- Opowiadanie: tarniqsuqtuq - Królestwo bez Powiek

Królestwo bez Powiek

Obraz: „Garden of Love” od Remedios Varo 

Hasło: “Katastrofa kotolotu na wyspie bezsenności”

 

Proszę się nie powstrzymywać z krytyką, bo inaczej niczego się nie nauczę!!!   >:3

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Królestwo bez Powiek

Urodziłam się w Królestwie bez Powiek. I wiem, że moje przewinienie żyje niezależnie ode mnie.

 

Nie rozumiałam mojej roli na dworze aż do moich trzynastych urodzin, kiedy to pierwszy raz Król – mój ojciec – podniósł na mnie głos. Sięgając teraz do szuflady pamięci, nie umiem jednakże stwierdzić, co było powodem tego uniesienia. I choć życie w pałacowych korytarzach pozostało niezmienne, od tamtego wieczoru inaczej patrzyłam na świat. Lubiłam pałac ponad miarę. Nie ze względu na zamiłowanie do przepychu – to była domena moich sióstr. Ani tym bardziej przez potężny inwentarz broni łowieckich na ścianach w akompaniamencie arrasów z psami przegryzającymi szyje królików – nimi zachwycali się moi bracia. To nie były moje domeny. Nie. Ponad przedmioty czy aktywności ceniłam ludzi. Wiele pochmurnych dni, gdy wicher i grad nie pozwalał na zabawę w ogrodzie, spędzałam gawędząc z gwardzistami. A jakich to gwardzistów miał pałac królewski! Wyżsi ponad przeciętny ogół, zajmowali całą przestrzeń od podłogi do sufitu tak, że mogłam pływać w ich cieniach. Jak ogromne drzewa, stali godzinami i zamiast nieustannie produkować tlen, produkowali poczucie bezpieczeństwa. A ich oczodoły niczym dziuple, chowały głęboko ich stale patrolujący wzrok. Raz tylko udało mi się zauważyć błysk ich oczu, gdy mając osiem lat spadłam z głównych schodów. Bawiliśmy się w berka i pech zechciał, że to ja się potknęłam, będąc ostatnim uciekinierem. Zawsze byłam dobra w berka. Wracając jednakże do gwardzistów, nigdy nie mogłam wyjść z podziwu, jak mogą w półśnie tak skutecznie nas chronić. A skąd wiem, kiedy śpią? To proste! Przestają mi odpowiadać. A że sen jest zawsze w deficycie (przez nasz chroniczny brak posiadania powiek) to zostawiam ich w takich przypadkach, by mogli szybko wypocząć i wrócić do służby! Przeważnie i tak wtedy pogoda się poprawiała i mogłam ponownie cieszyć się ogrodem. 

A był to niesamowity ogród. Zasiany drzewami najróżniejszych kolorów, od pastelowych róży po zadziorne odcienie brązu. A przy czym z trudem było znaleźć dwa takie same pomniki przyrody: gdy pień jednego był koloru szafiru, a liście karbowane w kolorze stali, żadne inne nie było w stanie odtworzyć takiej kombinacji. Pół mojego dzieciństwa spędziłam na szukaniu par – każde znalezione podobieństwo przysprawiało mi nieskończoną przyjemność, jakbym odkryła nową technologię czy nowy ląd. Czułam się jak moi bracia, którzy powróciwszy z jednej z wielu wypraw z ojcem, opowiadali o najdalszych krainach: o ich egzotycznych ludach, stworzeniach i zwyczajach. Tylko tego im tak naprawdę zazdrościłam. Odkrywania. 

Pierwsze wielkie odkrycie przypadło na pierwsze lata mojej fizycznej samodzielności. Szwendałam się gdzieś w zachodnich ogrodach, gdzie rosło moje ulubione drzewo – gargantuiczna wierzba płacząca, przyodziana w pnącza o najprzeróżniejszych barwach. To do niej porównywałam wszystkie inne drzewa. Ze względu na jej rozmiary, zawsze była gdzieś na horyzoncie, przez co stała się moim kompasem i przewodnikiem po ogrodzie. Mając wierzbę po mojej prawicy, buszowałam nieopodal ostatniego pasa żywopłotów, który koncentrycznie otaczał pałac, stanowiąc jednoznaczną przesłankę, że ogród niebawem się skończy. Idąc wzdłuż nań, ewentualnie znalazłam dziurę w żywopłocie. Niewiele wiedząc wtedy, zanurkowałam w pomarańczowy mur liści. Nim się obejrzałam, znalazłam się w wąskiej kotlinie, w której poczułam się jak szklana kuleczka z kocim okiem w środku. Raz wrzucona do takiej kotlino-rynny, mogłam jedynie przeć naprzód. Los zaprowadził mnie na polanę, na której nikt przede mną jeszcze nie był – zdradziły ją dzikie kępy czerwonych traw i pokrzyw. A każdy wie, że czerwieni nie ma w królewskim ogrodzie. Kotwicą w mojej pamięci okazało się jednak to, co znajdowało się na środku ów polany. Była to malutka wierzba, sięgająca nie więcej, niż do pasa. Wierzba, której liście (tak jak u mojej wierzby) świeciły na najprzeróżniejsze kolory. Pamiętam, jak szybko biło moje małe serce. Nie pamiętam biegu, ani chwili dotknięcia drzewa, ale co jakiś czas, gdy patrzę na moją wierzbę, przypomina mi się obraz moich pociętych dłoni. Nigdy więcej nie wróciłam na tę polanę, bo dziura w żywopłocie zniknęła w czasie, gdy dochodziłam do siebie. 

– Znowu myślisz o tamtej polanie? – wyczaplił Fremont. – Nie miałaś prawa wiedzieć, że był ze szkła…

Mówił, próbując wspiąć się nieudolnie na mojego wierzbowego tytana. Czaploludzie jednak nie umieją się dobrze wspinać. Zawsze mnie to zastanawiało, że mimo posiadania głowy, zmysłów i instynktów czapli, Fremont w swojej ludzkiej części (poniżej szyi) był całkowicie nieporadny. To się potknął, to się połamał. Taki z niego był rycerz.

– Przynajmniej wiem, że miałyśmy ten sam gust… 

– W drzewach? – odparł po chwili. – Jakże sentymentalnie.

W punkt. Zawsze się robiłam sentymentalna wisząc do góry nogami. Ale co poradzić, gdy cały świat staje wtedy na głowie?

Wpadła mi do głowy myśl.

– Mówiąc o drzewach… nie wydają ci się jakieś takie wybrakowane? Jakby traciły pazur…

Fremont, jak gdyby w reakcji na moje słowa, spadł z wierzby, solidnie tłucząc sobie tyłek. Wstał, jęknął przy tym, i rzekł:

– Ty też?! – rzucił zarywając w górę dziub. 

– Ja TEŻ? – powtórzyłam z przekolorowanym zdziwieniem. 

– Wszyscy o tym gadają od tygodni, ale ja tego nie widzę.

– Ale co dokładnie mówią? 

– Kolory! Kolory znikają! 

– Kolory?

– Tak.

Dalej wisiałam na gałęzi. Fremont dalej miał zadartą głowę. Rozpalił we mnie zaciekawienie, z resztą tak jak to miał w zwyczaju robić. Ale co znaczy, że kolory znikają? Brakuje barwnika? Stają się nagle przezroczyste? A może pamięć po nich się ulatnia?

– Pewnie to znowu masowa histeria. Tak jak ostatnim razem – skwitowałam.

Fremont milczał. Pewnie dalej się obwiniał o ostatnie zamieszki. Ale to nie jego wina, że dostałam butelką w głowę. Takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza, gdy jest się córką Króla. Na szczęście udało się wyciągnąć wszystkie kawałki szkła z czoła. Nawet nie będzie blizn. A sam Król oprócz korony ma dużo na głowie, więc pewnie jeszcze w przyszłości oberwę. Mam jednak cichą nadzieję, że kolejnym razem trafią mnie zgniłym pomidorem. Wróciłam wzrokiem do badania horyzontu. Tak mi ostatnio mijały dni. Na obserwowaniu zmian, których nigdy nie było. Na wyczekiwaniu tego, co nadejść nie chciało. Świat się zmieniał, ale ogród królewski wydawał się zawsze taki sam. Aż do teraz. Chyba wydałam mimowolnie okrzyk zdumienia, bo Fremont aż podskoczył i najeżył swoje granatowe czołowe piórka. Powiódł swoimi czaplimi złotymi oczami w miejsce, które wskazywałam (też mimowolnie) palcem. 

– No drzewo – rzekł z rozczarowaniem.

– Białe drzewo! B-i-a-ł-e. A było różowe!

– B-i-a-ł-e – powtórzył. – Ale to też kolor.

– Ale inny! Trzeba to niezwłocznie zgłosić Królowi!

Zeskoczyłam z gałęzi i ruszyłam w stronę pałacu. Fremont próbował protestować, ale i tak go zaciągnęłam ze sobą. Taki z niego rycerz.

 

***

 

 Kremowy pałac był zbudowany z piaskowca, nie kremówek. Nie wiem, skąd wzięła się ta myśl, ale od dzieciństwa zawsze kryła się gdzieś z tyłu moich oczu i łaskotała mnie w oczodoły za każdym razem, gdy wchodziłam głównym wejściem do pałacu. Był to wielki hol, z wysokim sufitem zasłoniętym jedwabnymi kurtynami, pod którym znajdowały się każde bogactwa, jakie ziemia była w stanie wyprodukować. W skrócie – bardzo efektowny. 

– Przerost formy… – wyszeptał Fremont. W tym zakresie podzielałam jego zdanie. Niechęć ta miała jednak swoje plusy. Zobaczenie mnie w głównym holu urosło do rangi polowania na mityczne zwierze, które ujawnia się tylko wybranym. Toteż, gdy sytuacja była poważna, tędy kierowałam swoje kroki. 

– A co TY tutaj robisz? – zagrzmiał głos od mojej lewej. Wojewodnik Caracy. Kolejna przydatna niechęć. 

– Szukam Króla. Gdzie aktualnie rezyduje? – spytałam w dyplomatycznym tonie. 

– A czego może chcieć przeklęty bachor? 

– Chcę pomóc.

– Pomóc? Ty i pomóc? Ty tylko potrafisz pogorszyć sytuację. Ośmieszasz Króla i dwór! Przez ciebie musieliśmy użyć wojska! A wszystko przez to, że nawet nie umiesz uniknąć marnej butelki–

– Wystarczy – przerwał Fremont. – Mówisz do następczyni Tronu. Jeszcze jedno słowo, a będę musiał cię potraktować na równi z ludem, którym tak kochasz rządzić.

Fremont położył dłoń na głowicy swojego białego miecza. Urzędnik zaś sięgnął po swój gramatykon. Mierzyli się wzrokiem. Zupełnie jakby Caracy miał jakiekolwiek szanse na rzucenie zaklęcia zanim zostanie przebity przez miecz Fremonta. Nie mniej stali tak, aż na podłogę nie polała się krew. Moja krew. Nawet nie zauważyłam, jak dotąd mocno miałam zaciśnięte dłonie. Ani jak ostre były moje paznokcie. Na widok krwi, Caracy pobladł. 

– Król jest w sali tronowej. Przesłuchuje świadków. A teraz zabierz tą przeklętą krew zanim przeklniesz cały pałac! – krzyknął przez ramię. I tak jak znikąd się pojawił, tak też i zniknął. 

Fremont jakby odruchowo sięgnął w okolice swojej potylicy i wyrwał jedno granatowe pióro, po czym ukląkł przede mną. Wziął delikatnie moją krwawiącą dłoń i połaskotał ją swoim piórem. Rana nie mogła znieść pieszczot i się zamknęła, porzucając za sobą krew, która nie zdołała wrócić. To co pozostało, ewakuowało się do wnętrza pióra. Następnie, jakby dalej w mechanicznym transie, położył z czcią pióro w kałużce krwi na podłodze. Ta krew także schroniła się w jego wnętrzu.

– Ruszajmy dalej – rzekł i pstryknął palcami. Piórko od razu trysnęło czerwonym ogniem, którego poświata odprowadziła nas aż do sali tronowej.

Im bliżej byliśmy wrót, tym coraz jaśniejszym stawało się, co się dzieje w środku. Cichy i niewyraźny pomruk przerodził się stopniowo w pełne pasji krzyki i rozkazy. Najdziwniejsze jednak było zachowanie straży.

– Czemu się powstrzymujecie od śmiechu? – zapytałam. Na odpowiedź musiałam poczekać.

– No bo – wysapał jeden. – Bo jesteśmy na służbie.

– To z czego się śmiecie? – spytał nieco zirytowany Fremont. 

– Nie możemy powiedzieć – wycedził drugi powstrzymując się od poddania się tej karuzeli śmiechu. I otworzyli wrota. Światło pierw oślepiło nas, a następnie przekazało następujący obraz. Król nie siedział na tronie, ani nie stał w miejscu. Z ust jego wydobywały się groźby najprzeróżniejsze o takiej mocy, że Fremont zatkał mi uszy. Machał do tego rękami, aż pierścienie z grubego złota prawie nie pospadały i nie powbijały się w ściany z siłą bełta z kuszy. A co było celem jego starań? Trzy sadzonki ogrodowe, które jakże w pełni świadome swojej sytuacji, drżały jakby smagane najzacieklejszym wichrem. 

– Ojcze… – powiedziałam niepewnie. Tuż obok mojego policzka śmignęła sadzonka – z kontekstu było to chyba dziecko pozostałych dwóch sadzonek. Uroniłam kilka łez. Nie mogłam mu pomóc. Wybity z rytmu, Król kazał wynieść sadzonki i przynieść sobie coś do wytarcia rąk. Usiadł na tronie, a zdjętą koronę położył na siedzeniu obok. Musnął je ręką, poddając się zamyśleniu. Po chwili rzekł już opanowanym tonem.

– Anathema. Nie mam czasu. Czego chcesz?

– Mamy kryzys. Kolory znik– 

– Myślisz, że o tym nie wiem? – uciął sucho. Zapadła cisza, która przerwał sługa, niosący haftowaną chustkę do wytarcia rąk. – Właśnie byłem w trakcie pozyskiwania informacji… – westchnął, dalej czyszcząc ręce. – Co wiesz o całej sytuacji?

– Że dotyka drzewa i… – zawahałam się.

– I?

– Ludzi. Królu, Twoja ręka traci kolor.

 

***

 

Kolejnego dnia wyruszyliśmy o świcie. Nie było czasu na skrzętne planowanie. Szliśmy teraz wąską kotliną. Tą samą drogą, którą niegdyś nieświadoma niczego dreptałam. Nic nie mówiliśmy do siebie, bo najważniejsza rozmowa trwała a naszych głowach. Przynajmniej tak było w moim przypadku. A było o czym myśleć. Czemu Król wysłał tylko naszą dwójkę? Czemu wziął Fremonta na osobności? I najważniejsze – skąd do licha Król wytrzasnął tego dziwnego kota? Czerwono-biały kot skakał właśnie przede mną by za chwile zwinnie pokręcić się to pod moimi nogami, to między gałęziami drzew. A był to naprawdę dziwaczny kot: miał sierść, skrzydła, dwa ogony i dziób. Jak ptak, ale jednak dalej kot. Kot co lata. Kotolot. Wcześniej, gdy czekałam na Fremonta przy bramie głównej, zastanawiałam się, kto będzie naszym przewodnikiem. Król obiecał, że oddeleguje nam kogoś, kto bez problemów nas zaprowadzi do celu naszej podróży. Nie przypuszczałam jednak, że będzie nim stworzonko, które przy pierwszym spotkaniu wyskoczyło zza pleców Fremonta z piskiem słodyczy. I było naprawdę przesłodziaśne! O futerki tak milutkim, a gdy się wzięło na ręce, to owijało się swoimi dwoma futrzanymi ogonkami wokół przedramienia. Z tego, co udało mi się ustalić, biedaczek rozbił się na naszej wyspie krótko przed epidemią znikania kolorów. Dosłownie jak znak z niebios. I na tym szczęście i przyjemność by się kończyła. Ciągle ciążyły mi słowa Króla: “Odczyni klątwę, która trawi moje królestwo.” oraz “Odwiedź też swoją matkę”. Nie chodziło o ciężar naszej misji – bo w końcu mogłam się do czegoś przydać. Dusiła mnie ta kotlina, na końcu której znajduje się Ta polana. Wspomnienie słodko-gorzkie. 

– Dotarliśmy – rzekł Fremont. Odmruknęłam z aprobatą. 

– Zajmie to tylko chwilę – rzuciłam przez ramię. Nie zamierzałam tutaj długo zostawać. Podeszłam do grobu z krzywym pomnikiem wierzby płaczącej. Pamiętam jak desperacko próbowałam go sama złożyć. Bez skutku. Król nakazał wyrzeźbić nowy. Ale to nie to samo. Brakuje w nim duszy mamy. Ale takie rzeczy się zdarzają. Rzeczy się psują i trzeba je wymienić na nowe. Uklękłam wśród czerwonej flory. I zanim położyłam gałązkę mojej ulubionej wierzby na grobie, moje łzy mnie wyprzedziły. Odkąd się dowiedziałam, co to za miejsce… 

– Wyruszam w podróż. Nie wiem kiedy wrócę. Niebieski las jest w końcu niebezpieczny. Ale mam Fremonta. On mnie obroni. Także trzymaj kciuki–

Nie wiem, ile z tego co właśnie wypowiedziałam brzmiało jak faktyczna mowa, a ile było tylko zbitkiem szlochów. Poczułam rękę na ramieniu. Od razu wtórowało jej futrzane ciepło na moich kolanach. Te dwie kotwice ściągnęły mnie z powrotem na ziemię. Wstałam i ruszyliśmy. I ani razu nie obejrzałam się za siebie.

I tak jak to z podróżami bywa, jednocześnie się dłużą i są bardzo krótkie. Wiem, że szliśmy bardzo długo, ale to kolejny punkt naszej podróży zapisał się mi w pamięci wyraźniej. Niedługo po tym, jak wkroczyliśmy do Niebieskiego Lasu, Gizmo – nasz doświadczony przewodnik – jakby stracił trop. Skazani na szwędanie się, ewentualnie trafiliśmy do chatki miejscowego znachora. Mieszkał w pustelni z gliny na planie koła, z podwójnym sufitem na środku, by było można palić w wielkim palenisku bez zagrożenia zatrucia się dymem. Koncentryczny otwór w dachu pozwalał też na dogodne przeloty jego złotych pszczółek. Znachor bowiem specjalizował się w miodomedycynie. 

– Co was sprowadza w te nieprzyjazne strony? – zapytał znad wielkiego paleniska, na którym stał równie wielki kocioł. 

– Szukamy rozwiązania klątwy tych ziem – odparł Fremont. Znachor zmarszczył brwi.

– Których ziem? Niebieskiego Lasu? Czy może całego Królestwa? Każda ziemia ma swoją klątwę tak samo, jak każda ma swoje błogosławieństwa.

Po czym wskazał na pszczółki latające bez przerwy dookoła. Tylko nieliczne leniły się na jego aureoli, która widziała lepsze czasy. Teraz ledwo świeciła, a i była poszczerbiona w kilku miejscach.

– Te ziemie są idealne dla pszczółek, ale już nie dla innych istot.

– Chcemy uratować Królestwo od plagi znikających kolorów! – nie wytrzymałam. Znachor uśmiechnął się, pokazując dziurawy od miodu zgryz. 

– A więc to ty jesteś przeklętą córą – rzekł. Fremont wstał gotowy do bitki, jakby tylko czekał na znak. Złapałam go za ramię i usiadł z powrotem.

– Tak, to ja. 

– Skąd mam wiedzieć, że jesteś gotowa? Odczynianie klątwy to nie lada–

Nie dokończył. Zapatrzył się w moją białą dłoń. 

– A więc i ciebie dotyka już klątwa. Ale to nie oznacza, żeś gotowa. Co jesteś w stanie mi zaoferować w zamian za wiedzę?

Zapadła cisza wypełniona jedynie brzęczeniem pszczół. 

– Nie mogę obiecać nic związanego z Królestwem. 

– A co mi po Królestwie, ja i tak tutaj umrę. 

– Możesz wziąć moją rękę.

– A po co mi twoja ręka? Każda z moich towarzyszek ma ich co najmniej sześć!

– A moje oko? Kocham oglądać świat, jest dla mnie bardzo cenne.

– Chwila, moment! – zaprotestował Fremont. – Skąd masz niby wiedzieć, gdzie jest źródło klątwy? Siedzisz na pustkowiu otoczony jedynie pszczołami!

– My pszczelarze mamy swoje sposoby. Odkąd wszyscy pogrzebaliśmy topór wojenny, wymiana informacji kwitnie. To naprawdę miód biznes! A wracając do naszej Księżniczki, przyjmuję ofertę. W końcu oczy to delicje dla moich pszczół!

Nim Znachor skończył mówić, Fremont już siedział na nim i okładał go pięściami. Rzuciłam się od razu za nim, próbując go odciągnąć. Ale wigor czapli mnie pokonał. Znachor jednak leżał i przyjmował ciosy, jak gdyby nie czuł bólu. Gdy Fremont się zmęczył, starzec rzekł:

– To nie ja ustalam zasady. Jeżeli nie wezmę nic w zamian, sam skończę z klątwą. A wtedy umrę nie tylko ja, ale i moje pszczoły, a na końcu cały ten las.

Fremont wstał, spojrzał na mnie i mogłabym przysiąc, że widziałam łzy w jego oczach. 

– Jesteś tego pewna?

Skinęłam głową i zwróciłam się do Pszczelarza.

– Pytałeś, czy jestem gotowa. Oto ofiaruję ci moją dumę – i sięgnęłam po dar moich rodziców i wyrwałam go z całą mocą, jaką byłam w stanie zebrać. Dalej nie pamiętam wiele, ból był zbyt intensywny. Jakby przez sen słyszałam jak Fremont szlochał i powtarzał “jesteś bardziej gotowa niż ja, bardziej niż ja”. Potem pałeczkę przejął chyba Znachor i dokończył operacji. Nie wiem, ile dni po tym leżałam pogrążona w koszmarach.

Obudziłam się, gdy na zewnątrz było jeszcze ciemno. Gizmo leżał mi na brzuchu i słodko pomrukiwał. Nie zauważył, że się obudziłam. Odruchowo dotknęłam miejsca po moim oku. Poczułam opatrunek pod opuszkami palców. Powoli wracały do mnie zmysły, aż nie musiałam zwymiotować. Fartownie, nie ubrudziłam Gizmo. Ten natomiast swoim słodkim rykiem (albo może to byłam ja swoim bełtaniem) zaalarmował Fremonta, który spał na krześle obok łóżka. Jego na szczęście też nie trafiłam. 

– Tak się cieszę – wyszeptał i ruszył najpewniej zawołać Pszczelarza. Okazało się, że byłam nieprzytomna aż trzy dni, a przez kolejne trzy dochodziłam do siebie. W tym czasie dowiedziałam się wielu fascynujących rzeczy. Jakimś cudem Gizmo potrafi się porozumieć z pszczołami za pomocą tańca, za pomocą którego poinformował nas, że jego prawdziwe imię to Vincent oraz, że potrafi prowadzić kotolot. Jeszcze większą rewelacją był fakt, iż Znachor (którego imię brzmi Halo) umie nie tylko budować chatki i ule, ale też i skomplikowane mechanizmy – i że pracuje już nad kotolotem. Uwielbiałam patrzeć, jak tuziny małych pszczółek przylatywały z głębi lasu z najprzeróżniejszymi częściami: to z jakąś rurką, to z wielką zębatką to znowu z łańcuchem. Starałam się zapomnieć o tym, że latają tak dzięki uczcie z mojego oka. W międzyczasie Halo opowiadał nam o celu naszej podróży. 

– Więc musimy znaleźć pałac na wyspie, która z lotu ptaka przypomina łzę, tak? – zapytał Fremont.

– Dokładnie tak. Nie jest daleko stąd, ale bez kotolotu nie dostanie się tam. Morze jest zbyt nieprzewidywalne – odparł Halo. Jednocześnie cały czas komunikował coś swoim pszczołom. – Lądujecie, zgarniacie gramatykon i postępujecie zgodnie z instrukcjami. Ufam, że Pan Czapla rozumie gramatykę?

– Oczywiście! – odparł z dumą Fremont. 

– Jeżeli mogę spytać – zaczęłam. – Skoro tyle wiesz, to czemu nic nie robisz?

Halo przerwał to co robił i rozsiadł się w swojej biało-różowej pufie. Wyciągnął swoją fajkę z utwardzanego wosku i zapalił swój miodowy susz.

– Kiedyś też wierzyłem, że mogę coś zmienić. Że moje idee są tymi słusznymi. Ale z każdym rokiem mojego życia, z każdym ciosem, z każdą mała czy dużą tragedią… Czasem dzieją się rzeczy, których nie da się samemu naprawić. A czasem jedynym rozwiązaniem jest zaufać komuś.

Wypowiadając kropkę, rzucił swoją fajkę w powietrze, a pszczoły w porę ją złapały, po czym jeszcze raz ją rozpaliły i podały Halo z powrotem.

– Z resztą, co ja tak naprawdę wiem? Jestem tylko pszczelarzem, który kocha zapach dziegciu!

Zaśmiał się rubasznie i miałam wrażenie, że kilka pszczół razem z nim się chichrało. Myślałam o nim tego wieczoru. O tym, jakie ideały go ostatecznie zawiodły. Oraz, czy moje nie zawiodą mnie. 

Wyruszyliśmy kolejnego dnia. Nie mogłam się zdecydować, z czego być bardziej zaskoczona: czy z faktu, że w niecały tydzień Pszczelarz przy pomocy swojego roju zbudował koci obiekt latający; czy też z faktu, że Gizmo faktycznie potrafił ów obiekt prowadzić. Siedział teraz w kokpicie w nowiutkiej awiatorce i klikał to jakiś przycisk, to przerzucał dźwignię to kręcił jakimś pokrętłem. Sam kokpit umieszczony został na głowie kotolotu. Całość maszyny przypominała przeciągającego się kotka z wyciągniętymi przednimi łapkami. Zarówno kolor jak i obecność dwóch ogonków wskazywały na to, kim inspirował się Halo. Gdy pierwszy raz oderwaliśmy się od ziemi, sądziłam, że to ogony będą głównym motorem napędowym. Ależ nic bardziej mylnego. Okazuje się, że kotolot lata poprzez ciągłe skakanie w powietrzu. Stąd pozycja wyjściowa, bowiem przed każdym wysiłkiem fizycznym należy się rozgrzać. I tak skakaliśmy najpierw między drzewami a następnie kicaliśmy wśród chmur. Halo nas nie okłamał: faktycznie, nim nas złapało popołudniowe słońce, byliśmy już nad oceanem. A zanim zobaczyliśmy gwiazdy, ukazała nam się wyspa w kształcie łzy. Z góry pałac okazał się bardziej ogrodem z jakimś placem po środku. 

Wtem rozległ się huk i jeden z ogonków kotolotu odpadł. Następna była przednia łapka, potem uszko a potem–

Nie pamiętam, kiedy się obudziłam. Ani też, czy musiałam się odgrzebać z gruzów po kotolocie. Dookoła widziałam tylko wyrwaną ze swojego miejsca ziemię, tu i ówdzie spaloną. Drzewa świeciły korzeniami, a po Fremoncie nie było ani śladu. Próbowałam go znaleźć, ale bez skutku. Jedyne co po nim zostało to jego srebrny miecz. Wzięłam go. Znalazłam też Gizmo. Jedna połowa wystawała zza kłody, druga była przygnieciona kawałkiem poszycia. Nie oddychał. Próbowałam go reanimować, ale nie chciał wrócić. Wołałam aż nie mogłam mówić. Wykopałam mu płytki grób. Położyłam na nim jedyny podarek jaki mi został – moje łzy. Ruszyłam dalej. 

 Zatrzymał mnie mur. Za wysoki by przeskoczyć w moim aktualnym stanie. Postanowiłam iść wzdłuż nań, bo może natrafię na bramę. I tak się stało, ale kosztowało mnie to kolejne zadrapania i siniaki. Dawno nikt nie karczował krzaków. O ile kiedykolwiek były zadbane. Emanowały surowością i dzikim wigorem. Brama też była w opłakanym stanie. Opłakałam ją, gdyż nie dała się ruszyć. Beznadziejność wypełniła moje serce i zacieśniła moją dłoń. Cięłam bramę w nadziei, że może to coś da. Wrota dalej stały nieugięte, ale stały się nagie – miecz pozbył się bluszczu i mogłam przeczytać, co jest na nich napisane. “Jeśli chcesz odwiedzić me ogrody, oczekuję ręki zgody”. A pod nim otwór grubości mojego przedramienia. Przypomniał mi się głos Halo: “Czy jesteś gotowa?”. 

– Jestem – odparłam i uniosłam miecz Fremonta. Już miałam ciąć, gdy doznałam oświecenia. “Najpierw trzeba odciąć dopływ krwi, bo się wykrwawię” – pomyślałam. Minutę później wsadziłam odciętą prawą rękę do otworu, splotłam swoje śnieżnobiałe dłonie razem i przekręciłam zamek. Wrota się otwarły, a ja ruszyłam dalej. Jak duch sunełam wśród krzaków róż, chryzantem i innych… Całej reszty roślin. Nie miały one znaczenia. Miałam mało czasu. Albo klątwa, albo wykrwawienie się. Środek ogrodu był już niedaleko. “Uda się” – pomyślałam. Uda się, uda się, uda się, uda się. Z jedną mantrą w głowie stawiałam kolejne kroki. Wtem grunt zniknął mi spod białych stóp i stoczyłam się do wnętrza placu. “Jestem na środku”. “Tak blisko już”. Plac był niczym wielka miska – wklęsłym dołem z małą fontanną w centrum. Z trudem przerzuciłam swoje ciało przez krawędź fontanny. Zimna woda nieco mnie oprzytomniła. Każdy krok mierzył w sobie energię potrzebną na trzynaście kroków. Każdy oddech zabierał tyle trudu co wdechnięcie maratonu. Nie chcę myśleć o wydechu. Fontanna nie była do końca fontanną. Zamiast klasycznej kaskady, po środku znajdował się pulpit z łańcuchem. Na końcu łańcucha wisiał kawałek książki.

– Nie… ma… gdzie jest… ten cholerny gramatykon… – wyszeptałam i osunęłam się z powrotem do fontanny. “Zabawne” – pomyślałam. “Wszystko jest białe poza wodą. Przypomina mi czerwień Tamtej polany… Fremont? Czemu płaczesz? To nie twoja wina… taki z Ciebie… rycerz…

 

***

 

Nie urodziłem się w Królestwie bez Powiek. I nie wiem, jak mogłem ją tak zdradzić. 

 

Moje życie nigdy nie było barwne. Za błędy młodości zostałem przeklęty i za karę skazano mnie na wieczną migrację. Dom znalazłem przypadkiem. Gdy tułałem się bez celu usłyszałem płacz dziecka. I znalazłem Ją… Samą, samotną przy grobie matki… Matki Królowej, którą zabiła swoją klątwą. Klątwą, której nie jest nawet winna. Patrząc wstecz, szukałem w niej ratunku dla samego siebie. Obydwoje przeklęci, obydwoje inni. Mogłem w końcu zostać ojcem. Mogłem w końcu osiąść. Ale nic nie trwa wiecznie. I nie wiem, czy to moja klątwa czy Jej zniszczyła beztroskie dni w ogrodzie królewskim. Już raz umarłem i nie myślałem, że umrę po raz drugi – w chwili, w której Król wziął mnie na bok i rozkazał zabić Anę. Miała być ofiarą złożoną dla dobra Królestwa. Jedna dusza za dusze wielu. Miałem zabrać ją na wyspę, na której się urodziła. Każdy dzień, w którym mogłem zobaczyć jej śmiech, łzy czy zwykłą nastoletnią butność, był zbawieniem. Każdy wieczór, który przypominał mi o losie Any, był torturą. Teraz, trzymając moją córkę, moją małą księżniczkę, umarłem po raz trzeci. Jak mogłem nic się nie nauczyć? Jak mogłem się na to wszystko zgodzić? Bo Król mi kazał? A co to za król który posyła własną córkę na śmierć? Córkę, która nie ma oka, ręki… Córkę, która jest cała w siniakachi zacięciach; która ma złamaną nogę i zmiażdżone żebra; która przez całe swoje życie była mieszana z błotem. I która teraz umarła na krańcu świata. Na pustej wyspie. W objęciach pustego człowieka.

 

Koniec

Komentarze

Straszna zaimkoza tu panuje, moje, jego, ich zatrzęsienie.

Opowiadanie plastyczne i nawiązujące ładnie do obrazu, ale w fabule pogubiłam się dość szybko.

Lożanka bezprenumeratowa

Ciekawy obraz i hasło, mam wrażenie, że fajnie udało Ci się to dobrać. Zobaczymy, co z tego wyniknie. ;)

 

Podoba mi się, że mamy od razu wprowadzenie Królestwa Bez Powiek (fascynująca nazwa). Ale dalej sporo streszczasz, akapity potrzebowałyby odchudzenia.

 

Lubiłam pałac ponad miarę.

Takie rzeczy lepiej pokazać niż streścić.

 

Pierwsze wielkie odkrycie przypadło na pierwsze lata mojej fizycznej samodzielności. Szwendałam się gdzieś w zachodnich ogrodach

Dziwne zestawienie zdań. Na początku „fizyczna samodzielność”, a dalej „szwendanie”, mam wrażenie niekonsekwencji językowej.

 

No i jak wyżej pisałam – wciąż streszczasz. A przy opowiadaniach (i to tak krótkich) nie ma to większego sensu, bo szybko nuży.

 

Czaploludzie jednak nie umieją się dobrze wspinać.

Przypomniało mi się inne opowiadanie na konkurs, w którym ptaki początkowo miały dusze i rozum. XD

 

– Kolory! Kolory znikają!

Ten motyw był w „Dawcy pamięci”, choć to akurat słaby film.

 

Pewnie to znowu masowa histeria. Tak jak ostatnim razem – skwitowałam.

Fremont milczał. Pewnie

 

Kremowy pałac był zbudowany z piaskowca, nie kremówek.

To jest za to fajny fragment, pokazuje dziecięcą logikę.

 

Nawet nie zauważyłam, jak dotąd mocno miałam zaciśnięte dłonie. Ani jak ostre były moje paznokcie.

Trochę dziwne, chyba trzeba by mieć jakieś szpony, żeby tak dużo krwi poleciało od zaciśnięcia dłoni.

 

Wziął delikatnie moją krwawiącą dłoń i połaskotał ją swoim piórem. Rana nie mogła znieść pieszczot i się zamknęła

Ten fragment jest bardzo fajny: taki magiczny, a jednocześnie ładnie pokazuje działanie świata.

 

– Mamy kryzys. Kolory znik–

Gdzieś też był taki myślnik wyżej, w Polsce stosujemy wielokropek. Masz sporo takich miejsc, warto poprawić.

 

Kolejnego dnia wyruszyliśmy o świcie.

Znowu długi akapit, znowu głównie przemyślenia. Brakuje tu więcej stawiania na czytelnika, na powolne odkrywanie tego, co się dzieje.

 

Tak za prosto i zbyt bohatersko Anathema godzi się oddać oko.

 

Oto ofiaruję ci moją dumę – i sięgnęłam po dar moich rodziców i wyrwałam go z całą mocą, jaką byłam w stanie zebrać.

No i nie wygląda to za bardzo strasznie, jakby nie było niczym tak złym. Ale to też może wynika z tego, że już dawno temu wyrosłam z opowiadań, w którym nastolatki są odważnymi superbohaterkami, które niczego się nie boją i którym wszystko się udaje. Nastrój wręcz taki pompatyczny.

 

I znowu – przez trzy dni dowiadywała się rzeczy, a my wszystko dostajemy w streszczeniu. Przez moc streszczeń, nie potrafię się wczuć w emocje bohaterki, w całą przygodę i wszystko, co tu się dzieje.

 

No i na koniec robisz ostatni fragment po gwiazdce i wygląda to tak, jakby pisał go ktoś inny. XD Oczywiście nie jest to zarzut, nie uważam, że rzeczywiście pisał go ktoś inny, po prostu mocno odstaje od reszty. Jest bardzo dobry, przypomina trochę przerobioną baśń o „Królewnie Śnieżce”, w której myśliwy zostaje oddelegowany do zabicia dziewczyny z polecenia królowej. Tutaj oczywiście robi to jej własny ojciec na polecenie króla, ale tak mi się skojarzyło.

 

Jak dla mnie wielka szkoda, że całość to w sumie takie wielkie streszczenie i wędrówka nastolatki, której wszystko przychodzi łatwo (nawet utrata oka jest ukazana jako bohaterski czyn), a na koniec dostajemy zmasakrowaną królewnę, w dodatku z narracją ojca, któremu niby powinniśmy współczuć, ale ciężko o to, bo sam się zgodził i to bez sensu (sam wypowiada „Bo Król mi kazał?” – przy okazji z małej litery). Widać tu brak konsekwencji w budowaniu bohatera, jakby ten koniec był trochę tak na siłę, żeby tylko mieć mocniejsze uderzenie. I oczywiście, mamy je, szokuje. Tylko jak spojrzeć na całość – to się niestety rozmywa.

 

Ale językowo nie miałam większego problemu, choć czuć, że pisane pod młodzież. I ogólnie pomysł doceniam, fajnie, że taki baśniowy klimat, jedynie z Obłędnią może niekoniecznie po drodze, bardziej… hm, realizm magiczny? ;)

 

Pozdrawiam,

Ananke

Hej!

 

Masz sporo długich bloków tekstu. Ja osobiście preferuję bardziej pocięte. Do tego czasami masz w tych blokach opisy, które chyba są w porządku technicznie ale nieco mnie niestety nużyły. Ale to może być kwestia gustu :)

W ogóle jest nieco sennie co może być zaletą jeśli chodzi o konkurs. 

Wydaje mi się że tekst zyskałby gdybyś skupiła się bardziej na bohaterce i tym co się dzieje u niej. Momentami tak było, momentami jednak sporo było opisów, które moim zdaniem nie wnosiły zbyt wiele do fabuły.

Pomysły ciekawe choć nie do końca zawsze wykorzystane. Na przykład prosiłoby się o to aby więcej było konsekwencji braku powiek. Podobało mi się znikanie kolorów, wydłubanie oka i odcięta dłoń też.

Chyba nie zrozumiałem do końca końcówki i gdzieś tam się po drodze raz czy drugi zgubiłem.

 

– Przynajmniej wiem, że miałyśmy ten sam gust…

Jeśli mówi o sobie i rycerzu to chyba powinno być mieliśmy.

 

Królu, Twoja ręka traci kolor.

twoja z małej bo to nie list :)

 

trwała a naszych głowach.

w naszych głowach

 

O futerki tak milutkim,

futerku

 

Pozdrawiam i powodzenia w konkursie!

Hej,

 

mocne zdanie rozpoczynające, co na pewno zaciekawia od pierwszej chwili

 

Nie rozumiałam mojej roli na dworze aż do moich trzynastych urodzin, kiedy to pierwszy raz Król – mój ojciec – podniósł na mnie głos.

Zaimkoza. Ogólnie jest ich nadmiar w opowiadaniu, część można wyrzucić. Sprawdź sobie to narzędzie. 

 

– Pewnie to znowu masowa histeria. Tak jak ostatnim razem – skwitowałam.

Tego trochę nie rozumiem. To ona wyciąga ten temat, zwraca uwagę na utratę barw, a potem sama siebie ripostuje. Może jakiś mechanizm obronny, ale lekki zgrzyt mimo wszystko.

 

A teraz zabierz przeklętą krew zanim przeklniesz cały pałac!

 

To co pozostało, ewakuowało się do wnętrza pióra. Następnie, jakby dalej w mechanicznym transie, położył z czcią pióro w kałużce krwi na podłodze.

Podmiot się zgubił.

 

– Ojcze… – powiedziałam niepewnie. Tuż obok mojego policzka śmignęła sadzonka – z kontekstu było to chyba dziecko pozostałych dwóch sadzonek.

Niepotrzebne, no bo jakiego kontekstu?

 

Czemu Król wysłał tylko naszą dwójkę? Czemu wziął Fremonta na osobności? I najważniejsze – skąd do licha Król wytrzasnął tego dziwnego kota?

Czyli jednak trójkę. A później pojawia się jeszcze Gizmo, to grupa się rozrasta. (Ok, Gizmo to kot, ale wprowadzenie jego imienia pojawia się znacznie później, więc może mylić)

 

O futerki tak milutkim

futerku

 

– Chcemy uratować Królestwo od plagi znikających kolorów! – nie wytrzymałam.

Z wielkiej

 

Potem pałeczkę przejął chyba Znachor i dokończył operacji

operację

 

Powoli wracały do mnie zmysły, aż nie musiałam zwymiotować.

Kilka razy pojawia się tego typu zapis. To “nie” jest zupełnie zbędne.

 

Okazało się, że byłam nieprzytomna aż trzy dni, a przez kolejne trzy dochodziłam do siebie. W tym czasie dowiedziałam się wielu fascynujących rzeczy.

Kiedy się ich dowiedziała? Jak była nieprzytomna, jak dochodziła do siebie? Czy już po wybudzeniu.

 

Jakimś cudem Gizmo potrafi się porozumieć z pszczołami za pomocą tańca, za pomocą którego poinformował nas, że jego prawdziwe imię to Vincent oraz, że potrafi prowadzić kotolot.

Powtórzenie

 

Uwielbiałam patrzeć, jak tuziny małych pszczółek przylatywały z głębi lasu z najprzeróżniejszymi częściami: to z jakąś rurką, to z wielką zębatką to znowu z łańcuchem.

przecinek. Kilka zdań niżej (w kotolocie) jest ten sam problem i przecinki ogólnie kuleją.

 

Halo przerwał to co robił i rozsiadł się w swojej biało-różowej pufie. Wyciągnął swoją fajkę z utwardzanego wosku i zapalił swój miodowy susz.

Było już o zaimkach, ale to zdanie doskonale pokazuje, że są niepotrzebne. 

 

Gdy pierwszy raz oderwaliśmy się od ziemi, sądziłam, że to ogony będą głównym motorem napędowym. Ależ nic bardziej mylnego. Okazuje się, że kotolot lata poprzez ciągłe skakanie w powietrzu

Zmiana czasu

 

Nie pamiętam, kiedy się obudziłam. Ani też, czy musiałam się odgrzebać z gruzów po kotolocie. Dookoła widziałam tylko wyrwaną ze swojego miejsca ziemię, tu i ówdzie spaloną. Drzewa świeciły korzeniami, a po Fremoncie nie było ani śladu. Próbowałam go znaleźć, ale bez skutku. Jedyne co po nim zostało to jego srebrny miecz. Wzięłam go. Znalazłam też Gizmo. Jedna połowa wystawała zza kłody, druga była przygnieciona kawałkiem poszycia. Nie oddychał. Próbowałam go reanimować, ale nie chciał wrócić. Wołałam aż nie mogłam mówić. Wykopałam mu płytki grób. Położyłam na nim jedyny podarek jaki mi został – moje łzy. Ruszyłam dalej. 

Streszczeniowo się zrobiło, co jest szczególnie widoczne na tle bardziej rozbudowanych opisów przed i po, a także ogólnie niespiesznej narracji.

 

Wrota dalej stały nieugięte, ale stały się nagie – miecz pozbył się bluszczu i mogłam przeczytać, co jest na nich napisane.

powtórzenie

 

w chwili, w której Król wziął mnie na bok i rozkazał zabić Anę.

 

Czemu Anathema stała się Aną? Znaczy jasne, może to być zdrobnienie, inna wersja tego samego imienia, ale imię bohaterki pojawia się tylko dwa razy i nie mamy okazji przyzwyczaić się do tego, aby ktoś ją tak nazywał.

 

Bo Król mi kazał? A co to za król który posyła własną córkę na śmierć?

mała czy wielka?

 

Ciekawy pomysł, ale nierówne wykonanie. Bardziej kuleją techniczne aspekty niż fabuła, a to na szczęście najłatwiejsze do poprawy. Ta końcówka trochę od czapy :P znaczy czapla była ojcem tej księżniczki? Jak, dlaczego? 

Takie trochę za bardzo bajkowe, a za mało "obłędne" wg mnie.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

A mnie żal kotka a dwoma ogonami. Powinien dostac pośmiertny order. :-)

Nowa Fantastyka