- Opowiadanie: Gabriel Augustyn - Było-niebyło

Było-niebyło

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Było-niebyło

Nasza pamięć nas zdradza.

Może z litości.

Rafał A. Ziemkiewicz

Walc stulecia

 

Tylko nie dygotanie o mroźnym świcie,

strach idącego dnia

i bicz nadzorcy.

Tylko nie zima ulic

i na całej ziemi nikogo,

i kara, świadomość.

Tylko nie

 

Czesław Miłosz

Czytając japońskiego poetę Issa

(1762-1826)

 

MoniCa obserwowała przez okno jesienną mgłę. Wyobrażała sobie, że wtula się w nią, oddając we władanie czegoś odwiecznego, stając się częścią pozostałości po dawnych mitach, starych i przebrzmiałych opowieściach, wypartych przez beton miast, niewolę gwaru ludzkiej codzienności. Każdy krok w tym niesamowitym puchu byłby czymś na kształt wędrówki po innym świecie, jakby skrzywionym, zdeformowanym przez zwierciadło z cyrkowego gabinetu luster. Wzrok dawał się mamić kłębami falującej pary wodnej, a mózg Moniki rejestrował zamazane, niemal już niewidoczne kontury sąsiednich domów.

Przez moment wydawało się jej, że po przeciwnej stronie widzi postać zdeformowaną przez jednoczące się biel i noc. Próbowała skupić wzrok, choć odrobinę zlikwidować ulotność tej sceny, ale po kilku próbach skapitulowała – ulica była pusta, powykrzywiana.

Odetchnęła głęboko, zastanawiając się nad tym, czy powietrze na zewnątrz smakowałoby mgłą, fantastyczną wonią rozkładających się liści oraz zwilgotniałych drzew. Przy najbliższej okazji postanowiła to sprawdzić, po czym odwróciła się od okna i ruszyła w głąb cichego, gorącego domu, który każdy krok Moniki witał skrzypieniem, jakby jej poruszenia sprawiały mu ból.

Za szybą, tuż przy furtce, stała postać pochłaniana przez parną biel, niemal równie nierzeczywista, jak puchowe otoczenie.

 

***

 

Jacek był prawdziwy, choć zdarzały się chwile, kiedy myślał inaczej. Przez pewien czas tkwił po drugiej stronie ulicy, oparty o drzewo, zapatrzony w uciekający z realności dom Moniki. W końcu zebrał się na odwagę, ruszył w kierunku podwórka, wymachując na boki trzymanym w ręku bukietem czerwonych róż. Chciał zadzwonić do drzwi, przywitać ukochaną uśmiechem, miłosnym wyznaniem i obdarować kwiatami, ale gdy dłoń spoczęła na klamce furtki, zatrzymał się, uwięziony przez niepewność. Strach zalał jego świadomość, niemożność paraliżowała, wnętrzności podchodziły do ust, ślinę zastępował niezastygły beton, a krtań zaciskała się w małą pięść. Pocił się jak świnia i zapewne tak samo śmierdział.

Nie mógł się ruszyć, odwracalność decyzji porażała go: krok do przodu – akceptacja bądź odrzucenie, krok w tył – samotność i wstyd. Za dużo dla niego, nie czuł się przygotowany na taki lęk, a nieśmiałość zagłuszała głos serca.

Po kilkudziesięciu sekundach wahania, twarz Jacka wykrzywił nagły skurcz mięśni, wywołany chwilowym bólem pod czaszką. Obraz, wystarczająco już zamazany, zdał się przez moment jeszcze bardziej zmieniony, wywrócony na niecce. Bliski był krzyku, ale ostatecznie powstrzymał się.

Zniechęcony, dziwnie obolały, oderwał dłoń od klamki i ruszył w drogę powrotną, pokonany przez niedostatki ciała.

 

***

 

Mieszkał kilkaset metrów dalej, ale przejście tej odległości wystarczyło, aby opuścił mleczną biel jesieni. Ucieszył się, choć zaczął drżeć z zimna, które coraz mocniej oplatało ciało oraz obumierającą florę. Popatrzył na lewą rękę, zwieńczoną długimi palcami, a ta, jak na zawałowanie, zadygotała. Podniósł ją do ust, spróbował rozgrzać, ale nie zdało się to na wiele. Gdy chciał uczynić z drugą to samo, skonstatował, że nadal trzyma w niej róże. Przyjrzał się im. W świetle latarni wyglądały na ciemne, jakby uleciało z nich życie. Ścisnął palcami wolnej ręki jeden z kwiatów – okazał się sprężysty i jędrny.

