- Opowiadanie: tomaszg - Zło-dzie-je! Lot (18+)

Zło-dzie-je! Lot (18+)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Zło-dzie-je! Lot (18+)

Nie oślepł, a przynajmniej tak sądził. Cały czas miał mocne wrażenie, że dryfuje w bliżej nieokreślonej, niezmierzonej przestrzeni i otacza go sama czarna, zimna, bezkresna pustka. Poza nią nie było właściwie nic, żadnych świateł, plam, smug ani jaśniejszych punktów.

W końcu zaczął się bać. Przerażający, paraliżujący strach powoli wsiąkał w jego duszę i krok za krokiem zabierał resztki godności i nadziei. Ktoś lub coś zablokowało mu wszystkie zmysły, a on nie mógł nic z tym zrobić. Panowała tu idealna cisza, i już samo to doprowadzało do szaleństwa. Nie było mu ani zimno ani ciepło, mokro czy sucho, nie czuł zapachów i ruchu wokół.

Rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć, kim jest, kim był, czym się zajmował i dlaczego. Nie widział i nie czuł nawet własnego ciała. Najbardziej męczyła go niepewność, czy do końca pozostał dobrym człowiekiem i spotkało go coś złego, czy może uczestniczył w zabawie dla dorosłych, czy wprost przeciwnie, stał się tyranem i odsiadywał nieludzką, choć słuszną karę, bo obrócił się przeciwko własnemu gatunkowi.

– Ciemność, widzę ciemność, ciemność widzę. – Przez myśl przeleciało mu kilka słów.

Nie miał pojęcia skąd są, co dokładnie znaczą ani dlaczego wydają się być ważne. W końcu zmienił się w oszalałe ze strachu zwierzę. Czuł nieskończoną czerń również w środku. Nie pamiętał obrazów ani dźwięków, tylko pojedyncze, oderwane od siebie pojęcia, które same w sobie niewiele mówiły. Zrozumiał, że znajduje się tu sam, gdziekolwiek to jest, odcięty i zdany na czyjąś łaskę i niełaskę. Zupełnie stracił poczucie czasu. Płakał i krzyczał, a przynajmniej miał mocną nadzieję, że tak robi. Przeklinał, ale nikogo to nie obchodziło. Wyzywał bogów, żaden jednak nie zniżył się do jego poziomu i nie zjawił wśród grzmotów i gromów, żeby spuścić z góry ogień piekielny.

Po jakimś czasie wszechświat ulitował się i wysłuchał jego błagań, ale na swój dziwny, pokręcony sposób. Czerń rozjaśniona została blaskiem bijącym od eleganckiej damy w średnim wieku, która przywoływała mgliste wspomnienia, niestety zbyt ulotne, żeby dopasować je do czegoś konkretnego. Kobieta w jasnej, kremowej sukni z obcisłego, trzeszczącego lateksu czy może spandeksu zbliżała się w szybkim tempie, nie poruszając nogami i jakby płynąc w powietrzu.

– Kim jesteś? – Marian Waligórski zapytał z niepewnością w głosie, gdy znalazła się trochę bliżej.

– Kimś, kto może uczynić twoje życie przyjemnym i łatwym, albo wręcz przeciwnie, niewyobrażalnym piekłem.

– Umarłem?

– To zależy, jak definiować śmierć. Jeżeli pytasz, czy jesteś warzywem na dole, to tak, umarłeś, ale tylko dla świata.

– Na dole? To ty jesteś aniołem?

– Prawda, ty nic nie pamiętasz. Albo prawie nic. – Machnęła ręką, i nagle otoczeni zostali czymś, co nazywane jest łąką.

Marian skądś to wiedział, ale nie był pewien, czy kiedykolwiek znalazł się w podobnym miejscu. W ogóle niczego nie był pewien. Wiedział tylko, że widzi kobietę, samicę z gatunku homo sapiens, która ma miłe wcięcie w pasie, przyjemne wypukłości z przodu i tyłu i nie epatuje wulgarnością, tylko dobrze podkreślonym, budzącym wyobraźnię delikatnym erotyzmem. Kobieta wyglądała jak najpiękniejsza kobieta świata, i tu i teraz, gdziekolwiek to było, znajdowali się on i ona, i nic innego się nie liczyło.

– Kiedyś byłeś człowiekiem. – Pstryknęła palcami. – A to wszystko tylko po to, żeby pozwolić ci zrozumieć, co się właściwie stało.

Coś się w nim odblokowało. Dotarło do niego, że czuje zapachy, ma poczucie chłodu i nacisku ziemi na stopy. Tak mu się wydawało, ale nie był w stanie tego potwierdzić, bo nie mógł obracać głową. Otaczał go gęsty, liściasty las z gigantycznymi sekwojami, cudownie dziewicza, pierwotna puszcza, ciągnąca się aż po horyzont. Z fascynacją patrzył na ogromne drzewa, soczystą zieleń, ruch każdej pojedynczej gałązki i listka, wiewiórek i ptaszków, i niewielkich pszczółek, które znalazły się tuż przed jego nosem.

– To wszystko jest takie… skomplikowane – wyszeptał, zachwycony bogactwem i różnorodnością przyrody.

– To prawda. – Znów pstryknęła palcami, i znaleźli się na szczycie ośnieżonej góry, gdzie poczuł przenikliwe zimno. – I jak?

– Denerwuje mnie to wszystko. Wiem, jak się to nazywa, ale nie jestem pewien, czy kiedykolwiek miało miejsce w moim życiu.

– No to może dorzućmy trochę do pieca. – Uśmiechnęła się, ale w sposób, który nie wróżył nic dobrego, i zrobiła gest ręką.

Serce podeszło mu do gardła, do tego zakręciło mu się w głowie. Instynktownie złapał się kurczowo wygiętego kawałku metalu. Przed nim nie było żadnych ścian ani barierek i mocno wiało. Stał na samej krawędzi ściany na zrujnowanym piętrze jakiegoś wieżowca. Do ziemi miał daleko, co najmniej kilkaset metrów. Z ciekawością patrzył na poranną panoramę gęsto zabudowanego miasta z ludźmi wielkości mrówek, syrenami wozów strażackich, chaosem i zgiełkiem widocznym wtedy, gdy dzieje się coś niespodziewanego. Z góry spadały bliżej nieokreślone fragmenty szkła, metalu i plastiku, w powietrzu unosiły się kartki papieru, a wokół niego były same czarne, poskręcane elementy, będące niegdyś ścianami i elementami wyposażenia. Leniwie sączyły się z nich niewielkie kłęby cuchnącego chemią i paliwem dymu, a temperatura cały czas rosła, zupełnie jakby szalał tam gigantyczny pożar.

Cała konstrukcja lekko drżała i chwiała się, wywołując w nim regularne napady paniki. Nagle usłyszał ogłuszający, wzmocniony echem, jęk wyjących na pełnym gazie silników odrzutowych. Był coraz głośniejszy i w jednej chwili zniknął jak ucięty nożem, zastąpiony hukiem eksplozji. Cały budynek zatrząsł się i na chwilę odchylił na kilka centymetrów. Marian kątem oka zobaczył ogromną kulę czarno-pomarańczowego ognia, która szybko zamieniła się w chmurę szarego dymu.

Instynktownie wiedział, gdzie się znajduje, ale z każdą sekundą próbował sobie tłumaczyć, że to przecież niemożliwe. Był pełen podziwu dla tych, którzy wytrzymali w tak nieludzkich warunkach. Nie wyskoczyli, tylko łapali hausty świeżego powietrza, patrząc na świat, który opuścili kilka minut wcześniej, idąc z teczką, kubkiem gorącej kawy czy codzienną gazetą. Ta normalność była na wyciągnięcie ręki i tak daleko zarazem, a oni nie wiedzieli, czy ktoś ich widzi, ani co będzie dalej. Często nie mieli możliwości kontaktu, mimo to nie załamali się, gdy obok płonęły ciała niewinnych ofiar, wciąż trzymających się za ręce i przypiętych do foteli samolotu. Nie okazali strachu, słysząc eksplozje ekranów w biurach, ani wtedy, gdy konstrukcja budynku poddała się uszkodzeniom. Zginęli, do końca mocno wierząc w ratunek.

Nagle wszystko się zatrzymało, włączając w to ludzi, dym i ptaki na niebie. Marian patrzył na to z rosnącym przerażeniem, a gdy zamknął oczy, przeniósł się w nowe miejsce.

– I jak? – Dziwna kobieta znów z nim była, tym razem trzymając papierosa na długiej, szklanej lufce, zupełnie jak w latach trzydziestych. – Ciesz się, że nie byłeś na statku, który tonął.

Próbował uspokoić rozkołatane nerwy. Tu było spokojniej i ciszej, a woń niesamowita. Od razu poczuł silny głód, i zaczęła cieknąć mu ślinka. Stał gołymi stopami na trawie w ogrodzie i patrzył na stacjonarnego grilla z czerwonych cegieł, na którym skwierczały grube kawałki świeżego, krwistego mięsa, smakowitej karkówki i przekrojonej na pół, naciętej kiełbasy. Obok niego na stole z jasnego, nieheblowanego drewna widać było talerz z hamburgerem z wysmażoną wołowiną, chrupiącą, złocistą bułką z kukurydzy, plasterkami żółtego sera i czerwonego pomidorka, zieloną, soczystą sałatą i cienkimi krążkami białej, aromatycznej, szczypiącej w oczy cebuli. Całość wyglądała i pachniała lepiej niż buła drwala, a Marian przez dłuższą chwilę nie wiedział, co ma powiedzieć, tylko zapytał cichym, zrezygnowanym tonem:

– Po co my to wszystko właściwie robimy?

– Chcę ci pokazać, że mogę naprawdę wszystko. – Ledwo skończyła mówić, przestrzeń wokół zmieniła się nie do poznania, a on sam leżał w pokoju z niebieskimi, kwadratowymi, błyszczącymi kafelkami na ścianach i ogromną lampą przy suficie, taką jak w salach operacyjnych, cały nagi, posmarowany olejem, rozciągnięty i przypięty grubymi, stalowymi obejmami do zimnego, metalowego stołu do robienia sekcji.

Podniósł głowę, zdając sobie sprawę ze swojej niemocy. Zadrżał ze strachu, widząc, co robi kobieta. Nie spieszyła się, chcąc wywołać efekt psychologiczny. Stanęła nad nim, ubrana w wiązany z tyłu czarny, gumowy fartuch, i powoli, ostentacyjnie założyła niebieskie, lateksowe rękawice, wyglądające jak atrybut każdej porządnej gospodyni z przedmieścia, podniosła ręce, jak do operacji, kilka razy zgięła palce, a potem ścisnęła go w kroczu, aż się wygiął i zaczął krzyczeć.

– Naprawdę wszystko – dodała, patrząc mu głęboko w oczy. – Jesteś ze mną na dobre i na złe. Niedobrze, że taki duży chłopiec, a piszczy jak panienka. A teraz uwolnię cię od bólu i całego brudu i zepsucia tego świata.

Otoczenie znów się zmieniło. Nic go nie bolało, i najwyraźniej znajdował się w kosmosie. Nadal nie miał nad sobą pełnej kontroli i pamiętał tortury, którą przeżywał, po chwili jednak, jak pod wpływem magicznej różdżki, przeszła mu cała złość.

– To-jest-piękne. – Zapłakał ze wzruszenia, patrząc na widoczne wokół kolorowe układy gwiezdne i mgławice, układające się w mocno fantazyjne kształty.

– Tak. – Kobieta, już bez fartucha i rękawiczek, pstryknęła palcami, i zaczęli zbliżać się z niesamowitą prędkością do jednej z planet, wokół której panował wzmożony ruch. – To twój nowy cel i sens istnienia.

Wiedział, że nie znajduje się w układzie słonecznym. Poczuł prawdziwą miłość. Był bezgranicznie wdzięczny za to, co mu objawiła i pokazała.

