Wygasłe Miasto upomni się o was.
Wieczny, „Legendy Twierdzy”
Dalia i kradzież 
Wicher uderzał w kamienne, popękane mury przeklętego zamku stojącego nad przepaścią.
– Usuwasz początek?
– Strażnik? – Zacisnęłam pięści.
– Fałszujesz historię.
Staliśmy pod łóżkiem Dalii w półmroku i kurzu.
Strażnik był mojego wzrostu, choć dwuwymiarowy, płaski niczym obrazek wycięty z bajki, ożywiony kawałek papieru.
– Nie zatrzymałeś mnie.
– Nie zdążyłem.
Zerknęłam na bose stopy Dalii, która stanęła na ozdobnej skórze niedźwiedzia.
– Ale muszę cię odesłać. – Strażnik uniósł ręce.
– Nie jesteś drewniany, nie możesz. Zgłoszę to.
– Jak?
– Mam w domu książkę Legendy Twierdzy. – Pstryknęłam palcami. – Wejdę tam i pogadam z Wiecznym. Pierwsza opowieść jest o Strażnikach, których Twierdza skazuje, bo łamią zasady. A papierowi muszą powstrzymać przed dokonaniem zmian, więc jest za późno.
– Przygotowałaś się.
– Dużo czytałam… Jak mnie odeślesz, wszystko wygadam… Spotka cię to, co Strażników z opowiadania. Chyba cię podrą…
– Spalą.
– No. – Chrząknęłam. – Wiem, że tego nie chcesz. I ja też, nie zamierzam mieć cię na sumieniu. Więc… oż ty! – Dalia właśnie wyszła z pokoju, drzwi lekko trzasnęły. – Muszę to zmienić.
– Czekaj! – Z całego ciała Strażnika wydostał się podmuch wiatru, trafił we mnie, aż poleciałam w najbardziej zakurzone miejsce. – Na pewno chcesz tu być?
– Odpuść, dobra? – Otrzepałam ręce. – Fuj, pajęczyna… – Kątem oka złowiłam ruch po prawej stronie.
Z ciemności dobiegła muzyka – skrzypce w żałobnej tonacji. Szarpanie strun, mrok pełznący po moim karku, coraz wyższe dźwięki, zimny pot oblewający sztywne plecy…
Widmo.
Przybyło. W półmroku nie widziałam twarzy. Był tylko czarny strzęp we mgle. Opowiadanie stracone, zjawa mnie dopadnie…
Podmuch rozwiał ciemności. Muzyka urwała się, jakby pękła struna. Tyłem wybiegłam spod łóżka, oparłam ręce na drżących kolanach.
– Nie musisz dziękować. – Strażnik stał blisko. Pachniał nowo otwartą książką, taką prosto z księgarni, jak z historii o demonie mieszkającym na przeklętej półce. Ostatnio właśnie tam zmieniałam fabułę.
– I tak dzięki… – wydyszałam. – To twoja pierwsza… próba przechwycenia?
– Tak. Skoro mi nie wyszło, muszę tu zostać, aż…
– Wiem. Znam legendy.
Strażnik kiwnął głową koloru ciemnego biszkoptu. Ręce i nogi miał białe, zamalowane nieudolnie na żółto, jakby dziecko mazało po kartce.
– Jesteś pierwszym papierowym, którego spotykam. – Odgarnęłam włosy. – Robią was z magicznych przedmiotów, w które wlewają dusze? Czy jesteście tacy od urodzenia?
– Nie mogę powiedzieć.
– No tak. – Spojrzałam na niego z goryczą. – Żyjecie z dala od…
– My nie żyjemy. – W jego głosie dźwięczała pustka. To jakby słyszeć odległy kosmos i wiedzieć, że przemawia ktoś z gwiazd.
Przełknęłam ślinę.
– Mamy tylko misje – dodał.
Kurz tańczył między nami, a ja utkwiłam wzrok w borówkowych oczach z tęczówką jak gwiazdka, z małą źrenicą, bez głębi.
Poprawiłam zaplątane ramiączko czarnego topu. Strażnik odwrócił głowę. Ach, tak. Miałam odkryty brzuch i rozpiętą kamizelkę. Do tego krótkie spodenki (i zgrabne uda), czerwone trzewiki…
– Wiesz, że to słyszę? – zapytał zażenowany.
– Co, już wcześniej mnie podglądałeś? Byłeś ciekawy, jak zmienię wygląd, czy co?
– Stworzyłaś siebie od nowa – westchnął. – Słyszę wszystko. W taki sposób Strażnik wyczuwa istoty z mocą tworzenia. Mamy wgląd do waszych myśli. I tak naprawdę wolałem cię z jasnymi włosami… w poprzedniej postaci.
– Jasne. – Prychnęłam. – Biały puch na głowie, okrągła twarz, czerwona czapka… Wyglądam jak krasnoludek, tyle że nie mam brody… A tu, patrz, jestem zgrabną kobietą, w końcu mam zielone włosy! Pół życia o takich marzyłam!
Uderzenie wielkiej głowy w brzuch zgięło mnie wpół, poleciałam pod stołek przy toaletce. Harumi zaatakował pazurami, nie byłam gotowa i oberwałam w ramię i rękę, którą zakrywałam twarz. Krew chlusnęła na podłogę. Rozdarta kamizelka zawisła na moim łokciu. Czas zwolnił, kiedy wzięłam głęboki oddech.
Nie, to moja opowieść, ukradłam ją… I będę tworzyć takie sytuacje, jakie mi pasują. Żadnych harumich…
Biały, galaretowaty robal był teraz do połowy widzialny, w połowie wymazany. Poruszał żółwim pyskiem i drapał podłogę ostrymi pazurami.
Nie możesz. – Prawie szept, i to w myślach.
Odczep się, Strażniku, to ja będę decydować…
Zwymiotowałam. Głowa pulsowała boleśnie. Zapomniałam dokończyć wymazywanie. Żyłam pomiędzy światem a wyobrażeniem, kurczowo trzymając się wyobrażenia, które miało mi pozwolić na…
– Harumi zostaje.
– Oż ty… czemu mi przerwałeś? – Otarłam usta wierzchem dłoni.
– Nie mogą tak istnieć. – Strażnik wskazał kwilącego harumiego.
Nieudany eksperyment magiczny, pokraka bez przyszłości.
– Przestań.
Harumi powinny zostać wymazane z każdego opowiadania, z…
– Dość! Harumi to część świata. Naszego świata. Mogą istnieć w opowiadaniach.
I wtedy odwłok robala zmaterializował się z powrotem. Charcząc i plując, harumi uciekł pod łóżko.
Rozszerzyłam oczy.
– Nie wiedziałam, że potraficie tworzyć.
– Wstań. Jesteś ranna.
– Nie jestem ranna.
I rzeczywiście, ślady pazurów zniknęły, krew też. Zostały tylko smugi na podłodze. Uśmiechnęłam się.
– Kamizelkę też mam całą. Ale skąd tu harumi…? – Zmarszczyłam brwi. – Przecież to historia o ludziach…
– Harumi wykluwa się tam, gdzie jest wróg krasnoludka… Nawet w tej postaci nie ukryjesz swojego pochodzenia.
– Widmo… – wyszeptałam; z przestrachem odwróciłam głowę w kierunku łoża z czerwonymi zasłonami w błękitne róże. Wzdrygnęłam się na wspomnienie ataku.
– Weszłaś w opowiadanie bez znajomości fabuły?
– No. – Wzruszyłam ramionami. – Kartki były wyrwane. Poza tym i tak przejmę całą historię, po co znać jej prawdziwy przebieg?
– Tak myślisz? A może nie zaszkodzi zgłębić jej treści… zanim ją wymażesz.
– Nie rozumiesz. Muszę trenować. Mój tata… on chce zmienić historię, w której żyjemy… Ale zaginął, więc ja tu próbuję…
– Zmieniać światy w opowiadaniach, żeby kiedyś zrobić to samo ze swoim?
– Tak. To jest… Ja… Po prostu… Każda historia to doskonalenie mocy, bo nie zawsze mogę wszystko idealnie… przekształcić. Tak jakby moja moc… nie była do końca… pełna?
– Spróbuj małymi kroczkami. Nie modyfikuj całej fabuły, zacznij od pojedynczych wydarzeń, tak jak uleczyłaś się z ran.
Przygryzłam wargi. Uratował mnie, miał litość nawet nad paskudnym harumim, nie mógł być podstępnym szują… Choć jako Strażnik…
– Nie masz pojęcia, kim są Strażnicy.
– Dobra. – Machnęłam ręką. – Możemy sprawdzić, co będzie robiła Dalia w tym opowiadaniu. Tytuł mówi o kradzieży, ale ktoś zamazał jego część. Wiesz, co zrabują?
– Nie. – Strażnik wyminął mnie, spuścił wzrok.
Wyszliśmy przez szparę w drzwiach. Byliśmy wielkości polnej myszki. Przez to wędrówka korytarzem po dywanie w różnobarwne wzory dłużyła mi się w milczeniu i przy szeleście papierowego Strażnika. Dolne krawędzie ram obrazów majaczyły w mroku.
A gdybym tak wymyśliła, że…
Dalia przypomniała sobie o czymś naprawdę ważnym i w pośpiechu wróciła na górę.
Usłyszałam krzyk. I nie było to zaplanowane, ale trudno, następnym razem wyjdzie mi lepiej. Dalia stała kilka kroków od nas. Zatykała usta ręką. Rozpuszczone włosy spływały na dekolt, ciemnozielona suknia przystrojona falbankami oraz różami niemal dotykała podłogi. Co taka piękna kobieta robiła w zamku pełnym pajęczyn? Była przeklętą królewną?
Coś mówiła…
– Słucham? – Pomachałam jej wesoło. – Jesteś wysoko, nie rozumiemy cię.
– Nieprzyjemne. – Dalia zrobiła krok do przodu, ukucnęła. – Sprowadziłaś mnie tutaj.
– Tak… Jestem Jeżyna.
Strażnik milczał. Czułam, jak przewierca mnie wzrokiem.
– Czym… kim wy… – Dalia odetchnęła głęboko. – To ta magia, o której mówił Ethan?
– Możliwe – skłamałam z uśmiechem. – Planujecie z Ethanem ukraść coś… wyjątkowego?
Dalia zastygła z rękami na podłodze.
– Wszystko wiesz.
– Chcemy pomóc. – Mrugnęłam porozumiewawczo. – Mamy pewne umiejętności, które wam się przydadzą.
Dalia odgarnęła jasny kosmyk z czoła.
– Chętnie przyjmę pomoc. – Uśmiechnęła się w taki sposób, że poczułam dreszcze na plecach. Wyciągnęła rękę w naszą stronę, a kiedy dotknęłam jej skóry, otoczył mnie intensywny zapach lawendy i jaśminu. – Urocza jesteś.
– Prowadź do Ethana – powiedział chłodno Strażnik.
– Oczywiście. – Dalia oblizała usta, uniosła mnie, przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy, mogłam dostrzec drobne piegi na jasnej karnacji. Miała ciemne tęczówki niemal zlewające się w jedno ze źrenicami. Czułam, że jest w niej chłód, który maskuje uśmiechem.
Posadziła mnie na ramieniu, Strażnik chwycił za rąbek jej długiej sukni.
– Więc jak to działa? – zapytała Dalia, idąc korytarzem. – Masz moc rozkazywania ludziom?
– Nie do końca. – Przed moją głową wisiał srebrny kolczyk z jadeitowym kamieniem. – Wyobraź sobie, że bierzesz do ręki książkę z różnymi opowiadaniami. Zaczynasz czytać, bohaterowie robią to, co wymyślił autor.
– Mhm.
– A gdyby tak coś zmienić?
– W opowiadaniu, które można tylko przeczytać?
– Nie tylko. Bo każde opowiadanie to świat zapraszający mnie do środka. Dostałam pewną moc, która pozwala mi przeniknąć na karty czytanej historii. Nie dziwi cię to?
– Och, chyba nie bardziej niż istoty wielkości mojej dłoni. – Zerknęła na mnie, uśmiechnęła się kącikiem ust. – Skoro tu przybyłaś… Chyba wiesz, co znajdziesz w tym świecie? Czy ciebie nic już nie zdziwi?
– Dopiero zaczynam. – Wzruszyłam ramionami. – Zajrzałam do kilku opowiadań.
– Otwierasz książkę i…
– Patrzę na miejsce, które chcę zmienić. Ale nie czytam. Patrzę wzrokiem, który można nazwać pustym. Po tym zostaję wchłonięta do środka.
***
– Komu służycie? – Ethan nachylił się nad nami. Siedzieliśmy ze Strażnikiem pomiędzy świecznikami z mosiądzu, na wiekowym kredensie śmierdzącym stęchlizną. – No mówcie!
– Nikomu – odparł nieporuszony Strażnik.
– Oczywiście. – Ethan skrzywił wargi, jego pociągła, wychudła twarz była blada jak u wampira. Zdjął białą rękawiczkę, wycelował w nas palec. Przełknęłam ślinę. Na kościstej ręce tylko magia utrzymywała płaty gnijącej skóry. Musiał maskować smród czarami, ale mdliło mnie od samego widoku. – To teraz…
– Ethan – Dalia zrobiła krok w stronę kredensu – nie przyszliby, gdyby…
– Milcz. – Ethan nawet na nią nie spojrzał. Stał w lekkim rozkroku, w czerwonej marynarce, rozpiętej i zakrywającej pośladki. Spodnie sięgały mu odrobinę za kolana i były dopasowane bardziej niż moje.
Dalia odwróciła głowę; zmrużyła oczy, ściągnęła brwi. Ale nic nie odparła, wbiła wzrok w złocisty koc narzucony na kanapę. Wszystko tu było błyszczące, w złym guście i kiepskiej jakości. Pozory bogactwa. Stół przypominał orzechowe drewno, a blat był ze zwykłej sklejki podtrzymywanej przez lwy. Zwierzęta z tombaku o chudych pyskach, krzywo wykonane. Świeczniki z mosiądzu miały brzydkie zarysowania. Zamek wyglądał na ograbiony i wypełniony ponownie podróbkami.
– Zapytam ostatni raz… – Ethan poruszył ręką, czerwono-siwy dym wydostał się spod obrzydliwego palca, buchnął smród, wstrzymałam oddech. – Dla kogo pracujecie?
Dym nadciągał, poczułam w płucach lodowate powietrze.
Niech to zniknie – pomyślałam w panice. Ból przycichł, dym się rozpłynął. W oczach Dalii ujrzałam błysk fascynacji.
– Nie pracujemy – odparłam i te słowa uspokoiły Ethana. Opuścił rękę. – Pomożemy wam coś ukraść. Tylko chcę wiedzieć, co to.
– Blask – powiedziała Dalia.
Ethan potarł wystający podbródek, zgarbił się.
– Planujemy ruszać za tydzień… – Spojrzał na swoją dłoń. Zmarszczył brwi. Przywdział rękawiczkę.
– Jedziemy z wami.
– Yh – sapnął Ethan; otarł białą falbanką rękawa strużkę potu na skroni. – Tak.
***
Minął tydzień. Od tej sekundy przenoszenia poczułam lekki zawrót głowy.
Spotkaliśmy się przed zamkiem, na brukowanej drodze, tuż przy ledwo dostrzegalnym moście prowadzącym na trakt. Mgła przesłaniała widok, drzewa sprawiały wrażenie pokracznych cieni stworzeń z innego świata. Kamienne mury niknęły w mlecznych obłokach, nad pękniętą wieżą unosił się czarny dym. Budowla górowała nad nami, wzniesiona na wąskiej półce skalnej. W dole, zatopione we mgle, rosły gęste drzewa, aż po horyzont.
Był chłodny wieczór, rzeka pod nami szumiała. Rżące konie wyłoniły się z mgły ciągnąc czarny powóz. Zahamowały tuż przy Dalii, która próbowała pogłaskać pysk siwego ogiera. Parskające zwierzęta tupały, jedno stanęło dęba.
Ethan wsiadł.
– Cholerna mgła – mruknął.
– Rozgoń ją, kreuj świat – poradził Strażnik.
– Sam spróbuj – warknęłam. – Coś mnie blokuje, nie mogę zapanować nad końmi, przegonić tej dziwnej…
Zimno.
Rozbrzmiała muzyka, jakby sam Paganini zaczął koncert w piekle. Dźwięki szybkie, wolne, rozciągnięte i ścinające krew przy pizzicato. Wibrujące w spłoszonym umyśle, strwożonym sercu. Dosięgające uczuć ukrytych pod głęboką warstwą przeszłości.
Nade mną unosiła się czarna, łysa czaszka – twarz z grafitu, bez ust i oczu, pełna wypustek, chropowatości, przypominająca węgiel. I tylko jeden element wskazywał, że może to być istota ludzka: obrzydliwy, węszący nos pośród żłobień, poruszający się bez przerwy.
Płaszcz z mgły zasłaniał gnijące ciało, przepołowiony tułów unosił się w powietrzu. Muzyka przyśpieszyła. Ja stanęłam. Szaleńcze tempo melodii przyprawiało o mdłości.
Strażnik osłonił mnie własnym ciałem. Podmuch, którego użył, był o wiele silniejszy niż w sypialni Dalii, lecz widmo urosło od poprzedniego spotkania.
Niech zniknie – prosiłam.
Widmo znika – słyszałam głos Strażnika, tworzący historię.
Nie znikało. Zaczęło nad nami krążyć. W panice chciałam już to wszystko porzucić, opuścić opowiadanie…
Co ja tu w ogóle robię, tak nie znajdę ojca…
Widmo zapikowało, a ja wróci…
Strażnik uniósł rękę, widmo przeszło przez nią i rozpłynęło się w szaromlecznej mgle. Muzyka ucichła, pozostało dzwonienie w uszach. Oddychałam z trudem, nie zrobiłabym kolejnego kroku, gdyby nie łagodna dłoń Strażnika.
– Ja… – wyjąkałam. I dopiero wtedy zobaczyłam, że Strażnik stracił drugą rękę. Od łokcia nie było nic, tylko postrzępiona kartka papieru. Nad nią unosiła się czarna mgła.
– Zapłata dla twojego prześladowcy.
– Idziecie?! – rzucił Ethan z dyliżansu.
– Ja… – Gapiłam się na Strażnika jak ostatnia idiotka.
Dalia zdołała uspokoić konie, wróciła po nas, przeniosła na rękach do pojazdu. Zajęliśmy miejsca naprzeciwko Ethana.
Dlaczego Strażnik to zrobił, dlaczego mnie uratował, tacy jak on łapią obdarzonych mocą, a nie…
– Słyszę to.
– To niezależne ode mnie – mruknęłam. – Czasami myśli same zmieniają się w historię, a czasami zostają w głowie.
– To kwestia intensywności. Emocje cię rozpraszają.
– Co wy tam szepczecie? – Ethan zmrużył oczy. Dziś był ubrany w czarny, wytworny frak z kwiatami wyszytymi na połach. Miał cienie pod oczami, ziemistą cerę, od poprzedniego spotkania przybyło mu siwych włosów. – Wiem, że coś knujesz – nachylił się nade mną. Pachniał rozmarynem. – Mieszasz mi w głowie.
Ethan zapomniał o wszystkim, o czym przed chwilą myślał. Całkowicie ufał Jeżynie.
– To nie koniec – szepnął Strażnik.
– Wiem. Będę się martwić na bieżąco. – Oparłam głowę o miękką tapicerkę. – Dokąd jedziemy? – zapytałam głośno Ethana.
– Znasz Le Kreme?
– Opowiedz.
– Planujemy odnaleźć słynną zatopioną lodziarnię. Zajmowała obszar tuż nad morzem, na klifie, z którego szło się na plażę wąską ścieżką w dół. Pierwsza taka na świecie. Prowadzona przez wyprzedzającego epokę boga. Pewnego dnia gwałtowny sztorm uderzył w zbocze, zmył Le Kreme.
– W tamtym miejscu – dodała Dalia – pozostał wypalony ślad… Naghisza.
Po tym słowie zapadło milczenie.
– Chcecie odnaleźć lodziarnię? – zapytałam słabo. – Na dnie… morza…
– Kiedy dowiemy się, który bóg tam przebywał – Ethan miał na ustach paskudny uśmieszek – przywołamy go prawem ostatniego dotyku. A bóg wskaże nam drogę do Blasku.
– Dlaczego? – zmarszczyłam brwi.
– Jest przeklęty – odparł Ethan, jakby to wszystko wyjaśniało.
– Są spoza Ylin – rzekła Dalia. – Wyklęty bóg za karę staje się poddany ludziom, mogą za pomocą tego, czego dotykał na ziemi, zmusić go do zdradzenia różnych tajemnic.
– Ale trzeba użyć zaklęcia przejmowania kontroli.
– Tak. – Dalia wzdrygnęła się. – Bóg musi przyjść na każde wezwanie, lecz tylko utalentowany mistrz zdoła wydobyć z jego umysłu przydatne informacje.
– Skąd jesteście? – Ethan utkwił we mnie chłodny wzrok.
– Przybywamy… z daleka – odparłam, zastanawiając się, co by powiedział, gdyby usłyszał, że jestem z innego opowiadania, innej historii, że wpadłam tu tylko namieszać. Każdy świat miał swoje prawa, ale poszczególne uniwersa łączyły się i przenikały. Istniały takie, w których hodowano harumich, w innych byli na wymarciu, w jeszcze innych toczyli wojny z krasnoludkami (jak u mnie). Ale słyszałam też o światach, w których nikt nie miał pojęcia, że harumi istnieją.
– Do plaży jeszcze długa droga. Prześpijcie się – zaproponowała Dalia.
Mhm, ja i drzemka przed zobaczeniem wody. Jasne. Niemal czułam na sobie współczujące spojrzenie Strażnika. Zaczynał działać mi na nerwy.
***
– Strażnik jest z papieru.
– Dostanie masol. – Ethan zdjął buty. – Mamy go sporo. Starczy dla wszystkich.
– Ja… słabo pływam – próbowałam jeszcze.
– Będziesz trzymać bransoletę. – Dalia potrząsnęła ręką, na której miała złotą obręcz. Uśmiechnęła się łagodnie. Zdjęła już suknię i stała na niej jak na łące pełnej kwiatów. W białej halce wyglądała na drobniejszą. Kiedy kolejna sztuka odzieży powędrowała na ziemię, przełknęłam ślinę. W gorsecie Dalia przywodziła na myśl młodziutką dziewczynę, może siedemnastoletnią. I chociaż miała niemal białe policzki ze śladami różu, jej filigranowa figura dopiero teraz, oswobodzona z ogromnej sukni, była dostrzegalna.
– Jasne… – Schowałam drżące ręce za plecami. – Nie, nie mogę.
Dalia została w samej bieliźnie. Ilość koronek przyprawiała o zawrót głowy. I ta biel, taka czysta, doskonała… Przełknęłam ślinę.
– Chodźcie, przyda się więcej par oczu. – Dalia ukucnęła, wyciągnęła rękę. – Zdejmij ubranie na wszelki wypadek.
– Nie, ja chyba nie…
Ethan bez pytania posypał nas przezroczystym masolem, który łaskotał skórę.
Nadeszła ciepła, czerwcowa noc, wiatr od strony morza niósł zapach soli. Klif nie był specjalnie wysoki, ale serce i tak biło mi zbyt szybko. Strażnik pewnie myślał, że odpuszczę. Ale teraz, niesiona przez Dalię… Czułam jej miękką, przyjemną skórę; intensywny zapach lawendy i jaśminu aż drapał w gardło. Stanęliśmy na znaku naghiszy. Trawa była wypalona w kształcie półkola z literą „P” w środku.
– Ruszaj od razu za mną. Tylko mocno się wybij. – I tyle widzieliśmy Ethana.
Próbowałam coś powiedzieć, zrezygnować, żołądek ścisnął bolesny skurcz, od lawendy miałam zawroty głowy, wiatr wył jak potępieniec. Dalia skoczyła za Ethanem. Złapałam mocniej bransoletę, tuż obok Strażnik był rozpłaszczony na skórze Dalii jak naklejka, a ja przyciśnięta do jej piersi, spadałam.
Wspomnienia ożywały jak zaczarowane obrazy z kalejdoskopu – Rubinowe Jezioro, drewniany pomost, Magnolia odpychająca mnie zbyt mocno podczas kłótni, płuca pełne lodowatej wody. I spadanie na samo dno, w szamotaninie i strachu.
Bolesne zderzenie z taflą tym razem miało inny przebieg. Mogłam oddychać. Masol działał. Zbielałe palce ścierpły mi od ściskania bransolety. Dalia przestała trzymać dłoń przy piersi. Płynęła. Strażnik coś mówił, ale ja byłam jeszcze pomiędzy przeszłością a nowym dnem. I zobaczyłam podwodne motyle.
– Elliry – wyjaśnił Strażnik. – Mają pałace w głębinach oceanu.
– A to…
– Porty. – Przy wielkich muszlach unosiły się hiperkule. Wsiadały do nich te fascynujące istoty. – Tak podróżują lądem. Siekhi to bańki złożone w całości z magii. Lecz przy dłuższym locie magia wygasa, siekha znika na zawsze. A wyczarowanie jej nie jest proste, więc loty są drogie.
Elliry przypominały motyle, ale nie poruszały skrzydłami, żeby pływać – przeciwnie, składały je w coś na kształt płetwy. Miały dwa odnóża z przodu i cztery z tyłu, grubsze niż u owadów. Czułki krótkie, często ozdobione drobinami piasku. Dookoła nas, nad portami, unosiły się srebrne światła, gasły i po chwili jaśniały niczym fajerwerki.
– Wskazują drogę zagubionym podczas sztormu.
– Szukajcie tam. – Ethan wskazał miejsce za skałami.
Dalia płynęła wolno, wciąż sucha. Spojrzałam na port ellirów. Wszystko zbudowane z połyskliwej błękitnej substancji przypominającej lodowe cukierki. Każdy obiekt budził skojarzenie z muszlą. Były wysokie o wzniesionych skrętach, jajowate, stożkowate, wrzecionowate i wieżyczkowate; jedne obok siebie, inne rozproszone, na uboczu. Przy tych większych gromadził się tłum. Przy mniejszych pojedynczy właściciel stał na piasku z rozłożonymi skrzydłami. Na samym końcu, przy czerwonej muszli przystrojonej koralowcami, przebywała cała formacja ellirów, w równym rzędzie, jak przy odprawie. Wszyscy o skrzydłach zasłoniętych maskującym czarem, prawie niewidocznych.
– Zapytajmy ich – nie wytrzymałam, kiedy poszukiwania nie przynosiły żadnych rezultatów.
– Nie mówią – Dalia wskazała przepływające elliry. – Rozmawiają falami wodnymi.
– Więc zaczną mówić. – Uśmiechnęłam się pod nosem. – Płyń do nich. W końcu mogę ci pomóc… Twoje włosy!
– Tak. – Dalia trąciła mokre loki. – Masol traci moc.
– Szybko!
Wyminęliśmy skupisko kałamarnic i wolno, żeby nie wzburzyć piasku, osiedliśmy w pobliżu portu. Elliry wzrostem dorównywały naszym lisom. I potrafiły używać mojego języka.
– Cześć, mam tylko jedno pytanie – zagadnęłam tego ze skrzydłami o barwie roztopionego złota. Obrócił ku mnie głowę. Miał oczy jak żuki, błyszczące i bez źrenic. W giętkim odnóżu trzymał muszlę.
– Pytanie. – Głos ellira brzmiał jak zapętlone echo.
– Czy gdzieś tutaj… kiedyś… – Mimowolnie odsunęłam głowę, gdy zbliżył się do dłoni Dalii, na której siedziałam. – Coś… spadło?
– Coś. – Ellir uniósł przednie odnóże.
– A wiesz może… gdzie to spadło?
– Gdzie.
– Pokażesz mi?
– Pokażesz.
Ellir złożył skrzydła, muszlę schował pod sobą, zaczął płynąć, a my za nim. Zauważyłam, że kiedy się poruszał, powstawała błękitna smuga rozmywana przez fale.
– Tak odnajdują własne tropy, kiedy przemierzają morza – wyjaśnił Strażnik.
Poczułam wilgoć na prawym rękawie, na którym pojawiły się plamy. Spojrzałam przerażona na Strażnika. Posłał mi gorzki uśmiech.
– Nie umrę z przemoczenia.
Przełknęłam ślinę. Dotarliśmy. Ethan już płynął w naszym kierunku. Ellir poruszył skrzydłami, niebieskie drobinki poleciały w dal. Otworzyłam usta. Przed nami półkole i litera „P” rozbłysły niczym światło odbite od szkła. Nieznana siła wypchnęła z dna wirujący piasek, więc mocniej chwyciłam bransoletę. Strażnik miał kilka plamek w okolicach brzucha.
Spróbowałam to zmienić: masol działał, Strażnik był suchy.
– To na nic – rzekł. – Mnie obowiązują inne prawa.
– Mogę je zmienić, mogę…
– To ponad twoje siły, Jeżyno.
– Nie masz pojęcia…
– Czasami opowiadanie biegnie własnym rytmem, nie tylko twoja moc tu działa.
Chlupot, zgrzyt, Le Kreme wydobyte z ukrycia. Ethan wpadł do środka. Lodziarnia była pełna zadrapań i wgłębień. Prostokątny, zapadnięty budynek pokryty zielonym nalotem. W środku skłębiony czerwony dym.
– Paskudztwo – mruknęłam.
Wszystko, czego dotykali bogowie, było piękne. Czym zawinił bóg, który bawił się incognito w sprzedawcę lodów?
Spojrzałam na Dalię. Była jak rzeźba: wyniosła, odległa. W czarnych oczach, utkwionych we wnętrzu kawiarni, ujrzałam zimno, które mnie zmroziło, jakby zło tego miejsca przejmowało duszę Dalii.
– Mam, wracamy. – Ethan zaczął płynąć ku powierzchni; w dłoni trzymał łyżkę do nakładania lodów.
Dalia odbiła się od dna. Opuszczaliśmy wody ellirów, wracaliśmy na powierzchnię! Małe porty były coraz dalej, przed nami przemknęła wielka ławica czarno-złotych rybek, na kilku siedzieli ellirowie. Nogawki spodni chłonęły wodę. Strażnikowi zaczęły nasiąkać ramiona. Byliśmy coraz wyżej, powierzchnia majaczyła jak upragniony ląd, do kamienistego brzegu blisko, zdążymy…
I wtedy usłyszałam muzykę.
Ethan wypłynął pierwszy, podciągnął się na skałach, my chwilę po nim. Dalia wzięła głęboki oddech. Spojrzałam w niebo. Widmo, teraz wielkości nietoperza, spadło na Dalię ze świstem i w ostatniej chwili wyminęło głowę, zahaczając kosmyk włosów, który zniknął przy głośnym krzyku Dalii.
– Uciekaj! – Strażnik spojrzał na mnie. Poczułam coś tak wyraźnie, że moje serce przeszył bolesny skurcz.
Ochronię cię… Przeszłość, przeszłość wzbierająca niczym fala, a ja w środku wodnego wiru.
Ból przeszywający skronie odebrał mi na chwilę dech, w myślach zawirowało. Ktoś… jakby… majstrował przy… moich… wspomnieniach…?
O czym ja…?
Muzyka dochodziła z oddali, jak spod wody, sekunda myśli zgasła, widmo mnie wywęszyło, rzuciło się ze świstem, a ja…
…puściłam.
Bransoleta, Dalia, Strażnik, ląd – wszystko zostało w tyle. Spadałam w głębiny najgorszego koszmaru, a ostatnie promienie słońca przenikały przez taflę, dzień gasł. Widmo wyło przemierzając morze, wpadło w ławice ryb, rozszarpywało jedną za drugą, aż ciemne smugi wypełniły wodę; zamknęłam oczy. Strach sparaliżował ciało. W umyśle brakowało słów, które zmieniłyby historię. Wspomniałam ostatnią rozmowę z tatą.
– Kiedy stracisz kontrolę – mówił – pozostaje poddać się opowiadaniu. Jeżyno, nie wszystko można zmienić.
– Więc po co tam idziesz?
– Chcę czegoś więcej. Dla ciebie, dla Magnolii…
– A jeśli zmienisz naszą historię i już nigdy nie wrócisz?
– Wrócę. Potrafię szukać.
Masol przestał działać. Cała przemoczona, wstrzymałam oddech, otworzyłam oczy. Spadałam do portu ellirów, otoczona światłami dla zagubionych. Widmo było tuż nad moją głową. Nie atakowało. Może wcale nie chciało mnie zabić? Może po prostu próbowało stąd zabrać? Ale po co?
Zakrztusiłam się wodą. Nie. Muszę oddychać, muszę żyć!
Masol. Niech znowu zacznie działać. Działa, prawda? Działa! Tworzę, tworzę, a widmo znika, niech znika!
Czarna twarz wciąż nade mną wisiała – jak zły omen. Pierwszy ellir zaatakował na długiej i płaskiej rybie. Wleciał w sam środek węszących nozdrzy, odbił się jak rażony piorunem. Muzyka przybrała na sile. Kolejni doskakiwali w parach, trzepotali niewidocznymi skrzydłami. Wojsko ellirów pokonywała bariera nie do przedarcia. Nic nie mogli zrobić, ale odciągali uwagę, a ja właśnie tego potrzebowałam.
Płynęłam sztywno, ze strachem w sercu, z trudnością ruszałam rękami. Byłam w połowie drogi na powierzchnię i wtedy jeden z żołnierzy gwałtownie zatrzymał srebrzystą rybę, na której siedział. Rozpostarł skrzydła.
Iinneeaa.
Gardłowe myśli, których nie rozumiałam, wtłoczone do umysłu na siłę. W oczach ellira ujrzałam nienawiść. W panice spróbowałam odskoczyć, zamachałam rękami, krzyknęłam. Przy dnie, do widma podpływał wielki drapieżnik, może rekin, kierowany przez motylowate.
Ellir chwycił mnie za szyję przednim odnóżem. Widmo zawyło, muzyka wybuchła, niemal rozrywając mi bębenki. Czarny dym wchłonął kończynę oprawcy. Kolejny ellir skracał dystans, tym razem w bańce, a ja kaszlałam, traciłam kontrolę, krztusiłam się wodą. Ciemne kłęby gwałtownie wypchnęły mnie na powierzchnię. Poszybowałam nad taflą, zobaczyłam skały.
Ląduj powoli, oż ty głupia mocy! Powoli!
Bach! No, prawie.
Plując wodą, oceniłam swój stan. Obite kolana, zdarte ręce, zawroty głowy, średnio działająca moc. Zakaszlałam, usiadłam. I wtedy to zobaczyłam.
***
Wyrwane skrzydła. Skały zbryzgane niebieską, fosforyzującą krwią rozczłonkowanych ellirów. Księżyc w pełni oświetlał miejsce walki. Nie, rzezi. A ja pośród tych martwych żołnierzy, trzęsąca się bardziej niż po wyjęciu z lodowatej wody. Wstałam, nogi mi zadrżały, upadłam na kolana. Przede mną rozerwana na pół twarz, oczy zastygłe w nienawiści. Zwymiotowałam, zaszlochałam bez łez, palący ogień w żołądku nie przestawał płonąć.
Wrócić. Chcę wrócić. Wracam.
Nic. Wciąż skały, chłód morskiej bryzy. Zerwał się wiatr, chłostał mnie po mokrym ciele. Chcę być sucha. Jestem sucha.
Nie, to na nic. Moje słowa nic nie znaczą. Może widmo zabrało moc. Dlatego nie atakowało. Wchłonęło zdolność zmieniania opowieści, powybijało niewinnych, uciekło, już przestało mnie ścigać. Dostało, czego chciało.
***
– Jeżyna!
Mały punkt na klifie – Strażnik. Wytarłam mokry nos, na czworaka doszłam do końca skały. Wspinaczka tam to jak wejście na szczyt wielkiej góry. Przycisnęłam policzek do zimnego kamienia, w głowie mi szumiało. Osunęłam się bezradna, wyczerpana. Półleżałam w przemoczonych ubraniach. Nie wiem, ile minęło czasu. Dużo.
– Jeżyna… – Strażnik zeskoczył z grzbietu ellira, przeszedł przez bańkę, która nie pękła. – Stwórz ciepło…
Płakałam.
– …suche ubrania…
– Nie umiem! – wyszlochałam. – Nic już nie umiem! Nie mam tego… tej mocy, ja… to nie działa! Spójrz na nich! – machnęłam ręką. – Żyją! Wszyscy zabici żyją!
To była nieprawda. Ale pokazywała, że nie jestem w stanie niczego naprawić, że utraciłam moc tworzenia.
– Nie możesz przywrócić tych, których pochłonęło widmo. – Strażnik ukucnął przy mnie. – Na pewno dasz radę z ciepłem.
Milczałam.
– Więc ja to zrobię – westchnął Strażnik. – Masz…
– Nie. – Klęknęłam, oparłam ramię o skałę. – Poddam się opowiadaniu. Znajdę coś… bez tworzenia.
Zauważyłam ruch za nami, zakaszlałam, zrzuciłam mokre buty. Ellir krążył wśród martwych ciał, wciąż w bańce.
Szelest kartek papieru zabrzmiał jak wołanie. To Strażnik pomachał dłonią. Przełknęłam ślinę – wciąż nie miał jednej ręki, a na nogach i brzuchu widniały ciemne plamy. Podleciał ellir, spuściłam wzrok.
– Wsiadaj – rzekł Strażnik. – Wpłynąłem na niego mocą tworzenia.
Zdrętwiała i zziębnięta, stanęłam przed bańką, która wchłonęła mnie do środka. Powietrze miało ciężki, słodki zapach pudrowych cukierków. Usiadłam tuż za Strażnikiem. Grzbiet ellira był elastyczny, przyjemnie miękki, podskakiwaliśmy w locie. Motylowaty bezpiecznie odstawił nas na klif. Zerknęłam na suche gałęzie ułożone w stosik.
– Patrz, to z mojego prawdziwego życia – mruknęłam, wystawiając sztywne palce. – Moc krasnoludków… – Iskierka zatańczyła na kciuku, zgasła. – A może ją też mi zabrało…
– Tak łatwo się poddasz?
Zacisnęłam zęby. Czułam ciepło krążące w żyłach, lecz nie potrafiłam go wydobyć. Ukucnęłam przy chruście. Skapujące iskry uformowały płomień, który zatańczył na drewnie. Buchnął ogień. Otarłam spocone czoło, wystawiłam ręce. Najpierw przyszedł ból. Jak często mówiłam po prostu „Bólu nie ma”, a on znikał w sztuczny sposób? Jak często ułatwiałam sobie życie?
Teraz czekałam. Czułam każdy napięty nerw, lodowatą skórę, nieprzyjemnie przylegający do ciała materiał. Zrzuciłam spodnie. Strażnik wyminął mnie, przysiadł po drugiej stronie ogniska, tyłem.
– A gdzie Dalia i Ethan? – Stłumiłam napad kaszlu. W płucach czułam bolesny ucisk.
– Uciekli.
Ręce nad ogniem zaczęły mi tak drżeć, że położyłam je na zimnych udach. Było już ciemno, księżyc i ogień rozświetlały brzeg, na którym siedzieliśmy. Tuż obok wystawał pień drzewa osłaniający ognisko przed wiatrem od morza. Otaczały nas krzaki porzeczek i małe, żółte kwiaty rozchodnika.
– Ethan uciekł – poprawił Strażnik. – Dalia poszła za nim, jak zawsze.
– Zabrali – otarłam nos – łyżkę z Le Kreme… Przywołają boga?
– Już to zrobili.
– Oż ty… Co? Kiedy?! – I rozkaszlałam się na dobre. – Po… khe, khe! Stra… kheee! – Zrobiłam głębszy wdech. Na jednej z gałązek zawiesiłam mokre spodnie. Zdjęłam top i majtki. Trudno, Strażnik nie patrzył, a ja chciałam wyschnąć.
– Nie zamierzam się odwracać, bądź spokojna.
Poczułam rumieńce na twarzy. A może to przez ciepło.
– Wybacz, że nie pomogłem – dodał ciszej Strażnik. – Byłem przemoknięty, nie mogłem się odkleić od skóry Dalii. Nie mogłem nic zrobić. Moc zawiodła. Długo nie wypływałaś. Wypadliśmy na skały, Ethan pognał od razu na górę, Dalia za nim.
– Oż… Widziałeś boga?
– Tak. Ethan jest czarnoksiężnikiem. Czarna magia to całe jego życie. Ma w sobie więcej mroku, niż myśleliśmy… Przywołał przeklętego boga i stanął przed nami Diiu.
Objęłam kolana rękami. Trawa trochę łaskotała mnie w skórę na tyłku.
– Usiądź na gałęzi, pełno ich tam jest – poradził Strażnik. – Diiu zszedł na Ziemię sprzedawać lody, w których ludzie znajdowali pocieszenie. Po zjedzeniu odzyskiwali spokój, a rozmowy z Diiu były balsamem dla ich duszy.
– Więc co zrobił? – W końcu znalazłam gałąź. – Czemu bogowie go przeklęli? Chyba nie za te drobnostki? Pokochał kogoś, czy co?
– Nie. Diiu wpuścił do tego świata widmo.
***
Nałożyłam top i bieliznę, w końcu wyschły. Gałęzie drzewa poruszały się, ich cienie tańczyły tuż przed nami, wydłużone i grubsze za ogniskiem. Dorzuciłam kilka patyków. Iskry trzaskały, rozpraszały ciemność. Przypominały rodzinny dom. Gorącą czekoladę z cynamonem i pomarańczami. Rurki z waniliowym kremem. Wieczory przy kominku.
Dojadłam zerwane w krzakach porzeczki. Kwaśne, ale lubiłam takie, podobne mieliśmy we własnym ogródku. Spiłam wodę ze źdźbła trawy.
Poruszyłam dłońmi. Prawy kciuk na wskazujący lewej ręki, dwa najmniejsze złączone, środkowe też, teraz tylko reszta niech przestanie drżeć, bez dotykania, spokojnie, jak dawniej… Dmuchnęłam. Iskry zawirowały, w centrum ogniska zobaczyłam ojca. Pomachał, udawał, że robi poważną minę, zaśmiał się, rozłożył ręce.
– Jesteś w ogrodzie – zaczęłam cicho. Serce mi drżało, kiedy uformowałam Miodowy Zagajnik. Wszystkie krzewy jak idealne kuleczki, pomidorki koktajlowe rosnące dziko przy naszym żywopłocie. Słodkie jeżyny, przy których mama mnie rodziła. Moja dawna huśtawka wciąż zawieszona na gałęzi bzu. – Spotykasz mamę. Tańczycie. Magnolia gra dla was skoczną melodię.
– Malujesz ogniem? – Strażnik wciąż stał odwrócony tyłem.
– Możesz zobaczyć. – Sięgnęłam po prawie suchą kamizelkę, położyłam na brzuchu. – To… taka nasza… rodzinna tradycja. To znaczy, krasnoludkowa. – Przygryzłam wargi. Moi rodzice mogli się spotykać tylko w tych historiach roztańczonych w ogniu. – Jako dziecko… nie wiedziałam, że będę mieć moc zmieniania opowiadań. Ale teraz rozumiem, dlaczego ćwiczyłam na…
– Nic nie rozumiesz. – Strażnik zrobił krok do przodu. Ukucnął przy ognisku. Patrzył jak zahipnotyzowany. Pewnie pierwszy raz widział taki obraz wtłoczony w szalejące płomienie. – Dostałaś list, że masz moc tworzenia i tak po prostu to przyjęłaś? Nie zastanawiało cię, czego tak naprawdę od ciebie chcą?
– Nie. Może… przez chwilę. – Spojrzałam na wirujących w tańcu rodziców. Jeszcze ich takich pamiętałam. – Wiesz, ja usłyszałam o tej mocy miesiąc temu. Tata był wściekły, bał się, że zniknę jak mama. Zakazał mi nawet odwiedzać opowiadania, ale nie posłuchałam. Pierwsze kilka razy tylko wchodziłam do powieści, stałam z boku, patrzyłam. Ale potem… To kusi, wiesz? – Sięgnęłam po spodenki. – Zresztą tata sam przyznał, że też ma taką moc. I nagle wymyślił, że zmieni naszą historię. Wskrzesi mamę. – Wstałam, naciągnęłam lniane spodenki na biodra. – Zaginął… – Zadrżałam. – Zresztą, co cię to obchodzi…
– Zmieniłaś coś tej nocy, kiedy dostałaś list? – Strażnik utkwił we mnie borówkowe oczy; stojąc za ogniskiem przypominał ozdobę na choinkę.
– Nie. – Przeczesałam włosy. – Ale czekałam, aż będę mogła to robić, żeby go poszukać. Przed odejściem kazał mi uważać na widmo, bo podobno zjawia się w historiach, które ktoś zmienia. A on… wiesz, planował poprawić naszą rzeczywistość, więc widmo mogło krążyć w moim świecie.
– I spotkałaś je?
Pokręciłam głową.
– Dopiero tutaj… Oż ty, coś mi nie gra. – Przygryzłam wargi. Spojrzałam na Strażnika. – Jeśli to bóg Diiu wpuścił tu widmo… to znaczy… że było w tym świecie wcześniej?
– Na to wygląda.
– Ale ja myślałam, że ono tropi mnie, bo tworzę tę rzeczywistość na nowo… Pojawiło się od razu, kiedy tylko zaczęłam coś zmieniać!
Ogień dogasał. Sowy pohukiwały, w trawie cykady grały niepokojące melodie. Stałam z rękami na biodrach.
– Czym jest widmo, Jeżyno? – Strażnik wyminął ognisko.
– Jakiś tropiciel, nie wiem… – Wzruszyłam ramionami. – Wtedy, pod wodą… nie dorwało mnie. Zabiło elliry, ale mnie… chyba oszczędziło.
– Tak myślisz? – Strażnik uśmiechnął się krzywo.
– Nie wiem, okej? – Skrzyżowałam ręce. – Jeden z ellirów mnie dusił… W ogóle tego nie rozumiem.
– Sprowadziłaś pod wodę widmo, które żywi się ich błękitną krwią, atakuje w podniebnych trasach. Rzadko schodzi do mórz.
– Nie sprowadziłam go tam celowo, samo nadleciało… I do tej pory nie wiem, czemu mnie tropiło.
– Jeżyno, też na początku uległem złudzeniu, że widmo chce cię dopaść. – Strażnik patrzył mi w oczy. – A ono atakowało mnie, bo próbowało cię chronić.
– Przed – cofnęłam się – tobą?
– Widmo nie chce, żebyś tu była, żebyś… ukradła Blask.
– Czym jest Blask? To nie żaden artefakt, co? – Zmrużyłam oczy. – Mów prawdę!
– Blask Tworzenia. Pełna moc, bez ograniczeń.
– Ale czemu widmo… – Przygryzłam wargi. – Ono jest jakimś… strażnikiem tego świata, czy co?
– Może. Wiem tylko, że jego mgła zabiera z tej historii lub zabija. Na początku błędnie zakładałem to drugie, ale teraz wiem, że widmo tropi cię, bo nie chce, żebyś ze mną poszła, znalazła Blask. Jeśli otoczy cię mgła, znikniesz z tego świata. I nie dostaniesz drugiej szansy na znalezienie Blasku.
***
Lecieliśmy o chłodnym świcie. Ellir, który nas wiózł, nie miał imienia.
– Żaden z nich nie ma – dodał Strażnik. – Ale doskonale wiedzą, kto jest kim. Nie potrzebują nazw.
– Myślisz, że… zdążymy? – Mocniej chwyciłam gumowaty grzbiet. Pęd powietrza bez przerwy wciskał papierowy tułów i głowę Strażnika prosto w moją twarz.
– Wybacz.
– Odruchowo to opisałam… Dokąd pokierował was Diiu?
– Do Wygasłego Miasta.
– Oż ty, żartujesz? – Mimowolnie zadrżałam. – To legenda, bajka opowiadana dzieciom na dobranoc…
– Przekonamy się.
– A dostaliście jakąś wskazówkę?
– Musimy znaleźć samo centrum.
Krajobraz, który mijaliśmy, napawał mnie lękiem i fascynacją. Ciemna toń morza, po której zaczynały skakać pierwsze, rozedrgane promienie słońca. Gdzieś tam, w głębinach, kryły się pałace ellirów. Przelecieliśmy nad przerzedzonym lasem iglastym, gdzieniegdzie przemykały złote renifery o czerwonym, bogato zdobionym porożu.
Wypalona ziemia. Ciemnoszary, popękany grunt. A dalej, aż po horyzont, tylko szarość. Oblizałam wyschnięte wargi. Lądowaliśmy. Ellir zostawił nas obok ostatniej żywej rośliny kwitnącej przy granicy między szarą skorupą a naturą – fioletowej, rozkołysanej krwawnicy. Staliśmy tak, ja i Strażnik, w ciszy przesiąkniętej zapachem kwiatów i popiołów.
– Tego chcesz?
– Nie wiem. – Przełknęłam ślinę. – Nie wiem, ja… Co Ethan planuje? Po co mu Blask Tworzenia? Mówiłeś, że to… czarnoksiężnik?
– Tak. Z taką mocą może być niebezpieczny nawet dla twojego świata.
– Wiem. Dlatego tu jestem. Nie pozwolę, żeby ukradł Blask.
Strażnik patrzył na mnie dłużej niż zwykle. Wystawił papierową rękę. Wytarłam spoconą dłoń o spodenki, ostrożnie chwyciłam długie palce. Materiał jak z solidnej książki. Nie, pewnie to coś mocniejszego. Nie można go tak po prostu rozerwać. Szliśmy w milczeniu, boso, po zniszczonej ziemi, ku miastu, które mogło nas zmienić.
– Wtedy, jak zaatakowało widmo – potarłam skroń – poczułam coś, jakby… nie wiem, wspomnienie?
Większość drogi była za nami. Wszystko wypalone do gołej ziemi. Nawet jednego skrawka zieleni, żadnych krzaków, kamieni. Ciemne chmury płynęły po niebie.
– Jakie wspomnienie?
– Nie wiem. – Przyśpieszyłam kroku. – Nie rozumiem tego. To głupie, ale… chyba miałam powód, żeby puścić bransoletę Dalii, tylko… zapomniałam.
– Byłaś wstrząśnięta.
– Może… – Potarłam oczy. – Nieważne. A ty? Masz jakieś wspomnienia?
– Jestem Strażnikiem. Nie mogę niczego ujawnić.
– Nie pytam o to, kim jesteś. – Machnęłam ręką. – Po prostu…
– Pamiętasz historię o Strażniku z Mgły?
– Eem… Nie bardzo.
– Wyjawił tajemnicę odbiciu w lustrze. Lecz lustro było magiczne, przekazało ją dalej. A każdy Strażnik, który zaczyna rozmowę o tożsamości, może nieopatrznie rzec dwa słowa za dużo. Za zdradzenie sekretu tego, kim jesteśmy, grozi nam śmierć.
– Przepraszam. Nie chciałam, żebyś… Ja tylko…
Urwałam. Muzyka skrzypiec brzmiała jak grana przez istotę o połamanych palcach. Nad nami zawisł czarny, skłębiony cień. Niemal słyszałam węszenie nad uchem, kiedy biegliśmy, nie oglądając się, do Wygasłego Miasta. Do legendy, która towarzyszyła mi już w dzieciństwie.
Widmo zanurkowało. Strażnik stanął, ale szarpnęłam nim, poleciał, odskoczyłam w bok, wciąż trzymając go za papierową rękę.
– Zostaw!
– Nie!
Widmo było rozmiarów sępa. Gdyby uległo zmniejszeniu… Ale moc odmawiała mi posłuszeństwa. Każda myśl, która miała zmienić rzeczywistość, zamierała nieuformowana.
– Puść! – Strażnik szarpnął dłonią. – Jeżyna!
Widmo zaatakowało. Rzuciłam się do tyłu, upadłam, rozcięłam piętę o twarde, ostre podłoże. Węszący nos zawisł nad moją twarzą, był większy od ludzkiego, jasny dym wypełnił przestrzeń. Strażnik wyrwał rękę z uścisku, zasłonił mnie własnym ciałem. Spróbował odepchnąć zmorę podmuchem. To na nic. Biała mgła unosząca się wokół widma zaczęła otaczać Strażnika.
– Wiej! – krzyknął.
Wstałam jak w transie. Uciec, byle dalej, uciec… uciec… uciec…
– Proszę, idź! – Strażnik próbował wyskoczyć z dymnego kręgu, ale niewidzialna siła trzymała go w miejscu. – Błagam!
Miał w oczach coś, co poruszyło mi serce – nie ból, nie rozpacz i nie żadne błagalne życzenie.
Ta myśl zgasła jak wypalona gwiazda.
Doskoczyłam do Strażnika otoczonego mgłą, upadliśmy na twardą ziemię. Chwyciłam papierową nogę i biegłam. Gnałam jak nigdy, ścigana przez rozwścieczone widmo. Skoczyłam w szarość. Muzyka umilkła.
***
Jesteśmy szkicem. Poruszamy się jak niedokończone postacie w komiksie schowanym na dnie szuflady. Taki nigdy nie trafi do wydawcy – porzucony, przerwany, choć pomysł był dobry. Wykonanie słabsze. Budynki są jak szkielety. Brakuje drzwi, okien, czasami dachów. Ulice urywają się, wyrastają w dziwnych miejscach. Ludzie krążą bez pamięci, ledwo zarysowani, z jedną linijką tekstu.
– Wiesz… Chcę żyć, ale zgubiłem drogę do domu. – Mężczyzna o łysej głowie stoi zgarbiony, zamiast ust ma kreskę, zamiast oczu dwie kropki. Powtarza ten tekst bez końca.
– To Wygasłe Miasto, tu nikt ci nie pomoże. – Kobieta na wózku inwalidzkim nawet nie rusza wargami.
Każda kwestia w tym komiksie jest poważna, depresyjna, często patetyczna.
Widmo nie poszło za nami. Bało się. Nic dziwnego. My też przypominamy tych ludzi, nawet wzrostem. Strażnik jest całkiem biały, z czarnymi dodatkami. Ja też. I teraz rozumiem, co to znaczy zostać dwuwymiarową. Czuję głównie lekkość; ale nie taką przyjemną, to raczej pozbawienie ciała, oderwanie od normalności.
– Jak znajdziemy Blask Tworzenia? – pytam cicho.
– Znam tylko cienie tworzenia – mówi staruszka wsparta na lasce. Ma kreski na twarzy, jak nieudolnie narysowane zmarszczki. – Godziny spędzone nad kartką. W samotności, samotności…
– Chodźmy. – Strażnik przemieszcza się po krzywej. Trudno tu o zwykły ruch. Coś nami steruje, nie pozwala na swobodę. – Miasto może nas pochłonąć.
Idę, płynę, sama nie wiem. Nic nie czuję. Jestem postacią z Wygasłego Miasta. Słuchałam o takich wieczorami, przy kubku kakao słodzonego miodem prosto z pasieki.
– To cena, którą płaci każdy tworzący historię. Patrz – Strażnik wskazuje smoka bez łap. Tuż obok rycerz macha mieczem. – Wszystkie niedokończone projekty trawiają tutaj, błąkają się bez celu albo zastygają, skazane na wieczne zapomnienie. Są bolesną stratą czasu.
– Gdzie może być to całe centrum? – Prawie wpadam na szkice głów dwójki dzieci wrośniętych w otoczenie, są nad płaskim głazem, pewnie miały na nim siedzieć. Dziewczynce brakuje oczu, chłopiec nie ma uszu.
– Tutaj.
Podnoszę wzrok. Szara toń jeziora zamalowana ołówkiem przypomina papier gazetowy. Linia horyzontu jest ledwo zarysowana. Znikąd wyrastają gałęzie pokryte liśćmi, w oddali majaczą chmury. Tuż przy brzegu, zanurzony na drewnianych palach, tkwi fragment dawnej przystani. Mola nie ma. Daszek i barierki wyglądają na solidne. I tam, w samym środku tego nietypowego obrazu, stoi Dalia.
– Centrum – mówię cicho.
– Czekaj – Strażnik wystawia rękę. – Gdzie Ethan?
– Nie wiem. – Dalia dotyka loków, które w tym świecie są dwuwymiarowymi pasmami. – Wciąż szuka. Nie chcę, żeby dorwał Blask, a ty? – Uśmiecha się właśnie do mnie, trochę nieśmiało, jak wtedy, gdy zdejmowała suknię. – Wam mogę zaufać.
– Lepiej szybko, zanim wróci – mówię, idąc do przodu. Może to fascynacja szkicem Dalii, który nawet w tym Wygasłym Mieście jest doskonały. Włosy luźno puszczone na dekolt, talia ściśnięta gorsetem, otulona suknią z koronkami. I ten cudowny uśmiech.
– Jeżyno… – Strażnik staje nad wodą. – Bądź ostrożna, coś jest nie tak.
– Może. – Patrzę na niego, jestem spokojna. – Ale całe życie mieszkałam z dala od innych takich, jak ja. Chcę choć raz… Nie zrozumiesz.
Wchodzę do wody. Nie czuję zimna. Niczego. To tylko szkic, nie ma temperatury, nie ma głębokości. Docieram do przystani, Dalia wyciąga rękę. Nie mogę jej złapać, jesteśmy dwuwymiarowe. Patrzymy na siebie i wybuchamy śmiechem. Coś sprawia, że latam, ląduję pod daszkiem. Nie przestajemy się śmiać – my, zwykłe szkice w mieście bez przyszłości, w patetycznej sypialni umysłów twórców. Tak, przełamujemy marazm, kreujemy inny świat, ożywiamy to, co martwe.
– Woda – szepcze mi do ucha Dalia. Czuję przyjemne dreszcze, kiedy napełniam jezioro kolorami. – Niebo. – Jej usta muskają moją szyję. Błękit rozlewa się aż po horyzont. – Drzewa. – Pocałunek na obojczyku sprawia, że gałęzie obrastają zielonymi liśćmi. – Przystań. – Chłodna dłoń na moim karku. Drewno pod stopami trzeszczy. – I jeszcze my.
Smukłe palce Dalii ujmują mnie pod brodę, dotyk miękkich ust odbiera mi dech. Patrzę w oczy, które nabierają barw. Pocałunek ma smak Wygasłego Miasta. Coś jak szkic, bez wyrazu, bez uczuć.
Odsuwam się, ale jest za późno. Na lądzie Ethan przygniata głowę Strażnika do szarej ziemi.
– Teraz! – Dalia unosi ręce.
Ethan puszcza nieprzytomnego już Strażnika, mamrocze pod nosem zaklęcie. Srebrne światło sączy się z papierowego ciała; oślepia, aż mrużę oczy.
Jestem jak sparaliżowana, światło uderza we mnie, unieruchamia, odbiera zdolność myślenia.
Dalia wykonuje taki ruch, jakby odgarniała niewidzialne gałęzie. Niemal wyczuwam wibracje rozgrzanego powietrza. Ethan wrzeszczy, kiedy palący podmuch trawi jego ciało.
– Ty…! – Patrzy na Dalię z dziką nienawiścią, żyły na czole pulsują wściekle. Zamykam oczy, dyszę ciężko.
– Po wszystkim. – Dalia głaszcze mnie po policzku. Otwieram oczy. Widzę szary popiół, który został z Ethana, rozsypany na ziemi, wnikający w nią, odchodzący na wieczne zapomnienie. – A teraz, kochana Jeżyno… ukradnę twój Blask Tworzenia.
– Nie wierzę – mówię spierzchniętymi wargami. – Czemu tutaj…?
Dalia uciska mi palcami czoło, posyła uśmiech. Jest zimny jak jej ciemne oczy.
Ból rozrywa bębenki. Wrzeszczę, wiję się więziona pod zaklęciem, charczę i pluję krwią. Blask Tworzenia wycieka ze mnie jak upuszczana tysiącami igieł krew, jak cząstka mnie, której nie chcę stracić. Chłód obejmuje wnętrze, zamarzam, wyzuta z mocy. Dalia jest spowita jasnością, jeszcze piękniejsza i zimniejsza, odległa niczym gwiazda. Pochyla się nade mną, gorącym powietrzem wypełnia moje ucho.
– Żegnaj, mała tworzycielko, drobny błędzie w fabule.
Upadam na deski. Wygasłe Miasto wciąż przypomina szkic. I tylko przystań i jezioro, kawałek nieba, horyzont – to wszystko jest prawdziwe. Reszta zostaje przykryta kłamstwem, niepewnością, mrokiem spraw, których nie rozumiem.
Harumi w sypialni Dalii. Magiczna istota, która pojawia się, kiedy ktoś w pobliżu jest naszym wrogiem. Przegapiłam to, głupia. Byłam pewna, że chodzi o widmo.
Te zimne oczy, które patrzyły na Le Kreme… Dalia wcale nie chłonęła zła tego miejsca, ona sama miała je w sobie…
Wspomnienie, które mi zabrała…
I ten tytuł: Dalia i kradzież… Żaden Ethan, od początku Dalia.
Podnoszę się na czworaki, ręce mi drżą. Próbuję zejść ze schodów, ale spadam do wody. Sama ją ożywiłam, myślę z goryczą, plując i parskając. Jest płytko, brodzę w mule, piasek osiada na ubraniu, skórze. Na brzegu czołgam się, bezsilna, w stronę Strażnika. Żyje, prawda? Musi żyć. Jest z papieru, nie można go udusić ani zdeptać. Nadzieja pulsuje w otępiałym umyśle. Nie mam już mocy. Nic nie mogę zrobić.
– Hej… – Dotykam skrawka głowy Strażnika. Leży z twarzą przy ziemi. Nie odpowiada. Powstrzymuję łzy. Zaciskam zęby. Jestem jak żywa rana pozbawiona tlenu. Blask Tworzenia przepadł na zawsze. Strażnik… nie mógł…
Płaczę jak dziecko. Długo. Nie wiem, ile mija czasu. Tutaj wszystko płynie zapomnianym rytmem, z dala od prawdziwych historii. Mogę leżeć i wyć, użalać się nad sobą, odebranym życiem, skradzionym Blaskiem. Mogę być nikim. W końcu jestem nikim. Żadną bohaterką pierwszoplanową, żadną istotą obdarzoną boską mocą. Już nie krasnoludką, już nie ludzką kobietą, która rusza na przygodę. Wygasłe Miasto przejmuje moje ciało. Znowu zaczynam przypominać dwuwymiarową parodię człowieka. Robię się coraz bardziej płaska.
Strażnik mówił, że miasto może mnie pochłonąć. Teraz to rozumiem. Zostaniemy w świecie, z którego nie ma powrotu, który wymazuje wspomnienia.
Patrzę na gasnące jezioro – szarzeje. Horyzont zanika. Niebo traci błękit. Wygasłe Miasto upomina się o każdą zmianę; nie pozwala jej rozkwitnąć.
I wtedy widzę wielki, ciemnosiwy kształt – dwuwymiarowy. Muzyka przypomina bolesne łkanie. Jest cicha, prawie nie do wychwycenia. Skrzypce. Znam ten utwór. Nie wiem, skąd, ale pamiętam, że słuchałam go nocą, zapatrzona w gwiazdy. To melodia, która odcisnęła piętno na moim sercu. Magnolia ją grała. Kiedy mama odeszła.
Widmo węszy. Czeka. Nie mogę wstać. Łapię Strażnika za nogę, jest lekki jak kawałek papieru. Ciągnę go i dyszę, kluczę wśród niedokończonych uliczek, narysowanych w połowie postaci. Fortepian bez klawiszy, więzienie bez krat, muzeum bez ścian. Twarze bez uśmiechów, bez włosów, bez konturów.
– Cienie…
– Porzucił mnie, na zawsze, zawsze… – Szkic płacze bez łez, z rękami przyciśniętymi do pustki.
– Chciałem widzieć. – Mężczyzna klęczy, patrzy prosto na mnie. – Czy prawda bywa miła? Nie, iluzje są bezpieczniejsze. Milutkie. Słodkie. Człowiek szuka prawdy, wręcz jej żąda. Pragnie. A później nią rzyga.
Widmo wskazuje drogę. Jesteśmy prawie przy wyjściu. Jeszcze trochę, odpycham się na jednej ręce, zaciskam zęby, padam twarzą w szary pył. Krzyczę z bezsilnej złości. Już nie mogę… nie mogę… Moje ciało coraz szybciej się spłaszcza.
– Tchórz ze mnie… – Kobieta siedzi tuż obok, przed linią. Nie ma nóg ani rąk. Tylko tułów i pociągłą twarz o wielkich oczach. Włosy spływają jej na dekolt. – Pieprzona marzycielka. Mogłabym zamknąć się w świecie fantazji i umrzeć tam. Razem z tym tymi wszystkimi wymyślonymi światami.
Widmo przepływa przez granicę. Zakrywam twarz dłońmi, jestem gorsza niż te szkice. Słaba, bez magicznej mocy… Mam wolność tak blisko… I nie daję rady odejść.
***
Obudziła mnie muzyka. Niskie, głębokie dźwięki skrzypiec. Wiem, kto je grał. W ustach miałam popiół, język wyschnięty. Dookoła spalona ziemia. Leżałam w połowie przeniesiona przez granicę. Widmo wciąż pracowało, żeby mnie stamtąd zabrać. Jego mgła docierała przez linię, otulała mnie i przesuwała. To były milimetry. Godziny ciężkiej pracy.
Zakaszlałam, usiadłam, potarłam piekące oczy. Strażnik! Został tam, na skraju Wygasłego Miasta. Sięgnęłam ręką poprzez szarość, lecz moja dłoń stała się dwuwymiarowa. Jak go stamtąd zabrać?
– Proszę… – Wskazałam widmu Strażnika. Podciągnęłam nogi. – On mnie ratował…
Widmo węszyło. Wciąż tak samo paskudne, ale już przestałam się go bać. Zrozumiałam, że chciało mi pomóc. Zabrać od Dalii. Wtedy, pod jej łóżkiem… I zanim wsiadłam do dyliżansu… I tam pod wodą… Ale dlaczego zabiło ellirów…? Zastygłam, porażona myślą. Ellirowie chcieli mnie zabić… Byłam winna. Gdybym tam nie zanurkowała, nie przyszłoby po mnie, ellirowie nie zaczęliby atakować, nikt by nie zginął.
Zadrżałam.
Nie mam w sobie Blasku Tworzenia, mam tylko cienie.
Język bolał – suchość w ustach, brak śliny. Dotknęłam wargami spodenek, w karku coś mi strzeliło. Poczułam w ustach piasek i muł. Nie wypluwałam, nie chciałam tracić śliny. I jeszcze raz, do materiału, przyssałam się do niego, spiłam wilgoć.
Dojrzałam stopę Strażnika za linią. Wytężając siły, pociągnęłam. Obróciłam go na plecy. Usta z lukru rozlały się, zanikły. Pozostała cienka kreska. Jedno borówkowe oko było zgniecione. Rodzynki z głowy powypadały.
– To ja, Jeżyna…
Nie oddychał. Ale papierowi Strażnicy nie oddychają, nie żyją, sam to mówił. Więc kim są, kim on był? W legendach to stróże historii, pilnują fabuły, żeby mogła płynąć własnym rytmem. Tropią tych, którzy chcą zmieniać wykreowany świat. Zabierają ich do więzień, o których nic nie wiadomo. Podobno dostają misję, dzięki której mogą odpokutować swoje przewinienia. Albo zostaną spaleni.
– Słyszę cię – wydyszał Strażnik. – Byłaś… nią…
– Co? Kim? – Nachyliłam się nad nim, ujęłam dłoń.
– Nową Tworzycielką. – Z oczu pociekł mu fioletowy sok. – Wybrali cię.
– Nie rozumiem… – Pokręciłam głową. – O czym ty mówisz?
– Twoja mama… Miodunka nie zmarła z powodu choroby. Została wybrana. Nie mogła odmówić. Miała moc, ty też… ty też…
– Nie, moja mama była chora. Pamiętam, jak…
– Skończyłaś siedem lat, kiedy odeszła. Uwierzyłaś, że to choroba… i że musisz siedzieć w zagajniku, z dala od innych… tylko z najbliższą rodziną.
Puściłam jego rękę. Usiadłam zgarbiona. Ból rozrywał mi żebra.
– To nie ty ukradłaś opowiadanie o Dalii. Ja to zrobiłem, zmieniłem historię… Byłaś krasnoludką w Miodowym Zagajniku, kiedy wyznaczyli cię na jej następcę.
– Jak… co ty… – Tonęłam w oceanie strachu. Paraliżowały mnie słowa, które wypowiadał.
– Co może zrobić ojciec, który wie, że zabiorą mu córkę tak, jak żonę?
Wbijałam wzrok w spękaną ziemię. Cienie, wszędzie cienie…
– Co może zrobić, kiedy wyczuwa początek narodzin Blasku Tworzenia?
Dygotałam, w głowie mi szumiało. Strażnik podniósł dłoń. Zbliżył do mojej twarzy, odgarnął pojedynczy włos papierową ręką.
– To nie twoja wina, Jeżynko.
Zamknęłam oczy. Łzy napływały jak fale dobijające do brzegu. Wciąż nie byłam pewna. Nie chciałam w to wierzyć.
– Tutaj znajdziesz pewność. – Dotknął mojego serca. Nie, nie klatki piersiowej, serca, które drgało i wyrywało się ku ojcu.
– Miałam cię znaleźć…
– Nie. – Tata pogłaskał mnie po policzku. – Nie byłaś pełnoprawną Tworzycielką. Zanim wkroczyłaś do pierwszego opowiadania, zdołałem odszukać Dalię i zawrzeć z nią umowę. Obiecałem, że zwabię cię tutaj, jeśli pomoże mi wykraść ci przez sen część twojej mocy.
– Nie rozumiem… – zaszlochałam. – Czemu nie powiedziałeś?!
– Czytałaś Legendy… Strażnik, który wyjawi swoją tożsamość, umrze spalony… Nie mamy za wiele czasu. – Ręka opadła mu na ziemię. – Za kradzież części Blasku zostałem wrzucony do Wygasłego Miasta. Tam Twierdza zrobiła dla mnie nowe ciało. Dostałem zadanie schwytania cię, zanim wejdziesz do tej historii.
Kręciłam głową, ledwo widziałam go przez łzy.
– Celowo nie zdążyłem. – Mówił ciepłym, pełnym miłości głosem. – Od początku planowałem doprowadzić cię do tego miejsca… Dalia była zdolną kobietą, której magia mnie przerażała, ale dawała nadzieję… że będzie w stanie wykraść twoją moc. Ale musiałaś wejść do Wygasłego Miasta, bo tylko tu można wydobyć cały Blask Tworzenia, nie tylko fragment.
– Ty nie…
– Przepraszam, Jeżynko… Przepraszam, że zamknąłem nas z dala od innych, że nie miałaś z Magnolią dzieciństwa, które… które… – Głos mu się załamał. – Po stracie Miodunki… nie chciałem, żeby świat o was słyszał, żebyście były jego częścią… Myślałem, że na uboczu… sami, we trójkę…
– Zostawiłeś na stole książkę z tym opowiadaniem – wyszeptałam. – Otwartą, na komodzie mamy… Zamalowałeś część tytułu… Wiedziałeś, że tu wejdę, że zacznę używać mocy… Jakie było oryginalne opowiadanie?
– Dalia znajdowała cię dopiero po latach, przy kolejnej wizycie w Wygasłym Mieście. – Po twarzy taty spływały fioletowe łzy. – Zostałabyś Tworzycielką na długi czas… I odeszłabyś jako widmo… Musiałem coś zrobić… Ale nie przewidziałem wszystkiego. A zwłaszcza tego, że… będzie próbowała cię stąd zabrać. Chciała, żebyś dostała moc.
– To jest… – Spojrzałam w górę. – To nie może być…
Widmo wisiało nad nami jak przekleństwo, skłębione w białej, gęstniejącej mgle.
– Czeka. Zawsze miała cierpliwość.
– Nie! – Chwyciłam go w ramiona, mocno objęłam. Nie zwracaliśmy uwagi na gniotący się papier, na skurczone nagle ramiona. Ta namiastka pożegnania była wszystkim, co dostaliśmy.
– Zostawcie z Magnolią zagajnik. Podróżujcie. Pisz opowiadania, Jeżynko. Może w taki sposób zaleczysz ranę po skradzionym Blasku.
– Proszę… proszę, tato… Nie zostawiaj mnie… nie tak…
– Pomaluj czasami ogniem, dobrze?
Widmo opadało w naszym kierunku, było już wielkości skrzydlatego człowieka.
– Nie, nie… Ja…
Cienie. Wszędzie cienie. Spalona ziemia. I uciekające myśli. Traciłam kontrolę nad opowiadaniem.
– Każda Tworzycielka zmienia się w widmo… – Ojciec Jeżyny popatrzył jej w oczy. – To cena, którą musi zapłacić za ciężar tworzenia… Nigdy nie korzystałaś z pełnej mocy Blasku, więc nie czeka cię taki los.
Jeżyna poruszała bezgłośnie ustami.
– Powiedz Magnolii to, co chcesz. – Strażnik uśmiechnął się, użył mocy wiatru, Jeżyna odleciała kilka kroków dalej. – Jestem gotowy.
Widmo spłynęło na niego powoli, jak przeznaczenie, którego nie był w stanie uniknąć. Otoczony mleczną mgłą zasypiał, coraz głębiej i głębiej.
Tworzycielka Dalia sprawiła, że kiedy płonął, wciąż spał – uśmiechnięty, nieświadomy bólu, śmierci.
Jeżyna patrzyła na strzępy wirujące na wietrze, opadające na wyschniętą ziemię. I tylko popiół boleśnie przypominał o stracie. Historia dobiegła końca.
– Nie zapomnisz – wyszeptała jeszcze Tworzycielka, odsyłając Jeżynę.
Podróż sióstr
– Widmo…
– Ale czemu w tej historii musi być widmo? – Magnolia zmarszczyła brwi.
– Posłuchaj do końca – mruknęła Jeżyna. – I nie stawaj przy krzakach, harumi lubią jeść te białe kulki.
– Opowiadaj bez widma, co? – Magnolia poprawiła plecak, uśmiechnęła się przymilnie. – Zaraz wieczór, wolę coś weselszego.
– Widmo nie zawsze jest takie złe, jak myślisz. – Jeżyna otarła pot z czoła. Szły już od dłuższego czasu, słońce znikało za drzewami.
– Widmo łapie i zabija Tworzycieli! – Magnolia wydęła wargi. Była niższa o głowę, młodsza od siostry o pięć lat. – Jest złe i już!
– Każdy Tworzyciel zmieni się na końcu swej drogi w widmo.
– To bzdura!
– To historia. Możesz w nią uwierzyć, ale nie musisz.