
Gromada: Skrzydłowce
Gatunek: Jednohumorniak Zielonoskrzydły
Imię: Henryk
Zaczęło się jakiś tydzień wcześniej, od mrowienia w dużym palcu lewej stopy. Zignorował je, bo nie było szczególnie dokuczliwe, a poza tym szybko minęło. Dwa dni później, gdy kładł się spać, poczuł, że zaczyna łaskotać go ciało. Najdziwniejsze było to, że łaskotało od środka. Tak, jakby w żołądku i jelitach maszerowały dwie armie mrówek, które nie mogą się zdecydować, w którym miejscu rozegrać decydującą bitwę.
Henryk najpierw niespokojnie ruszał nogami, potem zaczął się wiercić, a po chwili wił się na swojej połowie łóżka, jęcząc cicho w poduszkę. Żona podniosła oczy znad książki.
– Zaparzę ci ziółek – powiedziała po prostu.
Tego ranka wiedział już na pewno – zmieniał się. Jednohumorniaki zielonoskrzydłe, gatunek, do którego należał, tak miały. Nie powinien się więc dziwić; raz na kilka, a czasami nawet kilkadziesiąt lat, zmieniał im się nastrój. Na długo. Było to bardzo wygodne i jednohumorniaki bardzo to sobie ceniły. Zmienność, nagłe popadanie z jednego stanu w drugi, humorzastość były im całkowicie obce. Wiadomo było, że jak ktoś jest wesołkiem, to dobry humor i skłonność do psikusów nie opuszczą go przez lata.
A jak należy do rozsądnych i statecznych, to taki, jaki był wczoraj będzie i dziś, i jutro i za miesiąc na pewno też.
Henryk był do tej pory optymistą, zdecydowanie częściej patrzącym wprzód, niż wspominającym minione lata. Szefowie bardzo cenili tę cechę. To dzięki niej konstruowane przez niego skomplikowane maszyny do dalekich obserwacji Czasów Nadchodzących nie miały sobie równych.
A teraz się zmieniał. Nie wiedział jeszcze jak. I co spowodowało ten proces.
Zaczął robić rzeczy, które wcześniej nie przychodziły mu do głowy. Na przykład leżał na plecach w trawie i obserwował, jak wiatr fruwa między liśćmi brzozy. Zachwycało go, jak migoczą w świetle słońca. Godzinami mógł przeglądać stare fotografie, na których jego Mała Wera była naprawdę mała i noszenie jej nie sprawiało mu żadnego wysiłku. Wspominał dawne czasy. Moment, gdy siedział, szlifując okular nowego teleskopu i dowiedział się, że będzie miał córkę. Delikatny szum, który powstawał, gdy ruszała się we wnętrzu swojej skorupki. Dzień, w którym pojawiła się na świecie.
Wszystkie te wspomnienia sprawiały mu nieopisaną radość. Zawsze jednak dochodził do chwili, po której niczego dalej nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał rysę na okularze, która powstała przez nieuwagę po tym, jak żona powiedziała mu o Małej Werze. I że następne dni spędził szlifując soczewkę pieczołowicie, aby się jej pozbyć. Ale co było potem? Tego nie mógł sobie przypomnieć. Albo szum. Słyszał go, przykładając ucho do ogrzewanej przez żonę skorupki. A co działo się później?
Gdy czegoś nie pamiętał, zamęczał pytaniami żonę. Ta najpierw cierpliwie odpowiadała, przyglądając mu się podejrzliwie. No jak to, pracowałeś. Poleciałeś, konferencji było wtedy mnóstwo, Czasy Nadchodzące nadchodziły szybciej niż wychodziło wam z obliczeń. A potem nie chciała go już słuchać. Zaczęła odganiać się od Henryka jak od natrętnej muchy. Aż wreszcie wysłała go do Milczącej Ewy.
Henryk początkowo się ociągał. Czuł, co go tam spotka. Nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, ale ona kąsała uporczywie: wiesz, wiesz, wiesz, co napisze Ewa. W pewien piątkowy wieczór, gdy poczuł, że sam już siebie nie zniesie ani chwili dłużej, pofrunął na Skraj, do małej chatki.
– Henryku, żal, żal lat utraconych. I nostalgia – przeczytał nabazgrane na małym liściu kluzji.