Był gotów.

 

Środa

Jedno z blokowisk na Ursynowie

– Nie lubię młodych, a młodzi mnie, może z wyjątkiem Moniki, ale wiadomo, co rodzina, to rodzina. – Jagoda uśmiechnął się, rozlewając czysty spirytus do dwóch szklanek literatek. – Wszyscy widzą we mnie tylko komucha. To takie modne i wygodne. A wtedy inne czasy były. Wielu bawiło się za granicą czy w hotelach. Myśleli, że mogą bezkarnie bratać się z SB, a to był pakt z diabłem. Nie chciałem się kurwić, jak Bolki, Lolki i inni. Na komisariacie dawało się uczciwie łoić naftę. Ludzie sami płacili nam dolę, a my udawaliśmy, że ich łapiemy. Mieliśmy układy i układziki i każdy był zadowolony. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jak któryś odpierdolił manianę, to go od razu sprowadzaliśmy do parteru. A teraz przychodzi taki jeden gówniarz z drugim i mówi, że milicjanci mają przepraszać, że żyli i wiązali koniec z końcem. Zupełnie, jakby coś miało to zmienić. To popieprzone. Chore. A do ciebie nie mam pretensji. Marian złego słowa nie powiedział, to i ja nie powiem. – Staruszek podniósł szklankę i popatrzył na niespodziewanego gościa. – No to po maluchu. Zdzisiek, ale mów mi Jagoda, jak wszyscy.

– Romek.

Obaj mężczyźni stuknęli się, wypili, skrzywili i zjedli po ogórku i plasterku szynki.

– No dobrze. To co się właściwie stało?

– Paździoch, przepraszam Marian, miał taki układ, że melduje się każdego dnia. Wczoraj i dzisiaj się nie odezwał. Miałem dwie rozmowy z jego numeru, ale słyszałem same trzaski.

– Znam to przezwisko. Nawet młodemu pasuje. – Jagoda uśmiechnął się lekko. – I co było potem?

– Abonent poza zasięgiem. Policja, jeżeli coś zrobi, to dopiero jutro.

– Może zgubił komórkę?

– To zupełnie do niego niepodobne. Odezwałby się potem.

– GPS?

– Chciałem sprawdzić lokalizację, ale telefon wydaje się być wyłączony.

– Szpitale?

– Nie jestem rodziną.

– No tak. Może zachlał? Poszedł na kurwy?

– Nie, nie, i jeszcze raz nie. To nie w jego stylu. – Roman pokiwał przecząco głową.

– Załamał się?

– Też nie. Możemy skończyć zabawę w dziesięć pytań i przejść do konkretów?

– Mówiłem mu, że może odpierdolić taki numer, że będę za krótki, żeby go wyciągnąć. Nad czym ostatnio siedział?

– Przeglądałem jego komputer i burko. Chyba nie porzucił sprawy sprzed miesiąca. Wyczyścił wszystko, ale pogrzebałem głębiej i znalazłem paragon ze stacji koło Olsztyna sprzed dwóch tygodni. Do tego mam notatkę, że gadał z ucholem od Anny.

– Niedobrze. Bardzo niedobrze. – Jagoda sięgnął po papierosa z paczki na stole, zapalił go i wydmuchał dym w powietrze. – To ta pobita?

– Tak.

– Masz jakieś podejrzenia?

Naczelny nie odpowiedział, tylko sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął niewielką kopertę, i wyciągnął z niej zdjęcia.

– Czyli mieliście wtyczkę. Ona go podprowadziła, a teraz zniknął. – Stary, doświadczony wywiadowca nie miał żadnych wątpliwości po ich obejrzeniu. – Czy da się coś z niej wycisnąć?

– Jest w szpitalu pod ochroną policji. Podobno miała kilka prób samobójczych.

– Rozumiem. Czyli mam pociągnąć za kilka sznurków i dowiedzieć się, o co może chodzić.

– Tak jakby.

– Dobrze. Idź już sobie. Zacznę od zaraz.

 

Gdzieś

– Kim oni są? – Pokazał na kropki daleko pod nimi.

– Bezimiennymi bohaterami, o których ludzkość być może dowie się za setki czy tysiące lat. – Kobieta, która nazywała siebie Marzeną, uśmiechnęła się smutno.

– Co mam robić?

– Być przekaźnikiem. Mówić nam to, co szepczą. A im przekazywać to, co rozkażemy.

– Sami nie możecie?

– Możemy, ale im więcej ludzi to robi, tym więcej da się zrobić. Lepsze, szersze pasmo.

Marian wtedy zrozumiał, że są rzeczy ważniejsze niż jego marny byt. To była misja międzynarodowa, gigantyczny wysiłek tych, którzy poświęcili się bardziej niż on. W statkach w odległym układzie planetarnym znajdowali się ludzie, którzy na zawsze zgodzili się na całkowite połączenie z maszyną. Proces ten był niezwykle bolesny i polegał na tym, że nieszczęśnika umieszczano w chitynowym szkielecie, a ten wstawiano do metalowej skorupy. Potem następowało coś, co było wymuszane przez maszyny obcych, czyli łączenie się DNA ludzkiego z tkankami wokół. Martwe komórki tygodniami tworzyły większe struktury, zachowując się jak węże czy inne żywe organizmy. Osmoza była nieodwracalna, a w jej wyniku powstawał gigantyczny stwór, który z człowiekiem miał wspólną głównie nazwę.

Niektóre ze statków pełniły rolę zwiadowczą, inne zbudowano na kształt ogromnych maszyn wiertniczych, a jeszcze inne działały jako moduły sterujące dla ogromnych transportowców.

Kobieta pozwoliła mu długo obserwować, jak krążą w przestrzeni niczym wściekłe osy. Kolejnym etapem było wniknięcie do umysłu jednego z nich.

To było przerażające i fascynujące zarazem.

 

Piątek

Redakcja

– Dzień dobry, policja. – Jeden z funkcjonariuszy w mundurze, wysoki blondyn, wyciągnął i pokazał legitymację, a drugi, rudy, uśmiechnął się nieszczerze i sztucznie do całkiem atrakcyjnej sekretarki w średnim wieku. – Chcemy rozmawiać z redaktorem naczelnym.

– Już proszę. – Marta nacisnęła jeden z przycisków na pulpicie, i po chwili w recepcji pojawił się drugi po Bogu człowiek na piętrze.

– Panowie zapewne do mnie. Dzień dobry. Roman Żelazny. – Lekko się skłonił i od razu przeszedł do rzeczy, pokazując dłonią kierunek. – Zapraszam za mną.

Przed swoim gabinetem otworzył drzwi, wpuścił ich i poprosił, żeby usiedli, a sam spoczął po drugiej stronie ogromnego, drewnianego biurka.

– Co panów sprowadza?

– Starszy posterunkowy Michalski i Krupniok. Czy zna pan – Blondyn otworzył notatnik – Mariana Waligórskiego?

– Tak.

– Czy miał jakichś wrogów?

– A o co dokładnie chodzi?

– Chcemy tylko zadać kilka pytań. Czy ktoś mu groził?

– Cały czas następujemy komuś na odcisk. Lista jest długa.

– A ostatnio?

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Czy możemy obejrzeć jego rzeczy?

– Muszę poprosić adwokata.

– To na razie mała, przyjacielska pogawędka. – Funkcjonariusz powiedział to z naciskiem na zwrot na razie, a naczelny miał wrażenie, że policjanci coś ukrywają albo ktoś się pod nich podszywa.

– Nie, nie, panowie chyba mnie źle zrozumieli. Obowiązuje nas tajemnica prasowa. Musimy wszystko dokładnie udokumentować. – Roman podniósł słuchawkę telefonu na biurku, wykręcił numer i rzucił tylko kilka słów:

– Zapraszam do siebie.

W pokoju zapadła niezręczna cisza. Po chwili mężczyźni usłyszeli pukanie i do środka wszedł starszy pan w garniturze.

– Panie Staszku, panowie chcą przejrzeć rzeczy Mariana.

– Na jakiej podstawie prawnej?

– A to już sami sobie wyjaśnijcie. Nie mamy nic do ukrycia, zachowajmy jednak zdrowy rozsądek. Proszę mi potem dać znać co i jak.

– Rozumiem. – Prawnik pokazał policjantom gest ręką. – A my przejdźmy do salki konferencyjnej. Zapraszam.

Po chwili zamknęły się za nimi drzwi. Redaktor naczelny popatrzył z zadumą za okno, po chwili wyjął komórkę z kieszeni, wykręcił numer i odbył krótką rozmowę:

– Była u nas policja w sprawie Mariana. Nie chcieli nic powiedzieć. Rozumiem. Tak. Tak. Za godzinę. Dziękuję.

 

Jedno z blokowisk na Ursynowie

– Dobrze, że zadzwoniłeś. – Jagoda zaczął prosto z mostu. – U nas też byli. Znaleziono samochód, a obok spalone zwłoki.

– Jezu.

– Dobra wiadomość jest taka, że były zwęglone i ciężko coś stwierdzić.

– Myślisz, że Paździoch żyje?

– Chciałbym w to wierzyć. Zacząłem się rozpytywać. Odczyty z telefonu i tak dalej. Na razie nie mam nic konkretnego.

– Czyli jest nadzieja?

– Ona jest zawsze.

– Zrobicie mu normalny pogrzeb?

– Za bardzo nie mamy wyboru. Jeżeli rzeczywiście gdzieś jest trzymany, lepiej udawać, że nie żyje. Ci, którzy to zrobili, mogą nas obserwować.

– Kiedy pogrzeb?

– Pewnie mniej więcej za tydzień. Dam ci znać. A tych dwóch stójkowych? Możesz powiedzieć coś więcej na ich temat? Coś ich mocno interesowało?

– Zachowywali się bardzo dziwnie. Przeglądali jego rzeczy i sobie poszli. Nic nie zabrali.

– Znaleźli coś?

– Chyba nie. Rzucili pobieżnie okiem na wszystko, ale nie skumali, że biurko jest tylko na pokaz.

– Stara, ograna sztuczka. – Jagoda uśmiechnął się szeroko.

– Ale często działa.

– Właśnie.

– Prześlesz mi ich zdjęcia?

– Jasne.

 

Jeden z parków

– I co Jagoda? Mam déjà vu. – Starszy, siwy pan uśmiechnął się szeroko, wspierając na niewielkiej lasce z metalową, trupią czaszką w główce. – Czy to ta słynna ławeczka, na której pierwszy raz się spotkaliśmy?

– W rzeczy samej.

– Ile to już lat?

– Za dużo.

– No i co tam takiego ważnego, że znów się widzimy?

– Zginął mi młody z rodziny. Podobno znaleziono jego zwłoki, ale coś mi tu mocno śmierdzi. Za mocno przypomina sprawę Wierzchonia. Dzwoniłem tu i tam, ale wszyscy nabierają wody w usta, zupełnie jakbym był trędowaty.

– I teraz wielki Jagoda przychodzi do mnie po prośbie. Ja pierdolę, warto było na to czekać. – Mężczyzna zacisnął dłoń w pięść i zaczął kasłać.

– Wszystko dobrze?

– Tak, tak. Mam raka.

– Panie generale, rodzina to rodzina. Nie odezwałbym się, gdybym nie musiał.

– Skoro ludzie są cicho, to musi być jakiś powód. Niedobra o tym mówić, niedobra. Nie masz po co żyć człowieku?

– I tak każdy kiedyś umrze. – Jagoda wzruszył ramionami.

– A ja niby mam nadstawiać karku za idiotę, który wtykał nos w nieswoje sprawy?

– Mam wrażenie, że to coś więcej. A pan wie, że intuicja mnie nigdy nie myli.

