pory.
Czym właściwie był i czym zajmował się Zakon?
Dlaczego Baron tak się wściekł, że dostał nie tę duszę? To nie sztuka się liczy?
Rutschig odsunął się, by wziąć rozbieg i w pełnym pędzie skoczył wprost w okno rozświetlone blaskiem świec.
Jak można, biegnąc po dachu, skoczyć w okno? Nawet z mansardowym byłby problem. Chyba że to świetlik. W ogóle nie wyobrażam sobie kamienicy z dala od miasta. Wtedy nie nazywa się po prostu willą albo domem?
Za ladą wisiały pułki ze słoikami.
Ojjj. Sprawdź w słowniku, co znaczą “pułki”. Możesz się zdziwić.
Pomniejszych usterek też sporo zostało.
Babska logika rządzi!
Hej
Finkla
“Interesująca, złożona historia z wieloma bohaterami.
Momentami się gubiłam, ale może to kwestia pory.”
Dziękuję za przeczytanie i komentarz :) – napisałaś to co chciałem stworzyć, więc bardzo się cieszę, że to wszystko czuć w opowiadaniu :). To, że się gubiłaś może wynikać z powyższego bo jednak jest dużo akcji no i bohaterów. Ale mam nadzieję, że całość była jednak zrozumiała :)
“Ojjj. Sprawdź w słowniku, co znaczą “pułki”. Możesz się zdziwić.
Pomniejszych usterek też sporo zostało.”
A może tam doszło do masowej egzekucji dezerterów :D – już poprawione dzięki :)
“Jak można, biegnąc po dachu, skoczyć w okno? Nawet z mansardowym byłby problem. Chyba że to świetlik. W ogóle nie wyobrażam sobie kamienicy z dala od miasta. Wtedy nie nazywa się po prostu willą albo domem?”
To było okno w dachu przez, które Rutschig wskoczył na poddasze. Kamienica ma wiele mieszkań i klatkę schodową, a willa czy dom pokoje :). Chodziło mi właśnie o kamienicę :)
“Dlaczego Baron tak się wściekł, że dostał nie tę duszę? To nie sztuka się liczy?”
Bo liczył na duszę członka zakonu, a nie na dusze szamana który i tak go odwiedzał i składał mu ofiary :). Pewnie i tak ale też to do kogo należy dusza :)
“Czym właściwie był i czym zajmował się Zakon?”
Regulowaniem magii dbaniem by nie używać jej w celach innych niż te na które pozwalała licencja :)
Postaram się wyłapać resztę błędów i poprawić :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Hej Bardzie!
Jest to opowiadanie z prawdziwego zdarzenia :) Cechą wyróżniającą jest tutaj narracja. Jak dla mnie udało się ją poprowadzić bardzo sprawnie, fajne zastosowałeś różne style wypowiedzi do odróżniania bohaterów. Zamęt chronologiczny na końcu też na plus.
Podobała mi się obrazowość scen, w szczególności język odrywany przez jadącą windę przypadł mi do gustu ;)
Tekst nie wyjaśnia świata, możemy tylko wnioskować jego kształt po przedstawionych wydarzeniach. Obawiam się jednak, że jakkolwiek podczas czytania wszystko wygląda na spójne, a w ewentualnych lukach czuć magię i jej klimat, to kilka istotnych wydarzeń fabularnych nie zostało wyjaśnionych. Jaki właściwie był efekt spotkania czterech artefaktów? Nie było? Wzmocniły amulet Mefisto? Nie dam też głowy, co stało się z Whitem podczas wizyty na cmentarzu.
Mam też drobne zastrzeżenia co do motywacji White’a. Na początku odniosłem wrażenie, że jest świeżym członkiem zakonu, a wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową i najchętniej by go opuścił. Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.
“Gdy veve w kształcie klucza było już skończony
Był albo skończone.”
A może gotowe lepiej ?
Ano może lepiej :)
Kilka baboli jeszcze zostało:
Obudziłem się[,+] mając w pamięci Maman, machającą mi fioletowym szalem na pożegnanie.
Nie od razu dotarło do mnie, że jestem w moim mieszkaniu. […] Usłyszałem za plecami zgrzyt dawno nie używanej furtki.
Furtka w mieszkaniu?
Następnie zacząłem sprawdzać rozstawione na podłodze butelki, w nadziei[,+] że któraś skrywa jakieś lekarstwo.
A teraz pozbieramy się, oddamy artefakt i mam nadzieję[,-] już nigdy cię nie spotkać.
I oto stoi przede mną mój brat, któremu jestem gotów za wierzyć życie
Razem.
Do chwili, gdy zrozumiałem, że nowa głowa zakonu, sięgająca po przywództwo, straciły dawną ideę na rzecz niepohamowanej chęci władzy.
straciły → straciła
To już nie błąd, ale mi jakoś lepiej brzmi: sięgająca → sięgając
Nie jestem przekonany co do tego dialogu. Rutschig może i uratował towarzysza, ale dopiero po tym, jak samemu wciągnął go w pułapkę.
Jeden odzyskałam od lady Germin
Odzyskałem
"Może nie musi tak być?".
Nie znam się do końca, ale nie powinno być: “Może nie musi tak być”?
A jeśli obiecam ci[,-] Jamesa Frosta wraz z medalionem przodków?
Mimo zadrapań i cieknącej krwi po policzkach wstałem i ruszyłem biegiem, widząc braci Gross wychodzącego zza dworku.
Rutschig stał przy motorze, a ja paliłem[,+] oparty o smarta.
Zdałem sobie sprawę w jednej chwili, że rozmyślanie prowadzę najważniejszego członka zakonu w pułapkę.
nie mają nic wspólnego z dewizą – wolność, równość, braterstwo, która to były treścią mojego życia.
“To” prawdopodobnie zbędne.
Nie liczna, dobrze wie, że działa wbrew bractwu.
Razem.
Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spodniej oko Garmina prześlizgiwało się od Frosta po Rutschiga.
Osobno, literówka w imieniu.
– Wezwałeś mnie w sprawie purpurowego serca.
Wezwałaś.
Germin gwizdnęła i zza baru wyszedł, ostrożnie stawiając łapę za łapę, kot
Łapę za łapą
Stanął w połowie drogi między lady a Frostem i położył się[,+] mrużąc oczy
A ten stał niewzruszony, odsłaniając Jamesa.
Prawdopodobnie “osłaniając”.
Starzec, w huku strzelb kuli się pode mną, nawet nie zwrócił uwagi
Mieszanka czasów (tu i w dalszym fragmencie). Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, że “kuli” jest czasownikiem, a nie liczbą mnogą “kula”.
Dusza Frosta była silna, wiła się, walczył.
Niby nie błąd, ale może lepiej “walczyła”?
Już zdawał sobie sprawę, że przegrał, ale także wie, że to może nie być koniec jego cierpień.
Znowu mieszanka czasów.
Biegłem przez mgłę, na oślep, mając nadzieję, że przy odrobinie szczęścia wpadnę na Germina[,+] nim Baron Samedi i Guédé znajdą mnie w tej plątaninie żywopłotów.
Opuściłem broń, przeciw loa[,-] i tak na nic by się nie przydała.
– Jesteście niczym w obliczu loa, szykujcie duszę dla Samedi.
[nadmiarowy enter]
Głos Germin dochodził z każdej strony, jakby była mgłą otaczający nas.
Głos Germin dochodził z każdej strony, jakby była mgłą otaczający nas.
otaczającą nas mgłą.
Bracia Gross nie znali się na magii, wątpię, żeby kiedykolwiek przeczytali choćby jakąś gazetę[,+] nie wspominając już o księgach.
Czułem, że twarz zaczyna mi sinieć, jednocześnie obserwując, jak Samedi rozcina pliczek wyższego z braci
Przybrał postać osieroconego dziecka, Czarnej Dłoni.
