
- Solniczka rozpusty
- Yves Tanguy “Extinction of Useless Lights”
- Solniczka rozpusty
- Yves Tanguy “Extinction of Useless Lights”
– Al śpisz? Obudź się, proszę.
– Gdzie jesteśmy Omi?
– Dryfujemy w płaszczu hiperolbrzyma, spójrz jakie piękne wyrzuty koronalne.
– Wolę sen.
– Jesteś stary, ciągle tylko śpisz, może czas byś się odrodził?
– Myślałem o tym, ale eony lat nie spotkałem nikogo z naszego gatunku.
– A ja? Ja się nie liczę ?
– Nie o tym mówię, przecież wiesz, by się odrodzić, trzeba czegoś spektakularnego.
– Czegoś takiego jak zderzenie galaktyk ?
– Nie do końca o tym myślę Omi, raczej skrajne emocje. Stwórzmy wroga, doskonałego dajmy mu wszystko i pozwólmy uwierzyć, że może nas unicestwić.
– Zgoda – rzekła Omi.
***
Stary młyn. Drewniane belki, kamienie. Biegli ku drzwiom, trzymając się za ręce. Krętym korytarzem pełnym załomów. Stare, omszałe, ceramiczne dachy, przemieszane z zielonymi pergolami, otulone bluszczem. Zapach drewna. Oboje czuli ekscytację.
– Może to ten właściwy czas – myśleli?
To szaleństwo, co ich spotkało. Tak diametralnie inne istoty, połączyła ta jedna chwila.
Wyłom w murze, jabłoń.
– Ach jak się rozrosła – myśli dziewczyna.
Przez zielony gąszcz, przeplatany dojrzałymi owocami, widać panoramę okolic, czuć zapach rzeki, cierpki, mulisty.
***
Świat szalał bielą. Zadymka. Stali w szyku czworobocznym na płycie kosmodromu: On, Tomita, Kropotkin i Szulc. Nieopodal Boginki płynęły po trapie. Dione popchnęła delikatnie Skrzelowca, ten popełzł wolno na nibynóżkach, dotykając płyty kosmodromu, wtoczył się między MZB.
– Przejmujemy go, tworzymy, czworobok – rozkazał Tomita. Mikrus w swym śmiesznym kostiumie wyglądał jak gruba, czarna kaszanka. Kropotkin nałożył mu siodło. Skrzelowiec unosi się w górę, każdy z eskortujących ustala z nim więź.
Lipski patrzył w oczy Dione, ona odwzajemniała spojrzenie, Tomita pochrząkując do interkomu, sugerował, że nie czas na amory.
– Nie grzebać się, musimy pilnie przekazać pacjenta za linię demarkacyjną – oświadczył dowódca.
– Czemu one nie mogą tego zrobić? – spytał Kropotkin, wskazując na Boginki lewitujące nad płytą kosmodromu.
– Bo one nie mają wstępu do Nihle, to pariaski – skwitował Szulc.
– Zamknij się! – wtrącił Lipski.
– Cisza– rozkazał Tomita – Siedem mil do Nihle – ruszamy.
Coś jednak było nie tak, trap się nie zamykał. Boginki wciąż wisiały nad lotniskiem, intensywnie ich obserwując.
– Co robić szefie? – zwrócił się do Tomity zirytowany Kropotkin. – Idziemy? Stoimy?
– Mamy Skrzelowca, macie zadanie, więc w drogę – rozkazał szef.
– Ja pierdole! krzyczy Szulc – spójrzcie na niebo!
Zimowy horyzont zaszedł ogniem. Na orbicie trwała walka.
– Zewrzeć szyki, pacjent w siodle – krzyczał Tomita – Szyk do cholery, nie gapić się, ludzie!
Biegli do linii demarkacyjnej, przeklinając siarczyście, a serca wyskakiwały im z piersi. Niemal zachłystywali się „czerwoną wodą”. Zostawili Boginki za plecami.
***
– Nie chciałem! – krzyczał Lipski – wybacz mi Dione! Ona leżała na ziemi, a jej ciało ogarniał płomień rozpadu. Łeb mu pulsował, jakby otrzymał cios młotem. Smród palonego tworzywa, zadymiony cały korytarz, dźwięk syreny, ciemność przerywana błyskami światła alarmowego. Bodźce tańczyły i wdzierały się mu do głowy, ostrymi jak nóż zgrzytami.
– Śpię czy pełznę – zastanawiał się i jak pijany brnął dalej, czuł jak członki, całe ciało odmawiały posłuszeństwa. Najlepiej położyłby się i umarł. Coś go jednak pchało w przód, jakieś chore fatum. Starał się uczepić czegoś materialnego i dosłownie i w przenośni, by odzyskać kontakt z rzeczywistością. Potworny ból mieszał myśli i paraliżował ruchy. Ten drugi żywioł zaś, próbował go ujarzmić, obca siła kazała mu leżeć, nie ruszać, wbić się w kąt. Czuł dziwny, paraliżujący strach, nie było to normalne. Dwie namiętności toczyły niemą walkę, a ofiarą był on sam. Czuł się jak pijak na głodzie. Spazmy ciskały ciałem. W fazach błysków widział jeszcze coś – skórzaste kielichy o ogromnych płatkach, niektóre zwisały, inne wyrwane leżały na pokładzie, oblepiały rozrzucone sprzęty. W pulsującym światle wyglądały niczym jasnoczerwone, krwawe ochłapy mięsa. Wciąż wpadały do środka z cichym mlaskiem. Wroga, atmosfera Artemis wnikała się do rozhermetyzowanego wnętrza, jak lis do kurnika, dziwne, niesprawdzone powietrze mieszało myśli, sprawiało, że serce trzepotało jak motyl na szpilce. Lipski pełzł na czworakach, przeklinał, wył z bólu i w bezsilności.
– Odpuść, wbij się w kąt – podpowiadał głos w głowie, jesteś przecież tylko odpadem, zwiń się w embrion, wokół krążą potwory, tylko patrzeć jak poczujesz śmiertelny odór ich gardzieli, ciasny kąt jest dobry, dziura gwarantuje przetrwanie, uciekaj Lipski!