– Na starość każdego zawodzi. Kaczor też myślał, że wygra, a tu dupa. No dobrze, to co niby miałbym zrobić?

– Może jego nazwisko gdzieś wypłynie. I mam dziewczynę z redakcji, w której pracował. Policja jej pilnuje, a ja potrzebuję kilku minut, żeby nad nią popracować.

– Pójdziesz i poprosisz o pomoc?

– Zawsze miałem dobrą rękę do kobiet.

– W to akurat nie wątpię. No dobrze, pomogę, bo mam do ciebie słabość. I będziesz mi winny przysługę. Nie wypłacisz się do końca życia.

– Trudno. Jakoś przeżyję. Tylko musi pan szybko odebrać swój dług.

– Spokojna twoja. O to się nie martw.

 

Gdzieś

Marian nie zazdrościł ochotnikom ze statków. Nie mieli zbyt łatwo, odcięci od świata, bez szans na wycofanie się z projektu, nadzorowani i zmuszani do różnych rzeczy. Zmianie ulegała ich osobowość. Tracili całe człowieczeństwo. Winna była sama procedura, ale również maszyny i materiał biologiczny obcych i przeraźliwa samotność.

Mężczyzna doznał szoku, gdy po raz pierwszy połączył się z takim tworem. Jego umysł zalał obraz ogromnego bólu wywołanego bombardowaniem powłok zewnętrznych przez wysokoenergetyczne cząstki promieniowania kosmicznego. Osobiście dotknęły go choroby wywołane neutronami z reaktorów i skutki uboczne leczenia. Na własnej skórze poczuł strach przez zniszczeniem i montażem kolejnych elementów wyposażenia, wymagającym borowania w piekielnie twardej, choć niemal żywej tkance.

Coś się w nim wtedy zmieniło. Zrozumiał, że to, co uważamy za materię nieożywioną, na swój sposób może mieć swoje uczucia. Po tym traumatycznym doświadczeniu długo nie mógł dojść do siebie.

 

Niedziela

Szpital bielański

– Major Bielański, chcemy przesłuchać podejrzaną. – Jeden z mężczyzn pokazał legitymację.

– A ten drugi?

– A ten drugi jest ze mną.

– Nie jest przypadkiem za stary?

– Młodzi nigdy nie mieli szacunku. – Bielański zwrócił się kpiąco do Jagody. – Sierżant bagieta gra Kojaka. A może Colombo, zawsze mi się mylą.

– Tak nie wypada. Muszę sprawdzić i spisać was obu.

– Nie ufasz nam synu? To dobrze. – Major delikatnie, choć zdecydowanie poklepał go po ramieniu i zaczął lekko spychać w bok.

– To może chociaż wejdę z wami do środka.

– Szmatę widziałeś. Uprawnienia służb są jasno zdefiniowane w rozporządzeniach, i wiesz, że nie trzeba nic więcej. A teraz zejdź nam z drogi.

Młody funkcjonariusz cofnął się, a oni weszli do sali, gdzie stało jedno łóżko z przywiązaną pasami do łóżka śpiącą kobietą, która podłączona została do aparatury do oddychania. Nie musieli nic więcej dodawać. Bielański stanął przy drzwiach, blokując je całym ciałem, a Jagoda usiadł z boku na łóżku. Mężczyzna tylko rzucił okiem na aparaturę, jak to w państwowej służbie zdrowia nie podłączonej porządnie do monitoringu, i nie bawił się w przydługie wstępy, tylko ścisnął podejrzaną za rękę. Kobieta obudziła się i spojrzała lekko nieprzytomnym wzrokiem.

– Wiem, że mnie słyszysz. Wpakowałaś Mariana na minę. Potrzebuję poznać twoje kontakty.

Powoli błądziła oczami po ścianach, a on ścisnął jej rurkę do oddychania.

– Nie obchodzi mnie, czy przeżyjesz i czy twój mózg będzie warzywem. Mogę trzymać rurkę, ile tylko chcę. To jak będzie?

Zaczęła się szamotać i rzucać, ale on puścił przewód dopiero po dłuższej chwili. Wzięła głęboki oddech, tymczasem on powtórzył całą operację kilka razy, nie zwracając uwagi na jej rozpaczliwe gesty.

– Streszczaj się. – Bielański rzucił niby od niechcenia, ale był coraz bardziej zdenerwowany.

Jagoda wyciągnął rurkę z jej nosa. Anna zaczęła łapczywie łapać powietrze, a aparatura do monitorowania wskazała na coraz szybszą akcję serca.

– Wystarczy nazwisko. – Pochylił się nad nią, próbując zrozumieć, co szepcze.

– Kurwa mać, uważaj, bo nam zejdzie – rzucił mężczyzna przy wejściu.

– Już kończę. – Jagoda podłączył przewód.

Kobieta opadła bezwładnie, a on wstał.

– Przeżyje?

– Przeżyje. Ale lepiej spieprzajmy.

Bielańskiemu nie trzeba było więcej tłumaczyć. Otworzył drzwi i rzucił krótko do policjanta przy wejściu:

– Wezwij lekarza.

– Ja pierdolę. – Ten spojrzał do środka, szybko ocenił sytuację, odstawił trzymaną kawę, odwrócił się na pięcie i ruszył biegiem w kierunku pokoju pielęgniarek.

– Na nas czas.

– W rzeczy samej, Watsonie.

 

Gdzieś

Choć to niespodziewane i dziwne, czas nie płynął w kosmosie z jednakową prędkością. Ludzie w układzie słonecznym żyli wolniej niż istoty w miejscu, gdzie latały statki. Marian nie do końca rozumiał, jak to możliwe, że jego ciało znajduje się na Ziemi, a mimo to ma połączenie ze znacznie szybszymi jednostkami, do tego może nimi sterować i przeżywać każdą sekundę ich życia.

A jak ich tam dostarczono?

To była jedna z wielu zagadek wszechświata, sprzeczności i nielogiczności, których nie był w stanie zrozumieć. Istniały przecież jakieś ograniczenia fizyczne i jeżeli na przykład Ziemia znajdowała się w czarnej dziurze, to nic nie miało sensu.

Obecnie mógł żyć praktycznie w nieskończoność, o ile oczywiście wegetację można nazwać życiem. Czuł się trochę jak jaskiniowiec przy komputerze, ale starał się o tym nie myśleć, bo sytuacja była mu mocno na rękę. W sumie nawet trochę cieszył się, że do zarządzania wybrano akurat niebieską planetę. Trening telepatów zajmował bardzo dużo czasu i byłoby problematyczne, gdyby trzeba było ich co chwilę wymieniać.

Po kilku latach w kosmosie miał pewną dawkę swobody. Marzena nie zawsze go kontrolowała, a on wtedy często wpadał na stare śmieci. Śmieszyło go zwłaszcza patrzenie na ślimaczo powolną ewolucję technologii na Ziemi i ekscytację Ziemian z tym związaną. Cywilizacje bardziej rozwinięte nauczyły się, żeby nie oddawać kultu długopisom czy trochę bardziej skomplikowanym radiom. Wiedziały, że podobny rozwój nigdy nie ma końca. Tam tak naprawdę najważniejsze było to, kto ma większy iloraz inteligencji, a nie to, jaką zabawkę nosi w kieszeni. W sprawach wojskowych wyglądało to oczywiście trochę inaczej, ale sytuacja była podobna, gdyż cywilizacje trochę bardziej rozwinięte już dawno zrozumiały, że brutalna ekspansja do niczego dobrego nie prowadzi.

Coraz więcej przypominał sobie z poprzedniego życia. Widział dawnych kolegów z pracy, odwiedzał również rodzinę, nie było mu jednak żal, że nie jest już z nimi.

 

Jedno z mieszkań na Targówku

– Wiesz co, Roman, czuję się ostatnio nieswojo. – Monika Żelazny-Błoś przyciszyła netflixa, usiadła na łóżku, podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała na męża, który zamarł z piwem w dłoni. – Jakby ktoś za mną chodził.

– Boisz się? – Mężczyzna powoli odstawił puszkę i spoważniał. – Ktoś ci groził? Zaglądał do majtek?

– Nie, nie, to nie to. Dzisiaj na przykład brałam kąpiel, zaraz po tym, jak wyszedłeś. Poszłam pod prysznic, i nagle usłyszałam trzask, jakby coś spadło w pokoju. Drzwi były zamknięte, a ja, jak ta głupia pinda, wyskoczyłam, żeby to sprawdzić, a potem nie mogłam długo dojść do siebie. Wydawało mi się, że nasze zdjęcia są lekko przestawione. Wiesz, że jestem na to wyczulona, i nigdy się nie mylę.

– Chodź do mnie, mój ty głuptasku. – Przytulił ją. – Ze mną nic ci nie grozi. Może to tylko stres?

– Nie wiem. Mam wrażenie, że czasem, jak szybko obrócę głowę, zauważam kątem oka jakiś ruch. Jakby coś tu chodziło, ale chciało się ukryć.

– Nie no, mieszkanie na pewno nie jest nawiedzone. Tu kiedyś był PGR, i jeżeli już się coś działo, to tylko figle chłopek. – Uśmiechnął się delikatnie i żartobliwie podniósł dwa palce. – Słowo harcerza.

– Nie boję się, ale naprawdę myślę, że ktoś do nas przychodzi i nas nawiedza. Może to ten człowiek od ciebie z pracy?

– Już ja mu dam wpierdol, jeżeli to on. Zresztą on dobrze wie, że żon kumpli i szefów nigdy się nie dmucha. Ja myślę coś innego. Jesteśmy mocno przepracowani. Tyle się ostatnio działo. Weźmy tydzień urlopu i gdzieś wyjedźmy. Co ty na to?

– No nie wiem.

– To może chociaż daj na mszę za spokój jego duszy?

– W sumie bardzo dobry pomysł.

– I będę przyjeżdżał po ciebie po pracy.

– Jak za starych, dobrych czasów.

– Właśnie. Tylko nie każ mi szukać golfa trójki. Tego nie zniosę.

 

Poniedziałek

Redakcja

– Uczcijmy naszego kolegę minutą ciszy. Pogrzeb odbędzie się w czwartek.

– Kurwa, to był porządny chłop – rzucił po dłuższej chwili któryś z pracowników.

– Tak, ale nie rozczulajmy się za bardzo. Jest wiele tematów na wczoraj.

– Chyba o Wandzie i rosole. – Ktoś parsknął. – Albo o Brajanku.

– Bez takich, panowie. Koalicja się rozpada, reasumpcji nie będzie, i tak dalej, i tak dalej. Ruchy, ruchy, ludzie. – Naczelny zaklaskał, kończąc spotkanie.

– Czy możesz zostać? – Maria, jego prawa ręka, nieoczekiwanie odezwała się, gdy wszyscy już prawie wyszli.

– Jasne.

– Nie wierzę, że zginął. – Kobieta zaczęła bez ogródek, gdy znaleźli się sami w salce konferencyjnej.

– Policja twierdzi coś innego.

– Policja, policja – prychnęła. – Mówisz o tych pajacach, którzy wisieli ludziom przed oknem? Czy o bagietach, które pilnowali, jak sra kot prezesa? Ty chyba sam w to nie wierzysz, że Paździoch zginął. Kurwa, Roman, znam cię nie od dziś. Co się z tobą stało?

– Co proponujesz?

– Na początek ograniczmy korzystanie z komórek i komputerów.

– Niby dlaczego?

Nie odpowiedziała, tylko sięgnęła po torebkę, z której wyjęła małe, czarne pudełko.

– Zagłusza to i owo. Sam zobacz. – Pokazała na ekran swojego telefonu, na którym widać było informację o braku sieci.

– To chyba nielegalne – stwierdził z lekkim przekąsem.

– Ogarnij się. Nie pierdol głupot. Sprzątnęli ci go sami, których śledził. Albo ktoś, komu podpadł. Myślisz, że interesuje ich jakieś prawo dla plebsu?

– No i co im zrobisz? Dasz ogłoszenie, żeby dobrowolnie zgłosili się na najbliższy posterunek policji? Może najlepiej w środku dnia, gdy jest najmniej ludzi?

– Oni mają w dupie wszelkie zasady. Niby dlaczego mamy być grzeczni przy takich kutasach? Z chujem na łeb się zamieniłeś?

– To co proponujesz? Masz jakiś plan?

– Marian dał mi kiedyś namiary na takiego jednego człowieka. Chcę, żebyś był przy tej rozmowie.

– To dzwoń do gościa.

– Nie tu. – Pokręciła głową i przyłożyła palec do ust. – Przejedźmy się.

– Teraz?

– Może być.

Redaktor bez słowa wziął marynarkę z oparcia, założył ją i wyszedł z Marią przed biurowiec. Wsiedli do klasycznego białego ogórka rodem z „Psów” Pasikowskiego. Kobieta ruszyła i, jak zawsze, prowadziła auto niezwykle ostrożnie, zatrzymując się na pomarańczowym i trzymając limitów prędkości, a on długo milczał, zamyślony.

– Wymieniłabyś w końcu to gówno. – W końcu się odezwał. – Klimy tu nie ma ani skóry. Tylko popielniczki są fajne.

– Samochody na żółtych blachach mają pewne przywileje.

– Ale są za bardzo rozpoznawalne. Każdy pokazuje nas palcem. Ktoś go zajebie, i po ptokach.

– Wiesz, że to był kiedyś symbol hippisów?

– Symbol wolności klepany w fabryce kapitalistów, w której wyzyskuje się ludzi. Wszechświat ma bardzo dziwne poczucie humoru.

– Spodobał mi się kolorek.

– Ogarnij się. To pudło nie ma nawet ABS. A strefa zgniotu to jakiś ponury żart.

– I co z tego? Strach cię obleciał? Boisz się, że jesteś w moich rękach? Ja nie gryzę. – Uśmiechnęła się do swoich myśli.

– Za głośny. Pierdzi i śmierdzi z tyłu.

– A ty niby pachniesz fiołkami? To motoryzacja, a nie jakiś plastikowy szajs. Weźmy tego twojego mustanga. Masz jakiś kompleks wielkości?

– Bez takich. – Roman ziewnął i zmienił temat. – To gdzie my właściwie jedziemy?

– Nad Wisłę. To ten wielki ściek, gdzie przerzucone są betonowe klocki, zwane mostami. Królowa rzek, jakbyś nie wiedział.

– I co? Myślisz, że tam nikt nas nie podsłucha? Naiwna jesteś i głupsza niż ustawa przewiduje.

– Jak jesteś taki strachliwy, to wyskakuj z ciuchów. Kto wie, czy nie ma tak jakiejś pluskwy. A nad Wisłą lepiej mi się myśli. I chcę wypić kawę.

– Chyba, że tak.

To była pora korków, w końcu jednak dojechali i zaparkowali, a potem przeszli się do jednej z knajpek na bulwarach, gdzie Maria zamówiła cappuccino, a Roman piwo.

– Komórka? Taka kiepska? Tak źle ci płacimy? – Mężczyzna skrzywił się, gdy z torebki wyciągnęła najtańszą nokię.

– To czysta jednorazówka. – Wykręciła numer i do słuchawki rzuciła krótko i na temat:

– Dzień dobry. Chcemy się spotkać.

Połączenie zostało zerwane, a ona wyciągnęła baterię i kartę SIM.

– Mamy czekać.

– I co? Tak po prostu przyjadą w miejsce publiczne?

– A jak myślisz?

– A bo ja wiem? – Podrapał się po głowie, wyciągnął i zapalił papierosa, i rzucił paczkę i zapalniczkę na stół. – No dobrze. To teraz czekamy. Ile? Godzinę? Dwie? Trzy?

– A chuj wie. Masz coś lepszego do roboty?

– Po co od razu te nerwy?

– Bez Mariana to nie będzie to samo.

– Mówisz, jakby już odszedł. Plączesz się w zeznaniach.

Nie skomentowała, tylko pożyczyła papierosa, odpaliła go, zaciągnęła się i w milczeniu strzepnęła popiół do popielniczki na stole, a potem wyciągnęła bezprzewodowe słuchawki i włożyła sobie do uszu.

– Kurwa, nie działają. Znowu – przeklęła, wyjmując je i ze złością wrzucając do torebki. – Amerykański złom. A dałam za nie pięć stów.

– Najlepsze są te na kablu.

– Wiesz dobrze, że nie mogę ich używać.

– No patrzcie, to jednak iPhone jest gorszy niż samsung? Są przecież przejściówki.

– La, la, la, la. Mam flashback. – Złapała się za skronie. – Nawet mi nie zaczynaj.

– Wiesz co? – Roman znów zmienił temat. – Czasami mam wrażenie, że ktoś na mnie patrzy z góry. I Monika też to czuje.

– Myślisz, że on nie żyje?

– Naprawdę nie wiem.

W tym momencie telefon przed nim zaczął wibrować, a po chwili się wyłączył. Mężczyzna się wzdrygnął.

– Dziwne, mam jeszcze pół baterii – rzucił niby od niechcenia, gdy po chwili wpisywał kod do karty SIM.

– Tamten pan powiedział, żebyście podeszli na parking. – Do stolika zbliżył się młody, najwyżej dziesięcioletni chłopak. – I macie dać dwie dychy. Bo was zajebie.

– Spadaj mały.

– Naprawdę. – Lekko uderzył się w pierś. – Jak Boga kocham. Może być dycha.

– Gub się. I nie wzywaj imienia Boga nadaremno.

– Sknery. – Dzieciak splunął w bok, na ziemię, ale oddalił się, widząc wzrok Romana.

– Płać z górką. Kawa niezła, bo bez dodatków. – Maria rzuciła niby od niechcenia, gdy pokazał młodej, mocno kręcącej tyłkiem kelnerce, że ma podejść.

– Trzydzieści siedem, czterdzieści dwa proszę. Gotówka czy karta? – Kobieta nie czekała na odpowiedź, tylko podsunęła terminal.

– Dzięki. Reszty nie trzeba. – Spojrzał jej w oczy i zapłacił banknotem z Kazimierzem Wielkim, który przypadkiem zawieruszył się w kieszeni. – Chyba się właśnie zakochałem.

Nic nie odpowiedziała, tylko skinęła głową, najwyraźniej przyzwyczajona do taniego podrywu.

Wstali i ruszyli na parking.

– No i masz swoją odpowiedź. – Maria spojrzała znacząco, gdyby dwie minuty później znaleźli się obok ogórka.

Z prawej strony bullika stał najnowszy mercedes s klasa, model z tego roku, ze wzmacnianymi blachami i przyciemnianymi szybami. Bez słowa wsiedli z tyłu, a kierowca nawet się nie odezwał, tylko beznamiętnie spojrzał w lusterko, zasunął przesłonę oddzielającą przedziały i powoli ruszył.

Maria założyła markowe okulary przeciwsłoneczne, za które dała dwa tysiące.

– Nie ma zasięgu, ale to nie ja – zauważyła, cały czas patrząc na ekran telefonu.

– Nie musisz szeptać. Znam gorsze i tańsze sposoby transportu, gdy ktoś chce kogoś odjebać.

– Jest nawet szampan i truskawki.

– Jakoś nie mam ochoty.

– Ani ja. Swoją drogą, tani dziwkarz z ciebie.

– Że niby mam kurwiki w oczach? Każdy orze jak może. – Wzruszył ramionami.

Zapadła niezręczna cisza. Jechali przez zatłoczoną Warszawę, potem obwodnicą i bocznymi drogami, aż w końcu dotarli do prywatnych posesji. Zatrzymali się przed jedną z nich, ogromną willą położoną w środku niewielkiego parku.

– Roman, tu jest jakby bogato – zauważyła kobieta, pochylając głowę w teatralnym geście i łypiąc oczami ponad okularami.

– I gust mają niezły. – Redaktor uśmiechnął się jak dziecko na widok klasycznego, czerwonego ferrari z lat osiemdziesiątych.

Drzwi od mercedesa otworzył im służący w liberii. Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, tylko gestem zaprosił do środka budynku, a potem do sporego salonu, w którym wesoło trzaskał ogień w kominku, a oprócz stołu bilardowego i kilku wygodnych foteli znajdowały się liczne półki z książkami.

– Ja chyba śnię. – Maria pokazała palcem na „Astronautów” z pięćdziesiątego pierwszego.

– Pierwsze wydanie w Polsce. Mam też niepublikowane książki Sapkowskiego i kilku innych. – W salonie pojawił się mężczyzna w stroju do jazdy konnej. – Dzień dobry państwu. Słynny redaktor naczelny, jak sądzę. I piękna obstawa. W czym mogę pomóc?

– A pan?

– Borys, chyba, że wolicie inaczej. Tylko nie Misza proszę. Ani Iwan. To się teraz źle kojarzy. I psuje biznesy.

– Mariana, naszego kolegę, znaleziono w sobotę.

– Szkoda, że spotykamy się w takich okolicznościach. Okropna tragedia. Może coś do picia? – Mężczyzna podszedł do stolika z globusem przy fotelach, otworzył go i zareklamował: – Whisky, szkocka, burbon, czysta. Wina tu nie mam, ale Franciszek może coś przynieść z piwniczki.

– Ja dziękuję. Wolę mieć jasny i klarowny umysł.

– A ja poproszę whisky z lodem.

Borys przygotował drinki, podał szklankę Marii i odwrócił się w stronę kanapy i wygodnych foteli:

– Nie ma co stać. Może usiądziemy? Serdecznie zapraszam.

Zajęli wskazane miejsca. Zapadła niezręczna cisza, którą przerwał gospodarz, wznosząc toast:

– Trudne czasy, trudne sprawy. Za tych, którzy odeszli na wieczną wachtę.

– Nie wierzymy, że to wypadek.

– A gdyby nie był? – zapytał z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Chcieliśmy znaleźć sprawcę i pomścić Mariana.

– Zemsta to kapryśna, jak wy to mówicie, dziwka. Chyba mnie państwo z kimś pomylili.

– Ale gdyby pan coś usłyszał, da pan znać?

– Zawsze możemy się tak umówić.

 

Gdzieś

Seks jest najważniejszy w życiu człowieka. Wszystko się kręci wokół dupy i cycków, czasem otworów ciała, a kto mówi inaczej, ten nieudacznik, przegryw i pizda.

Marian nie wiedział, dlaczego Marzena tak się na niego uparła, ale czasem miał dosyć dogadzania jej na wszelkie możliwe sposoby. Mogła oczywiście go zmusić i mieć bez żadnego wysiłku, ale nie, zdecydowała się pójść dłuższą, bardziej skomplikowaną drogą. Ona wyraźnie chciała gonić króliczka, posiąść jego duszę i zmienić na swoją modłę. Za każdym razem przychodziła inaczej ubrana i w innym nastroju. Czasem sugerowała, żeby ją sponiewierał, kolejnym razem pragnęła czułości, a od czasu do czasu oczekiwała, żeby się zamknął i wysłuchał, co ma do powiedzenia. Była prawdziwą kobietą z krwi i kości, i na pewno przerobili więcej pozycji miłosnych niż przeżył dni w całym swoim ziemskim żywocie. Ich układ od biedy można nazwać seksem bez zobowiązań, a nawet lepiej, bo Marian miał wrażenie, że ich ciała wyglądały i smakowały lepiej niż w rzeczywistości.

Tym razem wszystko zaczęło się kilka minut wcześniej. Przyszła bez zapowiedzi, przerywając śmiertelnie nudną misję nadzorowania holownika, który zajmował się zbieraniem lodu. Przeniosła Mariana w miejsce, które mogłoby udawać luksusowy apartament, gdyby nie to, że brakowało tu sufitu i ścian, a ich miejsce zajmowała niezmierzona czerń.

– O czym myślisz? – Leżała nago na brzuchu na łóżku wodnym, paląc papierosa, a on wyciągnął się bez ubrania tuż obok, skąd miał najlepszy widok na wygiętą linię jej pleców, całkiem kształtny tyłek, cholernie zgrabne nogi i przepiękne czerwone szpilki.

– O tobie. – Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co zaraz będą robić.

– Właściwa odpowiedź. – Strzepnęła popiół na podłogę, zaciągnęła się jeszcze dwa razy, a potem pstryknięciem palców wyrzuciła papierosa przed siebie i wyciągnęła ręce wzdłuż tułowia.

Powoli na niej usiadł, wziął do ręki opakowanie z oliwką, która się zmaterializowała w jego lewej ręce, wycisnął, odłożył i zaczął powoli ugniatać i masować jej kark.

– Taaaaakkkk. – Zmieniła ton głosu na niższy i bardziej chrapliwy, który niezmiennie kojarzył mu się z jasnym przekazem, żeby w końcu wziął się do roboty, to wtedy dostanie hojną zapłatę.

Miała w sobie to coś i umiała to wykorzystać. Poczuł się tak, jakby dostał jedyną szansę przebywania z najbardziej seksowną kobietą świata. Radiowe brzmienie wydobywające się z niewielkich, kształtnych ust niezmiennie wywoływało w nim drżenie i dawało gwarancję niebiańskiej rozkoszy. Po czymś takim zawsze mógłby pójść z nią choćby i do piekła, dzisiaj jednak musiał niestety poczekać, bo tym razem jej ciało wysyłało inne sygnały i wyraźnie mówiło, że nie mogą się nigdzie spieszyć.

Delikatnie poruszał się milimetr po milimetrze w dół. Jej skóra wydzielała przyjemny, cytrusowy zapach, a on powoli zaczął się przesuwać całym ciałem do tyłu. Jego ręce w końcu dotarły do miejsca, gdzie plecy kończą szlachetną nazwę. Była coraz bardziej napalona, i nie odwracając się, powoli, podświadomie, zaczęła szukać rękami fizycznego kontaktu z tym, co u mężczyzn najważniejsze.

W myślach dziękował, że tu, w tej rzeczywistości, jest tak hojnie obdarzony. Orgazm zaczynał się w głowie, i sprawna męskość liczyła się tak samo jak sterczące cycki czy tyłek bez cellulitu, a on nie pragnął niczego bardziej niż zatrzymać wytrysk i świetnie się bawić.

Złapał ją i ścisnął za nadgarstki, a po chwili jakby zmienił zdanie, i delikatnie, niemal pieszczotliwie, objął palcami jej dłonie i pokierował nimi tak, że powstała mała wagina. Marzena posłusznie poddała się jego woli. Złożyła i zaplotła palce, a on włożył w sam środek penisa, uniósł się na kilka centymetrów i zaczął leniwie poruszać do tyłu i przodu, jakby od niechcenia naśladując ruch w pochwie.

Nie potrzebowali nawilżenia ani zabawek, nagle jednak na łóżku pojawiła się rolka brązowej taśmy. Nie musiała nic więcej mówić. To był ten jeden z tych nielicznych momentów, gdy chciała być jego suką, niewolnicą, seks-zabawką z mózgiem wielkości orzeszka, która nie ma wpływu na cokolwiek wokół. Wyjął kutasa i szybko i sprawnie podniósł jej ręce. Oparł je o swoje ciało i niezbyt delikatnie zaczął krępować. Jęknęła. Mocno owinął kilka razy taśmę wokół nadgarstków i dłoni i puścił je, zadowolony z efektu, przesunął się do tyłu i dał jej klapsa, i pewnie i silnie złapał za biodra, zmuszając, żeby uniosła tyłek.

W tej pozycji doskonale widział jej cipę, mokrą i ciasną. Oblizał wargi. Zapowiadało się ostre rżnięcie.

 

Jeden z parków

– Ehh Jagoda, Jagoda, nawet cię znowu polubiłem. Ale po tym, co odpierdoliłeś, kilka osób do mnie zadzwoniło, a ja bardzo tego nie lubię.

– Słabe serce miała, towarzyszu generale.

– Gdyby zeszła, ludzie by mieli do mnie pretensje.

– Ale nie zeszła.

– Na kamerach chociaż nic nie ma?

– Wszystko zrobione jak trzeba. Jak za starych, dobrych czasów. Nawet policjant przy drzwiach dostał rozkazy od przełożonego, żeby zamknął mordę.

– Chociaż tyle dobrego. Warto było? Powiedziała coś?

– Dała mi namiary na tego człowieka. To były wojskowy. – Jagoda pokazał zdjęcie w telefonie.

– Fiu, fiu. Znam go. Cholerny skurwysyn. Śliski jak piskorz.

– Da się do niego podejść?

– Nie żartuj sobie, Jagoda. Sam przecież wiesz, że wsiąkł jak kamfora jakieś pięć lat temu.

– Czyli ślepa uliczka?

– Możliwe, możliwe. Zaraz, ty chyba sam w to nie wierzysz?

– A za kogo pan mnie ma?

 

Jeden z kilku obiektów w Polsce

– Jak podopieczni? – Kobieta nazywana przez Waligórskiego Marzeną spojrzała na halę, w której trzymano pacjentów.

– Wszystko w normie. – Szef zmiany uśmiechnął się szeroko. – Zgodnie z pani wytycznymi.

– To dobrze. – Powoli podeszła do Mariana, którego ciało powoli, miarowo drgało. – Co z nim?

– Jego podopiecznego ściga cała zgraja Sandonarów. – Postawił szybką diagnozę po sprawdzeniu kilku rzeczy na tablecie, który cały czas nosił przy sobie.

– Cholera, znowu?

– Niestety.

– Dobrze, informujcie mnie na bieżąco. – Nie czekała na odpowiedź, tylko odwróciła się i ruszyła w kierunku wyjścia, niemal przewracając w pantoflach na obcasie.

– Kobieta nie z tego świata. Najlepsze kiecki, cycki za dziesięć koła. Pewnie kochanka kogoś z góry. Nie dziwię, że nie znosi tego miejsca. – Pomocnik szefa podrapał się po głowie i rozejrzał. – To warzywa, zwykłe skórki. Żadna przyjemność patrzeć na starych dziadów, jak się ślinią i srają pod siebie. I jeszcze ci wszyscy skośnoocy wokół. Rzygać mi się chce całą tą ich uprzejmością. Uśmiechają się, a nóż by ci wbili w plecy.

– Przynajmniej nie mówią, że stara bida. Wiesz, czego oczekiwać.

– A weź mi nic nie mów. – Mężczyzna machnął ręką. – Mam dosyć ich i sraluchów.

– Szanuj starszych.

– Nie wszyscy tu są starzy. Wiesz co? Niech nie leżą jak kłody. Puszczę im jakiś kawałek, niech mają coś od życia. – Pracownik uśmiechnął się i na telefonie włączył motyw z „Przeminęło z wiatrem”.

– Żartujesz chyba? Daj lepiej coś z lat osiemdziesiątych. Może Europe?

– To już chyba bardziej Queen, Sandrę i Alphaville.

– Do wyboru, do koloru. Może nawet być „Niekończąca się opowieść” albo „Powrót do przyszłości”.

– Jak sobie tam chcesz.

 

Parking pod redakcją

– Halo, jest tu kto?! – Roman wzdrygnął się, a potem zrugał w myślach, że zaczyna mieć paranoję.

Mężczyzna otarł czoło z potu i niepewnie ruszył do przodu. Ten dzień nie należał do zbyt udanych. Rano o mało nie dostał zawału, gdy w tym samym miejscu usłyszał huk puszczonych przez kogoś drzwi przeciwpożarowych, a przed chwilą miał wrażenie, że za jednym z filarów widzi podejrzane cienie.

Nagle stanął jak wryty, patrząc na świetlówkę, która zaczęła mrugać tuż nad jego autem, i mimowolnie uskoczył w bok, słysząc w ostatniej chwili nadjeżdżającego z tyłu elektryka.

– Kurwa. To nie jest nawet śmieszne. Weź się w garść, Romek. – Złożył samokrytykę, patrząc na młodego kierowcę, który popukał się znacząco w czoło i wcisnął gaz do dechy. – Naprawdę potrzebujesz tego urlopu.

Choć to zabronione w garażu, drżącymi rękami sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów, żeby zapalić. Nie udało mu się, bo jak na złość zapalniczka odmówiła posłuszeństwa. Zdecydowanie nie poprawiło mu to humoru.

 

Gdzieś

Marian zdekoncentrował się. Potrafił być w wielu miejscach naraz, gdy nagle się coś zmieniło. Miał wrażenie, że gdzieś słyszy energetyzującą muzykę, ale tylko przez bardzo krótką chwilę.

To wystarczyło. Obudziło w nim ciepłe uczucia. Mężczyzna wiedział, że wynikało to z obecności różnych częstotliwości, nagromadzonych szczególnie w dawnych utworach. Coś mu się przypomniało. Zrozumiał, że nie musi tkwić w tej beznadziei, i nawet z więzienia, w którym jest, zawsze można znaleźć wyjście.

Wiedział też, że przy jego ciele pojawił się jakiś nowy element. Czuł, jakby jego ziemska powłoka wydzielała jakąś przedziwną energię. Widział nie tylko myśli strażnika w hali, ale miał pewność, że może również przejąć jego ręce. Wpierw zapragnął coś nimi przesunąć, chwilę potem zdecydował, że zacznie od czegoś mniejszego.

 

Jeden z obiektów w Polsce

– Cholera! – Szef zmiany rzucił się, gdy usłyszał dzwonek alarmowy nad stanowiskiem Mariana Wielogórskiego.

– Co się z nim dzieje?

– Musi mieć jakąś infekcję.

– Co robi?

– Nic. Czeka, aż go przekierujemy na kolejny statek.

– Odetnijcie go!

– Nie możemy. Jeżeli go zabijemy, od razu może zejść.

– Jezu! – Szef zmiany otarł czoło. – Już po nas. To jej ulubieniec.

– Może jeszcze nic nie stracone. Daj mu coś na uśpienie.

– Mówiłem, żeby nie brać młodszych. Mogą przerwać barierę.

– Przerwał?

– No nie. Ale niewiele mu brakowało.

 

Gdzieś

Poczuł ogromną senność. Miał wrażenie, że zasnął po raz pierwszy od wielu miesięcy. Wydawało mu się, że biegnie nocą, w lesie, wśród starych drzew, a wokół jest mgła. Słyszał szelesty i pohukiwania, i kręcił się z bijącym sercem w kółko. Gdzieniegdzie dostrzegał czerwone ślepia, ale te szybko ginęły. Miał wrażenie, że demony próbują go dostać w swoje szpony, tylko coś im przeszkadza. Bał się, że ten stan nie będzie trwać w nieskończoność.

W końcu zrozumiał, że to tylko projekcja jego umysłu. Ucieszył się, że chwilowo oszukał tamtych na dole. Dzięki temu kupił sobie trochę czasu. Potrzebował go tym bardziej, że miał coś ważniejszego do wyjaśnienia.

Dlaczego oprócz ludzi na Ziemi coraz częściej widział duchy? Czy były tu zawsze czy to tylko chwilowe? A może umierał?

 

Wtorek

Warszawa, jeden z parków

– Jagoda, ty ze mną tak nie pogrywaj.

– Ale o co chodzi, panie generale?

– No to sobie patrz.

Na ekranie telefonu widać było szefa redakcji i Marię przed jakąś willą.

– Właściciel może mieć powiązania z naszym człowiekiem.

– Co to za jeden?

– Kiedyś bardzo wysoki towarzysz ze wschodu, a teraz człowiek interesu, który kręci z naszymi z rządu.

– Może nie jest tym złym? I chodzi tu o interesy?

– Może tak, a może nie. Weź ty na nich uważaj. Jeden zgubiony dzieciak wystarczy.

– Gorzej, że mogą być jak słoń w składzie porcelany. – Jagoda się zamyślił.

– No i mówisz jak człowiek.

– Pan mi prześle to zdjęcie.

– Mówisz i masz.

– Swoją drogą ciekawe, że się nim interesujecie. Wóda? Dragi? Dziwki?

– Mniej wiesz, dłużej żyjesz. – Filozoficznie zauważył generał.

 

Gdzieś

Wiedział, że go cały czas szukają. Było tu to obojętne, z drugiej strony pomyślał, że dobrze by było, gdyby Monika miała wujka. Coraz mnie lubił też obecną sytuację, a dokładniej delikatne powidoki i zarysy różnych stworzeń, które coraz częściej pojawiały się przed nim na Ziemi.

W myślach rzucił monetą, a potem zaczął działać.

 

Warszawa, nad Wisłą

– Co ty odpierdalasz?! Pojebało was?!

– Jagoda, o co ci właściwie chodzi?

Mężczyzna wyciągnął telefon i pokazał zdjęcie.

– No tak. – Roman nawet się nie zmieszał. – Nie zaprzeczam, nie potwierdzam.

– I co?! To niby fotomontaż?! Co wy tam, do cholery, robiliście?!

– Szukamy każdej możliwej pomocy. I co teraz? Bardzo się gówno rozlało?

– Nie mam pojęcia. Ale mam wrażenie, że Paździoch się zaraz pojawi i pomoże. – Jagoda uśmiechnął się. – Patrzyłem dokładniej na dane z jego telefonu. Logował się koło Olsztyna, a potem długo był wyłączony.

– Co tam jest?

– Nic szczególnego. Słuchaj, powiedz jeszcze raz, o czym ci ostatnio mówił.

– O lotnisku i wietnamcach, Był też taki jeden idiota ze szpitala, ale to chyba można wykluczyć. Z tego, co wiem, dziad nadal siedzi w psychiatryku.

– Może ma jakichś naśladowców? Albo żonę, która go chce pomścić?

– Nieeeee.

– No to może wziąć pod lupę całe to lotnisko?

– Ale jak? Jeżeli jest powiązane, to na pewno są wyczuleni na obcych.

– Mógłbym popytać starych kumpli. – Jagoda stwierdził z przekonaniem. – Będzie zabawa. Jak za starych, dobrych czasów.

– Co z pogrzebem?

– Wszystko załatwione. I wynająłem firmę ochroniarską, żeby dyskretnie patrolowała okolice.

– To dobrze.

 

Czwartek

Cmentarz

– Uczcijmy nieodżałowanego męża, dobrego człowieka, kolegę z pracy. O mój Jezu, a nasz panie, daj mu wieczne spoczywanie. – Ksiądz pokropił trumnę, a grabarze rozpoczęli skomplikowaną operację spuszczania jej do grobu.

Na pogrzebie Mariana zgromadziło się mniej więcej sto osób. Mężczyzna przez lata pracował w licznych redakcjach, dał się również poznać jako społecznik i ceniony organizator imprez plenerowych.

Jagoda nie zdradził rodzinie podejrzeń i cały czas trzymał w objęciach płaczącą, nastoletnią Monikę. Obok nich stała jego żona, i choć starała się jakoś trzymać fason, widać było, jak mocno cierpi.

Roman był od nich oddalony zaledwie o kilka kroków. Czuł rozgoryczenie, i to potrójne. Żałował, że bliscy Mariana muszą pozostać w nieświadomości, dodatkowo cały czas z Jagodą nie mieli konkretów w sprawie, nie odezwał się również człowiek z pałacyku, który przecież zadeklarował swoją pomoc.

Lekko padało i niestety jedynym pozytywem tego dnia było to, że w kościele i na cmentarzu nie dało się dostrzec nic niezwykłego.

 

Sobota

Jedno z mieszkań w Warszawie

– Mamy catering i dziesiątki dostaw z różnych sklepów i magazynów. Do tego transporty wojskowe i dużo podwykonawców, którzy robią naprawy hangaru. Samych rejestracji naliczyliśmy ze dwieście, jest nawet koparka jednej z firm budowlanych z okolicy.

– No to trochę czasu nam się zejdzie. Idealne środowisko, żeby coś ukryć.

– Niektóre firmy można wykluczyć. Są tam od wielu lat.

– Ja bym właśnie te niepozorne wziął pod lupę.

– Uporządkujmy je po wielkości. Małe, rodzinne biznesy zostawmy sobie na koniec.

– Na deser?

– Na deser.

– Potrzebujemy teraz bazy, logistyki, klamek bez papierów i wszystkich innych pierdół.

– Tak.

 

Wtorek, dwa tygodnie później

Olsztyn, wynajęte mieszkanie

– Co myślicie? – Redaktor naczelny spojrzał na zdjęcia, zrobione z daleka z samochodu, a potem na Jagodę, Janka Starowielskiego, który był ich głównym technikiem, i człowieka, który przedstawiał się wszystkim jako major Bielański.

– To już siódma lokalizacja. Sprawdzić zawsze można. Wygląda na opuszczony obiekt, ale nie podobają mi się te kamery, tu, tu i tu. – Pokazał palcem. – Zbyt nowoczesne.

– A mnie śmierdzi to, że na papierze firma jest, a tam żadnego ducha. Ludzi ani widu, ani słychu. No i ta koparka. Syndyk dawno powinien zainteresować się takim sprzętem. Coś tu nie gra.

– To co? Próbujemy?

– Pokaż no mapę. – Jagoda wyciągnął rękę i po chwili rozłożył papierową płachtę i pokazał palcem. – Jest tu tylko jedna droga. Ja bym wszedł od strony tych hałd z boku, bez elektroniki, żeby nie widzieli żadnych transmisji.

– Przez las?

– Przez las.

– A jak coś znajdziemy?

– To będzie jasne, że ktoś nie lubi gości. Dwójka zostanie tutaj. – Mężczyzna wskazał kolejny punkt. – Jakby co, da nam wsparcie.

– Maślewicz jedzie z nimi?

– Tak. I mamy bardzo ciche przyzwolenie z samej góry, możemy nawet trochę wykorzystać policję. Jak nie zrobimy trzeciej światowej, powinno być OK.

 

Środa

Gdzieś

– Taaaaaak! – Młoda, co najwyżej dwudziestoletnia dziewczyna przymknęła zamglone oczy, a jej ciało wygięło w sposób sugerujący, że hormony szczęścia zalały mózg, wywołując stan bliski oszołomienia narkotykami.

Marian uśmiechnął się w myślach, widząc jej prawdziwe, nieudawane zadowolenie. Właśnie zrobił dobry uczynek, delikatnie wprawiając w drgania kilka milionów zakończeń na jej cudownie wilgotnej łechtaczce. Miał prawdziwą frajdę, ale nawet nie z tego, że doszła. Za plecami symbolicznie utarł nosa Marzenie, która była coraz mniej szczęśliwa, choć za każdym razem coraz ciężej nad nią pracował, a do tego grała mu mocno na nerwach, ciągle o coś go podejrzewając.

Młoda dziewczyna była bardziej naturalna niż wszystkie instagramerki całego świata, które nagły odkryły, co daje pieniądze i przyjemność. Stanowiła doskonały, niezniszczony internetem materiał, z którego można było ulepić wspaniałą żonę i jeszcze lepszą kochankę, taką, która zrobi wszystko, żeby nakręcić mężczyznę, że nie będzie widział świata poza nią.

– Jeszcze trochę. Pokaż kotku, co masz w środku. – Choć go nie słyszała, jakoś tak cieplej zrobiło mu się na duszy, gdy powiedział to sam do siebie.

Pomyślał, że dzisiaj zaprowadzi ją na kolejny poziom nieba. Jej palce ponownie dotknęły nabrzmiałej łechtaczki, a on wiedział, że to będzie miły przerywnik od tego, co robi na co dzień.

 

Miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc, Polska

– No to co, panowie? Wszystko jasne? Jakby co, wzywacie psy, straż i kogo tam trzeba. Dzisiaj nie bawimy się w bohaterów. – Jagoda rzucił kilka ostatnich słów do mężczyzn siedzących w busie na parkingu stacji benzynowej pod Opolem, a ci w milczeniu przytaknęli.

Wszyscy byli ubrani jak na wojnę, mieli kamizelki, hełmy i broń typową dla antyterrorystów. Były funkcjonariusz BOR zamknął boczne drzwi, wsiadł do drugiego busa, stojącego tuż obok, i wymownie spojrzał na redaktora naczelnego, Janka Starowielskiego i majora Bielańskiego.

– To to jedziemy. Komu w drogę, temu w czas. – Jagoda przeżegnał się i pocałował krzyżyk, który miał na piersi.

Redaktor naczelny uruchomił silnik i włączył się do ruchu. Kilka kilometrów przejechali w ciszy, a potem zgodnie z planem zaparkowali na bocznej, leśnej drodze.

– Dobra synek, ty czekasz, a my idziemy. Jakby co, nie pajacuj i wzywaj wsparcie.

Trzech mężczyzn wysiadło i ruszyło powoli przez las, chowając się za kolejnymi drzewami. W końcu dotarli do hałd żwiru. Jagoda pokazał na górę jednej z nich, a Bielański i Starowielski tylko skinęli głową. Wszyscy powoli wdrapali się i położyli, a potem zaczęli lustrować teren cementowni.

– Tu za dużo nic nie ma.

– Ale powinniśmy chociaż sprawdzić halę.

Wycofali się i ruszyli od zaplecza w stronę ogromnego budynku, wielkości typowego Makro, Auchan czy Carrefour, gdzie w końcu znaleźli małe drzwi. Weszli do środka.

– Ktoś tu niedawno był. – Jagoda rozejrzał się po głównej hali, w której niegdyś produkowano cement. – Za czysto tu i za ładnie. I dach połatany.

– Ale wynosili się w pośpiechu. – Bielański wskazał na liczne śmieci i pocięte kable na podłodze, jak również liczne, prostokątne odbarwienia podłogi. – Ciekawe, co tu mogło być?

– Ślady wskazują, jakby coś stało dłuższy czas.

– Nie mówię o rzeczach oczywistych. Dobra, to co my robimy dalej? Może zamelduję się przez radio?

Jagoda tylko kiwnął głową, a Bielański włączył i wcisnął guzik nadawania na krótkofalówce:

– Dwójka, jesteśmy w środku.

– Zrozumiałem.

– No dobra, to co dalej? – Głos zabrał milczący dotąd Janek, pokazując drugą część hali, gdzie widać było stertę złomu, i drabinkę prowadzącą na zardzewiałą suwnicę przy suficie. – Może wejdę na górę i się rozejrzę? Taki mały urbex?

– A idź. My się stąd nigdzie nie ruszamy. – Jagoda zdjął kominiarkę, sięgnął do kieszeni, wyjął papierosy, poczęstował majora i zapalił.

– Stare dziady. Jak sobie chcecie. – Młody technik zaczął się wspinać z plecakiem na plecach, na górze wyjął lornetkę i zaczął dokładnie oglądać wszystkie zakamarki, po chwili meldując przez krótkofalówkę i mocno gestykulując. – Chłopaki! Chłopaki! Tam coś jest!

– Gdzie? – Jagoda obrócił się gwałtownie. – I nie drzyj się tak.

– Idźcie w stronę tego busa. Potem metr w lewo. I do przodu.

Mężczyźni ruszyli we wskazanym kierunku, nagle jednak zatrzymali się.

– Uważaj. – Bielański pokazał na ziemię, nad którą dało zauważyć się niewyraźny, czerwony promień.

– Jak myślisz?

– Potykacz. Łatwy do obejścia.

– Ale kamer nie widzę.

– Amatorka.

– Myślisz, że ktoś zostawił tu coś ważnego?

– Nie, to pułapka na leszczy.

– Też tak myślę.

– Wiesz co? Skupmy się tylko na tym, co najważniejsze. – Bielański podniósł krótkofalówkę. – Jasiu, czy możesz rozpracować, gdzie się łączą kamery z zewnątrz?

– Już działam. – Mężczyzna usiadł na metalowej podłodze suwnicy, wyjął z plecaka sprzęt, ustawił antenę kierunkową i zaczął stukać w klawisze niewielkiego laptopa HP Elitebook, cały czas mówiąc do włączonej na stałe krótkofalówki. – Idą po GSM. IMSI catcher i cyk myk, już mam je wszystkie na 2G. Ale chłam. Są już moje, dziecinki. Ślad idzie do Chin.

– Do Chin? I co dalej?

– A bo ja wiem? Wróżka nie jestem.

– Czekaj. – Bielański odwrócił się do Jagody. – Może pokażmy się na pełnej kurwie i zobaczmy, czy ktoś się zjawi?

– Ryzykujesz życiem Mariana.

– Tego nie wiemy.

Jagoda rozważył wszystkie za i przeciw i w końcu podniósł krótkofalówkę:

– Jasiu, chodź do nas. Dwójka, robimy przynętę. Podjedźcie bliżej bramy głównej i czekajcie. Pełna obserwacja.

– Zrozumiałem.

Technik spakował się i zaczął schodzić, i po chwili zasapany stanął na dole, a potem założył kominiarkę, jak inni.

– Dajesz.

– Zaraz, tylko wypuszczę małego. – Starowielski zdjął plecak, ze środka wyjął miniaturowego drona ze sztuczną inteligencją, wypuścił go przez okno nad halę i ustawił na samodzielne monitorowanie przestrzeni wokół, potem ubrał się i wyszedł główną bramą, zrobił kilka przejść przed kamerami umieszczonymi na zewnątrz i wrócił do środka, gdzie zajął się obserwowaniem wskazania czujników latającego szpiega.

Na rezultaty nie trzeba było zbyt długo czekać.

– Jest dron! Jest dron! – rzucił podekscytowany po jakichś piętnastu minutach.

– Dwójka, mamy drona. – Jagoda zameldował przez krótkofalówkę.

– Widzimy – zatrzeszczało w radiu.

– Leć za nim. – To było skierowane do Starowielskiego.

– Wlatuje do busa, na pakę. – Mężczyźnie nie trzeba było dwa razy powtarzać.

– Dwójka, wyłuskać ich!

Jagoda, Bielański i Janek z zaciekawieniem obserwowali obraz z kamer grupy drugiej. Mężczyźni włączyli sygnały i koguta w vanie, ostro ruszyli, po krótkim pościgu zajechali drogę niewielkiemu pickupowi, wyskoczyli z bronią ostrą i otoczyli go, sprawnie zatrzymując ludzi w środku.

– Policja!

– Na ziemię! Kurwa, gleba!

– Nie ruszaj się!

Akcja trwała dosłownie kilka minut, po jej zakończeniu zadowolony Jagoda wydał polecenie Starowielskiemu:

– Wyłącz jeszcze te kamery.

– Sie robi. – Informatyk znów wyjął laptopa i zaczął stukać w klawisze.

Po wszystkim zadowoleni powoli wrócili do swojego pojazdu.

– Jedź do magazynu. – Jagoda rzucił do redaktora naczelnego i spojrzał na zegarek. – Powinni tam dotrzeć za trzy godziny.

– Ale to przecież tylko dwadzieścia kilometrów.

– Myślisz, że jadą bezpośrednio?

– A jeżeli się pomyliliśmy? To może być jakaś normalna, legalna ochrona.

– Od kiedy ochroniarze wyglądają jak Bruce Lee?

– Firmy różnych cudaków zatrudniają.

– Nasi goście są sprawdzani wzdłuż i wszerz we wszystkich możliwych bazach. Jak nic nie wyjdzie, to potem będziemy się martwić.

 

Czwartek

Warsztat

– I co panowie? – Jagoda popatrzył uważnie na dwóch przywiązanych do krzeseł mężczyzn, noszących wyraźne ślady pobicia.

– My nie lozumieć – odezwał się jeden z nich, sepleniąc przez dziurę po zębach, a potem splunął krwią. – My mieć immunitet.

– Nie dajecie mi wyboru. – Były milicjant ciężko westchnął i wyszedł z tira, specjalnie wyciszonego i przygotowanego na taką okazję, a potem dokładnie zamknął za sobą drzwi.

– Co o tym myślisz? – Spojrzał na Bielańskiego, który siedział z boku przy niewielkim drewnianym stole, patrzył na ekran z widokiem z wnętrza samochodu i spokojnie palił papierosa.

– Tu jest tylko jedna legitymacja. Wygląda na fałszywkę, ale chuj wie. Może to być jakiś szpieg.

– Mnie bardziej wyglądają na triadę. Tatuaże są mocno niepokojące.

– Jeden chuj. Trzeba jedno przyznać, twarde skurwysyny. Romeo pracował nad nimi pół nocy i nic.

– No to co teraz? Dentysta?

– Mnie to obojętne. W tym stanie nie odstawimy ich do ambasady.

– Pójda do wapna?

– A jak myślisz? Jedno mnie tylko zastanawia. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dlaczego się poddali? Czemu przyjechali z takim gównianym sprzętem? I naprawdę nie mają żadnego cyjanku ani podsłuchów?

– Komunikacja elektroniczna na pewno odcięta, żadnych laserów, zero izotopów. – Do rozmowy włączył się Janek. – Nie ma bata, żeby coś od nich wyszło.

– A satelita?

– Tego nie mogę zagwarantować.

– I właśnie dlatego wpierw pojechali na zakupy.

– Na zakupy?

– Parking pod centrum handlowym i zamiana samochodów.

 

Piątek

Olsztyn, wynajęte mieszkanie

– Co podał ten drugi?

– Obiekt jest trzydzieści kilometrów dalej. Ta cementownia to tylko wabik. – Jagoda postawił palec na mapie. – Nasz cel jest tutaj.

– Jakbym miał zgadywać, to wygląda jak jakaś hurtownia.

– Pewnie jeden ze starych tajnych obiektów.

– Myślisz?

– Pasuje idealnie. Obskurny, typowy, a pod spodem mały silos.

– Naprawdę?

– Pięć poziomów. Podobno ze trzydzieści osób ochrony.

– Nie wejdziemy na pałę.

– Ano nie.

– Ale masz pomysł?

– Tam musi być jakoś jedzenie dowożone.

– Myślisz, że się nie przeniosą?

– Zobaczymy. Jasio już założył dwie kamery na zewnątrz.

 

Sobota, dwa tygodnie później

Olsztyn

– Zobacz, to cię na pewno zainteresuje.

– Jezu – Jagoda aż się wzdrygnął na widok kobiety. – To ona. Wygląda jak kiedyś. To musi być to. Wchodzimy.

– Czyli mamy puszczać komunikaty o poszukiwaniu Tynkiewicza?

– Tak. Zaczynamy naszą zabawę.

 

Gdzieś

Najniebezpieczniejszy mężczyzna dla kobiet to taki, który umie utrzymać ptaka w spodniach. Marian patrzył z podziwem na Jagodę, jak ten zachowuje trzeźwe myślenie i nie łamie żadnej zasady, i zastanawiał się, czy to ma coś wspólnego z jego doświadczeniem i wiekiem, czy chodzi o coś innego. Jakimś szóstym zmysłem zaczął wyczuwać, że jego i Marzenę łączy więź. Zupełnie nie pojmował jej istoty, ale pomyślał, że to może rozgryźć później.

Był zmęczony złem, które opanowało świat. Ludzie nie mieli żadnej woli, i poddawali się procesom chemicznym w mięśniach i mózgu i podszeptom małych stworków, żyjących i widocznych w normalnie nieosiągalnym dla nas paśmie elektromagnetycznym. Problemem było to, że coraz śmielej używaliśmy elektroniki i generowaliśmy smog, a to często paraliżowało dużą część tych stworzeń, kojarzonych przez podświadomość z dobrymi duchami.

Inną kwestią pozostawała sprawa śmierci. Konkretni ludzie przyciągali przez całe życie konkretne energie i stwory, i te po przejściu na tamtą stronę rzucały się na nową, świeżą duszę i powodowały szok i zmęczenie albo pomagały, wywołując same pozytywne rzeczy.

 

Poniedziałek

Okolice Olsztyna

– Bingo. Mamy go. Zjeżdża z autostrady. – Jagoda zaczął nadawać przez krótkofalówkę, siedząc z grupą interwencyjną w szybko jadącym vanie. – Jedynka, wchodzisz do akcji.

– Zrozumiałem.

– Trójka i czwórka, ruszać przez rondo.

– Tak jest.

– Roman, zwolnij. – Mężczyzna wiedział, że nie muszą się nigdzie spieszyć. – Zgarną go zaraz przy parkingu.

Od kilku dni śledzili ciężarówki z okolicznej hurtowni żywności, i dzisiaj dopisało im szczęście. W końcu trafili na chłodnię, która wyraźnie kierowała się w stronę obserwowanego obiektu. Jechali kilkaset metrów za nią, poruszając się lokalną drogą, ciągnącą się przez gęsty, iglasty las.

– Przygotować się. Dojeżdżamy. – Jagoda rzucił do mężczyzn z tyłu.

Między nimi, a ciężarówką, znajdowały się dwa samochody, biorące również udział w akcji, a daleko z przodu na środku jezdni widać było policjanta w mundurze. Znudzony funkcjonariusz z karabinem na plecach i miernikiem trzeźwości stał obok oznakowanego radiowozu i pokazywał kierowcom w stojących autach, żeby powoli podjeżdżały. Jego kolega z berylem ubezpieczał go, a kolejnych dwóch stało obok samochodów na poboczu, wypisując mandaty.

Wyglądało to na typową blokadę i kontrolę trzeźwości w jednym. W końcu przyszła kolej na śledzony pojazd. Ciężarówka zasyczała zwalnianymi hamulcami i przejechała kawałek, zatrzymując się, a policjant spokojnie poczekał, aż kierowca opuści szybę.

– Dzień-dobry-panie-kierowco. Starszy posterunkowy Rogaliński. – Zasalutował, spojrzał do środka i wyciągnął w stronę prowadzącego długi, żółty miernik trzeźwości. – Proszę dmuchać trzy sekundy, jakby pan dmuchał świeczkę na torcie. Jeszcze, jeszcze, jeszcze, dziękuję.

Policjant odczekał chwilę, pokazał zielone światełko na obudowie i wydał kolejną komendę, wskazując lizakiem:

– Pan kierowca trzeźwy. Bardzo dobrze. Proszę zjechać na pobocze, zaraz za czerwonym fiatem.

– Czy coś się stało?

– Zapraszam z papierami do radiowozu. Kontrola ładunku.

Prowadzący pojazd zastosował się do poleceń, wyłączył silnik, otworzył drzwi i wysiadł, tymczasem chyba wszyscy ludzie w okolicy wyciągnęli pistolety i zaczęli w niego celować.

– Na ziemię!

– Policja!

– Nie ruszaj się, kurwo!

Kierowca został skuty, a z vana, którym jechał Jagoda, wyszedł mężczyzna, usiadł za kierownicą ciężarówki i sprowadził ją na parking leśny kilkaset metrów dalej. Wszyscy ruszyli za nim, i po chwili na drodze nie widać było najmniejszego śladu blokady.

Na parkingu Jagoda otworzył tył zatrzymanego pojazdu i aż jęknął, krztusząc się ze śmiechu na widok zawartości:

– Kurwa, grubo będzie. Wyrzucajcie, ale szybko.

Operacja zajęła mniej więcej siedem minut. W tym czasie na zewnątrz pojazdu przymocowano prowizoryczne kamery, będące oczami i uszami grupy uderzeniowej.

– No to jedziemy. Ty, ty, i ty. – Jagoda pokazał na dziewięciu kolegów, którzy weszli za nim na pakę ciężarówki.

– Jak mają GPS, to mógł pokazać, że stanęli. – Bielański zauważył mimochodem, sprawdzając po raz kolejny sprzęt.

– No to, kurwa, będziemy improwizować. Problemy z kołem czy coś równie głupiego. Trzymajcie się. – Nowy kierowca zamknął drzwi.

W środku zrobiło się ciemno, i musieli włączyć latarki przy broni.

– Dawno nie jeździłem na pace. – Bieliński zaczął chuchać w ręce. – Zimno tu jak w trupiarni. I cuchnie. Co oni tu mieli?

– Jakieś psy.

– Cholera.

– Nie jadłeś kuciaka w pięciu smakach ani kaćki na ostro?

– Ale nigdy psa.

– Jeden chuj. I nie marudź. Jedziemy tylko kilka minut.

– Ten pomysł z dodatkowymi autami i szukaniem zbiega był niezły. Mieliśmy szczęście.

– Szczęście? Ty wiesz, ile to szczęście mnie kosztowało? Ale opłaciło się, to fakt.

– To jasne, że nikt nie zatrzyma się, jak widzi samotny radiowóz w lesie. Ty, a jak mają listy kierowców w tej psiarni?

– Żartujesz chyba. Widziałeś, ilu było Ukraińców w hurtowni. Poza tym zbój ma starych z Lwowa. Coś tam wymyśli.

Jechali około dziesięciu minut. W pewnym momencie auto na chwilę stanęło, a potem ruszyło, ale bardzo wolno. W środku usłyszeli charakterystyczne echo, wynikające z tego, że najwyraźniej wjechali do budynku. W końcu poczuli, że auto zupełnie stanęło. Silnik popracował jeszcze krótką chwilę, a potem został wyłączony.

– Co masz? – Jagoda rzucił do Janka.

– Jesteśmy w środku. Idą z wózkiem nas rozpakować. Tylko dwóch, ale jacyś leszcze, bez broni.

Bielański mocniej ścisnął pistolet na strzałki i strzelił od razu, gdy zaczęły otwierać się drzwi.

– Czysto. Wychodzić – zameldował.

– Potwierdzam. – Janek cały czas obserwował ekran na przedramieniu.

– Po lewej rampa, po prawej schody.

– Schodami. Ruchy, ruchy.

Działali sprawnie, jak jeden organizm. Ich podejrzenia potwierdziły się. Klatka schodowa prowadziła głęboko i przypominała rdzeń wieżowców, surowy i spełniający wyłącznie funkcję użytkową. Nie było tu żadnych okien ani pomalowanych ścian, ani nawet porządnych poręczy.

– Kurwa mać. – Jagoda zaklął na poziomie minus jeden, widząc zamek szyfrowy w grubych, metalowych drzwiach. – Złamiesz to?

– Nie trzeba. Pan Chińczyk dał kod. Dwa sześć jeden dwa dziewięć trzy. Dzień urodzin jednego z ich wielkich wodzów.

– Żartujesz chyba.

– Nie. Sam zobacz. Sezamie, otwórz się.

Drzwi lekko uchyliły się.

– O kurwa.

– Czysto. – Bielański spojrzał przez szparę.

Jagoda powoli pociągnął za klamkę, i cała grupa zobaczyła oświetlony świetlówkami korytarz. Ruszyli bez zbędnych słów, mijając po drodze puste, ciemne salki i pomieszczenia gospodarcze.

– Stać! – Jagoda dał znać gestem, gdy dochodzili do załamania.

Mężczyźni wyraźnie usłyszeli chińską mowę.

– Wycofujemy się.

Ruszyli w drugą stronę od drzwi wejściowych. Korytarz prowadził jakieś dziesięć metrów, aż do kolejnych drzwi przeciwpożarowych. Uchylili je, jak wcześniej, na kilka centymetrów.

– Czysto.

Weszli. Przeszli kilka kroków i znaleźli się na pomoście prowadzącym wzdłuż ściany prostokątnej hali fabrycznej. Miała ona wielkość typowej szkolnej sali gimnastycznej. Na jej podłodze umieszczono dziesiątki specjalnych łóżek, z ludźmi podłączonymi do aparatury, wokół których kręcił się liczny personel, głównie młode kobiety.

– Ja cię pierdolę. – Mowę odebrało nawet Jagodzie.

Nagle na pomoście z drugiej strony znalazł się mężczyzna, który na ich widok chciał coś krzyknąć. Bielański nie zastanawiał się i błyskawicznie złożył się i strzelił z pistoletu strzałkowego. Niestety spudłował. To wystarczyło, żeby uruchomić alarm. Chrapliwym tonem zaczęła wyć syrena, niczym na starych filmach.

Nie było sensu kryć się dalej. Na dole widać było coraz większe zamieszanie. Personel próbował uciekać wyjściem z drugiej strony hali, a grupa uderzeniowa zaczęła strzelać amunicją ostrą, atakując ochroniarzy, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.

– Osłaniam!

– Strzelam!

– Trzech z lewej!

– Uważaj na zakładników!

– Granaty dymne!

– Przeładuj!

– Z tyłu!

– Dwóch kolejnych!

– Hukowym z lewej!

– Schodzimy! Osłaniać!

Połowa zespołu skierowała się do metalowych, prowizorycznych schodów, którymi zbiegli na poziom parteru. Rozproszyli się, i teraz ochroniarze strzelali zarówno do ludzi na górze, jak i próbowali zajść napastników z prawej i lewej flanki.

– Kurwa, oni byli przygotowani! Za dużo ich! – Nagle Jagoda krzyknął do Bielańskiego.

Przegrywali. Kolejni ludzie padali jak muchy, a oddział na górze był albo odcięty, albo unieszkodliwiony. Dwóch mężczyzn wytrzymało najdłużej, ale nawet oni w końcu zostali otoczeni.

– Wstrzymać ogień! Rzucić broń! – Nagle usłyszeli kobiecy głos.

Jagoda i Bielański przestali strzelać, widząc beznadzieję całej sytuacji. Nie mieli zbyt dużo amunicji. Chowali za jednym ze stanowisk, ale była to wyłącznie osłona prowizoryczna, do tego ich obecność groziła jakiejś starszej pani. Jagoda patrzył bezradnie w kierunku stanowiska Mariana, znajdującego się kilkanaście metrów dalej, na ochroniarzy i kobietę z pistoletem w ręku, która wyłoniła się z ich szeregu, i po kilku sekundach podjął męską decyzję.

– Poddajemy się! – Wysunął rękę z karabinem, trzymając go jednym palcem za pasek, i złożył na ziemi, a potem wstał i założył ręce za głowę.

– Mądra decyzja. I znowu się widzimy. – Obca uśmiechnęła się i nakazała swoim ludziom, żeby się rozstąpili i przepuścili ich do Mariana.

Jagoda powoli za nią poszedł, śledzony lufami broni.

– Jak to dobrze mieć przyjaciół, którzy powiedzą, że goście wpadną na herbatkę. Lubię waszą rodzinę, ale bez przesady. – Kobieta najwyraźniej cieszyła się, znajdując niemal perwersyjną radość w zwycięstwie, podeszła do Mariana, pochyliła nad nim, cicho coś szepnęła i strzeliła z bliska.

– Nieeeee! – Jagoda chciał się na nią rzucić, ale była szybsza, znalazła się tuż za nim i zaczęła dematerializować, a wraz z nią były milicjant.

 

Gdzieś

Marzena stała przy jego ciele, marnej, nietrwałej, ziemskiej powłoce, z którą od dawna się nie utożsamiał.

– Wiem, że mnie zdradzasz. Jeszcze mi kiedyś podziękujesz. – Szepnęła mu do ucha i strzeliła, a mężczyzna pomyślał, że odcięcie go od przeszłości może być bardzo pomocne.

Poczuł się wolny jak ptak, ale tak naprawdę wolny, do głębi, jak to tylko możliwe. Z ciekawością patrzył na przedziurawione kulą ciało, z którego powoli uciekało życie. Tak jak wcześniej sądził, ten krok tylko przeciął niepotrzebne już połączenie i dał mu nowe możliwości.

Był teraz całkowicie niezależny, i oprócz ludzi wyraźnie dostrzegał mnóstwo ezoterycznych istot. Z zaciekawieniem zaobserwował, że Marzena nie może być człowiekiem, bo wokół jej głowy widać otoczkę z energii. Cały czas widział przyspieszony puls u Jagody, który wyraźnie chciał się na nią rzucić. Ta była szybsza. Z niesamowitą prędkością, charakterystyczną dla swojego gatunku, znalazła się za Jagodą i złapała go w pasie.

Marian zrozumiał, co się dzieje, dopiero, gdy zobaczył, jak zamieniają się w strumień energii. Nie wiedział, gdzie się udali, ale był pewien, że kiedyś ich znajdzie. To tylko kwestia czasu.

 

Wtorek

Warszawa, szpital bielański

– Co z wujkiem?

– Śpiączka. Zupełnie na nic nie reaguje, i nikt nie potrafi tego wyjaśnić. Kula na szczęście nie uszkodziła żadnych ważnych organów.

– Obudzi się? – Monika spojrzała na Marię z redakcji.

– Nie mam pojęcia.

– I co teraz będzie?

– Dostanie ochronę. A ty będziesz miała niewielkie pieniądze, coś w rodzaju renty.

– Wiadomo, co z dziadkiem?

– Nie pojawił się w żadnym szpitalu. Trzeba przyjąć, że nie żyje.

– Ale podobno odszedł z tamtą złą panią.

– Tak. Może jeszcze żyje. Ale nie wiemy, jak się do nich dostać.

– A co z nim? – Pokazała głową na redaktora naczelnego.

– Jakoś się wyliże. Co dzisiaj robisz?

– Idę z kumpelami nad Wisłę.

– Uważaj na siebie.

– Jasne.

– Mówię poważnie.

– Ja też.

– Weź chociaż taga. – Monika sięgnęła po torebkę i zaczęła w niej grzebać.

– Obejdzie się.

Dziewczyna wyszła z sali, przeszła do windy i nacisnęła przycisk parteru. W kabinie zamknęły się drzwi. Ruszyła, ale coś nią wstrząsnęło i stanęła. W środku zgasło światło, a drzwi otworzyły się.

Monika spojrzała przed siebie i doznała szoku. Widziała nieutwardzoną polną drogę wśród łanów zboża. Był dzień i chyba środek lata. Instynktownie zrozumiała, że ma to coś wspólnego z tajemniczą kobietą, ale nic się nie stanie, bo czuwa nad nią wujek, a może i dziadek.

Koniec

Komentarze

No i bardzo słusznie, że otagowałeś bo plugawie jest okrutnie.

 

 

Starszy posterunkowy Michalski i Krupniok.

Jak jest ich dwóch to dałabym posterunkowi.

 

I w sumie tyle ma czepiania, bo dobre opko wyszło. Podobało mi się, że kilkakrotnie zmieniałeś klimat. Kiedy już wiedziałam o co chodzi, nagle trzepałeś szklaną kulą i wszystko wirowało. W końcu sie połapałam, ale i tak powiązanie służb, bytów pozaziemskich z klimatami jak z Rancza super.

Podoba mi się, że jest równocześnie zabawni i okropnie, a czasem nawet filozoficznie.

Opowiadanie widzę świeżutkie, bo rzeczywistość bardzo dzisiejsza;)

 

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka