Gwiazda rozbłysła na południu.
Zaiste niezwykła.
Ćwierć nieba przyćmiła?
Nie!
Pół.
Niewątpliwie największa.
Najpiękniejsza.
Zapowiedź.
Oczu nie pozwalała od siebie oderwać. I stale wzywała, mocą odzywając się w sercu, wołaniem, którego nie sposób zagłuszyć:
– Chodź!
Słyszał, na miedzy stojąc.
Dla niego zapłonęła.
Doczekał się.
Pokiwał głową.
Lata strawił na przygotowaniach.
Pozostało kij wziąć z dawna ostrugany, węzełek codziennie sprawdzany, rozchodzone sandały wzuć, by w drodze stóp nie otarły. I doprawdy nic więcej.
No, ale zwierzęta musiał oporządzić.
A później wrony zegnać z pola.
I żonę pocieszyć. Stale płakała. Aż serce się kraje. Mocarz tego nie udźwignie.
Tysiąc obowiązków.
Zębami zgrzytał, pięści zaciskał. Radził sobie.
Życie, w którym brał udział nie dawało mu wiele okazji, by podążyć za czymkolwiek innym, choć przecież tamto tak cieszyło, że materię na drugą stronę przenicowywało, by ducha wyzwolić.
Oczywiście, że wyzwolony został.
Wiadomo.
Ten duch. I tak duchowo.
* * *
Gwiazda wzeszła promienista.
Rozsypała się blaskami, skrami sięgała krańca nieboskłonu.
Firmamentu było dla niej za mało.
Noc rozwidniona.
Wabiła.
Westchnął, a kiedy odetchnął, to poczuł, jak rześki dech wypełniający płuca wprost go unosi nad ziemię.
Już gotów wzlecieć. Skrzydła przyprawione.
Serce szalało.
Roześmiał się. Prawa przestrzegał. Modły wznosił. Posty gorliwie praktykował. Jakżeby miano o nim zapomnieć?
Chwila odpowiednia.
Był godzien.
Zasłużył. To pewne.
– Pójdę, oczywiście, że pójdę! – zawołał.
Słyszał, jak świat mu odpowiada.
Cały!
Czy możliwe, by działo się inaczej?
Rankiem, choć dzień, ona z nieba stale przywoływała. Gwiazda! Słońce mniej radowało, a jego blaski mizerniejsze.
Od siebie dawał jej znaki. Niech wie, że widzi.
Potwierdzał wybór.
Jasne, że za chwilę podąży na kraj świata.
Nawet najdalszy.
Nie zawiedzie.
I kolejnego dnia nie czynił nic mniej.
To samo stale do powiedzenia. Przecież nie miał zamiaru niczego się wyrzekać.
Nieustanne zapewnienia.
I choć czas płynął, gwiazda nie blakła.
To niemożliwe.
Za to on przywykł do dziwu.
Zwyczajna rzecz.
* * *
Mędrcowi dusza zaskowytała. Po latach, kiedy badając tory planet na firmamencie, zyskał wiedzę co do ich natury i wiarę całą utracił, oto – stało się.
Serce mu zastygło.
Skurczone i małe!
Poszedł do przyjaciela, szukając wsparcia.
Takiego samego głupca.
Ten drżał.
Trzeci do nich dołączył. Oczyma straszył rozpalonymi pożogą szaleństwa. Podpali świat.
Uciekać, to wiadomo.
Zostali.
– Zobaczyliście? – on spytał.
Kiwali głowami.
Nieuleczalni wariaci.
– I co teraz?
Serca biły.
I nie biły.
Wszystko pomieszane!
– Ano, jest.
– Dla nas? Naprawdę? My niegodni! Proch na sandale wędrowca strząsany na progu. Cały nasz opis. Boleśnie prawdziwy.
Wzruszenie ramion.
I czekanie.
Oczywiste, że to co miało zajść, właśnie zaszło.
Wtedy pierwszy przemówił:
– W domu przechowuję mirrę. Rany leczy. Za młodu wierzyłem, że zdradzi sekret nieśmiertelności.
– A ja kadzidło. Nie na próżno pod niebo się wznosi, by łaski wyżebrywać. Wiecie do kogo wzlata?
Trzeci popatrzył.
Sapnął.
Świecidełka wokoło, którymi oczy sycił. I dotąd radowały.
Wstyd!
Zaiste proch i pył!
Złoto.
Ale lepsze niż nic.
– Ruszajmy, nie zwlekając – oświadczył. – Skoro już nas wezwano.
Nie ich jednych.
Cały świat.
Trzech rzuciło wszystko, zdając się na cud.