– Skąd ten strach -myślał – nienaturalny napad lęku. Skąd pochodził? Od tych kwiatów? – nigdy niczego takiego nie doświadczył. Nawet wtedy na Glize, przede wszystkim tam…
Nagle poczuł, że pokład mętnieje, chwycił się wystającej drabinki, serce mu waliło. – Nie! tylko nie to! – pomyślał i znów tracił przytomność.
***
Kątnica i młyn ekologiczny dziadka, śnieg po kostki, cały dziedziniec spowijał mrok, tylko mała, wisząca lampka solarna kiwała się na wietrze. Lipski pamiętał dobrze tę chwilę, miał wtedy nie więcej niż dziesięć lat, wracał właśnie z lodowiska z przewieszonymi przez ramię łyżwami. Gdy wychodził był jeszcze, jasny dzień, w grudniu noc przychodziła szybko. Uczepiony zasuwy, namacał klamkę, wszedł do środka. Ciężkie drzwi sieni zatrzasnęły mu się za plecami. Żarówka, która zawsze włączała się automatycznie. teraz nie zadziałała. Cisnął w kąt łyżwy i plecak. Musiał brnąć w ciemności z wyciągniętymi do przodu rękami, by dotrzeć do przeciwległych drzwi. Panowała absolutna ciemność. Pomieszczenie pełne było zakamarków, schodów prowadzących do starych piwnic. Niezliczona ilości drzwi, wnęk gospodarczych i zakamarków, była w oczach malucha mitycznym labiryntem. Cisza była tak intensywna, że niemal gwizdało w uszach. Próbował namacać ścianę i przesuwać się wzdłuż niej, ciałem targał chłód strachu. Z ciszy raz po raz odzywały się szelesty, skrzypienia. Wiedział. że to stuletni, drewniany młyn i ma prawo skrzypieć, wiedział, że stare drewno „pracuje”, nie umiał jednak racjonalnie przetłumaczyć tego strachu, który brał górę i narastał.
– Gdzie ta ściana! – krzyczał w myślach. Gdy ją wreszcie poczuł, odzyskał odrobinę spokoju, była zimna i dawała względny komfort, mógł określić się w tej nieprzeniknionej, strasznej, trójwymiarowej ciemności. Upajał się jej chłodem, wodził dłońmi po surowych cegłach. Nagle poczuł, że ściana zaczyna dziwnie wibrować w charakterystyczny i dobrze mu znany, cykliczny sposób: Wstrząs i wyciszenie, dwa wstrząsy i wyciszenie i znów lekki, długo odczuwalny wstrząs i znów wyciszenie – jakie to znajome. – Już wiedział – to Orbis regeneruje swe bio-kompozyty.
***
– Nazwijmy to punktem – rzekł Biorg – wskazując na wijące się u ich stóp wężowate twory, które prostowały i skręcały, uderzając zwalistymi cielskami o burtę platformy, zawieszonej w wirtualnych odmętach słonego jeziora.
Gigantyczna hala urywała się gdzieś w górze, ustępując miejsca seledynowym obłokom, oświetlonym poświatą gazowego olbrzyma. Platforma lewitowała, wśród białych, sterczących, bezlistnych patyków, porośniętych u podnóża kwiatami o wielkich kielichach.
– A to co? – wskazał wzrokiem Marvin na kłębowisko u ich stóp.
– A to proszę cię nasza „Solniczka rozpusty”
– Nicienie – rzekł Biorg. – Całe jezioro nicieni. Są niemal identyczne z naszymi ziemskimi, mają szkielet hydrostatyczny, ektodermę, prowadzą wymianę gazową powierzchnią ciała i jak nasze posiadają płyn surowiczy. Pławiąc się w słonej zawiesinie, samce wyrzucają tony nasienia, przy tym niezwykle szybko linieją i odbudowują stary oskórek. Oskórek, nasienie, ekskrementy stanowią wyśmienity pokarm dla pływających niżej bezpłciowych larw. Zasoby uzupełniają się szybko, bo Artemis kipi życiem, nieopaczne zwierzę, zwalone drzewo, owad, niesiony wiatrem, pyłki roślin – solniczka wszystko przyjmie. a niczego prócz promieniowania nie odda.
***
Lipski jakimś cudem przepełzł z korytarza na mostek, czuł ból w nadgarstku, jakiś drut sterczał mu z ręki, bolało jak diabli, do tego śmierdziało jak w chlewie. – Skąd ten amoniak w powietrzu – pomyślał?
Optron znów był aktywny, na płynącym kaskadą ekranie, migały urywane komunikaty.
Drut w nadgarstku strasznie urażał, była to sonda medyczna a właściwiej kikut po niej.
– Czemu nadgarstek? – bił się z myślami – widać próbował wbić sobie w udo, zamiast tego trafił w rękę.
– Tracę krew – stwierdził, przeglądając logi – cholera rośnie ciśnienie, a saturacja spada. Trzymając się ściany, ujął zębami kikut sondy. Chwycił mocno.
– 1-2-3… Ach! – Licząc, głośno krzyknął z bólu, po czym wypluł końcówkę igły. Krew buchnęła, zdążył zrobić ucisk, nim zalała go ciemność.
***
– Po co nam to, tak naprawdę pokazujesz – spytał Marvin, widząc, jak stary się nakręca – i co to ma do wiedzy operacyjnej? Solniczka stanowi dla nas tylko punkt odniesienia, nic więcej. Plan jest jasny: Lipski wysadza nas na płycie, asekurujemy „Wszechwieczną”, Lipski Orbisem ochrania te…modliszki – Bębnistów -poprawił się.
Musimy rozmawiać o zabezpieczeniu rytuału, a nie roztrząsać naukowe teorie, dywaguj sobie w gronie profesorskim – Biorg! – ryczał Marvin.
– Spokojnie szefie -szepnął mu Lipski do ucha – ta wiedza może się trochę przydać.
-Nie spokojnie! – zripostował Marvin – ostatnio też tyle nawijał o topografii Glize i banalności zadania i co? ilu z nas wróciło…He? – w co my tu kurwa znowu brniemy?.
Biorg usiadł na krześle, wbrew pozorom nie był zirytowany nagłym wybuchem Marvina, Lipski odniósł raczej wrażenie, że Biorg był bardzo zmęczony, choć starał się to ukryć. Na twarzy starego, malowało się też rozgoryczenie – może czuł, że dowództwo wymaga od ich sekcji zbyt wiele.
– Tyle trupów, taka ofiara, tyle trupów…bełkotał cicho Biorg do siebie, trąc okulary.
Lipski podszedł do siedzącego i położył mu rękę na ramieniu. Ten spojrzał najpierw na niego, potem na zasępionego Marvina.
– Musicie zrozumieć – kontynuował Biorg – pewne rzeczy dotyczące rządu światowego są poza naszą kontrolą, bo to czysta polityka. Niektóre rasy są tak stare, że władały własnymi światami, gdy my nie zeszliśmy jeszcze z drzewa. Tam rządzą rytuały, konwenanse i stare, spisane prawa. Orbowie natomiast aspirują do bycia egzekutorami tych praw. Myślę, że Orbowie nam ufają, na swój własny, praktyczny, sposób. Dali nam więcej niż możemy sobie wymarzyć, rząd światowy o tym wie. Wie również, że możemy zyskać o wiele więcej, niż kiedykolwiek ludzkość zyskała. Nie łudźcie się też, że uczestnicy rytuału nawiążą z nami jakimkolwiek interakcję, jak ten Skrzelowiec w siodle, który tylko skomlał o życie. Protokoły starych ras są pokrętne, my jesteśmy dla Path tylko dronami Orbów, myśląc o Path trzeba czytać między palcami.
Biorg przesunął palcem, znaleźli się teraz w głębinach słonego jeziora.
– Ok. To będzie ostatni wykład – dodał naukowiec. – To, co teraz wam dam do obejrzenia jest tajne. Artemis, wszystko, co zostało tu zainstalowane, trąci starą, przemyślaną ingerencją. Spójrzcie na symulację – wyłuskał nicienia, pozbawiając go powłoki skórnej. – ten twór – kontynuował Biorg – jego obręcz okołogardzielowa, ten narząd ma pięć zwojów nerwowych, a także pięć pni nerwowych, połączonych spoidłami poprzecznymi. Cztery są takie jak u naszych robali, piąty zwój jest inny. Teraz mózg – rzekł Biorg, oddzielając wirtualnie kolejne płaty ciała nicienia. – Nasze robale tego nie mają. Podobną strukturę ma natomiast ludzki mózg i większości naczelnych w okresie embrionalnym, chodzi o tzw. jamki zarodkowe pęcherzyków mózgu, wypełnione surowiczym płynem mózgowo-rdzeniowym. My je tracimy w trakcie embriogenezy, ale u nicieni z solniczki, utrzymują się przez cały okres ich krótkiego życia.
– Tu macie – rzekł Biorg zbliżając – podobne struktury, najważniejszy jest jednak ten piąty zwój, o którym wcześniej wspominałem, podświetlę go wam na zielono. Ustaliliśmy, że emituje silne, energetycznie fale z zakresu 4–7 Hz. Fale theta to fale transu. Biorą się z intensywnych emocji. Od pojedynczego osobnika do megamasy, jedenastu milionów nicieni na kilometr sześcienny solanki, żywe kłębiące się emitery fal theta. Parzą się w zasoleniu ok. 400 promili na litr. Sól im w niczym to nie przeszkadza, oddychają beztlenowo. Jezioro zwane jest przez nas potocznie „Solniczką rozpusty”, gdyż – nicienie wciąż: prokreują, jedzą, wydalają, pożerając odrzucony oskórek i odchody, szybko też zdychają. Zwłoki szybko są pożerane przez głodne larwy. Wykryliśmy też fale – ciągnął Biorg – płynące z tej wieży. Zbliżył budynek, wyglądający raczej jak wielki kopiec termitów.
– Są modulowane – ciągnął Biorg– przez tę czarną łapę, a raczej antenę kierunkową. Twór ma około jedenastu metrów i jak widzicie, wyłazi ze ściany wieży. Kieruje fale na tę oto membranę.
Prelegent przybliżył teraz pomnik stojący u podnóża góry, który przestawiał z grubsza: męski narząd kopulacyjny, umieszczony w pochwie ziemi.
– To częsta Symbolika Path -rzekł Biorg.– A w ogóle nie kształt jest ważny, ale rola. Wieża i jej Bębniści to emitery, posąg to membrana a Solniczka stanowi wzmacniacz. Celem emisji jest obszar oddalony o 400 mil na wschód, nazywamy go wielką płytą.
– Wszystko – rzekł Biorg gasząc symulację. Po czym dodał – Orbowie nie chcą mówić, proszą tylko w swój charakterystyczny sposób, by całą sprawę rozegrać, jak należy – informują zarazem, że z istotami Path trzeba postępować ostrożnie.
***
Lato z Dione w Kątnicy. Czekał na to cały rok i nadeszło. W dzbanach, donicach, wiadrach stały naręcza polnych kwiatów. Ich zapach wręcz dusił. Przez otwarte okno słychać było ćwierkanie wróbli, gruchanie gołębi i brzęczenie owadów. Ona leżała, naga, podparta na łokciach. Gdy tak patrzyła mu w oczy, mówił do niej „Meduzo”. Za jej plecami lewitowały bezwolnie przewody odżywcze, wszczepy reagowały na egzaltację nosiciela, gotowe na łącze.
– Technologia Orb nie jest jednak taka zła – pomyślał Lipski, kładąc się tuż przy niej.
Gdy gładził jej brązową skórę, zbliżyła seledynową rurę do jego ust, do nozdrzy mężczyzny docierał wtedy słodkawy zapach syropu, gęsty płyn jął kapać, wprost w jego rozchylone wargi, wpływał do ust. Słyszał, że to papaweryna i inne alkaloidy, wnikające w krew. Czuł błogość i uniesienie. Dione obejmowała go, kierując do ust kolejny przewód, tym razem zielony.
– Zapewne kodeina – pomyślał – zalewała mu wargi, połykał chciwie. Substancja była słodka jak miód, płynęła z wnętrza nosicielki, wymieszana z jej płynami ustrojowymi.
– Lubię te zbliżenia z Boginką – myślał. Przewody wiły się jak węże. Przykładał głowę do jej obfitej piersi, chcąc usłyszeć bicie serca. Dione nie oddychała, bo z definicji nie żyła. Orby pozyskiwały Boginki z wiecznej zmarzliny, gdzie od wieków tkwiły i czynili z nich broń. Lipski starał się o tym nie myśleć, brew pozorom ich dziwny związek nie powinien mieć racji bytu. Lipski wytężył słuch, nie słyszał jednak nic poza brzęczeniem płynów w przewodach, serce Dione nie biło, to tylko czysta fosforylacja oksydacyjna.
– Poza tym to normalna babka – rozmyślał Lipski – no może poza włóknem węglowym w ścięgnach i krwią o konsystencji płynnej rtęci. Jestem szczęściarzem, to kobieta idealna.
Leżeli tak, rury wiły się a eliksiry kapały na ich nagie ciała, eteryczna woń roznosiła się w powietrzu. Chłopak chciwie zlizywał z jej ciała nektar, kropelka po kropelce. Potem przyszedł sen, był słodki, płynny i parny i równie szybko poszybował w nicość. Kulminacyjnie ciała ukończyły rytuał, zespolone tańczyły w ekstazie uniesień w narkotycznym transie.
– Czy jej włosy unoszą się, lewitując jak węże, czy to tylko haj? -myślał Lipski.
– To przez ten delikatny zapach olejków – pomyślał – niczym drzewo pasji: słodkawy, cierpki upajający zapach lizaków. Przewody w końcu zostały wchłonięte przez ciało Dione, nie pozostawiając po sobie śladu.
***
Biegnąc, ujrzeli w wizjerze PIP przerażoną twarz Ian, coś krzyczała, wszyscy czterej to widzieli i słyszeli trzaski, za jej plecami fruwały sprzęty, po czym transmisja zanikała.
– Co jest szefie – krzyknął Szulc do Tomity
– Orbis? – co się tam u was dzieje? – wołał Tomita w biegu – bez rezultatu, wtem niebo rozdarł świetlisty błysk. Na śnieżnej Gilzę hulała zawierucha, a niebo stało w ogniu. Po minucie dotarła do nich i fala gromu. Biegli w czworoboku a w środku Skrzelowiec w siodle.
Wtem usłyszeli pisk za plecami, to one, Boginki ruszyły w ich stronę, zaraz będą zabijać.
– Wszystkie MZB, szyk zwarty, chronić Skrzelowca! – krzyczał Tomita.
Przybyły szybciej niż się im wydawało. Nastąpiło kilka uderzeń pól konwekcyjnych, raz za razem. MZB lipeckiego padł na twarz, gnieciony polem Boginki. Ostatkiem sił podniósł się na łokciach. Amortyzatory zawyły, cudem utrzymał równowagę, nie gniotąc pasażera i znów otrzymał potężny cios w plecy, drugi i trzeci. To była Dione, lewitowała nad nim, gniotąc polem konwekcyjnym. Przeciążenie, MZB się wyłączył, pancerz usztywnił się awaryjnie, zamieniając w monolit, mógł teraz nawet po nim przejechać czołg. Lipski pływał w martwym MZB w „czerwonej wodzie” niczym w wielkim jaju. Mógł tylko patrzeć, na tle migających kodów, jak koledzy rozpaczliwie walczyli o życie, widzieć ich wołania, jęki i agonię. Boginki tańcząc rozcinały na kawałki MZB kolegów. Maszyny implodowały, jedna za drugą, krwiste kałuże czerwonej wody barwiły świeży śnieg, znacząc miejsca ludzkiej agonii. Zmarznięte płatki uderzały cicho o martwe pancerze, szemrząc requiem.
***
Lipski klęczał, wszystko wirowało, wstał i wbił ponownie sondę medyczną, tym razem przepisowo w udo. – Hioscyjamina, atropina i skopolamina, odczytał – otrzymał naprawdę końską dawkę alkaloidów. Powietrze Artemis zmieszało się z ziemskim. Kadłub był, jeszcze nieszczelny a kielichy kwiatów go całkowicie przykryły.
Mijały godziny, w których mdlał i się budził w malignie, przypiął się pasem do fotela, by nie robić sobie więcej krzywdy. Z godziny na godzinę Orbis powoli zarastał biokompozytem, kielichy kwiatów, które wcześniej poraziły nerwy Lipskiego, zostały definitywnie wydalone z wnętrza statku. Kabina stawała się wreszcie hermetyczna.
– Drukowanie MZB, zajmie dwadzieścia godzin – rozmyślał Lipski. MZB zasilany ogniwem deuteronowym, może generować nawet niewielkie pole ochronne, w drodze do wieży, nocą mógłby odpoczywać.
Nazajutrz wypuścił agrokopter. Zmapował teren w promieniu dwustu mil. Wobec braku łączności satelitarnej dokładna mapa była na wagę złota. Wgra ją w świeżo wydrukowany MZB.
Nazajutrz Lipski wyszedł pierwszy raz poza Orbisa. Stanął nad brzegiem solniczki – wielkie słone jezioro ciągnęło się po sam horyzont, brzeg porastały wielkie, tyczkowate, bezlistne twory, pełniące tu funkcje drzew. Sterczały niczym wysokie, białe anteny, na tle lazurowego nieba. Woda w jezierze niewiele różniła się kolorystycznie od nieba. Pod lustrem kłębiła się nieskończona ilość wężowatych kształtów. Na brzegu zalegały zaś, ogromne hałdy soli. Widział kiedyś Morze Martwe na Ziemi, ale to tutaj to była prawdziwa, żywa solniczka.
Z dala od brzegu widać było dostojne kształty patykowatych zwierząt. Wysokich na wiele metrów niczym żyrafy – a właściwie żywe żyrafie szkielety, składające się jakby z kręgosłupów stąpających na sześciu, tyczkowatych nogach. Na długich, cienkich szyjach, nosiły cienkie, pensetowate łby. Wyłuskiwały nimi nicienie z toni solniczki, trafiały do wąskich, rurowatych bebechów. Ich apetyt był niezrównany. Równie obficie paskudziły, zasilając jezioro odchodami.
Na tle zachodniego horyzontu górowała wieża. Wyglądała rzeczywiście jak kopiec termitów. Wreszcie wzeszło słońce, a za sześć godzin na horyzont wzejdzie – gazowy olbrzym, wielkości Urana i wypełni otoczenie swą nieziemską poświatą. Wszystko stanie się wtedy prawie fioletowe. Skalista Artemis ma rozmiar dwóch trzecich średnicy Ziemi, a że krąży bardzo blisko gwiazdy macierzystej, znajduje się w ekosferze czerwonego karła o masie 45% masy Słońca i o połowę mniejszym promieniu. Dzień trwa tu 1,4 ziemskiego dnia, nachylenie zaś płaszczyzny Artemis względem orbity jest niemal zerowe, nie występują tu zatem pory roku.
Lipskiego przerażał całkowity brak łączności z ekipą Marwina. Zostawił ich na „Wielkiej płycie”. Skakali z Orbisa, życząc powodzenia. Odlatując patrzył jak sześć MZB człapało dumnie po płycie, ku przyczółkowi. Po kwadransie jego Orbis runął w dół, ku słonemu jezioru.
Odbiornik milczał. Rejestrował natomiast szereg mikrofal odbitych od stratosfery a pochodzących właśnie z wieży. Wiedział, że gdy tylko będzie gotów, musi wyruszać.
Postanowił podróżować w MZB w trybie mobilnym, miał deficyty „czerwonej wody”, synteza bioprzewodnika szła na Artemis opornie.
Szedł wzdłuż jeziora, mijając ogromne bryły soli. Za sobą zostawił regenerującego się Orbisa. W duchu nie wierzył, że go jeszcze zobaczy. Droga do wieży zwanej: „Wieżą Bębnistów”, nie była zbyt trudna. O zmierzchu postanowił jednak przenocować. Perspektywa spania w ciasnej kabinie MZB nie napawała optymizmem. Na szczęście temperatura otoczenia był znośna. Można było użyć ogniwa deuteronowego, by wygenerować niewielki parasol pola. Wybrał miejsce koło fallicznego posagu w cieniu wzgórza. Posąg był naprawdę majestatyczny, górował nad białymi tyczkami. Stąd niedaleko było już do wieży. Materiał z patykowatych drzew wybitnie się nadawał do palenia. Wszędzie rozbrzmiewał skowyt niezliczonych, małych, zwierząt, zbliżonych wyglądem do patykowatych kolosów. Jak tamte, złożone były z cienkich segmentów, niczym ziemskie patyczaki. W powietrzu latały owady, trochę przypominające ważki. Słońce dawano zaszło i nawet gazowy olbrzym już chował się za horyzont. Raz po raz, gdzieś pośród sterczących, wszechobecne, białych badyli, odzywał się przeciągły skowyt lub porykiwanie.
Gdy zapłonął ogień, poczuł się raźniej. Siedział na skale i podsycał płomień grubym kijem. Lipski myślał o kolegach o ekipie Marvina. Ten brak łączności nie zapowiadał nic dobrego. Nie wiedząc, kiedy zasnął.
Sen przyniósł jak zwykle wspomnienie z Glize, od roku nic mu się innego nie śniło. Cudownie ocalony, czuł w sercu ból – nikt nie wiedział, co się wtedy stało. Ten moment, gdy Boginki wisiały nad unieruchomionym MZB, tańcząc w podmuchach wiatru, nad truchłami kolegów. Miał wtedy świadomość klęski, wiedział, że nie wytrzyma kolejnego ataku i nie uratuje Skrzelowca w siodle. Wręgi MZB w końcu pękną. Dione była jak w amoku nie docierało do niej nic. Gniotła MZB Lipskiego, polem konwekcyjnym. Pozostałe Boginki lewitowały, przyglądając się zwarciu niedawnych kochanków. W tej jednej, ulotnej chwili postanowił zaryzykować. Zerwał przewody i maskę chroniącą przełyk, zachłystując się bioprzewodniekiem. Czuł jak żrący płyn zalewa mu oczy i usta, a piekący ból paraliżuje zmysły. Dał jednak radę, kopniakiem odpalił właz MZB. Nastąpiła dekompresja, czerwony płyn buchnął niczym gejzer w twarz Boginki, oślepiając jej zmysły. Ująwszy miotacz Bojla wypalił w jej stronę. Na Ziemi byłaby to tylko wąska smuga kierunkowa. Gęsta atmosfera planety sprawiła, że krople energii wystrzału zmieniły się w chmurę, której drobinki sycząc, wirowały wokół własnej osi, by po chwili z impetem wystrzelić. Drobinki rozpruły policzek Dione, drugi strzał ugodził silikatowe zwoje poniżej jej piersi. Trzeciego strzału nie było. Dekompresja sprawiła, że miotacz wypadł Lipskiemu z ręki a on sam rozpłaszczył się na pancerzu swego MZB, niczym flądra. Mdlejąc w kałuży „czerwonej wody”, dostrzegł jeszcze jak wiotczejąca Dione, niczym liść na wietrze, opadała na zanikającym polu konwekcyjnym, wprost w ramiona dawnego kochanka. Kątem oka dostrzegł wtedy dziwny ruch nad horyzontem, na zachodzie niemal pociemniało, ogromna chmura spowiła ośnieżoną dolinę. To posterunek w Nihle odpalił zabójczą chmarę dronów.
Lipski obudził się w ciemności. Niebo lśniło diamentami gwiazd. Poza bańką pola rozbrzmiewały gdzieś porykiwania fauny Artemis. Ogień przygasał, wyszukał w kieszeni resztę racji żywnościowej, temperatura spadła, okrył się pledem.
Nagle coś ujrzał, kątem oka i zdębiał, poderwawszy się na równe nogi. Obok niego stała kobieta – no prawie, wyjątkowo mocne wysklepione czoło, oczy osadzone zbyt wysoko – nie była człowiekiem.
Krwiście czerwone źrenice świdrowały go namiętnie. Ubrana na biało, delikatna i ulotna. Kruczoczarne loki spływały jej wzdłuż pleców. Uwagę przykuwał jeszcze jeden szczegół: spośród fałd tuniki sterczał jej bardzo wydatny brzuch, była w zaawansowanej ciąży.
– Kim jesteś? – zawołał wystraszony Lipski.
– Jestem Omi z rodu Path, odparła kobieta, z lekka się uśmiechając.
Spotkanie było równie gwałtowne co bezsensowne, ale to Lipski był tu gościem.
– Czy mogę usiąść? – Omi spytała w mowie „inter”, wskazując skałę przy ognisku. Lipski skinął głową.
– Czy wiesz – wydukał Lipski… czy możesz mi powiedzieć?
– Uprzedzę twoje pytania. Dobrze? – rzekła Omi – świdrując mężczyznę krwistymi źrenicami. – Twoi przyjaciele nie żyją – rzekła – zgładził ich nasz wspólny wróg.
– Jednym słowem zostaliśmy oboje zdradzeni.
Lipski rozdziawił usta, chciał coś wyjąkać, lecz kobieta przerwała mu.
– Uprzedzę kolejne – ciągnęła Omi. – Bark możliwości kontaktu, jesteśmy odcięci.
Lipski stał jak zamurowany. Kobieta zdawała się czytać mu w myślach.
– Tak umrzesz – oświadczyła – mnie nie można zabić, ale ciebie tak, zginiesz, jak twoi pancerni koledzy. Chyba że…
– Widzisz, jesteśmy tu oboje uwięzieni. Tak jak ty pewnie nie chcesz umierać, tak ja nie mam zamiaru egzystować tu wiecznie. Zawrzyjmy więc układ. Co ty na to Człowieku?
Omi uśmiechnęła się, odrzucając włosy do tyłu. Spojrzała w niebo, Tyle gwiazd – szepnęła – czy wiesz, że nasze macierzyste światy, leżą w tym samym ramieniu galaktyki? – Wbrew pozorom, nie różnimy się od siebie, aż tak wiele. Dzielą nas tylko eony lat. Podwinęła nogi pod brodę. Daj mi koc, od lat nie czułam takiego chłodu.
Lipski cicho przysiadł na przeciwległej skale. Spojrzał w oczy Omi i spytał. – Mówiłaś coś o układzie, pani?
– A tak – ziewnęła Omi – Pomożesz tamtym w wieży odegrać ich utwór – to mu da czas – dotknęła brzucha – energia moich przodków z wnętrza planety zasili duszę narodzonego. – Gwarantuję, że rozprawi się z naszym wspólnym wrogiem w mgnieniu oka. Tylko nie nawal Lipski.
***
Marvin nazywał ich Modliszkami. Rzeczywiście byli wątli i patykowaci i nie odbiegali wyglądem od reszty tutejszej fauny. Małe oczy na słupkach i niewielkie trąbki, z których rozbrzmiewała mowa inter. Słowa wypowiadali z niesamowitą dykcją. Stąpali na czterech krótkich, pajęczych nóżkach. Długie wieloprzegubowe ręce, zakończone czterema ruchliwymi palcami.
Kapelmistrz zaprowadził Lipskiego do wielkiej Sali. We wieży na balkonach rozlokowały się niezliczone rzesze patykowatych Bębnistów, każda z „modliszek” posiadała identyczny zestaw bębnów. Cztery palce zakończone kopytkami, spoczywały już na membranach instrumentów, jednak nie bębnili.
– Dlaczego nie grają? – spytał Lipski Kapelmistrza.
– Widzisz, oni tylko grają we śnie – odparł tamten – Tę pieśń można tylko tak grać. Moim zaś zadaniem, jest rozpylić tu substancję nasenną. Jej źródło, zdaje się, już poznałeś.
– Na odchodne powiem ci człowieku, bo chyba się już nie zobaczymy – odparł Kapelmistrz – że nic w tym świecie nie jest tym, czym było pierwotnie. Zaprogramowano nas, by tylko w czasie snu, wyzwalać zakodowane w genach, pokłady naszych umiejętności. Nasze rytmy układają w się misternie utkane drgania. To przekazy kierunkowe, oparte na falach energii z wnętrza planety. Nawet węże z jeziora nie pochodzą z tego świata. Ich rola to wzmocnić naszą melodię Ta planeta to „wylęgarnia bogów” – powiedział Kapelmistrz, zatrzaskując za Lipskim wrota.
Koncert się rozpoczął. Najpierw niczym krople deszczu dzwoniące o szyby, potem jak porywista burza, sprawił, że wieża zaczęła trząść się w posadach.
Lipski stanął przy bramie, wypełnił komorę „czerwoną wodą”. Nad dziedzińcem zawisł wrzecionowaty statek wroga. Zaraz ujrzy tego, kto zabił jego przyjaciół tu i na Glize. Ujrzy oblicze wroga, który przeprogramował Boginki i skierował ukochaną Dione przeciw niemu.
Nie miał złudzeń, ziściło się to, co w duszy podejrzewał, po otwartym trapie zjechał Orb.
Lipski należał do nielicznych ludzi, którzy widzieli Orbów na żywo. Dynamicznie zmiennokształtne, świetliste bańki. Wszyscy byli tak samo niestabilni. Wyglądali, jakby chcieli się oblec w regularny kształt, ale finalnie wciąż resetowali, tkwiąc w ustawicznej metamorfozie. Sunęli tuż nad ziemią w kałuży lepkiego śluzu.
– Odstąp człowieku!- zwołał Orb w mowie inter – a pozwolę ci żyć.
– Nie potworze! – zawołał Lipski – To wszystko skończy się tu i teraz.
– Jak wolisz – rzekł Orb.
Dziób statku uniósł się i z ciemnej komory wyleciała szarańcza. Pająkowate, skrzydlate drony – śmiertelna broń. Namiętnie szturmowały bańkę pola siłowego MZB Lipskiego. Znał dobrze tę broń, nie miała sobie równych, więc nawet się nie bronił. Przekierował tylko siłę ogniwa na pancerz. Orb nasilił atak, Lipskiemu pociemniało w oczach.
– Wszystko stracone – pomyślał. Wyciągnął ręce przed siebie, rozczapierzył palce. Rozpędzona szarańcza uderzała już o pancerz, stracił osłony, przykląkł na kolano.
– Zaraz się skończy – szepnął.
Wtem muzyka bębnistów ucichła. Orb i szarańcza zniknęły, drzwi za jego plecami otworzyły się z trzaskiem.
***
Nic takiego się nie stało – rzekła Omi.
– Nie gadaj, dreszczyk emocji był i te trupy – odparł Al.
– No dobrze pokaż tę książkę -dodał – no daj! O moja droga, nigdy nie podejrzewałem cię o sentymenty – skwitował Al – i ta fioletowa zakładka.
– Daj mi spokój bufonie. Już wolę, wyrzuty koronalne od ciebie. – Wysyczała zirytowana Omi, zatrzaskując z impetem okładki.
***
Promienie słońca omiatały wyłom, przenikając poprzez zielone listowie, głaskały skórę dziewczyny.
– Czy to sen, czy jawa ? spytał chłopak?
– To i to – odparła Dione.
Cień kota na jasnej ścianie budynku wskazuje drogę do jego drzwi. Bierze ją za ręce i ciągnie, biegną. Letnie, upalne popołudnie wlewa się do chłodnej izby. Patrzą sobie w oczy i śmieją się, myśląc – Trwaj chwilo, trwaj!.
.
niepotrzebna kropka w tytule
musimy pilnie przekazać pacjenta za linie demarkacyjną
musimy pilnie przekazać pacjenta za linię demarkacyjną – literówka
Najlepiej położył by się i umarł.
Najlepiej położyłby się i umarł. – ort
Dwie namiętności toczyły niemą walkę [,] a ofiarą był on sam.
Lipski pamiętał dobrze tą chwilę,
Lipski pamiętał dobrze tę chwilę,
przez ramie łyżwami. –
literówka
Przewody finalnie wchłoniły się w ciało Dione, nie pozostawiając śladu na ciele.
czy nie lepiej:
Przewody w końcu zostały wchłonięte przez ciało Dione, nie pozostawiając po sobie śladu.
Ogólnie wymaga poprawek, bo brakuje dużo przecinków w oczywistych miejscach, niepoprawnie są zapisane myśli bohaterów. Zapis dialogów nie zawsze według reguł. Oraz nadużywasz słowa finalnie, które raczej nie pasuje w tekście. Powinno być: w końcu.
Co do treści:
Bardzo dużo się dzieje, akcja goni akcję – i to na plus, skoro mamy krwawe walki na obcych planetach. Ale z tego powodu, że niczego nie wyjaśniasz, miałam wrażenie chaosu i splątania nazw, postaci, miejsc, zwłaszcza na początku. Naprawdę trudno zorientować się, co się dzieje. Jeśli byś dał czytelnikowi czas na zapoznanie się z bohaterami – chyba opowiadanie nic by nie straciło :)
Najbardziej podobała mi się miłosna relacja z Dione. Fajnie napisane!
Pozdrawiam!
Bardzo dziękuję za uwagi. To co doraźnie zaznaczyłaś, naniosłem. Interpunkcja to moja pięta achillesowa. Niby już rozumiem zasady, a tak wciąż popełniam śmieszne błędy.
Co do splątania, tematem był sen (obłędnia). Są tu zatem 3 jego fazy pochodne: sen jako taki, trans narkotyczny, omdlenia. Akcja toczy się w różnych czasach. Jest powiedziane ale odbiorca, może rzeczywiście uznać że to jeden ciąg, a tak nie jest. Akcja to głownie w 3 miejsca : Ziemia, Glize i Artemis. Odbiorca miał siłą rzeczy , zatracić orientację jak we śnie. Chciałem by akcja – jak zauważyłaś słusznie żywiołowa, przechodziła w jedną scenę w drugą był mieszanką wspomnień, pragnień ,haju, snów i realu.
Pozdrawiam!
Czy zatytułowanie części: Ziemia, Glize, Artemis – nie byłoby dobrym pomysłem? Uporządkowałoby tekst, nie gubiąc zagubienia i przechodzenia sceny jedna w drugą?
W sumie dla czytelnika prócz Ziemi i tak jest wszystko mocno tajemnicze :)
– Ja pierdole! krzyczy Szulc – spójrzcie na niebo!
Niekompletny zapis dialogu.
– Nie chciałem! – krzyczał – Lipski – wybacz mi Dione! Ona leżała na ziemi a jej ciało ogarniał płomień rozpadu. Łeb mu pulsował, jakby otrzymał cios młotem. Smród palonego tworzywa, zadymiony cały korytarz, dźwięk syreny, ciemność przerywana błyskami światła alarmowego. Bodźce tańczyły i wdzierały się mu do głowy, ostrymi jak nóż zgrzytami.
– Śpię czy pełznę – zastanawiał się i jak pijany brnął dalej, czuł jak członki, całe ciało odmawiały posłuszeństwa. Najlepiej położyłby się i umarł. Coś go jednak pchało w przód, jakieś chore fatum. Starał się uczepić czegoś materialnego i dosłownie i w przenośni, by odzyskać kontakt z rzeczywistością. Potworny ból mieszał myśli i paraliżował ruchy. Ten drugi żywioł zaś, próbował go ujarzmić, obca siła kazała mu leżeć, nie ruszać się wbić się w kąt. Czuł dziwny, paraliżujący strach, nie było to normalne. Dwie namiętności toczyły niemą walkę, a ofiarą był on sam. Czuł się jak pijak na głodzie. Spazmy ciskały ciałem. W fazach błysków widział jeszcze coś – skórzaste kielichy o ogromnych płatkach, niektóre zwisały, inne wyrwane leżały na pokładzie, oblepiały rozrzucone sprzęty. W pulsującym światle wyglądały niczym jasnoczerwone, krwawe ochłapy mięsa. Wciąż wpadały do środka z cichym mlaskiem. Wroga, atmosfera Artemis wnikała się do rozhermetyzowanego wnętrza, jak lis do kurnika, dziwne, niesprawdzone powietrze mieszało myśli, sprawiało że serce trzepotało jak motyl na szpilce. Lipski pełzł na czworakach, przeklinał, wył z bólu i w bezsilności.
– Odpuść, wbij się w kąt – podpowiadał głos w głowie, jesteś przecież tylko odpadem, zwiń się w embrion, wokół krążą potwory, tylko patrzeć jak poczujesz śmiertelny odór ich gardzieli, ciasny kąt jest dobry, dziura gwarantuje przetrwanie, uciekaj Lipski!
– Skąd ten strach, – myślał – nienaturalny napad lęku – Skąd pochodził? Od tych kwiatów? – nigdy niczego takiego nie doświadczył. Nawet wtedy na Glize, przede wszystkim tam…
Nagle poczuł, że pokład mętnieje, chwycił się wystającej drabinki, serce mu waliło. – Nie! tylko nie to! – pomyślał i znów tracił przytomność.
Nie możesz zapisywać dialogu/monologu i myśli w ten sam sposób, bo wtedy już nic nie wiadomo, kto co mówi. Popatrz również na pierwszy akapit, tam przydałoby się podzielić duży blok na zdania i jako didaskalia zostawić jedynie to, co opisuje wypowiedź.
– nicienie -rzekł Biorg – całe jezioro nicieni.
Błędny zapis dialogu. Tu masz poradniki. https://www.fantastyka.pl/loza/14
tekst ma masę błędów i warto by go wrzucić na betę.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Nie ma obrazu ani hasła? Aha, okej, dałeś hasło w tekst, sprytne, fajny pomysł. :) Tylko czemu obrazu już nie?
Początek skojarzył mi się z „Wszystkimi opowieściami kosmikomicznymi”. :) Nie patyczkujesz się, od razu wrzucasz nas do świata absurdu. Widzę, że dalej po prostu oniryzm pełną parą. Podoba mi się styl, taki namacalny. Czuję, że będzie to niesamowita historia.
Cisza, rozkazał Tomita – Siedem mil do Nihle – ruszamy .
Cisza – rozkazał Tomita. – Siedem mil do Nihle – ruszamy .
Boginki wciąż wisiały nad lotniskiem, wlepiając w nich gały.
Te gały tu nie pasują…
Mamy Skrzelowca, macie zadanie więc w drogę
Mamy Skrzelowca, macie zadanie, więc w drogę
O rany, dalej sporo błędów, aż dziwne po tak ładnym początku. Może to pośpiech. Warto jeszcze raz na spokojnie poczytać, bo brakuje myślników, kropek, przecinków, wielkich liter. Nawet nie jestem w stanie wymienić wszystkich błędów, na początku zaczęłam, bo myślałam, że to będą pojedyncze literówki, ale im dalej, tym od tego gęściej.
Momentami ciężkawe opisy. Kurczę, a byłam tak pozytywnie nastawiona po tym początku… Tworzysz sporo zdań opartych na przenośniach, ale one często nijak nie pasują, wręcz niszczą atmosferę, np. tu:
Wroga, atmosfera Artemis wnikała się do rozhermetyzowanego wnętrza, jak lis do kurnika, dziwne
Mamy kosmos, a tu nagle lis i kurnik.
wisząca lamka
lampka
Po tym długim akapicie opowiadanie mnie zmęczyło. Naprawdę. A bardzo lubię czytać absurdalne historie.
Przez błędy też się rozpraszam, zobacz tutaj, pięć drobnych omyłek, a tak rażą w oczy:
– nicienie -rzekł Biorg – całe jezioro nicieni.
– Nicienie – rzekł Biorg. – Całe jezioro nicieni.
Wiem, że może to pośpiech odnośnie wrzucania na ostatnią chwilę, ale takie literówki można poprawiać na bieżąco, to nie jest dopisywanie historii. Tekst jest niechlujny, a to zniechęca. Nie wymieniam oczywiście wszystkich błędów, bo są co chwilę.
Dalej czytałam taka rozproszona tymi błędami i w sumie historią, która mi się słabo kleiła, że chciałam już tylko dobrnąć do końca. Mam nadzieję, że przysiądziesz i poprawisz, powodzenia, bo potencjał jest. :)
Pozdrawiam,
Ananke
Hej,
na pewno jest problem z przecinkami. Przepuszczaj tekst chociażby przed darmowe programy, jak LanguageTool, to wyłapiesz przynajmniej część takich błędów.
Poczytaj też o zapisach dialogów → tutaj ← bo jest duży chaos.
Hmm, niestety w pewnym momencie odpadłam i nie udało mi się poznać zakończenia historii, bo nagromadzenie błędów wybija z rytmu i zniechęca do dalszej lektury. Na przyszłość warto skorzystać z bety, co pomoże wygładzić technicznie tekst :)
Od ostatniego komentarza minęło prawie dwa tygodnie a ty nie poprawiłeś większości błędów, szkoda.
Wrzuć tam swoje opko i sam wyłap większość błędów, nie czekaj, aż inni to zrobią. Warto poprawić, bo nadal jest sporo niedoskonałości np:
kropki w dziwnych miejscach:
Na długich, cienkich szyjach. nosiły cienkie, pensetowate łby.
albo to:
– nicienie -rzekł Biorg – całe jezioro nicieni.
tu przydałaby się na początku duża litera, zaraz potem spacja, brakuje też kropki po Biorg i kolejnej dużej litery a wszystko w tak krótkim fragmencie.
Jeśli chodzi o treść to na plus:
pomysł fajny: wprowadzić trochę emocji żeby móc się odrodzić. Emocji faktycznie było sporo i dużo się działo
na minus: albo ja jestem za głupia, albo pomieszałeś za bardzo, ale w pewnym momencie już nie wiedziałam, kto co robi i na jakiej planecie.
Już jestem. Przepraszam sprawy rodzinne.
Zgodnie z sugestią skorzystałem z languagetool -wykupiłem sobie abonament na rok. Nie sądziłem, że są takie narzędzia. A do tego ta sztuczna inteligencja :) Przepuściłem mój tekst przez tę wirówkę. Wkleiłem poprawiony tekst.
Bardzo dziękuje za sugestie. Dużą część z nich uwzględniłem w tekście.