- Opowiadanie: Krasnicki_Michal - SKUZA

SKUZA

Pisum to niewielka, mocno zalesiona planeta w niewielkim układzie słonecznym z niewielkim słońcem i paroma niewielkimi martwymi planetami. Bardziej przypominały nasz ziemski księżyc, różniły się tylko kolorami. Wokół roztaczała się wieczna jesień.

Oceny

SKUZA

 

 Tego dnia Skuza wsiadł w pickupa, którym od zawsze jeździł jego ojciec, to był duży i zmęczony pracą Ford-250. Włączył magnet kondensatorowy i gdy wszystko lekko zadrżało pod jego wpływem, wzleciał ponad wszystko co już od dawna chciał zostawić. Nareszcie mógł. Mógł być sam.

Rewolucja kosmiczna spadła na świat 21 października 1982 roku… mija właśnie czterdzieści jeden lat od momentu, gdy pierwszy człowiek odleciał w najdalsze zakątki układu słonecznego. 

Dziecinnie prosty mechanizm magnetyczny, który wytwarza silne i nieprzenikalne pole siłowe wokół najbliższego przedmiotu, unosi go i przy niewielkiej sile pozwala latać. Dosłownie każdy z nas może już polecieć czym chce i gdzie chce. Nie ma żadnych reguł.

***

Teraz…

Gliz, skalista planeta poza kolejnym układem słonecznym, coraz ciaśniej krążąca wokół swojej gwiazdy. Jej powierzchnia jest niedostępna ze względu na wysoką temperaturę, dlatego życie rozkwitło pod jej powierzchnią. Żyzna ziemia, bujne mchy, stalaktytowe drzewa, głębokie jeziora i nieodkryta jeszcze liczba rzek biegnących przez niezbadane i ciągnące się kilometrami jaskinie. Glisto podobne, jedyne zwierzęta były wszędzie – w skale, w ziemi, w wodzie, w roślinach. Wystające ze ścian różnej wielkości, kształtów i kolorów minerały jarzyły się delikatnym światłem. Im głębiej tym jaśniej. Zbudowaliśmy tu Derin, podziemne miasto, osiemdziesiąt pięć metrów pod powierzchnią dla dwudziestu tysięcy istot.

– Skuza! No kurwa mać! – wywarczał Sundance – to miało być proste, prosta rzecz i jesteśmy wolni.

– Nie jęcz tylko dźwigaj dupę! – żachnął się w odpowiedzi drugi mężczyzna – jeszcze nas nie zauważyli, zapierdalasz!

Uciekali czołgając się jednym z tuneli wydrążonym przez wielkie glisty.

– Boże jak tu śmierdzi – wyszeptał poganiany wymiotnym odruchem Skuza. Cały był wymazany mieszanką błota i śluzu, który pokrywał larwie ciała.

– Ruszaj się! Bo albo złapie nas eskorant, albo zmiażdżą ślepe cielska ścierw.

Udało się. Przedostali się do szybu wentylacyjnego. Ostrożnie wypchnęli kratkę. Wyszli. Przed nimi otworzyła się przestrzeń jednego z wielu hangarów, w którym składowano kufry transportowe.

– Dawaj! Skuza dawaj! To wszystko jest szykowane na wylot. Ostrożnie. Szukaj w miarę pustego. Wchodzimy i zobaczymy, gdzie nas wywiozą… hehehe – ponaglając wycedził Sundance przez zęby.

– To jest twój plan? Dać się wywieźć nie wiadomo, gdzie? W kurwa skrzynce? Ja pierdolę! – wycedził Skuza.

– Tak! I to są kufry! Chcesz stąd uciec? To zamknij mordę i szukaj czegoś dużego, dla nas dwóch, razem mamy większe szanse przeżyć – pochylił się i wypluł mu słowa prosto do ucha.

Po dłuższej chwili udało im się trafić na wystarczająco duże, metalowe pudło, które mogło ich pomieścić. Odwróceni do siebie plecami w ten sposób, że stopy jednego są na wysokości głowy drugiego z lekko podciągniętymi kolanami do klatki piersiowej, musieli czekać aż zostaną załadowani i ktoś, gdzieś ich wywiezie. Taki był plan.

Podróż była długa, niewygodna, było zimno, śmierdziało, mieli zmęczone i odrętwiałe ciała. Zdawało im się, że nie jedli i nie pili od tygodnia. Zasypiali i budzili się na zmianę, czas przestał istnieć. Czuli jak powoli umierają. Ale uciekli. Taki był plan.

Obudzili się, coś się zmieniło, cisza, ciepło i spokój. Skuza obrócił się na plecy tak żeby naprzeć stopami na wieko pudła. Poszło. Do środka wlało się oślepiające woskowe światło. Poczuli świeże, rzeczne powietrze. Słychać było kolaż ptasiego śpiewu. Sundance wstał z trudem i wyjrzał nad krawędź.

– O kurwa… udało się – wyszeptał rozglądając się ze zmrużonymi oczami.

– Bracie… wróciliśmy na Ziemię? – z niepokojem w głosie spytał Skuza.

– W chuj tak… to żeśmy uciekli… – odpowiedział z goryczą jego kompan.

Trafili na stary port kosmiczny, który bardziej służy już jako magazyn śmieci lub materiałów do powtórnego przetworzenia. Okazało się, że byli transportem rudymentu, dlatego nikt dokładnie nie sprawdzał. Nie mogli tu zostać, musieli uciekać. I mają na to mało czasu. Na pewno już eskorant złapał ich trop – psy gończe policji, androidy drugiej generacji AND.2.

***

Żeby wydostać się z portu musieli pokonać serię niewielkich wzniesień, biegli między nieregularnie rozsianymi drzewami. Byli poza miastem. Wszędzie walały się resztki ludzkiej codzienności. Szli, wspinali się, odpoczywali, maszerowali, znowu biegli, znowu odpoczywali, uciekali. W drugiej połowie dnia udało im się dotrzeć do granic niewielkiego miasta. Na szczęście mieli co ukraść. Na parkingu przy niewielkim centrum handlowym stało parę samochodów, zaraz będą mieli czym odlecieć. Krótka wizyta, może nikt nie zauważy i wrócą do roboty.

– Nie może być, Sundance! Popatrz – Skuza szybkim ruchem głowy przykleił się do jego prawego ucha.

– Jezu, czego? Prawie się zesrałem, musisz mnie straszyć? Naplułeś mi w ucho! – warknął odwracając się jego stronę.

– No patrz! DeLorean! No tym to dopiero można polatać… hehehe. Nie kumasz? DeLorean! – jego oczy perliły się łzami dziecięcej radości, cała twarz promieniała chłopięcą łobuzerką.

– Co? Skuza, ja pierdolę, bierz się do roboty, nie mamy czasu na takie gówna. Samochód to samochód. Bierzemy i nie ma nas – wycedził przez zęby nerwowo rozglądając się wkoło. Miał wrażenie, że coś usłyszał. Nie mylił się.

W chwilę potem zbiegali już w stronę parkingu. Uciekali. Czterech eskorant w końcu ich wywęszyło.

Biegli za nimi. Mają tylko jedno zadanie – dogonić, złapać, oddać policji. Nie ważne w jakim stanie.

Androidy nie były specjalnie szybsze od ludzi, ale nie popełniały ich błędów. Każdy krok czy ruch był w ułamku sekundy precyzyjnie wykalkulowany. Skuza i Sundance mieli coraz mniej czasu i sił. Musieli dobiec, otworzyć samochód, uruchomić i odlecieć. To strasznie dużo, gdy życie przeliczone masz na sekundy. Pościg był coraz bliżej. Udało się, dobiegli. Przez ogłuszający szum własnych oddechów, łomotu serc i strachu słyszeli rytm mechanicznego pościgu. Tylko ciężki tupot. Androidy były coraz bliżej. Bezdusznie odbierały czas.

Sundance pierwszy dobiegł do drzwi kierowcy. Załatwił sprawę szybkim kopnięciem w zamek i mocnym szarpnięciem za drzwi. Jedną ręką złapał za klamkę, a palce drugiej wcisnął obok słupka karoserii. Wszedł, wpuścił Skuze. Zatrzasnęli się. Jeszcze tylko parę sekund i mogą uciekać dalej. W następnej chwili pierwszy, drugi, trzeci i czwarty eskorant dopadł do samochodu. Głuchy dźwięk uderzenia rozniósł się tępym echem wewnątrz. Karoseria zaskrzypiała od ciężaru ich syntetycznych ciał. Dwóch z nich chciało przewrócić auto. Bujali nim. Byli blisko.

W ostatniej sekundzie Sundance odpalił silnik. Skuza uderzył w przycisk magnetu kondensatorowego. Usłyszeli zgrzyt. Powietrze delikatnie zadrżało. Poczuli zapach ozonu. Pole siłowe na chwilę uwięziło androidy po czym długie i potężne, trupio blade ramiona łuków elektromagnetycznych wyrzuciły je w powietrze. Byli wolni. Odlecieli.

***

Wcześniej…

Dźwigali właśnie wielki, stary i przeżarty przygodą kufer wypełniony legendarnym złotem. Każdy z nich w wolnej ręce ciągnął jeszcze worek skarbów, które wypchali na szybko. Wszystkiego im było za mało. Byli piratami, takimi z bajek i lubili się z tym obnosić.

To była dla nich wyjątkowo długa i męcząca podróż. Wrócili do jednego ze swoich garaży. Gdzieś w połowie drogi między Ziemią a Alfa Centauri.

– Zanim pojedziemy na Gliz musimy ogarnąć się z tym – Skuza patrzył na stojący mu między stopami cylindryczny pojemnik. Był wysoki na trzydzieści centymetrów i szeroki na dziesięć. Lekko wibrował w rytm serca. Biło od niego delikatne ciepło. Skuza opatulał głowę dłońmi na bokach. W palcach lewej trzymał żarzącego się Gauloisesa. Miał resztki tytoniu na włosach. Był zmęczony, brudny i niedopity. Czuł w ustach stęchły, lekko kwaśny smak wczorajszej, najtańszej wytrawnej.

– Wiem, wiem, ale jak szybko się uwiniemy to możemy jeszcze w tym tygodniu tam skoczyć – szybko odpowiedział Sundance. Międlił w ustach mieszankę gumy do żucia i tytoniu. Jego zmarnowane zęby zdobiła szczerbata biżuteria. Tylko szlachetne kamienie z całego kosmosu. Obaj wygodnie siedzieli na swoich łupach. Byli bardzo zadowoleni z siebie. Beztroscy, tak jak tylko dzieci potrafią być.

– Ok, ale przecież sam prawie wierzysz w to co mówię? – Skuza odpowiedział jakby nieobecnym głosem.

– Co? W bajki? Naprawdę w to wierzysz? – Sundance wyprostował się i wbił wzrok w kompana.

– No tak! – wykrzyczał Skuza – No tak, wierzę. I kurwa jakby nie patrzeć znaleźliśmy coś, co pasuje do tej całej popieprzonej bajki. I to coś jest wystarczająco dziwne, żeby zacząć wierzyć – wstał i zaczął krążyć po garażu – A jak to wszystko prawda? I mamy pod nogami największy skarb, największą tajemnicę tego świata? Światów? Czy ty nie rozumiesz, co może jeszcze na nas tam czekać? Zastanów się! – energicznie wskazał rękami w różnych kierunkach.

– Wiem! – krzyknął Sundance – Czeka na nas to co możemy znaleźć i zabrać ze sobą. Rzeczy, skarby, pieniądze, broń, cokolwiek chcesz…, ale nie bajki! – wstał w trakcie i podszedł do Skuzy. Jego ostatnie słowa wypowiedział opierając głowę o czoło kompana.

– Pieprz się Sundance! – krzycząc jednocześnie go odepchnął – To nie jest kolejna błyskota, tylko naprawdę coś magicznego. Chcesz tego czy nie, ja mam zamiar to otworzyć. Może największa przygoda naszego życia stoi tu, na podłodze…

– … a może największe gówno! – przerwał mu Sundance – To jest coś zajebiście dziwnego i lepiej to zostawić takie jakie jest, albo może sprzedać za dobrą cenę. Będzie z tego jakiś kurwa pożytek. Chcesz? to znajdę Ci jakieś bajki. Obejrzymy razem. Zjemy chipsy, tylko zamknij mordę i zacznij zachowywać się jak dorosły. Bierzmy się za realne roboty. Realne skarby. Realne pieniądze – podchodził coraz bliżej. Popychał Skuze czubkami palcy w bark. W następnej chwili Sundance upadł nieprzytomny.

Gdy się obudził poczuł w ustach krew, pół twarzy go bolało, głowa z tyłu pękała od uderzenia w kufer. Oczy jeszcze miał zamglone. Przez szum w uszach dźwięki dochodziły leniwym echem. Szuranie, stukanie, głos, głosy?

– Zmusiłeś mnie do tego chłopaku, to twoja wina – Skuza stał nad nim, kończył palić kolejnego Gauloisesa – Już ostatnio cię ostrzegałem.

– Kurwa, szybki z ciebie skurwysyn, jak ty to zrobiłeś? Chyba złamałeś mi szczękę – Sundance delikatnie dotykał lewej strony twarzy.

– Nie, nie złamałem, dobrze trafiłem i tyle – Skuza kucnął na wysokości barków leżącego – A teraz to ty przestań świrować i weźmy się do roboty, jak już się ogarniesz, ok? – zgasił papierosa czubkiem ciężkiego skórzanego buta.

– Dobra, dobra, już, daj mi tylko wytrawnej, duży kubek – pomału wstawał opierając się na łokciach. Usiadł z wyprostowanymi nogami. Wkoło stało mnóstwo worków, skrzyń, pudeł i wolno stojących łupów. Pełno w nich było złota, klejnotów, różnego sprzętu, broni i ubrań.

– Masz, tylko pij powoli, ale do dna – Skuza podał graal, który zdobyli ostatnim razem. Poobijany, matowy kielich, kiedyś pięknie inkrustowany kolorami najpiękniejszych klejnotów kosmosu.

– Dobre, uf – wypuścił powietrze i poczuł ostry zapach alkoholu.

– Wiem, najlepsza – Skuza wziął kielich, wstał i odszedł, żeby go odstawić – Wstawaj, nalej sobie jeszcze jeden i chodź, musimy wymyślić co dalej zrobić tym o – wskazał palcem na cylinder.

– Jak to, coś zrobić?

– No otworzyć Sundance, otworzyć!

– Nadal uważam, że powinniśmy to sprzedać – mężczyzna złapał się machinalnie za twarz i nerwowo spojrzał na Skuzę – Ale ok – lekko pochylił głowę i uniósł ręce w poddańczym geście.

– Hej! Zbierzmy się stąd i skoczmy na Pisum. Chyba znam tam kogoś kto mógłby nam z tym pomóc – Skuza dolał Sundancowi trzeci graal, odpalił następnego Gauloisesa i spokojnie czekał na kompana. Choć w głowie słyszał szorstką melodię niepokoju, że to ostatnia robota. Już mu nie ufa.

***

Później…

Dosyć gładko przedostali się przez atmosferę planety. Stary Ford-250 świetnie się trzymał, choć w najbliższym czasie wymaga paru poprawek.

Pisum to niewielka, mocno zalesiona planeta w niewielkim układzie słonecznym z niewielkim słońcem i paroma niewielkimi martwymi planetami. Bardziej przypominały nasz ziemski księżyc, różniły się tylko kolorami. Wokół roztaczała się wieczna jesień. Zamieszkaliśmy tu niecałe piętnaście lat temu w skromnych fabrycznych barakach. Do dziś nie odnotowano pór roku. Wszystko wkoło mieniło się paletą barw października. 

Zgrzytanie, drapanie, piszczenie i bębnienie towarzyszyły lądowaniu. Usiedli na prymitywnym lądowisku zaraz obok miasteczka baraków. Liście, kurz oraz niewielkie śmieci poderwały się w powietrze. Na chwilę przysłoniły przednią szybę. Skuza włączył wycieraczki. Przed nimi jarzył się niepełny neonowy napis. Z odległości widać było tylko ALKSNDR.

– Teraz tylko musimy znaleźć barak 111 B – powiedział Skuza wysiadając z samochodu – I żebym się nie mylił.

– Z czym? – zapytał Sundance.

– No czy ten ktoś będzie umiał nam pomóc. Bo wiesz, zanim cokolwiek, to musiałem zapłacić i to dużo, za samą możliwość spotkania – schował kluczyki do kieszeni i odpalił Gauloisesa.

– Dużo? – zapytał kompan.

– Dużo w chuj – odpowiedział Skuza.

Szli jakieś trzydzieści minut. Miasteczko zbudowane było z rozstrzelonych działek różnej wielkości, otoczonych siatką. Na każdej z nich stał barak w ceglanym kolorze. W środku miały cztery pomieszczenia plus łazienka. Na niektórych stały prowizoryczne nadbudówki, ale bardziej jako magazyn niż jako piętro. Wszystko przypominało futurystyczne miasteczko z dzikiego zachodu, mimo wszystko w dobrym starym stylu.

– Muszę ci coś najpierw powiedzieć – powiedział Skuza nie zwalniając kroku. Nerwowo się rozglądał choć wiedział, gdzie iść.

– Źle zaczynasz, hehehe! – zaśmiał się Sundance.

– To rodzinny interes – Skuza nawet nie zwrócił uwagi na marny żart – Przeprowadzili się z północy kosmosu, musieli chyba przed czymś uciekać, ale nie zrezygnowali z zarobku. Są – zawiesił głos – skromni.

– Co? – zdziwił się Sundance.

– Ta osoba, jakby to powiedzieć, jest nową głową rodziny, chociaż jest najmłodsza… – nie dokończył.

– … Kobieta?! – przerwał mu i zatrzymał się w miejscu. Za głośno. Nieliczni ludzie zwrócili uwagę na dwóch przybyszów.

– Ciszej, kurwa – przecedził przez zęby Skuza – Plotki chodzą, że gdy tu dotarli rozpętała się niezła burza w sensie dzika awantura i ona za karę wypaliła ojcu oczy, bo za dużo chciał widzieć. Matce przebiła uszy, bo za dużo chciała słyszeć. Bratu wyrwała język, bo za dużo chciał gadać. Służą jej teraz.

– Byliśmy w różnych miejscach, w różnym czasie i z różnymi bydlakami, ale to się kurwa robi za bardzo dzikie stary. Mam nadzieje, że wiesz co robisz, bo ja nie i czuję, że zaraz wdepniemy w niezłe gówno.

– Rób to co ja, to co ci każe, nie odzywaj się niepytany, stój po prostu na boga to będziemy bezpieczni. Jesteśmy na miejscu. – wskazał palcem na niczym nie odróżniający się od reszty barak. Tak samo ceglany, brudny na zawalonej różnymi gratami, niewielkiej działce. Lecz siatka wkoło była solidna, lśniła świeżością.

Zaraz pod drzwiami leżało tłuste z potarganą białą sierścią zwierzę. Gdy podeszli bliżej ocknęło się i leniwie przerzuciło raz na jeden raz na drugi bok i wstało na krótkie, słupowate nogi. Bardzo powoli podeszło do furtki i zaczęło głośno węszyć.

– Noszkurwa co to jest? – Sundance podszedł bliżej, żeby się przyjrzeć. W ostatniej chwili Skuza złapał go za ramię.

– Stój debilu – szarpnął kompana – To gówno jest pod prądem. Uważaj.

W następnej chwili usłyszeli szczęk otwieranych zamków. Barak rozbrzmiał smakiem metalu dudniącego o metal. Drzwi powoli się otworzyły. Spojrzeli przed siebie.

Na próg wyszła młoda kobieta. Ruszyła w ich stronę. Dobrze wiedziała co robi. Była pewna każdego swojego ruchu. Miała na sobie ciężkie, robocze buty, jeansy i bluzę. Włosy spięła w luźny koczek, a jej oczy przyozdobione były brokatowo-złotym makijażem, który mienił się kolorami najpiękniejszych klejnotów kosmosu. Zdawał się poruszać. Żył.

– Od razu wiedziałam, że to ty. Bo tylko ciebie wita – nie odrywała oczu od Skuzy ignorując obecność drugiego mężczyzny.

– Cześć – głos mu lekko zadrżał. Poczuł jak fala gorąca rozlewa się po jego ciele – Hej.

– No heeej – młoda kobieta przeciągnęła powitanie – Czeeeść.

Sundance czuł, że ta dwójka dobrze się zna i nie ukrywa tego, ale nie chcę, żeby inni wpieprzali im się do ich świata. Czuł się niezręcznie. Musiał coś zrobić, choć pamiętał co mówił jego kompan.

– Przywieźliśmy coś – nagle wypalił i pożałował tego od razu. Zwierzę nagle stanęło na tylnych łapach i zaczęło warczeć. Skuza zobaczył delikatny ruch oczu kobiety. Wiedział, że musi natychmiast zareagować.

– Przepraszam Cię za niego – odwrócił się do kompana – Mówiłem ci żebyś zamknął mordę. Zostajesz na zewnątrz. To – wskazał na zwierzę – Będzie cię pilnować.

Kobieta dała komuś sygnał ręką, po czym złapała za furtkę, otworzyła ją i zaprosiła ich, żeby weszli. Zwierzę nie odstępowało Sundanca na krok.

– Chodź Skuza do środka. Opowiesz mi wszystko. Tak jak lubię – ignorując drugiego mężczyznę poszła przodem i po chwili zniknęła w ciemnym wejściu do baraku.

– Spokojnie. Zaraz i tak wejdziesz. To taka gra – spojrzał na kompana i uśmiechnął się pod nosem. Ruszył za kobietą.

– No mam nadzieje kurwa mać – Sundance powoli podszedł do schodów i usiadł na nich, gdy drzwi się zamknęły.

***

Zajęło sporo czasu zanim usiedli w trójkę przy stole i mogli napić się regionalnego białego, półsłodkiego alkoholu. W tym czasie Sundance najpierw słyszał stłumioną burzę kłótni. Potem łagodną ciszę przeprosin aż w końcu perlistą melodię wspomnień przeplataną śmiechem i głuchymi odgłosami gorączkowych opowieści. Mógł wejść.

– Zawsze byłeś chłopcem z gwiazd Skuza – kobieta obracała cylindryczny pojemnik w dłoniach. Dokładnie mu się przyglądała – Masz w sobie magię i to ona właśnie porwała cię na tę przygodę – spojrzała na mężczyznę. Jej ciemne oczy patrzyły barwami smutku – To co tu masz. Skuza. Nie chciało być już tajemnicą w swoim życiu – podała mu przedmiot – Przykro mi, że to na ciebie trafiło. Nie pomogę ci. Nie mogę. Ja znam tylko okruchy tej historii. Z jednej strony znalazło się, a z drugiej będzie cię szukać. Jeśli to wszystko prawda to musisz być szybszy, musisz to przechytrzyć. Jeszcze przez chwile masz przewagę.

– Nic z tego nie rozumiem – Skuza pociągnął ostatni łyk. Każdy przynosił fale wspomnień – Przecież mogę to zakopać, gdzie tylko chce w kosmosie, sprzedać komukolwiek, wyrzucić w przestrzeń – mężczyzna lekko uderzał jedną dłonią w pojemnik.

– Nie. Skuza. Nie, nie możesz – kobieta wycedziła dokładnie każde słowo. Wstała – Musicie polecieć na Gliz. Znam tam człowieka, który może wam pomóc. Problem w tym, że w chwili, gdy się z nim spotkacie już będziecie ścigani przez eskorant. Jeśli uda wam się uciec, uratuje was tylko rozwiązanie tej zagadki – kobieta wskazała na cylinder – Zazdroszczę wam, choć nigdy bym nie chciała brać w tym udziału. Musicie już iść. Lećcie na Gliz, znajdźcie faceta o imieniu Walton i nie zatrzymujcie się aż nie znajdziecie rozwiązania – podeszła do drzwi baraku, otworzyła je, z zewnątrz zajrzała zaśliniona i rozczochrana morda zwierzęcia – Dobranoc – pożegnanie zawisło w powietrzu, gdy kobieta zniknęła w cieniu za drzwiami. Tylko ledwo zauważalna i delikatna poświata brokatowego tatuażu wokół jej oczu świadczyła o tym, że nadal tam jest.

***

Teraz…

Lecieli bardzo szybko, ryk silnika DeLoreana zagłuszał ich głośne i ciężkie oddechy. Zostawili za sobą Gliz. Byli zmęczeni, obolali, śmierdzieli, ale byli bardzo zadowoleni z siebie. Beztroscy, tak jak tylko dzieci potrafią być.

– Tak! – wykrzyknął Sundance – Udało się. Mamy to, kurwa – szczerzył swoje wyliniałe zęby patrząc to na kompana to w tylne lusterka, sprawdzając czy nic ich nie ściga.

– Masz ten świstek, instrukcje, no to gówno co mamy zrobić, żeby otworzyć szkatułkę? – Skuza nerwowo przeszukiwał kieszenie jednocześnie trzymając cylinder na kolanach – Ty go brałeś do ręki w ostatniej chwili. No mów kurwa! – wrzasnął.

– Mam! Spokojnie! Mam. Bierz – Sundance krzyknął i sięgnął do kieszeni bluzy, podał złożoną na szybko kartkę brudnego papieru przemysłowego.

– Dobra, dawaj – Skuza rozłożył ją na desce rozdzielczej. Dokładnie przeczytał notatkę i zaczął wykonywać polecenia z instrukcji.

W następnej chwili stały się jednocześnie dwie rzeczy. Czas stanął w miejscu. Wszystko wokół zdawało się jakby zanurzone w gęstej, przeźroczystej i dusznej mazi. Cylinder otworzył się z cichym świstem uciekającego powietrza. Obaj spojrzeli na to co jest w środku.

– O kurwa…

– Ja pierdolę…

Patrzyli właśnie na serce zawinięte w pożółkły papier. Biło.

 

CDN.

Koniec

Komentarze

cheeky

ARTEFAKT

CYWILIZACJA

KOSMOS

PRZYGODA

SCIENCE FANTASY

TAJEMNICA

To wszystko brzmi dumnie, ale cała narracja jakby kręciła się wokół nieujawnionych

powyżej – a licznych – wulgaryzmów…

Do tego trochę interpunkcji do poprawy. Gramatyczne lapsusy także:

Czterech eskorant w końcu ich wywęszyło.  » eskorantów…

Na koniec drobny “horrorek” – też nie zapowiadany:

CDN.  laugh

Bo jeśli tak, to powinno być – FRAGMENT

 

 

dum spiro spero

Dziękuję za uwagi.

Pozdrawiam,

MK

Michale, Fascynator słusznie radzi. Skoro pod tekstem zapowiadasz, że ciag dalszy nastąpi, to znaczy że Skuza nie jest skończonym opowiadaniem. Bądź więc uprzejmy nie wprowadzać czytelników w błąd i zmień oznaczenie na FRAGMENT.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za uwagi.

Pozdrawiam,

MK

Witaj.

Zmyliła mnie wielkość tekstu, dlatego przeczytałem, chociaż to fragment. Takie męskie kino (fragment), coś jak Psy Pasikowskiego. Przekleństwa, przemoc, alkohol, złe kobiety. Wykonanie takie sobie, mogło być lepsze.

Pozdrawiam.

Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Dziękuję za uwagi.

Pozdrawiam,

MK

Nowa Fantastyka