Jeśli nie chodzi o to, że Czarna Dłoń był osieroconym dzieckiem, bez przecinka.
W domu padłem na materac, otworzyłem butelkę ginu, po wypiciu jednej czwartej. Wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata.
Może lepiej podzielić zdania między “ginu” a “po wypiciu”?
Pozdrawiam, z klikiem poczekam na korektę :)
It's hard to light a candle, easy to curse the dark instead
Hej
ostam
Poprawione :) mam nadzieję, że wszystko i niczego nie przegapiłem :). Jeszcze raz dzięki za pomoc :)
Fajnie, że opowiadanie ci się podoba i dziękuję za klika :) .
“Jaki właściwie był efekt spotkania czterech artefaktów? Nie było? Wzmocniły amulet Mefisto? Nie dam też głowy, co stało się z Whitem podczas wizyty na cmentarzu.”
Faktycznie luki którym warto się przyjrzeć :)
“Mam też drobne zastrzeżenia co do motywacji White’a. Na początku odniosłem wrażenie, że jest świeżym członkiem zakonu, a wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową i najchętniej by go opuścił. Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.”
Ale tu jakoś nie widzę związku między “wstąpił do niego tylko ze względu na ciężką sytuację finansową” a “Potem za to dowiadujemy się, że cała rodzina Whiteów służyła w zakonie, a on pomaga Rutschigowi w imię zakonnych ideałów.” Jedno nie wyklucza drugiego :)
Ostam jeszcze wrócę do komentarzy ale mam szalony weekend i padam z nóg ;) jeszcze raz dzięki za poprawki :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Ech, Bardziejaskrze, Czwarty artefakt okazał się dla mnie na tyle skomplikowany, że chyba nie wszystko pojęłam. Myliły mi się postaci, których jest tu mnóstwo, mąciły wątki i pewnie dlatego nie do końca wiem o co tu chodzi i dlaczego. Nie wykluczam też, że potykając się na licznych usterkach nie potrafiłam należycie skupić się na treści i może dlatego lektura okazała się dla mnie mało satysfakcjonująca.
Chodniki opustoszały, nieliczne samochody rozjeżdżają kałuże…". → Chodniki opustoszały, nieliczne samochody rozjeżdżają kałuże…"
Zbędna kropka, po wielokropku nie stawia się kropki.
"…To będzie pierwszy z czterech". Pomyślał, obserwując, jak popiół znika w odpływie. → Albo bez wielokropka, albo mała litera. Zbędna kropka po myśleniu. Przydałaby się półpauza przed didaskaliami. Didaskalia małą literą.
"To będzie pierwszy z czterech" – pomyślał, obserwując jak popiół znika w odpływie. Lub: "…to będzie pierwszy z czterech" – pomyślał, obserwując jak popiół znika w odpływie.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
…podszedł do czarnego Mercedesa i przytrzymał mi drzwi pasażera. → …podszedł do czarnego mercedesa i przytrzymał drzwi pasażera.
Nazwy samochodów piszemy małą literą. pisownia-marek-samochodow&catid=44&Itemid=58
Wszedłem na tylne siedzenie… → Czy na pewno wszedł na miejsce przeznaczone do siedzenia?
Proponuję: Usadowiłem się na tylnym siedzeniu…
Silnik Mercedesa zawarczał… → Silnik mercedesa zawarczał…
…z ronda kapelusz ściekały mi strumieniem wody… → Literówka. Ile wód ściekało z ronda?
A może miało być: …z ronda kapelusza ściekała strumieniem woda…
…obaj zdecydowali się na maczety, które zawiesili na połach płaszczy. → Czy na pewno zawiesili maczety na połach płaszczy?
Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»
Wyciągnąłem mojego colta, sprawdziłem bębenek… → Czy zaimek jest konieczny – czy wyciągałby cudzy rewolwer?
Wszystko się zgadza, wszystko prócz pogody! – Wolfgang cisnął pucharem o ścianę, zalewając ją absyntem. → Brakuje półpauzy przed wypowiedzią. Winno być: – Wszystko się zgadza, wszystko prócz pogody! – Wolfgang cisnął pucharem o ścianę, zalewając ją absyntem.
Pchnął teleskop, który okręcił się na stojaku ze zgrzytem. → Co to jest stojak ze zgrzytem?
A może miało być: Pchnął teleskop, który ze zgrzytem okręcił się na stojaku.
…zatrzymał spojrzenie na Mefisto… → …zatrzymał spojrzenie na Mefiście…
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika Mefisto.
…leżąc na grzbiecie z wywalonym językiem, obserwował pajęczynę… → Czy dobrze rozumiem, że grzbiet wywalił język?
Proponuję: …leżąc na grzbiecie, z wywalonym językiem obserwował pajęczynę…
Złapał za blat stołu i zajrzał. → Złapał blat stołu i zajrzał.
Dostrzegł kometę przecinającą układ słoneczny… → Dostrzegł kometę przecinającą Układ Słoneczny…
– To nic, Mefisto – roześmiał się, dźwigając. → Co dźwigał?
A może: – To nic, Mefisto – Dźwignął się i roześmiał.
…dbając, by jego łapy dotykały jedynie czystych desek podłogi. → Czy zaimek jest konieczny?
…w trakcie przeglądania starego kufra. → Nie bardzo wiem, jak można przeglądać kufer.
A może miało być: …w trakcie przeglądania zawartości starego kufra.
…gdy czarnoksiężnik zaczął prześlizgiwać wzrokiem po jej piersiach… → …gdy czarnoksiężnik zaczął prześlizgiwać się wzrokiem po jej piersiach… Lub: …gdy czarnoksiężnik zaczął przesuwać wzrok po jej piersiach…
Jego czarny kombinezon i kask pozwoliły mu się wtopić w mrok. → Czy oba zaimki są konieczne?
A może wystarczy: Czarny kombinezon i kask pozwoliły mu wtopić się w mrok.
Kobieta obserwowała, jak rozlewa dymiaca ciecz… → Literówki.
…mutant, o twarzy pokrytej wrzodami, w podartych łachmanach… → Zbędne dookreślenie – łachmany są podarte/ zniszczone z definicji.
Macka zadragała tylko i puściła kostkę. → Literówka.
Pomarszczona chuda kreatura, oszalała od mrocznych praktyk. Z plugawą księgą i sztyletem, odziany w szkarłatny aksamit. Gotowy, by zatrzeć granice między światami". → Piszesz o kreaturze, a ta jest rodzaju żeńskiego, więc winno być: …odziana w szkarłatny aksamit. Gotowa, by zatrzeć granice między światami".
Wymierzyłem colta, ale zamiast nacisnąć spust, tylko się uśmiechnęłam… → Literówka.
…w strugach deszczu wdzierających się na poddasze z rozbitego okna. → Czym jest poddasze z rozbitego okna?
Proponuję: …w strugach deszczu, przez rozbite okno wdzierających się na poddasze.
…i przystawił go gardła sztylet. → Literówka.
…przy tej próchniejącej, sadystycznej maszkarze." → …przy tej próchniejącej, sadystycznej maszkarze”.
…nie dawała się spławić korpulentna murzynka. → …nie dawała się spławić korpulentna Murzynka.
Obserwowałem przez witrynę, jak Jan urabia dziewczynę… → Czy to celowy rym?
Wszędzie stały wieszaki obwieszone medalionami. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: Wszędzie stały wieszaki pełne medalionów.
Gruba murzynka wstała z kolan… → Gruba Murzynka wstała z kolan…
…jak grdyka kapłana chodzi w tą i z powrotem… → …jak grdyka kapłana chodzi w tę i z powrotem…
…gdyby donieśli Samedi…White, proszę. → Brak spacji po wielokropku.
…zamiast uganiać się za pospolitymi zbiry ścigałem czarnoksiężników. → …zamiast uganiać się za pospolitymi zbirami, ścigałem czarnoksiężników.
Czarna dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodię dołączyły inne bębny… → Czarna Dłoń nie wiedział, kiedy do granej melodii dołączyły inne bębny…
– Voodoo Samedi, o to jestem, by służyć. Samedi, wysłuchaj Czarnej ręki. → – Voodoo Samedi, oto jestem, by służyć. Samedi, wysłuchaj Czarnej Ręki.
Volage wiedział, że ofiarą została przyjęta. → Literówka.
Czarna dłoń wyraźnie słyszał stwora… → Czarna Dłoń wyraźnie słyszał stwora…
Sklep Czarnej dłoni był zamknięty… → Sklep Czarnej Dłoni był zamknięty…
Wszedłem w zaułek i podszedłem od zaplecza. → Nie brzmi to najlepiej.
– Zaświaty, do raju, piekła – ciężko jest mi się precyzyjnie wypowiedzieć, jeszcze tam nie byłem. → Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.
Proponuję: – Zaświaty, do raju, piekła. Trudno jest mi się precyzyjnie wypowiedzieć, jeszcze tam nie byłem.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html
-Wiesz, jak stworzyć błękitne dziecko? → Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.
Runąłem w dół schodów… → Czy dookreślenie jest konieczne – czy mógł runąć w górę schodów?
Ze trumien wstają ciemne upiory… → Z trumien wstają ciemne upiory…
…gdy wyciągają poza sarkofagi szczudłate nogi. → …gdy wyciągają poza sarkofagi szczudlaste nogi.
…Maman Brigitte – murzynkę o białej skórze… → …Maman Brigitte – Murzynkę o białej skórze…
Guédé już mnie otoczyli. Dwaj chwytają mnie za przeguby… → Czy oba zaimki są konieczne?
…znalazłem go na materacu. Gdy go podniosłem i wymierzyłem w Rutschiga, dotarło do mnie, że już raz próbowałem go zabić i że bębenek jest pusty. Więc zwyczajnie rzuciłem w niego bronią… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?
Zapach jałowca o poranku przynajmniej zaoszczędzi mi mycia zębów, pomyślałem i wziąłem łyka. ->Skoro pomyślał, to zapisz to jak myśl: Zapach jałowca o poranku przynajmniej zaoszczędzi mi mycia zębów – pomyślałem i wypiłem łyk.
Łyków się nie bierze.
…któremu jestem gotów za wierzyć życie… → …któremu jestem gotów zawierzyć życie…
…że nowa głowa zakonu, sięgająca po przywództwo, straciły dawną ideę… → Literówka.
Lady Germin nakazała w dworku wytłuc wszystkie lustra. → Raczej: Lady Germin nakazała w dworku wytłuc wszystkie lustra w dworku.
…narastała niczym wzbierająca burza, nieuchronnie zasuwając czarnymi chmurami jej myśli. → Literówka.
"Może nie musi tak być?". Głos rozbrzmiał w głowie lady, przeciągły, wyniosły i lekceważący – iście koci. → – Może nie musi tak być? – Głos rozbrzmiał w głowie lady, przeciągły, wyniosły i lekceważący, iście koci.
Tekstu napisanego kursywą nie ujmujemy w cudzysłów. Zbędna dodatkowa półpauza. Uwaga dotyczy także podobnych zapisów w dalszej części opowiadania.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.
Za oknem wiatr targał drzewami, tak jak emocje myślami Germin. → Za oknem wiatr targał drzewa, tak jak emocje myśli Germin.
Spróbuj szczęścia z którymś z czarnoksiężników kręcącym się po księżycowym zaułku. → Piszesz o czarnoksiężnikach, więc: Spróbuj szczęścia z którymś z czarnoksiężników kręcących się po księżycowym zaułku.
W końcu upomniało się o…". → Zbędna kropka po cudzysłowie – po wielokropku nie stawia się kropki.
…pysk wydłużył się, rozrywając skórę i mięśnie." → …pysk wydłużył się, rozrywając skórę i mięśnie”.
Mimo zadrapań i cieknącej krwi po policzkach… → Raczej: Mimo zadrapań i krwi cieknącej po policzkach…
…widząc braci Gross wychodzącego zza dworku. → …widząc braci Gross wychodzących zza dworku.
Starzeć nawet na moment nie wypuszczał medalionu… → Literówka.
…że rozmyślanie prowadzę najważniejszego członka zakonu w pułapkę. → Literówka.
…nie mają nic wspólnego z dewizą – wolność, równość, braterstwo, która to były treścią… → Literówka.
– James nie jest głupi, na pewno zabrał ze sobą obstawę.
"Nie liczna, dobrze wie, że działa wbrew bractwu. → Pewnie miało być:
– James nie jest głupi, na pewno zabrał ze sobą obstawę.
Nieliczną, dobrze wie, że działa wbrew bractwu.
…opierając jedną rękę o oparcie zielonej kanapy. → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …trzymając jedną rękę na oparciu zielonej kanapy.
Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spodniej oko Garmina… → Masoni patrzyli w maskę arlekina, ozdobioną cekinami i brokatem, a spod niej oko Garmina…
…wyszedł, ostrożnie stawiając łapę za łapę, kot. → Literówka.
…zniknął wraz ze szarookim za kontuarem. → …zniknął wraz z szarookim za kontuarem.
Drab z szramą jednak popełnił spory błąd… → Drab ze szramą jednak popełnił spory błąd…
Złapał mnie za ramię i wskazał na kota. → Złapał mnie za ramię i wskazał kota.
…ale natrafiła na laske Samedi. → Literówka.
…przy okazji odcinając poduszkę ucha. → Gdzie ucho ma poduszkę?
Baron zniknął, ale nie przewidział, że drugi z Grossów zwolnił i ustawił za plecami brata. → Co ustawił za plecami brata?
W domu padłem na materac, otworzyłem butelkę ginu, po wypiciu jednej czwartej. Wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata. → Czy tu aby nie miało być: W domu padłem na materac i otworzyłem butelkę ginu. Po wypiciu jednej czwartej wyciągnąłem kulę i wypowiedziałem imię brata.
Tylko gdzieś z oddali docierało do mnie…". → Zbędna kropka po cudzysłowie
Odsłoniłem rolety, wpuszczając nieco światła do mieszkania… → Rolety można podnieść lub opuścić, ale rolet się nie odsłania, bo nic ich nie zasłania; to rolety zasłaniają okno.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
regulatorzy
Dziękuję za poprawki, na szczęście część pokrywała się z tymi od ostama, a to trochę uspokoiło moje nerwy, gdy zobaczyłem ile znowu jest błędów w tekście :).
I chyba należą ci się przeprosiny, bo przeczytanie tak długiego tekstu bez satysfakcji musi być męczące. Podczas pisania tej dość mocno przekoloryzowanej historii, byłem świadom, że jako horror bez grozy może się nie podobać części czytelników. Ale nie tyle chciałem, co musiałem napisać coś innego z bardziej rozbudowaną fabułą – bo krótkie historie zaczęły mnie męczyć. Po “Okrwawionych dublonach” miały być już krótsze teksty, ale zwyczajnie nudzą mnie w trakcie pisania :).
Postaram się umieszczać więcej informacji w przedmowie przed kolejnymi publikacjami by nie robić już tak niemiłych niespodzianek osobą, które są przyzwyczajone do klimatu innych moich tekstów :).
Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Dziękuję za poprawki, na szczęście część pokrywała się z tymi od ostama, a to trochę uspokoiło moje nerwy, gdy zobaczyłem ile znowu jest błędów w tekście :).
Bardzo proszę, Bardziejaskrze. Czytam opowiadania w Wordzie, i nie zawsze zauważam wprowadzone poprawki. Przykro mi, że zdenerwowałeś się długością łapanki. :)
I chyba należą ci się przeprosiny, bo przeczytanie tak długiego tekstu bez satysfakcji musi być męczące.
Nie, Bardziejaskrze, nie należą mi się żadne przeprosiny, albowiem każde opowiadanie czytam na własną odpowiedzialność, a Ty, masz prawo pisać to, co zechcesz i jak zechcesz. I tego się trzymajmy. :)
Postaram się umieszczać więcej informacji w przedmowie przed kolejnymi publikacjami by nie robić już tak niemiłych niespodzianek…
Bardziejaskrze, a co też tu opowiadasz – nie przypominam sobie, aby któreś z Twoich opowiadań okazało się niemiłą niespodzianką, więc niepotrzebnie chcesz się asekurować w przyszłości. Twórz tak, aby każda opowieść prezentowała się jak najlepiej i dała Ci jak najwięcej zadowolenia z pisania. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dobrze :). Ale i tak wydaje mi się, że jeśli tekst jest dość specyficzny, to można by to jakoś zaznaczyć w przedmowie :). No nic, do zobaczenia pod innymi tekstami i jeszcze raz dziękuję za wyłapanie błędów :).
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
OK, Bardzie, decyzja należy do Ciebie. I cieszę się, że zapowiadasz nowe teksty. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Ale nie będą to horrory :/. Może uda się coś w klimacie grozy napisać na konkurs fanthomasa, ale coś ostatnio jestem zbyt pozytywnie nastawiony do świata, a to nie pomaga w pisaniu horrorów ;)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzie, lubię horrory, ale od pewnego czasu nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko co dzieje się wokół jest jednym wielkim horrorem. W tej sytuacji Twoje wyznanie o pozytywnym nastawieniu do świata pozwala spodziewać się fajnych opowiadań.
A na pisanie horrorów też przyjdzie czas. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
I tego będę się trzymał :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzo się cieszę! ;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć!
Klimatyczna i dosyć mroczna opowieść w ezoterycznych klimatach. Bywa strasznie (choć to taka klasyczna straszność, bo grozy tu raczej nie doświadczyłem), bywa też mrocznie, czasem też nieco śmiesznie. Sprawnie pokazałeś skomplikowany i miodny świat, w którym tajne stowarzyszenia toczą tajną wojnę w imię własnych celów. Przyjemna literatura akcji, jeżeli ktoś lubi takie klimaty.
Historia, choć dosyć niby klasyczna i miejscami przewidywalna, jest niezła i nie nudzi, jak już się w niej połapiemy, co z początku łatwe nie jest, bo punkt widzenia skacze. Albo inaczej, tekst wymaga uwagi i skupienia na początku, jednocześnie nie dając wiele w zamian (na początku, po 20k znaków jest już zdecydowanie lepiej, bo z grubsza wiemy kto jest kim). Postawiłeś na wielu bohaterów, trochę jak w filmie, co w opowiadaniu – imho – jest sporym wyzwaniem. Udźwignąłeś je, jednak kosztem pewnego chaosu na początku, który niestety może odrzucać niektórych czytelników.
Językowo – jak dla mnie – jest nieźle, chociaż dłuższe akapity zbudowane z krótkich zdań miejscami męczą. Taki zabieg idealnie sprawdza się do scen akcji, której nie brakuje, ale w scenach spokojniejszych wart z niego zrezygnować. Przy pierwszym czytaniu miejscami miałem wrażenie, że składa się z odcinków, przy drugim czytaniu już tak mi się to nie rzucało w oczy, więc jest lepiej (albo patrzyłem z innej perspektywy lub miałem oczekiwania, nigdy nie wiadomo…).
Całkiem udany tekst, taka przygodówka akcji, choć też bez czegoś szczególnego, co zostanie w głowie na dłużej.
2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Polecam do biblioteki!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Krar85 – Wielkie dzięki :), super, że tekst się podobał. Szkoda trochę, że tak szybko zniknął z pierwszej strony, ale to nic, może jeszcze ktoś zajrzy :). I dziękuję jeszcze raz z betę :) Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."