W przypływie szału zacisnął naraz kilka kielichów. Poczuł jak rozgniatają się, dekapitują. Odniósł wrażenie, że krzyczą, błagają o litość, a nawet bronią się kilkoma marnymi kolcami na łodygach, które wniknęły w skórę Jacka z krwiożerczą gwałtownością. Upuścił bukiet na chodnik, przystanął i zaczął po nim deptać, skakać, rozcierać podeszwą buta. Dyszał przy tym i pluł śliną na wszystkie strony. Po kilku sekundach uspokoił się, wyrównał oddech i spoglądał na zniszczone kwiaty, które nadały chodnikowi i jasnemu obuwiu ciemny odcień krwi.

Piekła go ręka, a po jej fakturze spływała stróżka szkarłatu. Przyłożył ją do ust, zlizał posokę, rozmazał końcem języka po podniebieniu; emanowała solą i pewną nieokreśloną metalicznością. Ten smak miał z nim pozostać na resztę wieczoru, podobnie jak rodzący się właśnie ból głowy. Przyłożył palce do skroni, spróbował je rozmasować, uciskać, ale nie odniosło to żadnego skutku – pulsowanie wzmagało się z każdą sekundą, obezwładniając ciało, myśli, uczucia.

Zniechęcony kontynuował wędrówkę, a do jego pleców szczerzyły się zniszczone, pałające ciemną czerwienią kwiaty.

 

***

 

Wnętrze domu przywitało Jacka chłodem, obojętnością oraz koncertem tykań, buczeń i trzeszczeń. Nikt na niego nie czekał: rodzice wyjechali, zwierząt nie posiadał, nie był też związany z kobietą, która zapełniłaby tę przestrzeń własnym zapachem, rytmem oddechu, tembrem głosu. Zawsze, gdy skądś wracał, liczył w duchu, że zastanie w domu Monikę, a ona przywita go uśmiechem, ciepłem fantastycznego ciała, w kuchni będzie czekał parujący obiad, z głośników wieży popłynie kojąca muzyka, dopasowana do powolnego rytmu ich powitalnych pocałunków. Tak się jednak nie działo, choć wizje zdawały się momentami tak prawdziwe, że aż kłuło Jacka w piersi.

Tym razem serce zachowało się spokojnie, za to ból głowy nasycał się brakiem bliskości, wchłonął żal, pożarł nieśmiałość, po czym wypluł coś na kształt łupania młota pneumatycznego, który próbował rozsadzić czaszkę Jacka.

Zostawiwszy kurtkę i buty skierował się do łazienki, gdzie położył ostatnio opakowanie ketonalu.

Znalazł w nim tylko jedną pigułkę, nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy zużył pozostałe. Wzruszył ramionami, wygrzebał z apteczki ibuprom max, dorzucił dwie sztuki do ketonalu i połknął. Odruchowo rozgryzł tabletki, a ich gorzki smak zalał usta Jacka, wykrzywił wargi, obudził odruch wymiotny. Nachylił się nad zlewem, odkręcił kran i napił się. Gardło, spłukane lodowatą wodą, odetchnęło z ulgą. Następnie ochlapał twarz. Poczuł się odrobinę lepiej, choć minie jeszcze wiele minut zanim ból odejdzie. Jeśli w ogóle zniknie – ostatnio coraz dłużej się z nim zmagał.

Nie wytarł się ręcznikiem, uniósł za to wzrok i spojrzał w lustro.

W pierwszej chwili Jacek się wzdrygnął, nie potrafił rozpoznać osoby na szkle. Podkrążone oczy, kilkudniowy ciemny zarost, włosy przetłuszczone i w nieładzie, skóra pobrudzona, upstrzona czerwonymi pryszczami, wargi popękane, ułożone w grymas niezadowolenia – to nie mógł być on, przecież zawsze chodził zadbany, ogolony, umyty, pachnący, świeży. Spróbował przypomnieć sobie, kiedy ostatnio brał kąpiel, mył włosy, golił się, ale nie potrafił, coś poza bólem blokowało dostęp do pamięci. Spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu grymas niezadowolenia, frustracji.

Niewiele brakowało, a roztrzaskałby lustro w drobny mak. Musiał oddychać głęboko, aby się uspokoić. Niemal przerosło to siły Jacka. W końcu zapanował nad sobą, jeszcze raz zanurzył twarz w lodowatej wodzie, zakręcił kurek, wyszedł z łazienki i skierował się do sypialni. Obiecał sobie, że (jak tylko pigułki zadziałają) wróci i zrobi ze sobą porządek. Nie może się przecież w takim stanie pokazać Monice i klientom.

No właśnie, kontrahenci. Prawie o nich zapomniał, a najwyższy czas, aby zainteresować się odrobinę rodzinnym interesem, zanim matka z ojcem wrócą do kraju. Nie było to nic trudnego, wystarczyło podjechać w kilka miejsc, pogadać z podjemcami, posprawdzać jak dbają o magazyny, zajrzeć do wyciągów z kont i odznaczyć, czy każdy z nich zapłacił za kolejny miesiąc. Roboty najwyżej na dwie-trzy godziny, później mógł wrócić do normalnego trybu życia.

Czyli do czego? Na dobrą sprawę nie wiedział, wszystko się rozmywało. Odnosił wrażenie, że czas i wydarzenia przeciekają mu przez palce. Próbował to jakoś ogarnąć, ale zaraz zapominał, zaczynał fantazjować o Monice, albo oddawał się we władanie bólu głowy, który coraz częściej zapełniał chwile samotności, rozciągając sekundy w godziny, przemieniając zadania proste w skomplikowane; nawet twarz ukochanej nie chciała się wtedy pojawić, tylko majaczyła gdzieś na skraju świadomości, męcząc dodatkowo.

Westchnął. Zapalił światło, po czym popatrzył na niezasłane łóżko, które kusiło miękkością, zapomnieniem. Rozebrał się do bielizny, ale zanim się położył, spojrzał na siebie z góry. Omal nie wrzasnął. Żebra uśmiechały się do niego spod skóry, anorektycznie wychudły brzuch przybrał szaro-żółtawą barwę, biodra wyglądały jak dwa ogromne, odstające talerze, a nogi zdawały się stworzone wyłącznie z kości, jakby mięśnie wyparowały.

Co się z nim działo, do cholery? Kiedy tak schudł, kiedy jadł coś ostatnio? Dlaczego nic nie pamięta? Złapał się za włosy, zaczął je szarpać, ale po chwili zostały mu w dłoniach; wyszły z zadziwiającą lekkością. Poczuł łzy w oczach, otarł je wierzchem dłoni. Nie miał już siły na nic, nic mu się nie chciało, choć wiedział, że powinien coś zjeść, napić się i pójść do lekarza. Jednocześnie zrodziło się w Jacku przekonanie, że już za późno, że naprawdę dobre wyjście, to położyć się i odpocząć, przeczekać jakoś do rana.

Zgasił światło i tak też zrobił. Ułożył się wygodnie w pozycji embrionalnej, naciągnął kołdrę, zamknął powieki i oddał się we władanie snu, nieświadomy, że poduszka chłonie czerwień jego krwi, która raz po raz kapała z nosa.

 

***

 

Obudził się spocony i drżący. W domu panował przeraźliwy chłód, który docierał pod grubą warstwę pierzu, gdzie obejmował we władanie skurczone ciało Jacka. Pot wylewał się wiadrami z każdego centymetra kwadratowego jego skóry, wchodził w interakcję z zimnem, tworząc porażającą nerwy otulinę. Szczękał zębami, ale nie próbował wstać – znajdował się jeszcze pod władaniem snu.

Był w nim z Moniką. Spacerowali, śmiali się, całowali co sekundę – właściwie niemal nie rozdzielali swoich ust, przez co przechodnie rzucali im zaciekawione spojrzenia. Miłość emanowała z nich, zarażali nią wszystko dookoła: rośliny unosiły się wyżej, liście zdawały się odzyskiwać traconą na jesień siłę, a mijani ludzie przywdziewali uśmiechy, które rozjaśniały twarze, odpędzając w ten sposób nadchodzącą powoli zimę o kilka godzin lub dni. Jacek nie mógł się nasycić cudownym smakiem ust Moniki, nie miał też dosyć brzoskwiniowego zapachu jej ciała oraz kształtności figury, ukrytej pod puchową kurtką. A ona wcale nie była mu dłużna, jeszcze nigdy nie czuł na sobie tak delikatnych, wprawnych rąk, które bez wahania dotykały najbardziej wrażliwych miejsc, nigdy wcześniej też jego serce nie wygrywało takich treli zachwytu, jak przy tej wymarzonej kobiecie. Jednak im dłużej spacerowali, tym ciemniej robiło się dookoła, tym mniej przechodniów spotykali, tym mniej odczuwalne stawało się ciepło Moniki. Z każdym krokiem robiła się zimniejsza, a mróz niewolił ruchy i myśli, budząc do życia strach. W pewnym momencie Jacek ją zatrzymał, chciał coś powiedzieć, ale nim to uczynił, ona zaczęła się śmiać, pluć śliną, przeklinać i rosnąć. W z r a s t a ł aw z r a s t a ł a, aż w końcu nie widział jej twarzy, tylko konary nóg. Słyszał za to z góry zawodzenie, szyderstwa, wulgaryzmy…

chuju jebany

tchórzu pierdolony

kutafonie

pierdolcu

schizolcu

zasrańcu

jebańcu co gubi się w tańcu

możesz mi possać

obciągnąć

pociumciać

ale jesteś za cienki

za słaby

za strachliwy

za miękki

jesteś nikim

kurwa

NIKIM

Jacek zaczął płakać, chciał przeprosić, więc spróbował przytulić się do jednej z nóg, ale MoniCa go kopnęła. Poleciał do tyłu…

Wspomnienie brutalnego ciosu ukochanej przygniatało do posłania. Sen już się zacierał, ale jego przejmująca realność trwała. Nic nie mogło jej umniejszyć, ukrócić – nawet zimno, nawet poczucie dziwnej, zaschniętej skorupy w okolicach ust i nosa. Chłód przestał mieć znaczenie, Jacek chciał dygotać, pragnął cierpieć za to, że nie potrafił nic zrobić ze swoją miłością, życiem. Czuł, że w pełni zasłużył na karę, więc wyczekiwał jej sam w mrocznych trzewiach pustego domu.

Nadeszła pod znaną i dotychczas oswojoną postacią. Ból rozlał się po skroni, na ciemię i potylicę. Jego echa były słyszalne w żuchwie oraz niższych partiach ciała. Mięśnie zaprotestowały, OUN aż wył z przeciążenia, z oczu popłynęły podbarwione krwią łzy, a z ust wyrwał się Jackowi przeciągły charkot. Odniósł wrażenie, że właśnie się rozpada, rozpieprza w drobny mak, w zupę pełną kwarków i rozerwanych kwasów nukleinowych. Gdy znalazł się na krawędzi świadomości, gdy bliski był transcendencji, coś w jego jaźni pękło, a ze środka wylała się lepka maź, z której emanowała jedna myśl, jedna-jedyna paranoja Jacka – MoniCa.

W niej tkwiło ocalenie.

Zerwał się z łóżka. Obsesja zmniejszyła ból na tyle, że mógł się poruszać i nie jęczeć. Podszedł do zasłoniętego okna, odsunął kotarę i zdziwił się, że na zewnątrz nadal-ponownie jest noc. Przespał dobę, czy po prostu zasnął na kilka minut-godzin? Nie wiedział, a w pobliżu nie działał żaden zegarek. Ostatecznie nie miało to znaczenie, tak czy owak MoniCa powinna być w domu.

Ruszył. Każdy krok przychodził z trudem, ale Jacek pokonywał kolejne metry z uporem maniaka, po raz pierwszy w życiu odważny, zdeterminowany do tego, aby walczyć. Gdy dotarł do łazienki, wsparł się o futrynę przy drzwiach, zrobił kilka głębokich wdechów (szum powietrza wędrującego przez tchawicę, oskrzela i płuca prawie ogłuszał), po czym zapalił światło i wszedł do środka.

Ponownie stłumił krzyk zaskoczenia na swój widok – upiorność jego stanu podkreślała zaschnięta krew na twarzy oraz przymglone z bólu oczy. Odkręcił kurek z gorącą wodą. Czekając aż nabierze temperatury, przeszukał apteczkę. Znalazł resztki ibupromu max i jakieś na-chuj-mu-teraz-potrzebne witaminy C, ranigasty, duomoxy. Brak tramalu, ketonalu, morfiny – nigdy nie ma opiatów wtedy, kiedy by się przydały! Wściekły wyłuskał resztki ibupromu, wcisnął sobie do ust i zaczął rozgryzać, połykać. Omal nie zwrócił wszystkiego, ale drakońskim wysiłkiem woli uspokoił żołądek.

Z prysznica zaczęła lecieć gorąca woda. Pogmerał przy kurku z zimną, ustawił na mniejszy wrzątek i wskoczył do kabiny. Najpierw się napił, a później zaczął metodycznie szorować wychudłe, zaniedbane ciało.

 

***

 

Przy goleniu prawie się poddał. Ból obezwładniał, przejmował kontrolę i ani na chwilę nie puszczał. Zażyty niedawno ibuprom był jak kpina, splunięcie w oczy – kwaśny posmak w ustach przypominał o tym co przełknięcie. Nic tylko wyć, uderzać swoimi-nieswoimi pięściami w ścianę, lustro, twarz; miażdżyć, gnieść, niszczyć, tak, tego właśnie pragnął Jacek, w tym chciał się zatracić, ale nim poddał się impulsowi, trzymana między palcami maszynka przecięła skórę policzka i wypływająca z rany krew przykuła jego uwagę. Płynęła wartkim strumieniem, szybo więc dotarła do linii szczęki, zaznaczając swoją obecność na szyi. Sięgnął w jej kierunku dłonią, przytknął do rany, po czym rozsmarował. Następnie odkręcił zimną wodę i spłukał resztki pianki do golenia oraz plamy szkarłatu, który nie chciał krzepnąć.

Z trudem przyjrzał się swojemu odbiciu. Przypominał uciekiniera z obozu, teraz co prawda czystego, ale nadal o niezdrowym kolorze skóry, o odstających kościach, ze zgarbionym kręgosłupem, dziwnie dużą głową. Potrzebował wielu kalorycznych posiłków, ciepła, hospitalizacji. Machnął na to ręką – jedyne, co było Jackowi niezbędne, to bliskość Moniki.

Starł z twarzy świeżą krew i odwrócił się do wyjścia – chciał znaleźć bieliznę oraz jakieś ciepłe ubranie. Kiedy stanął na wprost drzwi, zarejestrował kątem oka jakieś poruszenie. Spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie dostrzegł. Zrobił krok do przodu i znowu to samo – ruch tuż na granicy wzroku, zaraz poza światłem padającym z łazienki. Zadrżał, odetchnął głęboko, a do jego nozdrzy napłynęło powietrze o zapachu gęstego dymu.

Paliło się. Niepomny na strach, ból i chłód wypadł na korytarz. Rozejrzał się – ani śladu ognia, nic tylko mrok. Sięgnął w kierunku kontaktu, ale po naciśnięciu włącznika nic się nie stało. Ruszył, zostawiając za sobą ciepłą, jasną łazienkę.

Kierował się węchem, a ten prowadził Jacka do sypialni. Perspektywa mu się rozmywała, mrok przed nim zdawał się falować, rozpraszać na boki, aby w ułamek sekundy później (za plecami) wrócić na swoje miejsce, otulić, zniewolić. Zapach dymu stawał się intensywniejszy, wręcz gryzący – oczy zaczęły łzawić, a nos protestował kichnięciami. Im bliżej był źródła, tym z większym trudem oddychał, a ból (po chwilowym wytchnieniu) rozpoczął od nowa swoją suitę. Zgarbił się, stłumił szloch i z szybko-bijącym sercem otworzył drzwi do pokoju.

(przecież zostawiał je otwarte).

Na progu omal nie wpadł na coś, co szybko przebiegło tuż przed nim. Krzyknął. Zatrzymał się, chciał zapalić światło i rozejrzeć się, ale i w sypialni musiała przepalić się żarówka. Gdy stłumił rodzącą się panikę, zauważył, że sztuczne oświetlenie wcale nie jest potrzebne – pomieszczenie rozjaśniał blask księżyca zza okna.

Był w nim sam, nic nie mogło przeciąć mu drogi.

Woń dymu przyprawiała Jacka o mdłości. Nie paliło się, ale zamiast zasłon zobaczył ich zwęglone szczątki.

Podszedł do okna i zamarł.

Na środku ulicy stała naga MoniCa. Nie widział jej dokładnie, nie potrafił skupić spojrzenia, przez co obraz się rozmywał. Nie ruszała się, wyglądałaby jak posąg, gdyby nie podmuchy wiatru, które rozwiewały jej włosy.

Jacek zastukał w okno.

Nie odpowiedziała żadnym gestem.

Sięgnął do klamki, ale ta ani drgnęła.

Zaczął uderzać dłońmi w szybę.

Nic. Żadnej reakcji.

Wzrok zaszedł mu mgłą. Odwrócił się

(ponownie coś umknęło tuż przed nim)

i ruszył w stronę wyjścia.

Prawie nic nie widział. Obijał się o ściany, potrącał rzeczy leżące po bokach, ale szedł. To już nie był ból ale B Ó L. Serce panikowało, oddech świszczał, mięśnie drgały, głowa ciążyła, a tuż pod czaszką szalał prawdziwy żar. Nie wiedział czy to możliwe, ale odnosił wrażenie, że mózg mu płonie, że ogień przenosi się przez nerwy i trawi resztę nagiego ciała.

Jesienny chłód na dworze przyniósł odrobinę ulgi. Jacek zatrząsł się raz czy dwa, poczuł jak jądra chowają się w podbrzuszu, a skóra marszczy. Jednakże po kilku sekundach stał się obojętny na wiatr i temperaturę zewnętrzną – gorączka zawładnęła nim zupełnie. Wyszedł na ulicę, obrzucił ją zamglonym spojrzeniem w poszukiwaniu Moniki.

Zniknęła.

Łzy pociekły Jackowi po policzkach

(ponownie podbarwione krwią)

jeszcze bardziej pogarszając widoczność. Owładnęła nim bezsilność, chciał usiąść na środku jezdni, zasnąć i umrzeć z wychłodzenia. Był przecież tak blisko! I kiedy niemal poddał się impulsowi, znowu do jego nosa doleciał gęsty zapach dymu, a koło kostki zdało się przemykać coś zgarbionego, utkanego z szarej masy.

Odwrócił się w kierunku, z którego dochodził swąd.

Kilka kroków od Jacka stała ostatnia z latarni przy tej ulicy. Jej światło sięgało kolejne kilkadziesiąt metrów dalej, a tam urywało się, jakby ścięte nożem. W mroku, tuż poza granicą jasności, majaczył jakiś kształt, przez umył Jacka odbierany jako zamazany, prawie niewidoczny.

To musiała być MoniCa.

Chciał podbiec do niej, ale osłabione, obolałe ciało nie pozwoliło na to. Pokuśtykał więc do ukochanej. Gdy znalazł się tuż przed nią, padł na kolana wycieńczony.

MoniCa chowała się w mroku. Nie ruszała się, chyba nawet nie oddychała. Jacek próbował zebrać wszelkie pozostałe siły do ostatecznego wysiłku, do powstania i sięgnięcia po jej dłoń, ale nie potrafił. Głowa opadała mu na klatkę piersiową, dyszał jak astmatyk, a serce – po serii szybkich uderzeń – zaczynało zwalniać. B Ó L był jego panem, jego predestynacją. Jacek załkał, błagał w myślach Boga o to, aby dał mu jeszcze jeden impuls, który pozwoli wstać i przytulić się do Upragnionej.

Tak też się stało. Cierpienie nagle minęło, wzrok odzyskał dawną sprawność, a świadomość klarowność.

Powstał, uśmiechnął się. Spojrzał w mrok na Monikę.

Krzyczał do momentu aż rozpadły się struny głosowe.

Oto bowiem Monikę oświetliło światło księżyca, które od kilku minut schowane za chmurą, znalazło w końcu drogę na Ziemię.

Kobieta była blada niczym kartka papieru, a jej sylwetka wyglądała na poskręcaną i sękatą. Z wielu miejsc na skórze uśmiechały się do Jacka rozszarpane guzy, z których ściekała ropa i śluzowata krew. Zamiast twarzy miała groniastą bulwę w kolorze mięsa, miast oczu spoglądały na Jacka dwie żółte narośle, a zamiast ust widniała poszarpana perforacja, z której wypływała czarna maź. Cuchnęło od niej dymem oraz czymś jeszcze, czymś zgoła nieokreślonym, jakby połączeniem chryzantem z wonią rozkładającego się ciała.

MoniCa-Monstrum wyciągnęło przed siebie ręce, zrobiła-zrobiło krok do przodu.

Jacek chciał się cofnąć, uciec do domu i zatrzasnąć drzwi, ale mimowolnie odpowiedział otchłani tym samym gestem.

MoniCa zbliżyła się do światła latarni. Z każdym pokonanym centymetrem odmieniała się. Powracały dawne krągłości, miniona uroda, uwielbiany uśmiech, sprężystość piersi, gorąca wypukłość łona. Nim ostatecznie opuściła ciemność, szarpnęła mocno i przyciągnęła Jacka do siebie.

Pocałowała go, a on nie był jej dłużny.

 

***

 

Jesienna mgła zaczęła wylegać na ulicę. Niepostrzeżenie zakradła się do zakochanych i wzięła ich w ramiona. Światło i świat zmętniały, lecz to nic nie znaczyło. Niecierpliwe ręce szukały wzgórków, równin oraz dolin cielesności, czerpiąc niewymowną satysfakcję z ich odnajdywania. Byli tak blisko, jak nikt przed nimi. Istnieli oni, nic więcej.

Pragnienie pieszczot czyniło Monikę i Jacka niecierpliwymi. Przebierali nogami, najpierw nieporadnie, chaotycznie, później z coraz większą systematycznością, skoordynowaniem, aż w końcu wirowali w ekstatycznym tańcu, obydwoje nadzy, obydwoje zatraceni. Raz ona kąpała się w świetle, raz on w ciemności. Raz była najpiękniejszą istotą na ziemi, a raz potworem. Raz on był zaślepiony, a raz przerażony tłumił krzyk, ból.

Gdy zmęczyli się, przystanęli i spoglądali na siebie.

Monikę otulała jasność oraz mgła, Jacek odpoczywał na granicy – plecy skrywał mrok, a twarz wraz z torsem zalewał mętny blask. MoniCa zbliżyła się, Jacek przymknął oczy i czekał na pocałunek. Ten jednak nie nadszedł – jego miejsce zajęło pchnięcie i bolesny upadek na zimny, czarny asfalt. MoniCa patrzyła na niego, nie ruszał się, oddychał coraz wolniej, a do nosa, otwartych oczu i ust wskakiwały kłęby ciemności. Zostawiła za sobą latarnię, kucnęła nad Jackiem. Z powrotem zmieniła się w mięsisto-guzowate monstrum, które rozpadało się komórka po komórce, tkanka po tkance, a powstałe z tego resztki opadały na Jacka. Wraz z końcem pieszczoty coś w mózgu Jacka eksplodowało, a serce przestało b-b-bić.

Został sam, martwy. MoniCa wróciła do wychładzającego się domu, w którym okna zachodziły ciemnością, na zawsze przysłaniając

rzeczywistość.

 

KONIEC

 

listopad-grudzień 2010

Koniec

Komentarze

No ok, ale o czymś zapomniałeś napisać. Dlaczego on się w ogóle zaczał rozpadać? Trądem się gdzieś zaraził, czy co? Kim była MoniCa i dlaczego ja tak ubóstwiał? Kim był on, że bał się do niej zagadać? Dlaczego zobaczył ją na ulicy, a potem zaczał się z nią pieprzyć, a ona zmieniała się w potwora? I czemu go potem zabiła?
Cholernie dużo niejasności w tym tekście.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

>joke mode on< Czego się czepiasz, Fasoletti? Miało być strasznie --- i jest. Miało być tajemniczo --- i jest. >joke mode off<
A że sensu brakuje... A musi on być?

Wszystkie odpowiedzi są w tekście - idea w nim realizowana jest mocna i (że tak powiem) sztywna od początku do końca. Frajda w tym wypadku polega na tym, że diagnozę postawić musi sam czytelnik,a jest na nią odpowiednio naprowadzany: duża część opowieści to objawy i zmaganie się z nimi (kluczowy ból głowy, krwawienia z nosa, kanalików łzowych, omamy węchowe etc.), poza tym imię "bohaterki" też wybrano nieprzypadkowo i nieprzypadkowo pisane jest MoniCa - wystarczy w tym wypadku zastanowić się, co oznacza samo Ca (poza wapniem) i mamy jeden wyraźny trop interpretacyjny .

Nad resztą zamilknę. Zadam tylko pytanie: czy na pewno ją ubóstwiał czy wyobrażenie o niej i co właściwie zobaczył Jacek - ukochaną, czy pewną jej manifestacje? Co było rzeczywiste, a co rzeczywiste być nie mogło?

W każdym razie dziękuję za przeczytanie tego tekstu - każda opinia liczy się na wagę złota i każda wskazówka (nawet podana w złośliwy sposób) będzie dla mnie cenna.

Pozdrawiam!

Mnie się wydaje, że chodzi tu o pokazanie stanu człowieka na skraju dwóch światów: życia i śmierci. A jeśli zgadłem, to poproszę o ciasteczko :p
A poważnie:
Konstrukcja taka, ja wiem, impresyjna to bardzo odważne posunięcie. Bo brak klasycznej fabuły nie ułatwia czytania.
Podobały mi się opisy ( te żywe i soczyste):
Że pozwolę sobie wyrwać z kontekstu:

pierdolcu
schizolcu
zasrańcu
jebańcu co gubi się w tańcu

Niecierpliwe ręce szukały wzgórków, równin oraz dolin cielesności, czerpiąc niewymowną satysfakcję z ich odnajdywania.

Ekstra. Ten rytm "wiązanki" i to porównanie.

Za to opisy pustki, zagubienia bohatera zwyczajnie wiały nudą i mnie nie przekonały (to jak najbardziej subiektywna ocena)

Poza tym:
Gdy wyobraziłem sobie Gardło, które odetchnęło z ulgą o mało nie wyplułem kanapki, którą właśnie miałem w ustach. Warto by coś z tym anatomicznym stworem zrobić.
A mniejszy wrzątek przestaje być wtedy wrzątkiem. Chyba że jakiś zdolny ontolog udowodni, że jest inaczej.
Tyle.

Mi te wskazówki, Gabrielu, nie pomogą. Z powodu braku głębszego zainteresowania szeroko rozumianą demonologią. Oczywiście nie wyjaśniaj już więcej, oprócz mnie są tu inni, pasjonaci i znawcy tematu, niech się męczą i zgadują. Wpisałem się, ponieważ przeczytałem i wypadało zostawić ślad --- a że komentarz do komentarza Fasolettiego coś zasugerował, no to cóż, przepraszam.

No to ja już nie wiem.Wahałbym się pomiędzy trądem a ebolą i ewentualnymi majakami spowodowanymi nadchodzącą agonią... A tak serio, to Twoje podpowiedzi nic mi nie mówią. Tekst nadal pozostaje dla mnie nie zrozumiały. Ale może, jak powiedział AdamKB, znawcy tematu więcej z tego wyłapią.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

wysniony - ciasteczko jest Twoje :-)

Dziękuję za te dobre słowa i za wskazówki co poprawić. Faktycznie, mniejszy wrzątek to jakiś koszmar ;-) Co do anatomicznego stwora, to mam trochę inne podejście - bardzo mi się takie frazy podobają, takie zboczenie :-)

Wskazówkował już więcej nie będę. Powiem tylko, że nie ma to nic wspólnego z demonologią, ani nic tak bardzo egzotycznym, jak ebola, czy nawet trąd. Powiedziałbym nawet, ze to coś zwykłego, prozaicznego nawet...

W każdym razie jeszcze raz dzięki za przeczytania, postaram się zrewanżować :-)

Pozdrawiam!

Dobrze napisany tekst, ale ciężki w odbiorze i przyznam, że ja też go nie zrozumiałem ani sensu się w nim nie doszukałem.
Nie zaciekawił mnie na tyle, żeby czytać go drugi raz, próbując wyłapać wspomniane wyżej niuanse fabularne.

Warsztat jednak z pewnością masz dobry.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka