- Opowiadanie: pusia - Wszyscy święci

Wszyscy święci

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Wszyscy święci

Wie­czór był zimny, wil­got­ny i mgli­sty. Piąty lu­te­go roku dwa ty­sią­ce sto pięć­dzie­sią­te­go ósme­go nie na­le­żał do przy­jem­nych: kro­ple desz­czu spły­wa­ły po szy­bie po­jaz­du, ośli­zgła wil­goć lgnę­ła do wszyst­kie­go wokół, mgła tłu­mi­ła mdłe świa­tła ulicz­nych la­tar­ni.

Po­jazd zaj­mo­wa­ła tylko jedna osoba. Młoda ko­bie­ta pa­trzy­ła przez okno. Jej myśli upar­cie krą­ży­ły wokół dzi­siej­sze­go dnia, tych kil­ku­na­stu se­kund, kiedy czas sta­nął, a wszyst­ko w co wie­rzy­ła, co wie­dzia­ła, oka­za­ło się kłam­stwem. Zza ko­lo­ro­wej kur­ty­ny wyj­rza­ła upior­na rze­czy­wi­stość. Na kilka se­kund, zanim wszyst­ko wró­ci­ło do normy. 

– To nic ta­kie­go. To tylko złu­dze­nie – po­wta­rza­ła to sobie całe po­po­łu­dnie i teraz, kiedy wra­ca­ła do domu. 

A jeśli nie? Co po­win­ni zro­bić? 

Za­mknę­ła oczy. Nie chcia­ła o tym my­śleć teraz. Po­trze­bo­wa­ła od­po­czyn­ku. Wy­tchnie­nia. W nocy, pod­czas snu wszyst­ko po­ukła­da jej się w gło­wie, jak za­wsze. 

Każdy pro­blem można prze­cież roz­wią­zać. 

***

Ksiądz Piotr Do­bro­wol­ski sie­dział wy­god­nie w fo­te­lu, po­chło­nię­ty lek­tu­rą. Już dawno od­krył, że nic go tak nie od­prę­ża jak dobra książ­ka. Dziś był to ,,Oli­ver Twist” Char­le­sa Dic­ken­sa. Pra­wie nie czuł cię­ża­ru spo­re­go, czar­ne­go ko­cu­ra, sie­dzą­ce­go mu na ko­la­nach, ledwo łowił uchem głos sio­strzeń­ca ba­wią­ce­go się na dy­wa­nie. Sze­ścio­let­ni Szy­mek skła­dał wła­śnie naj­now­sze­go ro­bo­ta. 

Nagle chło­piec krzyk­nął: ostry me­ta­lo­wy ele­ment ska­le­czył go w palec, kro­pla krwi spla­mi­ła za­baw­kę. Piotr zrzu­cił z sie­bie kota, zwie­rzę prych­nę­ło. Ranka znik­nę­ła od razu, jak zma­za­na sta­ro­świec­ką gum­ką-mysz­ką. Piotr wy­tarł krew z palca dziec­ka. Mały mógł bawić się dalej, był bez­piecz­ny w ro­dzin­nym domu.

***

Aloj­zy Kawka obu­dził się w ciem­no­ści. Żółte neo­no­we świa­tło wdzie­ra­ło się do środ­ka. Co­dzien­nie wle­wał w sie­bie hek­to­li­try wódki w ob­skur­nych ba­rach, spe­lun­kach za­po­mnia­nych przez Boga. Ich smród przy­kle­jał się do niego, był już jego smro­dem. Ale kac nie nad­cho­dził. Kawka już o nim za­po­mniał, tak jak za­po­mniał o Ance. Nie czuł nic. 

– Kurwa! – Wrza­snął, by za­krzy­czeć ciszę. Mały pies sku­lo­ny w kącie drgnął, jakby spo­dzie­wał się kop­nia­ka. – Szpry­cha. – Kawka wstał, pod­szedł do psa, po­gła­skał go. – Pew­nie je­steś głod­na. Moja mała. Na­kar­mię cię. – Zdjął z półki pusz­kę z psią karmą, na­ło­żył tro­chę do miski. Przy­glą­dał się je­dzą­ce­mu psu, sie­dząc na dawno nie­my­tej pod­ło­dze. – Jedz, Szpry­cha, jedz.

Tym­cza­sem na ze­wnątrz gęst­niał mrok.

***

Agata we­szła do domu, za nią przez otwar­te drzwi wtar­gnął chłod­ny po­dmuch wia­tru.

– Mama! Wró­ci­łaś! – Szy­mek wtu­lił się w matkę, zanim zdą­ży­ła zdjąć płaszcz.

– Hej, mały. Tę­sk­ni­łam za tobą. Co sły­chać? Tata jesz­cze nie wró­cił? 

– Nie. Wujek po­ma­gał mi zło­żyć ro­bo­ta. A Tomek ma Su­per­niu­cha­cza, ku­pisz mi, ja też chcę!

– Masz już mnó­stwo ro­bo­tów, na razie wy­star­czy.

– Ale mamoo…

– Po­roz­ma­wia­my o tym póź­niej, do­brze? – Przy­wo­ła­ła na twarz uśmiech, w my­ślach po­wta­rza­jąc sobie, że nic się nie stało, wszyst­ko w po­rząd­ku.

– Daj mi się ro­ze­brać. Lek­cje od­ro­bio­ne? Byłeś grzecz­ny? 

Piotr prze­cią­gnął się, aż chrup­nę­ły stawy. 

– Aha. Wy­bie­ga­łem go, na­kar­mi­łem i za­go­ni­łem do lek­cji. Co tam w pracy? 

– Jak to w pracy, nic cie­ka­we­go. Całe po­po­łu­dnie sie­dzia­łam w pa­pie­rach. – Za­śmia­ła się tro­chę zbyt ner­wo­wo. 

Zni­kąd przy­bie­gły koty, po­mru­ku­jąc i miau­cząc za­żą­da­ły je­dze­nia. Nie można od­ma­wiać kotom, zwłasz­cza, gdy tak ład­nie pro­szą, na­kar­mi­ła je, po czym usia­dła na fo­te­lu obok brata. 

Za­pa­trzy­ła się w ciem­ną, mokrą od desz­czu szybę. Szy­mek wró­cił do za­ba­wy. 

Piotr spoj­rzał na sio­strę, młodą trzy­dzie­sto­ośmio­let­nią dziew­czy­nę o ja­snej gład­kiej cerze i ciem­nych wło­sach. Czy my­śla­ła o stu­le­ciach, ma­ją­cych upły­nąć, czy o pa­skud­nej po­go­dzie za oknem? Pew­nie o tym dru­gim, bo po po­wro­cie z pracy w zimny lu­to­wy wie­czór lu­dzie nie roz­my­śla­ją o spra­wach osta­tecz­nych tylko o tym, żeby wresz­cie od­po­cząć. Łatwo przy­wyk­nąć do do­bre­go, a to, że czas prze­stał upły­wać tak nie­zno­śnie szyb­ko, że było go o tyle wię­cej, zda­wa­ło się dobre. 

– Zmę­czo­na? 

– Co? – Drgnę­ła. – Ach tak, tro­chę. To ta po­go­da, jest tak szaro, przy­gnę­bia­ją­co. Mo­gła­by już przyjść wio­sna. 

– Przyj­dzie. – Wy­łą­czył czyt­nik. – Krzy­siek zaraz wróci z wy­wia­dów­ki. 

Nie od­po­wie­dzia­ła, przy­tak­nę­ła tylko. 

– Na pewno wszyst­ko w po­rząd­ku? 

– Tak, jasne. To na­praw­dę tylko ta po­go­da…

– No tak, po­go­da…

An­dro­me­da, ruda kotka, wsko­czy­ła Pio­tro­wi na ko­la­na. 

– Co mała? Naja­dłaś się, fu­trza­ku? 

Drzwi otwo­rzy­ły się, wy­so­ki, chudy jak trzci­na blon­dyn wpadł do środ­ka. 

– No, je­stem. 

– Tata!

– Byłeś grzecz­ny? Od­ro­bi­łeś lek­cje? Masz ba­to­ni­ka. – Co­dzien­ny ry­tu­ał uści­sków, śmie­chów, po­wi­tań. 

– Co sły­chać?

– Wy­koń­czą mnie ci ro­dzi­ce. Nie wiem, dla­cze­go wciąż w szko­łach or­ga­ni­zu­ją wy­wia­dów­ki, jakby nie było In­ter­ne­tu.

Pa­ste­lo­we ko­lo­ry, nie­zbyt ja­skra­we świa­tło. Żad­nych cieni. Wszy­scy uśmiech­nię­ci. 

Piotr po­my­ślał, że musi wra­cać, oczy same mu się za­my­ka­ły, a rano trze­ba wcze­śnie wstać. 

– Pójdę już. Miło było, ale muszę le­cieć. – Wstał, wło­żył czyt­nik do kie­sze­ni su­tan­ny. An­dro­me­da, zrzu­co­na tak bru­tal­nie, prych­nę­ła i po­szła do miski, spraw­dzić, czy jesz­cze coś w niej zo­sta­ło. 

Za­ło­żył płaszcz wśród życz­li­wych po­że­gnań i po­dzię­ko­wań. ,,Do­brze mieć kogo od­wie­dzać.” po­my­ślał. 

– Od­pro­wa­dzę cię ka­wa­łek. 

Krzysz­tof ubrał się po­spiesz­nie.

Wy­szli. Agata za­go­ni­ła Szy­mo­na do spa­nia, od­pę­dza­jąc nie­po­kój, uda­jąc, że nie wi­dzia­ła dziś tego, co zo­ba­czy­ła. 

Piotr z Krzysz­to­fem szli pra­wie pu­sty­mi uli­ca­mi. Piotr nigdy nie wzy­wał auta, kiedy od­wie­dzał sio­strę i szwa­gra, droga nie za­bie­ra­ła mu wię­cej niż pięt­na­ście minut, wy­star­czy­ło przejść ka­wa­łek Głę­bo­ką, póź­niej So­wiń­skie­go, na­stęp­nie skrę­cić w Aleje Ra­cła­wic­kie, by zna­leźć się przy Ko­ście­le Gar­ni­zo­no­wym.

Krzysz­tof nada­wał tempo ma­sze­ro­wał szyb­ko, sta­wia­jąc dłu­gie kroki, Piotr ledwo za nim na­dą­żał. Zimna mgieł­ka osia­da­ła im na twa­rzach, mi­ja­ły ich licz­ne elek­tro­au­ta: nad­jeż­dża­ły i od­jeż­dża­ły, nie wia­do­mo, dokąd. La­tar­nie nada­wa­ły wszyst­kie­mu od­cień ciem­no­po­ma­rań­czo­wy, łuna świe­ci­ła nad mia­stem, za­miast gwiazd – świa­tła w oknach wie­żow­ców, coraz licz­niej­szych, pną­cych się pod niebo jak ro­śli­ny nie z tego świa­ta. Ko­smicz­ne stat­ki mknę­ły w mrok lub spły­wa­ły z chmur w po­szu­ki­wa­niu lą­do­wi­ska. Pod ścia­na­mi bu­dyn­ków prze­my­ka­ły po­dob­ne do ol­brzy­mich owa­dów, za­wsze dys­kret­ne ro­bo­ty. 

– Zwol­nij wresz­cie! Goni cię kto? 

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łem się. – Piotr zer­k­nął na szwa­gra ukrad­kiem. Za­wsze był czuły na na­stro­je in­nych, pew­nie mię­dzy in­ny­mi dla­te­go zo­stał księ­dzem. 

– Na pewno? 

– Na pewno. Co mnie tak wy­py­tu­jesz?

– Ja…

– Dobra, nie­waż­ne. Nie chcia­łem być nie­mi­ły. 

– Wiesz, o czym my­śla­łem? – Za­py­tał Krzy­siek po chwi­li mil­cze­nia, mi­ja­li wła­śnie UMCS z gi­gan­tycz­nym ho­lo­gra­ficz­nym po­mni­kiem Marii Skło­dow­skiej-Cu­rie. 

– O czym? 

– O in­dy­ku. Pie­czo­nym in­dy­ku. Kiedy ostat­ni raz je­dli­śmy coś ta­kie­go? 

– Chyba w dzie­ciń­stwie. – Piotr uśmiech­nął się na samo wspo­mnie­nie. 

– Praw­dzi­wy indyk, nie ta papka. Pysz­ne, de­li­kat­ne, go­rą­ce mięso. Ro­dzi­na ze­bra­na przy stole, razem, indyk po­środ­ku, pa­ru­je świe­żo wy­ję­ty z pie­kar­ni­ka. Chyba można je do­stać na czar­nym rynku. Je­dli­by­śmy go razem, Agata, Szy­mek, ja. Za­pro­si­li­by­śmy cię…

– By­ło­by miło.

– Cho­ler­nie miło! Prze­pra­szam…

– Je­stem księ­dzem, nie Ar­cha­nio­łem Mi­cha­łem. Po­wiedz dla­cze­go… Coś się dzie­je? Jakiś taki je­steś…

– Jak uprzy­krzo­ny giez. Tak ma­wia­ła moja babka, świę­tej pa­mię­ci. To nic, Pio­trek, je­stem zmę­czo­ny, nosi mnie coś. 

– Każ­de­go cza­sem nosi. 

– No wła­śnie. Dobra, Pio­trek, wra­cam. Jutro do ro­bo­ty. Wpad­nę do cie­bie w ty­go­dniu, ok? Po­ga­dać. 

– Wpa­daj, kiedy chcesz. 

– No, to cześć. 

– Cześć. – Po­da­li sobie ręce, Krzysz­tof za­wró­cił, nie­mal znik­nął we mgle.  

***

Aloj­zy Kawka mu­siał wyjść. Zwlókł się z bar­ło­gu. Szpry­cha za­pisz­cza­ła cicho, po­dra­pał ją czule za uchem. 

– Zo­stań ma­leń­ka zaraz wrócę. 

Szpry­cha zro­zu­mia­ła, bę­dzie cze­kać, zwi­nię­ta w kłę­bek na swoim po­sła­niu. 

Bruk na Sta­rym Mie­ście był mokry, Kawka śli­zgał się na ka­mie­niach, tłu­miąc prze­kleń­stwa. Tłumy ludzi zmie­rza­ją­cych do­ni­kąd, on mie­dzy nimi, na ni­ko­go nie pa­trzył, nikt nie spoj­rzał na niego. Lu­dzie nie­po­trzeb­ni, bez za­ję­cia, bo czy bo­go­wie pra­cu­ją? Od­da­wa­li się roz­ryw­kom, coraz to nowym, coraz bar­dziej nie­ludz­kim: zwłasz­cza tu, na Sta­rym Mie­ście, peł­za­li w mroku, po­dob­ni do istot z hor­ro­rów. 

Śmiech. Krzyk. Płacz. Mu­zy­ka. Dym z pa­pie­ro­sów. Ktoś na kogoś wpadł.

– Hej, uwa­żaj, jak le­ziesz!

– Sam uwa­żaj! – W tej oko­li­cy nie­trud­no o bójkę, przy­spie­szył kroku. 

W Bra­mie Kra­kow­skiej ob­dar­ty chło­pak grał na gi­ta­rze, miał długą brodę i zmierz­wio­ne włosy. Kawka rzu­cił mu pią­ta­ka. To była ulu­bio­na pio­sen­ka Anki.

Wieża Try­ni­tar­ska. Trzy lata temu: krót­ki lot w dół, trzask pę­ka­ją­cych kości. Wstał i po­śli­zgnął się na wła­snej krwi. 

– Hej, go­ściu, ostroż­nie. Po co to zro­bi­łeś, koleś?

– Mu­sia­łem. 

Chciał spraw­dzić, czy to praw­da, czy rze­czy­wi­ście nie umrze. Nie umarł, nie mógł umrzeć. Może po­wi­nien był od­le­cieć, nie na Marsa czy Eu­ro­pę, ale da­le­ko, do in­nych gwiazd. Za­snąć na sto, dwie­ście, trzy­sta lat. Obu­dzić się jako inny czło­wiek, w obcym świe­cie by­ło­by ina­czej. Albo nie. 

Jed­nak ni­g­dzie nie po­le­ciał, za to spo­tkał bliź­nia­ków. Oni ofia­ro­wa­li mu wol­ność. Już nie­dłu­go jego udrę­ka do­bie­gnie końca. 

W Be­wa­tro­nie, ob­skur­nym pubie na Ru­skiej pa­no­wał ścisk, za­duch nie­mal nie­moż­li­wy do znie­sie­nia, gwar za­chryp­nię­tych gło­sów. Kawka z tru­dem zna­lazł wolny sto­lik. Są­czył ohyd­ne syn­te­tycz­ne, bez­al­ko­ho­lo­we piwo. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Przyj­dą czy nie?

Przy­szedł tylko jeden z nich. Usiadł przy sto­li­ku Kawki. Nic nie mówił, oglą­dał coś w swoim czyt­ni­ku. Kawka cze­kał, nie od­wa­żył się ode­zwać.

Obcy po­ło­żył na sto­li­ku nie­wiel­kie pu­deł­ko i wy­szedł. Kawka scho­wał chu­s­tecz­kę do kie­sze­ni. Opu­ścił pub ja­kieś pięt­na­ście minut póź­niej.  

 

***

Przez okno wpa­da­ły pro­mie­nie słoń­ca. Niebo błę­kit­ne, bez jed­nej chmur­ki, po­go­da zmie­ni­ła się, teraz zro­bi­ło się nie­mal wio­sen­nie. 

Piotr sie­dział w fo­te­lu, roz­kosz­nie wy­god­nym, jakby stwo­rzo­nym dla niego, pa­trząc na krzą­ta­ją­cą się ko­bie­tę. Wy­ję­ła z szaf­ki dwie fi­li­żan­ki – białe cu­deń­ka w czer­wo­ne ró­życz­ki, na­la­ła do nich wrząt­ku i wrzu­ci­ła do każ­dej ka­wo­wą kap­suł­kę. Opo­wia­da­ła o swo­jej córce i wnuku. Był to stały temat jej roz­mów z Pio­trem, dłu­gich mo­no­lo­gów, przed­miot nie­usta­ją­cej tę­sk­no­ty. Pięć lat wcze­śniej od­le­cie­li do ko­lo­nii, na pla­ne­tę krą­żą­cą wokół jed­nej z wielu gwiazd o nie­moż­li­wych do za­pa­mię­ta­nia na­zwach ka­ta­lo­go­wych, astro­no­mo­wie nie nada­li jej jesz­cze imie­nia. 

Chcie­li ją za­brać ze sobą, ale ona nie mogła się zde­cy­do­wać i w końcu zo­sta­ła. Bała się – tej całej hi­ber­na­cji: mówią, że to nic ta­kie­go, za­sy­piasz, a potem się bu­dzisz, da­le­ko od domu, Bóg wie, gdzie. A jakby się nie obu­dzi­ła? Albo nie mo­gła­by za­snąć? Cho­ciaż nie wszy­scy chcie­li za­snąć, nie­któ­rzy ponoć czu­wa­li, ale czy ona by tak mogła? Poza tym, tu był jej dom. Tu le­ża­ła ma­mu­sia…

Zięć się wście­kał. On za­wsze był wście­kły na coś albo na kogoś. Nie cier­pia­ła bubka! Ale Alu­sia… Alu­sia i Jasio. Tak bar­dzo za nimi tę­sk­ni­ła. Cza­sem nie­mal ża­ło­wa­ła, że nie po­le­cia­ła. Może była tchó­rzem?

Po­da­ła fi­li­żan­kę Pio­tro­wi, usia­dła na­prze­ciw­ko niego w iden­tycz­nym fo­te­lu. 

– W cza­sach mojej mło­do­ści kawa była lep­sza. Ksiądz pew­nie nie pa­mię­ta?

– Coś tam pa­mię­tam… – Upił łyk. Go­rą­ce. 

– W ogóle kie­dyś wszyst­ko było inne. I picie i je­dze­nie. I lu­dzie. – Uśmiech­nę­ła się smut­no. 

– Świat cią­gle się zmie­nia. Cza­sem trud­no za nim na­dą­żyć. 

Ko­bie­ta piła po­wo­li, z na­my­słem. Mil­cze­li, oboje ma­ło­mów­ni, nie po­trze­bo­wa­li za­głu­szać za­pa­dłej mię­dzy nimi ciszy sło­wa­mi. Ksiądz Piotr od­wie­dzał panią Kon­stan­cję mniej wię­cej raz w mie­sią­cu, pod­czas tych spo­tkań opo­wia­da­li sobie o tym, co istot­ne i mil­cze­li o tym, co nie wy­ma­ga słów. 

Nie­wie­lu zo­sta­ło ta­kich ludzi, Piotr w każ­dym razie mało ta­kich spo­tkał, któ­rzy wi­dzie­li­by w nim przede wszyst­kim czło­wie­ka, więk­szość uwa­ża­ła go je­dy­nie za przed­sta­wi­cie­la okre­ślo­nej in­sty­tu­cji, gło­si­cie­la kon­kret­ne­go świa­to­po­glą­du, bu­dził w nich nie­chęć lub, znacz­nie czę­ściej, obo­jęt­ność. Czuł się przez to coraz bar­dziej osa­mot­nio­ny, jak roz­bi­tek dry­fu­ją­cy po oce­anie na na­pręd­ce skle­co­nej tra­twie. Świat go nie po­trze­bo­wał. 

– Wy­glą­dam do­kład­nie tak samo, jak dwa­dzie­ścia lat temu. Nie zmie­ni­łam się ani tro­chę. – Pani Kon­stan­cja od­sta­wi­ła fi­li­żan­kę. – Czy tak po­win­no być, czy to dobre dla nas? Ja uwa­żam, że nie. Czło­wiek po­wi­nien wi­dzieć upływ czasu na twa­rzy, ina­czej może za­po­mnieć, kim tak na­praw­dę jest. A ksiądz jak sądzi? – Pa­trzy­ła na niego, jakby chcia­ła za wszel­ką cenę wy­cią­gnąć z niego od­po­wiedź, zaj­rzeć mu do mózgu, do duszy, jakby to było ważne, co on myśli. 

– Ja… nie wiem. Może pani ma rację może jest tak, jak pani mówi. Nie umiem pojąć tego wszyst­kie­go, to mnie prze­ra­sta. 

– Prze­ro­śli­śmy sa­mych sie­bie i nie umie­my sie­bie do­go­nić.

– Tak, chyba tak.  

– A co na to Bóg?

– Wszy­scy mnie o to py­ta­ją: czy tego chce Bóg? Co Bóg mówi? A ja nie mam po­ję­cia. Myślę, że nie chce nam się na­rzu­cać. Nigdy nie chciał. 

– Szko­da.

– Szko­da?

– Może by­ło­by ła­twiej?

– Ła­twiej nie zna­czy le­piej. 

– Nie… Sma­ko­wa­ła księ­dzu kawa?

– Tak, dzię­ku­ję, była zna­ko­mi­ta, choć z kap­suł­ki. A teraz już pójdę, muszę wpaść do Cen­trum, ro­bo­ta wzywa. – Wstał z nie­chę­cią, nie miał ocho­ty dziś pra­co­wać w pod­zie­miach w taki ładny dzień.

– E, ro­bo­ta nie zając, nie uciek­nie! Ale niech ksiądz idzie, niech idzie. Tylko niech wpad­nie znowu! – Wsta­ła rów­nież, od­pro­wa­dzi­ła go do drzwi. 

– Wpad­nę, na kawę i po­ga­dać. Do zo­ba­cze­nia!

– Do zo­ba­cze­nia. Dzię­ku­ję, że mnie ksiądz od­wie­dził. 

– To ja dzię­ku­ję, pani Kon­stan­cjo. – Pierw­szy raz na­zwał ją po imie­niu. Ro­ze­śmia­ła się. 

– Nikt mnie tak nie na­zwał od dnia ślubu. Wszy­scy mó­wi­li na mnie Kost­ka. Pro­szę księ­dza, czy…

– Co ta­kie­go?

– Ech nic, już nic. Cza­sem głu­pie rze­czy przy­cho­dzą czło­wie­ko­wi do głowy. 

– Może wcale nie takie głu­pie. 

– Może. Może na­stęp­nym razem po­ga­da­my o głu­pich rze­czach. Albo o po­go­dzie. Do wi­dze­nia Bóg za­płać.

– Do wi­dze­nia. Niech… Bóg panią bło­go­sła­wi. 

Wy­szedł z wie­żow­ca w słoń­ce, jesz­cze nie wio­sen­ne, ale już nie do końca zi­mo­we. 

Na przy­stan­ku elek­tro­bu­su na Ty­siąc­le­cia nie było żywej duszy. Świa­tło sło­necz­ne od­bi­ja­ją­ce się w oknach wie­żow­ców ra­zi­ło w oczy, elek­tro­au­ta roz­chla­py­wa­ły wodę w sza­leń­czym pę­dzie, wciąż na­przód, do celu, gdzie­kol­wiek on się znaj­do­wał. 

Piotr pa­trzył na po­jaz­dy i prze­chod­niów, spa­ce­ro­wał w tę i z po­wro­tem, cze­ka­jąc. 

Jego uwagę zwró­cił krzyk: dwóch męż­czyzn kłó­ci­ło się za­ja­dle po dru­giej stro­nie ulicy, wy­ma­chi­wa­li rę­ka­mi, po­dob­ni do wal­czą­cych małp. Nagle jeden po­pchnął dru­gie­go na jezd­nię: po­pchnię­ty wpadł pro­sto pod roz­pę­dzo­ny sa­mo­chód. Pisk opon. Piotr chciał biec na pomoc. Tym­cza­sem po­szko­do­wa­ny męż­czy­zna wstał, otrze­pał ubra­nie, po czym od­szedł, krzy­cząc coś, co za­głu­szył szum po­jaz­dów. W tej chwi­li nad­je­chał elek­tro­bus, Piotr wsiadł, za­po­mi­na­jąc o całym zaj­ściu, teraz my­ślał już tylko o pracy. 

Elek­tro­bus je­chał ku gra­ni­com mia­sta, mijał ko­lej­ne przy­stan­ki, długi, po­dob­ny do gą­sie­ni­cy, zmie­rzał przed sie­bie z nie­ludz­ką cier­pli­wo­ścią, tylko po to by za­wró­ciw­szy prze­być tę samą trasę po raz ko­lej­ny, i tak dzień w dzień, we­dług roz­kła­du. 

Bli­sko wy­jaz­du z Lu­bli­na apar­ta­men­tow­ce ustą­pi­ły miej­sca sta­rym, sza­rym blo­kom, cze­ka­ją­cym na wy­bu­rze­nie: stały przy ulicy po­dob­ne do że­bra­ków, bez na­dziei na przy­szłość, bez war­tej wspo­mnień prze­szło­ści.  

Piotr wy­siadł na ostat­nim przy­stan­ku jako je­dy­ny pa­sa­żer, poza gra­ni­ca­mi mia­sta. Sta­nął przed nie­wy­so­kim, bia­łym bu­dyn­kiem w kształ­cie ko­pu­ły. Po spraw­dze­niu przez czyt­nik siat­ków­ki wszedł do środ­ka. Po­szedł po­grą­żo­nym w pół­mro­ku ko­ry­ta­rzem, na któ­re­go końcu znaj­do­wa­ła się winda: obok, na ścia­nie umiesz­czo­no otwór, wło­żył do niego rękę. Drzwi windy otwo­rzy­ły się i Piotr, śle­dzo­ny czuj­nym okiem ka­me­ry, wszedł do środ­ka. 

Ki­lo­me­try pod­ziem­nych ko­ry­ta­rzy, rzędy prze­szklo­nych szaf wy­so­kich do su­fi­tu, wy­peł­nio­nych pro­bów­ka­mi. Ty­sią­ce kom­pu­te­rów, mo­ni­to­ru­ją­cych za­war­tość pro­bó­wek. 

Agata wpa­try­wa­ła się w mo­ni­tor. Na ekra­nie wi­dzia­ła umiesz­czo­ną w pro­bów­ce dziew­czyn­kę, nie więk­szą niż mały palec u ręki do­ro­słe­go czło­wie­ka. Obcy na­zy­wa­li je ,,wy­two­rem” lub ,,darem”, lu­dzie ,,świę­ty­mi”. 

Nikt do­kład­nie nie wie­dział, w jaki spo­sób, ale ,,świę­ci” przej­mo­wa­li na sie­bie wszel­kie uszko­dze­nia ludzi, z któ­ry­mi łą­czy­ła ich dziw­na więź, nie­uchwyt­na dla ludz­kiej nauki. Każdy ży­ją­cy czło­wiek miał swo­je­go ,,świę­te­go” od po­czę­cia już za­wsze. Znik­nę­ły cho­ro­by, sta­rość, śmierć. 

Obcy przy­by­li pięt­na­ście lat temu z od­le­głej ga­lak­ty­ki, jed­nej z wielu wi­docz­nych na zdję­ciach zro­bio­nych przez ko­smicz­ne te­le­sko­py. 

Ofia­ro­wa­li ludz­ko­ści dar, vi­ta­li­nę, ma­te­rię, łą­czą­cą się z każdą in­te­li­gent­ną isto­tą na pla­ne­cie. Im nie była już po­trzeb­na: opu­ści­li swoje ma­te­rial­ne ciała, by ist­nieć jako czy­sta świa­do­mość gdzieś w innym wy­mia­rze. 

Agata ba­da­ła dłu­go­fa­lo­we skut­ki po­łą­cze­nia ludzi i ,,świę­tych” oraz samą jego isto­tę – dla­cze­go vi­ta­li­na łączy się tylko z ludź­mi oraz jak iden­ty­fi­ku­je po­ziom świa­do­mo­ści, z któ­rym można do­ko­nać po­łą­cze­nia? 

Ba­da­nia po­su­wa­ły się do przo­du bar­dzo wolno, by nie rzec, że stały w miej­scu. Obcy od­ma­wia­li po­mo­cy, we­dług nich Wszech­świat był bar­dzo pro­sty, lecz aby pojąć tę pro­sto­tę, na­le­ży prze­być długą drogę, sa­mo­dziel­nie, bez cho­dze­nia na skró­ty. 

Agatę in­te­re­so­wa­ło rów­nież inne za­gad­nie­nie: jak po­łą­cze­nie wpły­wa na vi­ta­li­nę? 

Z ze­wnątrz ,,świę­ci” sta­no­wi­li ide­al­ne kopie ludzi, ich ,,ciała” jed­nak były zło­żo­ne z iden­tycz­nych uło­żo­nych w nie­by­wa­le upo­rząd­ko­wa­ny spo­sób mo­le­kuł, nie przy­po­mi­na­ły bu­do­wą or­ga­ni­zmów ży­wych, nie po­sia­da­ły ko­mó­rek ani or­ga­nów, ,,świę­ci” przy­po­mi­na­li lalki ule­pio­ne z jed­no­li­tej masy. Vi­ta­li­na nie wy­ka­zy­wa­ła żad­nej ak­tyw­no­ści che­micz­nej ani elek­trycz­nej poza mo­men­ta­mi tak zwa­ne­go wchła­nia­nia: kiedy ktoś za­cho­ro­wał albo uległ wy­pad­ko­wi, wzra­stał nie­znacz­nie po­ziom pro­mie­nio­wa­nia u od­po­wied­nie­go ,,świę­te­go”, kiedy uszko­dze­nia po­wsta­łe u czło­wie­ka zni­ka­ły. Na­pi­sa­no o tym całe tomy, jed­nak wciąż nikt nie ro­zu­miał tego fe­no­me­nu. 

Agata nie umia­ła więc pojąć tego, co zo­ba­czy­ła po­przed­nie­go dnia. Ta sama ,,świę­ta”, na którą pa­trzy­ła teraz, wczo­raj otwo­rzy­ła oczy, po­ru­szy­ła się, wy­krzy­wi­ła twarz w nie­mym gry­ma­sie bólu, a na jej czole po­ja­wił się spory si­niak. 

Trwa­ło to krót­ko, uła­mek se­kun­dy, ale nie było przy­wi­dze­niem, nie mogło być, choć nie ist­nia­ły żadne do­wo­dy, wszyst­kie od­czy­ty w nor­mie, żad­nych zmian, nawet na po­zio­mie sub­a­to­mo­wym, nic. 

A jeśli jed­nak ni­cze­go nie wi­dzia­ła, jeśli nie może ufać swoim zmy­słom? 

– Hej, sio­stra! – Agata drgnę­ła, nie sły­sza­ła kro­ków.

– Cześć. Co się tak skra­dasz?

– Wcale się nie skra­dam! Coś cie­ka­we­go?

– Nie, chyba nie. 

– No to lecę do sie­bie. Na razie. 

– Pio­trek?

– Tak?

– Dzię­ki. Za wczo­raj.

– Nie ma spra­wy. Za­wsze do usług, zwłasz­cza dla mojej małej sio­strzycz­ki! – Uśmiech­nął się i od­szedł do innej czę­ści la­bo­ra­to­rium. Agata wró­ci­ła do pracy. 

***

Aloj­zy Kawka sie­dział przy stole w swoim po­ko­ju, są­cząc po­wo­li zimną wodę z po­pla­mio­nej szklan­ki. Przez brud­ne okna wpa­da­ły pro­mie­nie słoń­ca, w któ­rych wi­ro­wa­ły ob­ło­ki kurzu. Szpry­cha spała na nie­po­ście­lo­nym łóżku, ogo­nem od­ga­nia­jąc jakąś za wcze­śnie obu­dzo­ną muchę.

Kawka od czasu do czasu wkła­dał rękę do kie­sze­ni, upew­niał się, że ,,to” wciąż tam jest. 

Był nie­spo­koj­ny. Czy plan się po­wie­dzie? Może to oszu­stwo, głupi żart, jak taki pyłek mógł­by po­ko­nać Ob­cych, przy­by­łych nie wia­do­mo, skąd? 

Od­sta­wił szklan­kę, jęk­nął. 

Już nie­dłu­go wszyst­ko się skoń­czy, mu­siał w to wie­rzyć, tylko taka wiara mu zo­sta­ła, do­da­wa­ła sił. 

Miał dość.

A inni?

Nie my­ślał o tych wszyst­kich lu­dziach, roz­sie­wa­ją­cych się po ko­smo­sie, oni prze­cież także nie my­śle­li o nim, ci któ­rych jego los ob­cho­dził choć odro­bi­nę, już dawno ode­szli. Po­sta­no­wił za­po­mnieć o resz­cie. 

Pod­szedł do okna, nie zo­ba­czył ni­ko­go na wą­skiej ulicz­ce, tylko cień w oknie domu na­prze­ciw­ko. Szpry­cha za­szcze­ka­ła przez sen. Ko­cha­ne psi­sko. Nie po­zwo­li, żeby coś jej się stało.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Zo­sta­ły dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. 

***

Za­pa­dał zmierzch. Słoń­ce za­cho­dzi­ło, oświe­tla­jąc mia­sto krwa­wą po­świa­tą, czer­wo­ne świa­tło od­bi­ja­ło się w oknach sta­rych, stło­czo­nych na małej po­wierzch­ni jak stado owiec za­pę­dzo­ne w ślepy za­ułek ka­mie­ni­czek i ota­cza­ją­cych je ze wszyst­kich stron wie­żow­ców. Po nie­bie mknę­ły ciem­ne kształ­ty, stat­ki po­wietrz­ne kur­so­wa­ły po­mię­dzy mia­sta­mi, ponad ledwo wi­docz­ną w dole Zie­mią, nad bu­dow­la­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi z góry kopce mró­wek. 

Uli­ca­mi su­nę­ły stada aut elek­trycz­nych oraz elek­tro­bu­sów, chod­ni­ka­mi spie­szy­li prze­chod­nie. 

Kra­kow­skim Przed­mie­ściem szła dziw­na pro­ce­sja: grupa około pięć­dzie­się­ciu osób w dłu­gich czar­nych płasz­czach z kap­tu­ra­mi. 

Nie­któ­rzy przy­sta­wa­li na ich widok, inni przy­spie­sza­li kroku. 

Ktoś coś krzyk­nął, ktoś inny się ro­ze­śmiał, śmiech jed­nak po chwi­li za­marł.

Bły­snę­ły noże. 

Za­kap­tu­rzo­ne po­sta­ci rzu­ci­ły się na ludzi, ude­rza­ły in­nych i sie­bie na­wza­jem. 

Krzyk.

Po bruku pły­nę­ła krew. 

Męż­czy­zna śmie­ją­cy się wcze­śniej, teraz trzy­mał się za brzuch, rana krwa­wi­ła ob­fi­cie. 

Lu­dzie ucie­ka­li. 

Czar­na po­stać ru­nę­ła na ko­bie­tę, wbiła jej nóż aż po rę­ko­jeść. To­wa­rzysz dziew­czy­ny wy­rwał nóż na­past­ni­ko­wi, dźgnął. 

Przez kilka minut pa­no­wał chaos. 

A potem wszyst­ko uci­chło. 

Po­sta­ci w czar­nych, za­krwa­wio­nych płasz­czach za­in­to­no­wa­ły dziw­ną, mo­no­ton­ną pieśń. 

Rany goiły się. 

Umar­li po­wsta­wa­li z mar­twych. 

– Cho­le­ra, to już trze­ci raz w tym mie­sią­cu!

– Ko­cha­nie, nic ci nie jest?

– Moja su­kien­ka! Znisz­czo­na! Szlag!

– Po­win­ni zro­bić coś z tym ta­ła­taj­stwem!

– Wy­wa­lić w próż­nię!

Bły­snę­ły nie­bie­sko-czer­wo­ne świa­tła po­li­cyj­nych ko­gu­tów. 

A oni wciąż śpie­wa­li.

***

Piotr sie­dział sam w pu­stym ko­ście­le wy­peł­nio­nym przez pół­mrok; zmierz­cha­ło, ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca wpa­da­ły przez wi­tra­że, pa­li­ła się tylko wiecz­na lamp­ka. 

Nie­daw­no skoń­czył od­pra­wiać mszę; je­dy­nym obec­nym na niej czło­wie­kiem był, oprócz księ­dza, dziw­ny młody męż­czy­zna. 

Zja­wił się pod­czas Kyrie, głos księ­dza Pio­tra, jasny i czy­sty, za­brzmiał jak grom, od­bi­ja­jąc się echem od ścian, wtedy skrzyp­nę­ły drzwi, wszedł nie­zna­jo­my. 

Sta­nął do­kład­nie na środ­ku, w bla­sku za­cho­du, uśmiech­nię­ty, kla­skał, nie­zra­żo­ny pa­nu­ją­cą do­oko­ła ciszą. 

Piotr nie wie­dział, co robić, jak za­re­ago­wać, czy we­zwać pomoc, po­pro­sić sza­leń­ca, żeby wy­szedł? 

Osta­tecz­nie nie zro­bił nic, eks­cen­trycz­ny gość opu­ścił świą­ty­nię, kiedy msza do­bie­gła końca. 

Piotr nie miał ocho­ty wra­cać na ple­ba­nię, dzie­lo­ną je­dy­nie z pro­bosz­czem. Czę­sto prze­sia­dy­wał tu sam, roz­my­śla­jąc, za­da­jąc py­ta­nia wciąż po­zo­sta­ją­ce bez od­po­wie­dzi. 

Całe życie po­mię­dzy mro­kiem a ja­sno­ścią, ciszą a zgieł­kiem. 

Za­wsze lubił sa­mot­ność. Gdy zbyt cią­ży­ła mu obec­ność in­nych ludzi, wsia­dał na rower, je­chał do parku albo jesz­cze dalej, poza mia­sto, wę­dro­wał po łą­kach za je­dy­ne to­wa­rzy­stwo mając owady i za­błą­ka­ne psy. 

Cza­sem do­łą­cza­ła do niego Agata, ro­zu­mia­ła go, choć tak wiele ich róż­ni­ło – on mil­czą­cy, po­grą­żo­ny we wła­snych my­ślach, ona oto­czo­na ludź­mi, ro­ze­śmia­na. A jed­nak gdzieś głę­bo­ko w sobie mu­sia­ła mieć ten pier­wia­stek mil­cze­nia, uciecz­ki od świa­ta, razem z bra­tem szwen­da­ła się po bez­dro­żach, dzie­ląc z nim ciszę. 

Mię­dzy in­ny­mi dla­te­go tak chęt­nie przy­stał na pro­po­zy­cję wuja To­ma­sza, by od­wie­dził go na Eu­ro­pie, gdzie wuj badał miej­sco­we or­ga­ni­zmy. 

Mało ludzi. Spo­kój ko­smicz­nej prze­strze­ni, da­le­ko od Ziemi. 

Miał sie­dem­na­ście lat, za­czy­na­ły się ostat­nie wa­ka­cje jego mło­dzień­czej bez­tro­ski, nie­dłu­go miał wy­brać, co dalej. Są­dził, że na po­kry­tym lodem oce­anie Eu­ro­py bę­dzie mu ła­twiej pod­jąć de­cy­zję. A może chciał tylko od­su­nąć wybór na póź­niej? 

Po­le­ciał. 

Wuja To­ma­sza za­pa­mię­tał jako bar­dzo zwy­czaj­ne­go czło­wie­ka – prze­cięt­ny męż­czy­zna w śred­nim wieku, o prze­cięt­nych osią­gnię­ciach. Całe dnie spę­dzał, wpa­tru­jąc się w wi­docz­ne na ekra­nach, śle­dzo­ne przez licz­ne ka­me­ry, fan­ta­stycz­ne stwo­rze­nia, przy­po­mi­na­ją­ce nieco ziem­skie me­du­zy, węże lub ryby – wszyst­kie ślepe, ży­ją­ce w ciem­no­ści od mi­liar­dów lat. Teraz obce sondy wtar­gnę­ły do ich świa­ta przez lo­do­wą sko­ru­pę, nio­sąc ze sobą świa­tło, po­ka­zu­jąc to, co dotąd było za­kry­te. 

Cie­ka­wość. 

Piotr czę­sto to­wa­rzy­szył wu­jo­wi w tych se­an­sach, słu­chał opo­wie­ści o prze­dziw­nych stwo­rach. Isto­ty te fa­scy­no­wa­ły go swoją pro­sto­tą. Ile ta­kich stwo­rzeń za­miesz­ki­wa­ło ko­smos? Wszech­świat na­le­żał do form pro­stych, tak pry­mi­tyw­nych, że mogły oby­wać się bez tego, co nie­zbęd­ne or­ga­ni­zmom bar­dziej zło­żo­nym. Może czło­wiek to tylko przy­rod­ni­cza ano­ma­lia, ko­smicz­ne ku­rio­zum, jego ist­nie­nie – uła­mek se­kun­dy w skali Wszech­świa­ta, znik­nie, nie po­zo­sta­nie po nim żaden ślad, a te małe ży­jąt­ka będą trwać. Tak wtedy ro­zu­mo­wał, jego prze­my­śle­nia wy­da­wa­ły mu się bar­dzo głę­bo­kie, fi­lo­zo­ficz­nie doj­rza­łe. 

Wuj To­masz za­bie­rał Pio­tra do la­bo­ra­to­rium, gdzie badał mięk­kie, ga­la­re­to­wa­te ciała, kla­sy­fi­ko­wał, na­zy­wał, oglą­dał pod mi­kro­sko­pem – zaj­rzeć głę­biej, wi­dzieć wię­cej, ro­ze­brać na czyn­ni­ki pierw­sze: tego pra­gnę­ła grup­ka uczo­nych za­mknię­ta w bazie numer dzie­więć na jed­nym z księ­ży­ców Jo­wi­sza. Zo­ba­czyć nie­wi­dzial­ne dla oka, objąć czy­stym ro­zu­mem świat od naj­mniej­szych dro­bin po ogrom ko­smo­su. Jakie to było pięk­ne! Wuj To­masz stał się dla Pio­tra men­to­rem, mi­strzem, wpro­wa­dził go w ste­ryl­ny świat pro­bó­wek i mi­kro­sko­pów, w świat wie­dzy. 

Cza­sem wy­cho­dzi­li na po­wierzch­nię. Lód. Ciem­ność. Jo­wisz prze­sła­nia­ją­cy sobą nie­mal cały ho­ry­zont. Bez­miar prze­strze­ni ponad nimi. Choć mieli na sobie nie­wy­god­ne kom­bi­ne­zo­ny chro­nią­ce przed pro­mie­nio­wa­niem oraz próż­nią, czuli się swo­bod­nie. To­masz od­dy­chał cięż­ko, szedł po­wo­li, zgar­bio­ny. Opo­wia­dał coś, po­ka­zy­wał, a nie­kie­dy po pro­stu mil­czał. 

Piotr z tru­dem do­sto­so­wy­wał swój krok do po­wol­no­ści wuja. Chciał­by biec przed sie­bie, jakby coś go go­ni­ło. A na­le­ża­ło uwa­żać, o wy­pa­dek nie było trud­no.

Pio­trek od­wró­cił się do wuja, któ­re­go tro­chę wy­prze­dził. Nagle runął. Stra­cił grunt pod no­ga­mi. Lód pękał. 

Coś trzy­ma­ło wcią­ga­ło go pod wodę, coś sil­ne­go, mię­si­ste­go opla­ta­ło jego nogę i wlo­kło za sobą w głę­bi­nę. Pró­bo­wał się wy­swo­bo­dzić, ale na próż­no. 

– Pio­trek! Pio­trek!

– Wujku! – Z tru­dem za­pa­no­wał nad gło­sem. 

– Na­mie­rza­my cię! Wy­sła­li­śmy sondę! Trzy­maj się! – Trzask.

Cisza. Znów trzask. Jakiś głos, nie­wy­raź­ny, Pio­trek nie roz­róż­niał słów. Spoj­rzał w górę, lecz ni­cze­go nie był w sta­nie do­strzec z po­wo­du ciem­no­ści. Czuł bicie wła­sne­go serca, krew pul­su­ją­cą w skro­niach, przy­spie­szo­ny od­dech. Kiedy zmiaż­dży go ci­śnie­nie? 

Mi­nę­ła wiecz­ność.

Nie wie­dział, co się stało. Nagłe szarp­nię­cie i ból w nodze, nagle uwol­nio­nej z uści­sku mor­skie­go po­two­ra. Coś chwy­ci­ło go za rękę i po­cią­gnę­ło ku górze. Ze­mdlał.

Przy­tom­ność od­zy­skał do­pie­ro kilka ty­go­dni póź­niej, w ziem­skim szpi­ta­lu. 

Ból nie­mal roz­sa­dzał mu czasz­kę, po­mi­mo pom­po­wa­nych w niego środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych.

Na prze­mian tra­cił i od­zy­ski­wał świa­do­mość. 

Kiedy sonda wy­cią­gnę­ła go z wody, w jego nodze tkwił spory kolec ja­do­wy – utknął w ska­fan­drze w taki spo­sób, że nie do­pu­ścił do wy­cie­ku po­wie­trza. 

Zwie­rzę, które go po­rwa­ło, było znane jako ja­do­wi­ty wąż eu­ro­pej­ski: na ogo­nie miał żądło są­czą­ce neu­ro­tok­sy­nę w ciało ofia­ry. Nigdy nie wi­dzia­no, by za­pusz­czał się w rejon baz na­uko­wych. Pio­trek miał wy­jąt­ko­we­go pecha. 

Cudem prze­żył, jed­nak cał­ko­wi­cie stra­cił wzrok oraz słuch. 

Nie­wie­le teraz pa­mię­tał z pierw­sze­go mie­sią­ca po wyj­ściu ze szpi­ta­la. Za­zwy­czaj prze­sia­dy­wał w swoim po­ko­ju, tam czuł się bez­piecz­nie. Czas mijał mu nie­do­strze­gal­nie, po­grą­żo­ny w ciszy i mroku nawet nie wie­dział, czy jest sam, czy ktoś przy­szedł do niego. 

Może dru­gie­go albo trze­cie­go dnia po­by­tu w domu po­czuł na ra­mie­niu dotyk, ktoś wy­pi­sy­wał na jego skó­rze li­te­ry słowa, zda­nie. ,,Ko­cham cię” .

To była Agata. Matkę po­zna­wał po mięk­ko­ści jej ciała, gdy go ści­ska­ła, ojca po du­żych, szorst­kich dło­niach. Agatę po za­pa­chu jej ulu­bio­nych per­fum. Przy­no­si­ła mu kwia­ty, owoce, pi­sa­ła mu na ciele słowa, opi­sy­wa­ła świat. 

Mie­siąc póź­niej wsz­cze­pi­li mu do mózgu im­plan­ty, dzię­ki czemu mógł czę­ścio­wo od­bie­rać bodź­ce słu­cho­we i wzro­ko­we: wi­dział roz­ma­za­ne kształ­ty, sły­szał ciche, przy­tłu­mio­ne głosy. Żył tak trzy mie­sią­ce, nie bar­dzo wie­dząc, co ze sobą zro­bić. 

A potem przy­le­cie­li Obcy i wszyst­ko się zmie­ni­ło: Lu­stra Ob­cych w każ­dym mie­ście, w każ­dej ludz­kiej ko­lo­nii, Obcy i lu­dzie razem na za­wsze.

Znowu skrzyp­nę­ły drzwi ko­ścio­ła. Ktoś wszedł do środ­ka, usiadł w ławce obok Pio­tra.

– Krzy­siek! Co się stało? – Ubra­nie Krzyś­ka oraz jego ręce, były po­pla­mio­ne krwią. 

– E, nic. Nie­waż­ne. – Mach­nął ręką. 

– Nie za­pro­sił­byś mnie do sie­bie? Pić mi się chce. W gar­dle mi za­schło.

– Chodź, na­pi­je­my się. – Wsta­li i po­wo­li, nie spo­glą­da­jąc za sie­bie, wy­szli na ze­wnątrz. 

***

Biała ka­ka­du. 

Kawka za­wsze wolał zwie­rzę­ta niż ludzi, ła­twiej mu było je zro­zu­mieć. Jeśli po­ko­cha­ją to na za­wsze, jeśli war­czą, to mogą ugryźć. Żad­nych dwu­znacz­no­ści. 

Od dzie­ciń­stwa kar­mił bez­dom­ne psy, koty, ptaki, węże, wszyst­ko, co bie­ga­ło, la­ta­ło lub peł­za­ło. Lu­dzie byli zbyt obcy.

Nawet Anka. Mimo wszyst­ko.

Miał dwa­dzie­ścia lat. Spo­tkał ją na pierw­szym spa­ce­rze po wyj­ściu ze szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, gdzie tra­fił po pró­bie sa­mo­bój­czej. 

Wła­ści­wie nie czuł się szcze­gól­nie nie­szczę­śli­wy, po pro­stu nie miał ocho­ty żyć. Przy­po­mi­nał czło­wie­ka na po­cząt­ku nie­skoń­cze­nie dłu­giej drogi, wio­dą­cej przez pu­sty­nię; wokół tylko piach, żar pali skórę, ani chwi­li wy­tchnie­nia, nie wolno się za­trzy­my­wać, a prze­cież chcesz usiąść tylko na chwi­lę, w oazie pod palmą, przy źró­dle i napić zim­nej wody. 

Tego po­trze­bo­wał: oazy. 

Ona pi­sa­ła wier­sze. 

Usia­dła obok niego na ławce w parku, nie za­py­ta­ła, czy można, po pro­stu usia­dła i za­czę­ła coś pisać w małym no­te­si­ku. 

Potem roz­ma­wia­li. Uży­wa­ła wielu słów, nie wszyst­kie ro­zu­miał, ona wy­ja­śnia­ła, on po­ta­ki­wał. 

Od­wie­dzał ją w jej miesz­ka­niu. U niego matka za­wsze za­tro­ska­na, za­glą­da­ła­by do po­ko­ju pro­po­nu­jąc her­ba­tę, mar­twiąc się i cie­sząc na prze­mian. 

U niej spo­kój, cisza. Oaza. 

Biała ka­ka­du w klat­ce zwi­sa­ją­cej z su­fi­tu. Kar­mi­li ją, ona trze­po­ta­ła skrzy­dła­mi, za­baw­nie prze­krzy­wia­ła łepek. 

My­ślał, że tak bę­dzie za­wsze, ale Anka od­le­cia­ła na jedną z no­wych ko­lo­nii. On nie chciał le­cieć, bał się uwię­zie­nia w nie­wiel­kiej, mło­dej spo­łecz­no­ści, bez moż­li­wo­ści po­wro­tu: na Ziemi ła­twiej znik­nąć, zająć się tylko sobą. Na co ko­lo­ni­stom ktoś taki jak on? 

Po­le­cia­ła. Po­że­gnał ją na ko­smo­dro­mie, prom lśnił w pro­mie­niach słoń­ca, gdy od­la­ty­wał, bły­snął i znik­nął, wiel­ki sta­tek cze­kał na or­bi­cie, nie­wi­docz­ny. I to by było wszyst­ko.

Kawka wró­cił do domu, jego matka zmar­ła nie­daw­no na zawał. Zo­sta­ła mu tylko biała ka­ka­du. 

Pew­ne­go ranka zna­lazł ją mar­twą, le­ża­ła w klat­ce z roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi. Wyjął ją ostroż­nie, uło­żył w pu­deł­ku, za­ko­pał nocą w parku. Nie chciał jej od­da­wać do uty­li­za­cji. 

Kawka żył dalej, bo cóż miał zro­bić? 

Dzień po dniu bez celu. Skoń­czył stu­dia. Brał leki. 

Zo­stał pa­le­on­to­lo­giem, cał­kiem nie­złym. 

Tam­te­go pa­mięt­ne­go dnia pięt­na­ście lat temu pra­co­wał na Sy­be­rii. Tylko zie­mia i niebo. Rześ­kie po­wie­trze, nad­cią­ga­ła je­sień, szy­ko­wa­li się do po­wro­tu. 

Wstał wcze­śnie, jesz­cze przed świ­tem. Spa­ce­ro­wał po stward­nia­łej ziemi. 

To po­ja­wi­ło się zni­kąd. Wy­so­kie na trzy, sze­ro­kie na pół­to­ra metra lu­stro. Od­bi­cie jego zdu­mio­nej, prze­ra­żo­nej twa­rzy: ,,Chry­ste, osza­la­łem!” po­my­ślał. 

Chciał ucie­kać, ale nie mógł się ru­szyć. 

Usły­szał wła­sne słowa, po­to­ki, rzeki, wo­do­spa­dy słów: mó­wi­ło jego od­bi­cie, choć on sam mil­czał.

Fo­ne­my, sy­la­by, słowa, zda­nia, wy­mie­sza­ne ze sobą, sza­tań­ski beł­kot, smu­tek, żal, pust­ka, ra­dość, cześć, spier­da­laj, dzień dobry, czy za­sta­łem Ankę, mamo, daj spo­kój, dzię­ku­ję, przy­cho­dzi baba do le­ka­rza, być albo nie być, Litwo, Oj­czy­zno moja, plej­sto­cen, kambr, or­do­wik, ko­chać, nie­na­wi­dzić, ro­dzić, za­bi­jać; de­kli­na­cje, ko­niu­ga­cje…

Wresz­cie ko­niec, po­czuł, że upada. Tym­cza­sem jego od­bi­cie wciąż stało wy­pro­sto­wa­ne, sztyw­ne, jakby nie­pew­ne swego ciała. 

Kawka w ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści usły­szał słowa wy­po­wie­dzia­ne jego wła­snym gło­sem: 

Wi­taj­cie Zie­mia­nie! Przy­by­wa­my w po­ko­ju. 

 

***

– Pro­szę mi do­kład­nie opo­wie­dzieć, co pani wi­dzia­ła. Mamy zapis z pani sta­no­wi­ska z wczo­raj­sze­go dnia.

– Od jak dawna wie­cie? Bo wie­cie, praw­da? Dla­te­go mnie pani we­zwa­ła. Wcze­śniej nie by­li­śmy mo­ni­to­ro­wa­ni. – Agata stała przed biur­kiem pro­fe­sor Ro­mań­skiej, sze­fo­wa lu­bel­skie­go Cen­trum zsu­nę­ła z nosa oku­la­ry i spoj­rza­ła na Agatę spo­nad szkieł. 

– Od mie­sią­ca. Mniej wię­cej. Ale nie chwa­li­my się tym. 

– Inne ośrod­ki? Ile było wszyst­kich przy­pad­ków?

– Inne ośrod­ki zo­sta­ły dys­kret­nie spraw­dzo­ne przez Mi­ni­ster­stwo Do Spraw Kon­tak­tów Z Ob­cy­mi. Wy­kry­to sześć przy­pad­ków w całym kraju, sto na świe­cie. Mamy nic nie robić, nic nie mówić, cze­kać. – Pro­fe­sor od­wró­ci­ła się do mo­ni­to­ra.

– Czy oni w ogóle zdają sobie spra­wę z tego, z czym mamy do czy­nie­nia? 

– A pani, pani dok­tor, wie z czym mamy do czy­nie­nia? – Ro­mań­ska znów po­pa­trzy­ła na Agatę, jed­no­cze­śnie gła­dząc w roz­tar­gnie­niu krót­kie, jasne włosy. 

– W ciele świę­tej, którą ba­da­łam za­szły zmia­ny struk­tu­ral­ne i che­micz­ne, wy­kry­łam ak­tyw­ność elek­trycz­ną w mózgu. To trwa­ło około sześć­dzie­się­ciu se­kund, potem wszyst­ko wró­ci­ło do normy. 

– I co to, we­dług pani, ozna­cza, hm?

– Sądzę, że ona po­czu­ła ból. Cier­pia­ła. Czy ci inni świę­ci…

– U nich re­ak­cja na bo­dziec rów­nież trwa­ła tylko przez chwi­lę, jeśli o to pani pyta. Póź­niej­sze do­świad­cze­nia i ob­ser­wa­cje ni­cze­go nie wy­ka­za­ły. Nie wy­klu­cza­my nie­zna­nych ano­ma­lii. 

– A jeśli to bę­dzie się roz­sze­rzać? Utrwa­lać? Może pod wpły­wem po­łą­cze­nia z ludź­mi vi­ta­li­na zmie­nia swoje wła­ści­wo­ści?

– Wtedy świę­ci będą cier­pieć za nas. Tego się pani boi? Na razie trzy­maj­my się fak­tów a nie spe­ku­la­cji, do­brze? A fakty…

– Ona pa­trzy­ła na mnie, pani pro­fe­sor. Cier­pia­ła, bała się…

– To pani in­ter­pre­ta­cja, tak na­praw­dę ni­cze­go nie wiemy. Nie wiemy, co się wy­da­rzy­ło, ani czy rze­czy­wi­ście stało się coś istot­ne­go.

– To od­kry­cie…

– To od­kry­cie. Pani od­kry­cie! No, mię­dzy in­ny­mi pani… Jest ważne, epo­ko­we, i tak dalej. Zmie­ni kształt świa­ta. Zmusi nas do pod­ję­cia pew­nych kro­ków. Oni czują ból. Może jutro roz­wi­ną świa­do­mość? Tak pani myśli, praw­da? I słusz­nie się pani boi. Jest czego. Jeśli ma pani słusz­ność. 

– Ale… A co mówią Obcy? Ktoś z nimi roz­ma­wiał?

– Coś pani opo­wiem, do­brze? Mogę?

Agata kiw­nę­ła głową. 

– Kiedy Obcy przy­by­li, byłam mniej wię­cej w pani wieku. Nie do­ko­na­łam ni­cze­go wiel­kie­go. Byłam dobra, ale nie mia­łam szczę­ścia. Wio­dłam nudne życie na­ukow­ca nie­bez­piecz­nie zbli­ża­ją­ce­go się do wieku śred­nie­go. Czas mijał. Ru­ty­na. Ba­da­nia, kon­fe­ren­cje, gran­ty. Bra­ko­wa­ło mi cze­goś. I wtedy po­ja­wi­ły się lu­stra. 

– I dały pani to coś?

– Z po­cząt­ku tak mi się wy­da­wa­ło. Obcy z innej ga­lak­ty­ki, z in­ne­go wy­mia­ru, ich wie­dza. Vi­ta­li­na – lek na wszel­kie cho­ro­by, rany. Nie­śmier­tel­ność. Tyle moż­li­wo­ści. Wszyst­ko, czego chce­my, wy­star­czy tylko się­gnąć. I się­gnę­li­śmy. Wzię­li­śmy to, co nie nasze, co oni nam ofia­ro­wa­li, dali nam, bo im zby­wa­ło. 

Pro­fe­sor wsta­ła, od­wró­ci­ła się do ścia­ny.

– Nigdy nie lu­bi­łam pra­co­wać pod zie­mią. Bra­ku­je tu okien, słoń­ca, świe­że­go po­wie­trza. A pani? Lubi pani to miej­sce? – Za­py­ta­ła tak, jakby na­praw­dę chcia­ła wie­dzieć. 

– Nigdy nie za­sta­na­wia­łam się nad tym. Za­wsze sta­ram się sku­pić na pracy. 

– Tak, może… Może tak być po­win­no… Ale wróć­my do te­ma­tu. Na­le­ża­łam do jed­ne­go z pierw­szych ze­spo­łów ba­da­ją­cych vi­ta­li­nę. Pro­dukt prze­mia­ny ma­te­rii Ob­cych, po­łą­czo­ny z nimi, na­pra­wia­ją­cy uszko­dze­nia. Jak coś ta­kie­go mogło po­ja­wić się w toku ewo­lu­cji? Jak dzia­ła? Wciąż nie mamy po­ję­cia. Tak, po­wsta­ła teo­ria prze­pły­wu Bloc­ka, ma to coś wspól­ne­go z me­cha­ni­ką kwan­to­wą. Ro­zu­mie ją może dwa­dzie­ścia osób w Ukła­dzie Sło­necz­nym i w ko­lo­niach, a i tak sta­no­wi, jak sły­sza­łam, je­dy­nie pewne przy­bli­że­nie. Roz­ma­wia­li­śmy oczy­wi­ście z Ob­cy­mi, oni są bar­dzo chęt­ni do kon­tak­tu. Ja także roz­ma­wia­łam z nimi. Tak… Opo­wie­dzie­li mi mnó­stwo rze­czy o sobie, pla­ne­tach, które za­sie­dli­li, gdy jesz­cze mieli ciała, swo­jej nauce i tech­no­lo­gii. o gwiaz­dach… O tym, czego nie mieli – nie po­sia­da­li ję­zy­ka, sztu­ki. Na co one isto­tom o wspól­nej jaźni? By sens miał język, musi ist­nieć ja­kieś ,,ja” i ja­kieś ,,ty”, ktoś, kto na­da­je i ktoś, kto od­bie­ra, od­czy­tu­je sens ko­mu­ni­ka­tu – sztu­ka to też forma ko­mu­ni­ka­cji (to tak w dużym uprosz­cze­niu). Kiedy wró­ci­łam do swo­je­go ga­bi­ne­tu, olśni­ło mnie. Zro­zu­mia­łam jedną ważną rzecz. Oni mó­wi­li do mnie moim ję­zy­kiem. Uży­wa­li pojęć, idei zna­nych ludz­ko­ści, ale ob­cych dla nich. Mó­wi­li o domu, ale czym jest dla nich dom? Czy kiedy Obcy w lu­strze mówią ,,dom” mają na myśli to samo, co ja? Mó­wi­li o ra­nach, wła­ści­wie uży­wa­li okre­śle­nia ,,uszko­dze­nie”, czym rany były dla nich, jak można ich było zra­nić? Czy coś może ich zra­nić teraz – nie fi­zycz­nie oczy­wi­ście, ale psy­chicz­nie? Jak mogą zro­zu­mieć, czym dla nas są rany? Ból? Złość? Mi­łość? Wie pani, co chcę po­wie­dzieć? Wszyst­ko, co o nich wiemy, prze­ka­za­no nam w na­szych ziem­skich ję­zy­kach, jest za­ko­rze­nio­ne w na­szym, ludz­kim po­strze­ga­niu rze­czy­wi­sto­ści. Nasze umy­sły są, po­mi­mo róż­nic kul­tu­ro­wych oraz in­dy­wi­du­al­nych, dość po­dob­ne, na­le­ży­my w końcu do tego sa­me­go ga­tun­ku. Homo sa­piens. A oni? Oni są czymś… kimś innym. 

– Cho­dzi o to, że nie znamy, nie ro­zu­mie­my ich tak na­praw­dę? Ich świat, to nie nasz świat, nasz Wszech­świat, nie jest ich Wszech­świa­tem, oni ina­czej myślą. Uży­wa­ją in­nych struk­tur po­ję­cio­wych. My ko­mu­ni­ku­je­my się i my­śli­my uży­wa­jąc na­szych struk­tur po­ję­cio­wych. 

– A nasze oraz ich siat­ki po­ję­cio­we są nie­prze­kła­dal­ne. Więc py­ta­niem otwar­tym po­zo­sta­je, czy w ogóle ko­mu­ni­ku­je­my się z nimi? Oni pró­bu­ją nam coś przy­bli­żyć, my pró­bu­je­my przy­bli­żyć coś im. I tyle. Nic o nich nie wiemy, wy­two­rzy­li­śmy sobie o nich pewne wy­obra­że­nia, które nie muszą od­po­wia­dać praw­dzie, praw­da, isto­ta na­tu­ry tych stwo­rzeń jest dla nas nie­osią­gal­na, nie są w sta­nie wejść zbyt głę­bo­ko do na­szych umy­słów, choć mają zdol­no­ści te­le­pa­tycz­ne. Może dla­te­go, kiedy z nimi roz­ma­wia­my, wi­dzi­my swoją wła­sną twarz. Może dla­te­go lu­stro. Oni muszą to wie­dzieć, pew­nie le­piej, niż my. Dla­te­go mu­si­my ra­dzić sobie sami, oni nie po­mo­gą. Nie zro­zu­mie­ją. Po­wiedz­my, że po­pro­si­my o prze­rwa­nie po­łą­cze­nia, bo ,,świę­ci” cier­pią. Jak wy­tłu­ma­czyć im, czym jest cier­pie­nie, skoro oni go nie po­zna­li? Na razie nie po­ru­sza­li­śmy tego te­ma­tu, cze­ka­my na wy­tycz­ne. A pani? Była pani kie­dyś na dole?

– Nie, nigdy nie do­sta­łam po­zwo­le­nia. 

– A chcia­ła­by pani?

– Oczy­wi­ście!

– Za­ła­twię pani zgodę. Rzecz jasna, nie wolno pani wspo­mi­nać o ostat­nich od­kry­ciach. – Na­ci­snę­ła kilka kla­wi­szy, wy­sła­ła zgodę. 

– Za­ła­twio­ne. Jest pani go­to­wa? 

– Mam iść już teraz? 

– Tak. Nie ma po­trze­by tego od­kła­dać, to dla pani ważne. 

Agata wsta­ła, zło­ży­ła krze­sło, od­sta­wi­ła je na miej­sce. 

– Pani dok­tor?

– Tak? 

– Pro­szę zadać wszyst­kie py­ta­nia, nie da­ją­ce pani spo­ko­ju. Ale pro­szę nie li­czyć na sen­sow­ne od­po­wie­dzi. Oni nie zro­zu­mie­ją pytań. 

– Ro­zu­miem. Czy mogę panią o coś spy­tać?

– A w jakim celu ży­je­my, jeśli nie po to, żeby za­da­wać py­ta­nia?

– Ufa im pani?

– Nie wiem. Myślę, że ni­ko­mu ani ni­cze­mu nie można za­ufać tak cał­ko­wi­cie. Nawet sobie. 

– A co zro­bi­my z tym wszyst­kim? Jeśli mam rację?

– Nic nie zro­bi­my. My ucze­ni nigdy nie by­li­śmy od po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji. Je­ste­śmy jak na­rzę­dzia, pre­cy­zyj­ne, cza­sem przy­dat­ne, zwłasz­cza, kiedy dzie­je się coś, z czym po­ra­dzić sobie mogą tylko od­po­wied­nio wy­tre­no­wa­ne, zdy­scy­pli­no­wa­ne umy­sły. De­cy­du­ją ci tam, na górze. A teraz pro­szę już iść. Mam mnó­stwo pa­pier­ko­wej ro­bo­ty.

Agata za­mknę­ła za sobą drzwi i ode­szła dłu­gim, bia­łym ko­ry­ta­rzem, po­mię­dzy rzę­da­mi kom­pu­te­rów oraz szaf z pro­bów­ka­mi. Oczy ,,świę­tych” były za­mknię­te. Szła w stro­nę windy – spe­cjal­nej windy, ma­ją­cej za­wieźć ją jesz­cze niżej. Czyt­nik siat­ków­ki. Od­cisk palca. Drzwi otwo­rzy­ły się, winda po­chło­nę­ła ją, po­wio­zła na spo­tka­nie z nie­zna­ny­mi Ob­cy­mi. 

***

Świa­tło w po­ko­ju Pio­tra za­pa­li­ło się, kiedy we­szli, a z gło­śni­ków po­pły­nę­ła mu­zy­ka – ,,Mi­se­re­re” Gre­go­rio Al­le­grie­go. 

Krzy­siek uniósł brwi. 

– Nie­we­so­ły dziś je­steś. – Piotr miał czuj­ni­ki na­stro­ju do­pa­so­wu­ją­ce mu­zy­kę do emo­cji osoby, do któ­rej były do­stro­jo­ne. Ksiądz do­tknął przy­ci­sku w pa­ne­lu na ścia­nie, Krzysz­tof zdjął i po­wie­sił płaszcz. 

– Dla­cze­go? To nie jest smut­na mu­zy­ka, ra­czej pełna na­dziei. Umyj się le­piej i po­wiedz, co się stało.

– Cho­le­ra, mam na­dzie­ję, że nie na­bru­dzi­łem za bar­dzo… Prze­pra­szam. – Po­biegł do ła­zien­ki, pró­bo­wał zmyć z sie­bie krew. Kiedy wró­cił, usiadł na drew­nia­nym krze­śle, jed­nym z nie­wie­lu mebli w po­ko­ju. Pio­tro­wi po­zo­sta­ło jego wła­sne łóżko. 

Za oknem za­pa­dła noc, nagie ga­łę­zie drzew roz­ko­ły­sał wiatr, sły­chać było prze­jeż­dża­ją­ce auta, rza­dziej kroki. 

Piotr podał Krzysz­to­fo­wi kubek her­ba­ty, sobie też nalał. 

– No to mów. 

– Ech, niby nic ta­kie­go. Wszyst­ko w po­rząd­ku. Na­praw­dę. Tylko… Może po pro­stu sam nie wiem, czego chcę?

– Po­kłó­ci­li­ście się z Agatą? To zna­czy, nie chcę się wtrą­cać… 

– To nie to. Kilka dni temu do­sta­li­śmy pismo. Do­sta­li­śmy miesz­ka­nie w jed­nym z tych no­wych wie­żow­ców na Cze­cho­wie. Prze­pro­wa­dza­my się w kwiet­niu. Nasz dom i inne wy­bu­rzą, zbu­du­ją nowe wie­żow­ce. 

– Wiem, Agata mi po­wie­dzia­ła. To cię mar­twi? 

– Wi­dzisz, ja… Przy­wy­kłem do na­sze­go domu. To było moje miej­sce na Ziemi, w tym mie­ście. Widok z okna, są­sie­dzi, wszyst­ko znane, nasze. jak można wy­rzu­cać czło­wie­ka z jego domu? Sły­sza­łem, że wkrót­ce będą przy­mu­so­wo prze­sie­dlać do ko­lo­nii, masz po­ję­cie? W do­dat­ku jesz­cze to! – Wska­zał na po­pla­mio­ny płaszcz, wi­szą­cy na wie­sza­ku. – Od­pro­wa­dzi­łem Szym­ka na sza­chy i sze­dłem do cie­bie, kiedy spo­tka­łem tych sza­leń­ców. Nie wiem, która to była grupa, Dzie­ci Sza­ta­na, Sza­leń­cy Boga, Dzie­ci Krwi, nie wiem, oby ich wszyst­kich ze­sła­li na En­ce­la­du­sa. Rzu­ci­li się na ludzi z no­ża­mi, jeden gość, ranny, wpadł na mnie. Umie­rał na moich rę­kach, Pio­trek! Jego mar­twe oczy wy­glą­da­ły jak… jak u ryby. A potem ożył, ro­zej­rzał się, wstał, prze­pro­sił i po­szedł sobie. Chyba nie ro­zu­miem tego świa­ta. Jak mam go ob­ja­śnić mo­je­mu dziec­ku? Cza­sem pa­trzę na Szy­mo­na i boję się. Że sta­nie się dla mnie obcy. Ja pa­mię­tam czasy sprzed Przy­by­cia. Jakie bę­dzie po­ko­le­nie, które nie pa­mię­ta? Kim my się sta­je­my, Pio­trek? Nie mu­si­my już nawet jeść ani spać, jemy te ohyd­ne syn­te­ty­ki, na­są­czo­ne czymś tam, żeby spać, ina­czej pew­nie byśmy po­wa­rio­wa­li. Prze­sta­je­my być tym, kim by­li­śmy. Nie­dłu­go nie bę­dzie­my w sta­nie pojąć wła­snej prze­szło­ści! 

– Być może. Pew­nie za­po­mni­my o niej, za­brak­nie nam wy­obraź­ni. – Piotr od­sta­wił swój kubek na sto­lik. Przez chwi­lę pa­trzył na sufit roz­wa­ża­jąc coś, a w tle grała cicho mu­zy­ka.

– Wiesz, Krzy­siek – ode­zwał się znowu – pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa taką ko­bie­tę, są­siad­kę. Ta są­siad­ka miała nie­peł­no­spraw­ne­go umy­sło­wo syna, mąż ich zo­sta­wił, kiedy dzie­ciak był ma­lut­ki. Nie chcia­ła oddać dziec­ka do ośrod­ka, ale nie da­wa­ła sobie z nim rady, bywał agre­syw­ny, ba­li­śmy się go. W końcu przy­je­cha­ła Opie­ka Spo­łecz­na, za­bra­li go siłą. Ta ko­bie­ta sia­dy­wa­ła potem czę­sto na ławce, pa­li­ła jed­ne­go pa­pie­ro­sa za dru­gim. To było okrop­ne, tak sie­dzia­ła, pa­trzy­ła, tylko pa­trzy­ła. Póź­niej mia­łem ten wy­pa­dek na Eu­ro­pie. Wró­ci­łem do domu. Ja… byłem cał­ko­wi­cie za­ła­ma­ny. Nawet po wsz­cze­pie­niu im­plan­tów, nie­wie­le mi one po­ma­ga­ły. Nawet my­śla­łem, żeby… Nie­waż­ne. Nie lubię o tym mówić. – Wstał, pod­szedł do okna i opu­ścił ro­le­tę, w po­ko­ju zro­bi­ła się przy­tul­niej. Dopił her­ba­tę, pra­wie dobrą, usiadł. 

– Pew­ne­go dnia znowu zo­ba­czy­łem świa­tło. Usły­sza­łem dźwię­ki: głosy ludzi, zwie­rząt, sa­mo­cho­dy, wiatr. Mu­zy­kę. Mu­sie­li wy­łą­czyć im­plan­ty, bo mózg wa­rio­wał. To był szok. Spo­tka­łem też tamtą są­siad­kę. Jej syn wró­cił do domu, nor­mal­ny, in­te­li­gent­ny chło­pak. Po­szedł do szko­ły. Od­le­cie­li do któ­rejś ko­lo­nii, więc stra­ci­li­śmy z nimi kon­takt. Cie­ka­we, jak sobie po­ra­dzi­li. 

– Nigdy nie roz­ma­wia­li­śmy o twoim wy­pad­ku. To przez niego zo­sta­łeś księ­dzem? – Krzyś­ko­wi zo­sta­ła reszt­ka her­ba­ty, dawno wy­sty­gła, ale wypił ostat­ni łyk, jakby chciał przy­kryć nie­zręcz­ność py­ta­nia.

– Tak, chyba tak. Po­trze­bo­wa­łem ja­kie­goś za­ko­rze­nie­nia w czymś bar­dzo, bar­dzo sta­rym, kiedy wszyst­ko się zmie­ni­ło. I nie chcia­łem być sa­mot­ny. Sam w ciem­no­ści, w zu­peł­nej ciszy. Kiedy wy­zdro­wia­łem, byłem inny, prze­ra­żo­ny, choć ukry­wa­łem to. Lę­ka­łem się ciem­no­ści, którą mam w sobie. Opusz­cze­nia. Potem skoń­czy­łem bio­lo­gię i fi­zy­kę. Rzym wy­słał mnie do tu­tej­sze­go Cen­trum. Chcie­li wie­dzieć, z czym mamy do czy­nie­nia. Cóż, nadal nie mamy po­ję­cia. 

– Tak, pa­mię­tam te de­ba­ty, ostrze­że­nia przed ob­cy­mi, któ­rzy dali czło­wie­ko­wi nie­mal boską wła­dzę, od­da­li­li od je­dy­ne­go Boga. Ku­si­cie­le. Tylko, że tym razem nie wy­gna­no nas z raju. 

– No wła­śnie. Wra­ca­jąc do te­ma­tu, fi­zycz­ne cier­pie­nie znik­nę­ło, cho­rzy zo­sta­li ule­cze­ni, je­ste­śmy nie­śmier­tel­ni. Czy to do­brze czy źle? Nie umiem oce­nić. Kiedy po­my­ślę o tam­tej ko­bie­cie i jej synu, o tym, co mnie spo­tka­ło, do­cho­dzę do wnio­sku, że cza­sem lu­dzie cier­pie­li ponad siły. Nie mam w sobie tyle od­wa­gi lub pychy, by do­strzec w cier­pie­niu ja­kieś dobro. Jest nam ła­twiej. Wiem tylko, że to nie jest jesz­cze raj. Czeka nas długa droga. Mam prze­czu­cie, że jesz­cze kie­dyś będę po­trzeb­ny. 

– A jeśli nie?

– Będę cze­kał. Obcy nie ode­bra­li nam wol­nej woli, nie mo­że­my zwa­lać winy na nich, jeśli do­ko­na­my złych wy­bo­rów. Mu­si­my stać się no­wy­mi isto­ta­mi, le­piej zro­zu­mieć sie­bie sa­mych. Ina­czej nie znie­sie­my mi­liar­dów lat ist­nie­nia. Ani końca, który kie­dyś na­dej­dzie, w sty­gną­cym, coraz bar­dziej pu­stym Wszech­świe­cie. We­dług Ob­cych Vi­ta­li­na ule­gnie roz­kła­do­wi, kiedy zga­sną gwiaz­dy. 

– Wtedy to nie wolna wola przy­gna ich do cie­bie, tylko strach. Poza tym, nie do­cze­kasz się. Ludz­kość zrobi to samo, co Obcy prze­trans­fe­ru­je świa­do­mość do in­ne­go wy­mia­ru. Bę­dzie ist­nieć wiecz­nie.

– Wiecz­nie i sa­mot­nie, lu­dzie ska­za­ni na swoje wła­sne umy­sły, bez żad­ne­go punk­tu od­nie­sie­nia, bez czasu? Może to wła­śnie jest pie­kło, nie są­dzisz? 

 – O ta­kich rze­czach mó­wisz wier­nym na ka­za­niach?

– Przyjdź, to się prze­ko­nasz. 

– Dzię­ki, ale chyba nie. Fi­lo­zo­ficz­nie się zro­bi­ło. Zwy­kle ga­da­my o pracy, Szy­mo­nie, Aga­cie, li­te­ra­tu­rze, fil­mach i pla­nach na wa­ka­cje. 

– Bo ty nigdy nie je­steś po­waż­ny. Żar­tu­jesz i zmie­niasz temat. 

– Obie­cu­ję, że na­stęp­nym razem też tak zro­bię, żad­ne­go fi­lo­zo­fo­wa­nia, będę na­rze­kał na uczniów my­lą­cych Alpy z An­da­mi i ma­mu­sie bro­nią­ce przede mną swo­ich dziub­dziu­siów. Nawet, kiedy spo­tka­my tych wszyst­kich ko­smi­tów, któ­rzy po­dob­no gdzieś tam są i znisz­czy­my ich swoim przy­by­ciem, nie po­wiem nic mą­dre­go ani głę­bo­kie­go. Będę się śmiał. 

– Uwa­żasz, że ich znisz­czy­my?

– Mój drogi, nie­śmier­tel­na ludz­kość to plaga, ja­kiej dotąd nie było. Dobra, muszę le­cieć. Szy­mek zaraz skoń­czy za­ję­cia. Dzię­ki za her­ba­tę. 

– Leć, leć. Żebyś się nie spóź­nił!

– Zdążę. Cześć. 

– Cześć. – Po­da­li sobie ręce, Krzysz­tof wy­szedł, zbiegł po scho­dach. Ru­szył przed sie­bie ulicą.  

 

 

 

 *** 

W Lu­bli­nie były miej­sca nie od­wie­dza­ne przez ni­ko­go, opusz­czo­ne, za­po­mnia­ne. Stare bloki, ka­mie­ni­ce, cze­ka­ją­ce na wy­bu­rze­nie, za­miesz­ki­wa­ne tylko przez ka­ra­lu­chy i małe szczu­ry. 

Aloj­zy Kawka pa­mię­tał tamtą piw­ni­cę: cuch­nę­ło w niej ku­rzem, wil­go­cią, ple­śnią. Nie pa­mię­tał za to, jak do niej tra­fił, mi­nę­ło pół roku, a on co noc da­rem­nie pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć. Zimno prze­ni­ka­ło do kości. Zgni­ły pół­mrok, brud­na ża­rów­ka jako je­dy­ne źró­dło świa­tła. 

On sam na krze­śle na­prze­ciw­ko nich. 

Oni – bliź­nia­cy. Nie­wy­so­cy, szczu­pli, wręcz cher­la­wi, o ja­snych, krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sach. Stali sztyw­no wy­pro­sto­wa­ni, w płasz­czach prze­ciw­desz­czo­wych, z któ­rych spły­wa­ły kro­ple wody.

Naj­bar­dziej zdu­miał go brak stra­chu. Był cał­ko­wi­cie spo­koj­ny. Roz­wa­żał przez chwi­lę ten dziw­ny stan, ten swój bez­strach. Bliź­nia­cy po­zwo­li­li mu na to, wi­docz­nie nie mu­sie­li się spie­szyć. 

– Je­steś Aloj­zy Kawka? – Jeden z nich zadał py­ta­nie ni­skim, po­zba­wio­nym in­to­na­cji gło­sem. 

– Tak. A bo co?

– Chcesz umrzeć? – Pytał ten sam bliź­niak. Drugi wciąż mil­czał. 

– A mo­że­cie mi to za­ła­twić? – Kawka za­śmiał się gorz­ko. 

– Tak. Jeśli chcesz. 

– Nie pieprz, dzi­wa­ku. Prze­cież nikt nie może umrzeć. Nikt nie umrze na tym prze­klę­tym świe­cie!

– Mo­że­my to zmie­nić. Za kilka mie­się­cy. 

– Niby jak? 

Po­wie­dzie­li mu. Po­znał ich plan od po­cząt­ku do końca.

– To ab­surd! Lu­dzie nie mają ta­kiej tech­no­lo­gii. 

– A jed­nak. 

– Kim wy wła­ści­wie je­ste­ście, co? Dla­cze­go to ro­bi­cie?

– Czy to ważne, panie Kawka? Mo­że­my być dla pana, kim pan tylko ze­chce. Fa­na­ty­ka­mi re­li­gij­ny­mi. Ter­ro­ry­sta­mi. Pro­szę wy­brać!

– A jeśli pójdę na po­li­cję?

Tym razem od­po­wie­dział drugi bliź­niak.

– Nie, panie Kawka. Nie pój­dzie pan. 

Pa­trzy­li na niego a on na nich, pro­sto w oczy. Po­chło­nę­ła go pust­ka, upra­gnio­na ni­cość. Ktoś zdjął cię­żar z jego ra­mion: na krót­ko, tylko na chwi­lę.

A potem ból wró­cił. 

Wie­dział, że nie pój­dzie na po­li­cję. 

– A dla­cze­go pro­si­cie mnie o pomoc? Wła­śnie mnie?

– Po­trze­bu­je­my ludzi ta­kich jak pan. Trze­ba to zro­bić wszę­dzie jed­no­cze­śnie. Po­mo­że nam pan?

Zgo­dził się na wszyst­ko. 

W oszo­ło­mie­niu przy­mknął na chwi­lę oczy, a gdy je otwo­rzył, był na Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, po­śród tłumu ludzi. 

Wró­cił do domu. Na­kar­mił Szpry­chę, zna­le­zio­ną ty­dzień wcze­śniej. 

Od tam­te­go dnia nie na­le­żał już do sie­bie, przy­naj­mniej nie do końca. 

Nie prze­szka­dza­ło mu to. 

***

Winda zjeż­dża­ła po­wo­li, bar­dzo po­wo­li. W dół i w dół, pię­tro za pię­trem. 

Agata za­sta­na­wia­ła się, co po­wie­dzieć. Jakie py­ta­nia zadać. Kie­dyś są­dzi­ła, że jeśli na­dej­dzie ta chwi­la, za­py­ta o coś waż­ne­go, istot­ne­go. Sta­nie przed Lu­strem i wy­da­rzą się rze­czy wiel­kie, świat sta­nie w miej­scu, wstrzy­ma od­dech… Tym­cza­sem nie mogła zna­leźć od­po­wied­nich słów, w gło­wie pust­ka, ani jed­nej ja­snej myśli.

Miała ocho­tę za­wró­cić, ale było za późno. 

Wresz­cie winda sta­nę­ła. 

Otwo­rzy­ły się drzwi. 

Agata wy­szła. 

Po­miesz­cze­nie wiel­ko­ści stu me­trów kwa­dra­to­wych, wy­so­kie na dzie­sięć me­trów po­grą­żo­ne w pół­mro­ku, mi­ga­ją­ce diody na ścia­nach.

Lu­stro stało na środ­ku, oświe­tlo­ne po­je­dyn­czą lampą. Wy­so­kie, ciem­ne, nie­prze­nik­nio­ne. 

Na gład­kiej tafli jej wła­sna twarz. 

– Wi­taj­cie. – Twarz w Lu­strze po­wi­ta­ła Agatę uśmie­chem. – Jak mo­że­my wam pomóc? 

– Chcia­łam wam zadać kilka pytań?

– Py­ta­nia. Py­ta­nia za­da­je­cie, gdy nie wie­cie. Chce­cie wie­dzieć. Wy nie wie­cie, o co pytać. Ja­ki­mi sło­wa­mi. Słowa, słowa, słowa. Nie bój­cie się. Słowa nie są ważne. 

– Mó­wi­li­ście kie­dyś, że Wszech­świat jest pro­sty. 

– Jest pro­sty. Lo­gicz­ny. Jest jak my: struk­tu­ra zło­żo­na z wielu ele­men­tów, two­rzą­cych ca­łość, pra­cu­ją­cych jak jedno. 

– I wy zro­zu­mie­li­ście go? Ro­zu­mie­cie go, ale nie chce­cie nam prze­ka­zać swo­jej wie­dzy, błą­dzi­my po omac­ku, nie wie­dząc, dokąd doj­dzie­my, bo nie wiemy, do czego po­win­ni­śmy dążyć, jaki jest cel na­sze­go ist­nie­nia. Jaki jest cel ist­nie­nia tego wszyst­kie­go. 

– Dla­cze­go mó­wi­cie wciąż to samo? Te same słowa każ­de­go dnia.

– Twier­dzi­cie, że byśmy nie zro­zu­mie­li. Że mu­si­my ewo­lu­ować, uczyć się, zmie­niać. A mimo to uczy­ni­li­ście nas nie­śmier­tel­ny­mi. Zna­cie nas, przy­naj­mniej zna­cie naszą hi­sto­rię. Nie po­my­śle­li­ście, że ro­bi­cie nam krzyw­dę? A może o to wam cho­dzi­ło? – Twarz w Lu­strze i twarz ko­bie­ty pa­trzy­ły na sie­bie, pró­bu­jąc prze­nik­nąć to, co ukry­te za wi­dzial­ną po­wło­ką, twarz w Lu­strze uśmiech­nę­ła się, ro­zu­mie­jąc da­rem­ność tej próby, Obcy son­do­wa­li ludz­kie umy­sły, chwy­ta­jąc myśli ulot­ne, nie­prze­tłu­ma­czal­ne ob­ra­zy – śli­zga­li się po po­wierzch­ni, nie do­ty­ka­jąc isto­ty rze­czy, o czym do­sko­na­le wie­dzie­li: po­wierz­chow­ność kon­tak­tu z In­ny­mi jest nie­unik­nio­na. 

– Znamy wasze hi­sto­rie. Czym jest krzyw­da? To, co na­zy­wa­cie krzyw­dą z in­ne­go punk­tu wi­dze­nia może być tym, co na­zy­wa­cie do­brem. Ja­kiej krzyw­dy się oba­wia­cie? Nie mu­si­cie cier­pieć. Nie mu­si­cie wal­czyć. Mo­że­cie wy­bie­rać. Wieki temu zbu­do­wa­li­śmy Lu­stra. Ob­ser­wo­wa­li­śmy czas i prze­strzeń. Zna­li­śmy Wszech­świat w każ­dym mo­men­cie jego ist­nie­nia. Po­czą­tek i ko­niec – oba naraz. Wszyst­kie moż­li­we zda­rze­nia – jak pa­ję­cza sieć, to, co się stało oraz to, czego nie było, a mogło być, splą­ta­ne nici obej­mu­ją­ce całą ma­te­rię od czą­stek ele­men­tar­nych po ga­lak­ty­ki i życie we wszyst­kich jego prze­ja­wach. A wszyst­kim tym rzą­dzi przy­pa­dek. Nic, co było, jest lub bę­dzie nie mu­sia­ło za­ist­nieć.

– Czy można więc po­wie­dzieć, że Wszech­świat jest lo­gicz­ny, skoro rzą­dzi nim chaos?

– Chaos rodzi po­rzą­dek, a po­rzą­dek za­wie­ra w sobie do­miesz­kę cha­osu, bez któ­rej nie mógł­by ist­nieć. Wszech­świat jest jed­no­cze­śnie po­zna­wal­ny i nie­po­zna­wal­ny. Dla­cze­go nas o to py­ta­cie? Prze­cież wie­cie to wszyst­ko. 

– Cza­sem wie­dza nam nie wy­star­czy. Mu­si­my prze­ko­nać się sami. Do­świad­czyć. Dla­te­go tu przy­szłam: chcia­łam was po­znać oso­bi­ście. 

– I po­zna­li­ście nas?

– Nie wiem. Myślę, że nie. Ale nie ocze­ki­wa­łam tego. – Usły­sza­ła sy­gnał, znak, że musi koń­czyć roz­mo­wę.

– Jesz­cze jedno py­ta­nie. Czy je­ste­ście szczę­śli­wi?

– Je­ste­śmy spo­koj­ni. Ży­je­my w do­sko­na­łej jed­no­ści. – Ko­lej­ny sy­gnał.

– Muszę już iść. Dzię­ku­ję. 

– To my dzię­ku­je­my. Do wi­dze­nia. 

Z ulgą wró­ci­ła na górę. Po­łą­czy­ła się z pro­fe­sor Ro­mań­ską.

– I jak wra­że­nia, pani dok­tor?

– Sama nie wiem. Oni są dość… za­ska­ku­ją­cy.

– Cóż, nie­wąt­pli­wie. Skoro już pani jest, pro­szę wra­cać do pracy. I ani słowa ni­ko­mu.

– Oczy­wi­ście. 

Agata resz­tę dnia spę­dzi­ła śle­dząc od­czy­ty apa­ra­tu­ry. Tam­te­go dnia nie wy­da­rzy­ło się nic nie­zwy­kłe­go. 

 

***

Agata sie­dzia­ła przed lu­strem, pa­trzy­ła na swoje od­bi­cie: zna­jo­me i obce jed­no­cze­śnie, ledwo wi­docz­ne, bo w po­ko­ju było ciem­no, w świe­tle la­tar­ni wi­dzia­ła tylko nie­wy­raź­ny kształt. Krzy­siek spał, za­wsze miał mocny sen. Na po­dusz­kach uło­ży­ły się koty, na­je­dzo­ne i za­do­wo­lo­ne. Wszy­scy spali, ona nie mogła. 

My­śla­ła o ,,świę­tych”, co jeśli… Jak będą z tym żyć? Jak ona bę­dzie z tym żyć? A może nie miała racji, wszyst­ko bę­dzie do­brze, żad­ne­go bólu już do końca świa­ta. Bo co, je­że­li jed­nak jej prze­czu­cia były słusz­ne, mają po­zwo­lić ,,świę­tym” cier­pieć za ludz­kość, by ta mogła nie­mal bez wy­sił­ku zdo­by­wać ko­smos? Czy po­wie­dzą Obcym, żeby ode­szli, ze­rwa­li po­łą­cze­nie, prze­cież tak nie można. Oni zro­zu­mie­ją, muszą zro­zu­mieć, kim­kol­wiek są, jak­kol­wiek myślą. Za dużo ,,je­że­li”, za dużo wąt­pli­wo­ści kłu­ją­cych jak drza­zga. 

Je­że­li…

***

Rano Aloj­zy Kawka wstał, ogo­lił się i jak zwy­kle za­brał Szpry­chę na spa­cer. Pies szedł obok swego pana, mer­da­jąc ogo­nem, nie wie­dział, że dziś jego życie zmie­ni się na za­wsze. 

Przez go­dzi­nę cho­dzi­li za­bło­co­ny­mi ulicz­ka­mi, nie zwra­ca­li uwagi na lo­do­wa­tą mżaw­kę ani po­dmu­chy wia­tru.

We­szli do jed­ne­go z apar­ta­men­tow­ców bli­sko cen­trum mia­sta. Szpry­cha była za­sko­czo­na. Co to mogło zna­czyć? Nigdy dotąd nie skła­da­li wizyt pod­czas spa­ce­ru. Sucz­ka szczek­nę­ła cicho, spoj­rza­ła na Kawkę, który po­dra­pał ją za uchem i po­pro­wa­dził ko­ry­ta­rzem w stro­nę windy. 

Szpry­cha je­cha­ła windą pierw­szy raz w życiu, nie bar­dzo przy­pa­dło jej do gustu za­mknię­cie w cia­snej prze­strze­ni, ale widać tak chciał jej pan. 

Kiedy wy­sie­dli, po­de­szli do drzwi jed­ne­go z miesz­kań, Kawka za­dzwo­nił. Usły­sze­li kroki. Ktoś otwo­rzył. 

– Aloj­zy! To ty? Jak miło cię wi­dzieć! Gdzieś ty się po­dzie­wał? – Ko­bie­ta pach­nia­ła miło, Szpry­cha od razu ją po­lu­bi­ła. 

– Witaj, cio­ciu Kon­stan­cjo. Prze­pra­szam, że cię nie od­wie­dza­łem, byłem… za­ję­ty. 

– Przez dzie­sięć lat! My­śla­łam, że od­le­cia­łeś do ko­lo­nii. Ale nie będę cię trzy­mać w drzwiach, wchodź! Jaka miła psina. To twoja? 

– Tak. Może wejść? Jest bar­dzo do­brze uło­żo­na. 

– Oczy­wi­ście. Mogę po­gła­skać? Ślicz­ne, ko­cha­ne ma­leń­stwo. Uwiel­biam zwie­rzę­ta, choć nigdy nie mia­łam wła­sne­go.

– Praw­dę mó­wiąc, cio­ciu, przy­sze­dłem wła­śnie w jej spra­wie. Tylko się nie gnie­waj… 

– Ja mia­ła­bym się gnie­wać na cie­bie? Nie stój, usiądź, zro­bię coś do picia, chcesz? 

– Ja tylko na chwi­lę, nie trudź się cio­ciu. Wi­dzisz, muszę wy­je­chać na kilka dni. Tak mi nagle wy­pa­dło. Lecę na Eu­ro­pę, nie mogę za­brać Szpry­chy ze sobą. Czy nie mo­gła­byś się nią zająć, do­pó­ki nie wrócę? Wiem, że to tak nagle, nie po­wi­nie­nem cię za­ska­ki­wać, ale nie mam się do kogo zwró­cić.

– Och, oczy­wi­ście… To żaden kło­pot, tylko… 

– Tu mam je­dze­nie. – Wyjął z torby psią karmę oraz miskę. – Wiel­kie dzię­ki, na­praw­dę. To dla mnie bar­dzo, bar­dzo ważne. – Wstał, nie­zręcz­nie uści­skał panią Kon­stan­cję. 

– Muszę już iść. Do wi­dze­nia. 

– Już wy­cho­dzisz, tak szyb­ko! I nic mi o sobie nie opo­wie­dzia­łeś, co ro­bisz i w ogóle! 

– Innym razem, cio­ciu. Na­praw­dę, muszę le­cieć. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. 

– Cóż, do­brze. Nie martw się o psa. Za­opie­ku­ję się nim. 

– To sucz­ka. Ma na imię Szpry­cha. – Pod­szedł do psa i od­piął smycz. – Prze­pra­szam ma­leń­ka. Wszyst­ko bę­dzie do­brze. – Przy­tu­lił ją i ru­szył do drzwi. Zdez­o­rien­to­wa­na Szpry­cha chcia­ła iść za nim, ale pani Kon­stan­cja ją za­trzy­ma­ła. Kawka od­szedł.

Szpry­cha skam­la­ła cicho pod drzwia­mi. Sły­sza­ła ja­dą­cą windę, sta­nę­ła, zje­cha­ła na par­ter. Potem za­pa­no­wa­ła cisza. 

Szpry­cha nie ro­zu­mia­ła, dla­cze­go musi zo­stać. Po­ło­ży­ła się pod drzwia­mi. Za­mer­da­ła ogo­nem, gdy ko­bie­ta ją po­gła­ska­ła, ale nie chcia­ła wyjść z przed­po­ko­ju. 

Jeśli trze­ba, bę­dzie cze­kać. 

Nawet cały dzień. 

***

Kawka je­chał elek­tro­bu­sem, nie­mal pu­stym o tej porze. Co chwi­lę pa­trzył na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ło po­łu­dnie. 

Zda­wa­ło mu się, że wszy­scy na niego pa­trzą, jakby po­dej­rze­wa­li go o złe za­mia­ry, choć tak na­praw­dę nikt nie zwra­cał na niego uwagi.

Za oknem szaro, deszcz roz­pa­dał się na dobre, zmy­wa­jąc reszt­ki śnie­gu. Lu­dzie po­zni­ka­li z ulic, nawet ro­bo­tów było jakby mniej niż zwy­kle. 

Wło­żył rękę do kie­sze­ni. Nie mógł tego zgu­bić.

Wy­siadł na ostat­nim przy­stan­ku, poza mia­stem. 

Stał tam tylko mały, nie­po­zor­ny bu­dy­nek, nic wię­cej, wszy­scy jed­nak wie­dzie­li, co kryło się pod zie­mią. 

Kiedy ze­ga­rek wska­zał dwu­na­stą, wyjął z kie­sze­ni fiol­kę i otwo­rzył.

Przez mo­ment nic się nie dzia­ło. Nagle zie­mia za­drża­ła. Jasne świa­tło ośle­pi­ło Kawkę. 

I było po wszyst­kim.

***

Gdy Kawka otwo­rzył fiol­kę, mi­liar­dy dro­bin mniej­szych od naj­mniej­szych zia­ren ma­te­rii prze­nik­nę­ło przez ścia­ny Cen­trum i we­szło w Lu­stro. Na ciem­nej tafli po­ja­wi­ły się rysy. Zwier­cia­dło pękło, odłam­ki po­kry­ły pod­ło­gę, lśniąc od mi­ga­ją­cych diod. 

Zie­mia jęk­nę­ła. Na całym glo­bie, stat­kach ko­smicz­nych, we wszyst­kich ludz­kich ko­lo­niach w jed­nym mo­men­cie Lu­stra prze­sta­ły ist­nieć. 

Po­łą­cze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne. 

***

Prze­ry­wa­my wia­do­mo­ści, by nadać ważny ko­mu­ni­kat… 

Mamo! Mamo, co ci jest? Ma­mu­siu!

Ra­tun­ku! Po­mo­cy! Po…

Niech ktoś mi po­mo­że!

***

Pani Kon­stan­cja sie­dzia­ła przed lu­strem. Pa­trzy­ła na wła­sne od­bi­cie. Po­marsz­czo­na skóra. Siwe włosy. Ból w sta­wach. 

Usły­sza­ła krzyk na ko­ry­ta­rzu. Po­de­szła do drzwi, choć serce biło za szyb­ko, nogi osła­bły i bra­ko­wa­ło jej tchu. 

Wyj­rza­ła przez wi­zjer. Ktoś leżał na pod­ło­dze. 

– Panie Wład­ku! Panie Wład­ku! – Brak od­po­wie­dzi. Otwo­rzy­ła. Po­wo­li po­de­szła do nie­ru­cho­me­go ciała, uklę­kła przy nim. Szpry­cha tym­cza­sem sko­rzy­sta­ła z oka­zji: ucie­kła z miesz­ka­nia, scho­da­mi prze­ciw­po­ża­ro­wy­mi zbie­gła na dół. Au­to­ma­tycz­ne drzwi wy­pu­ści­ły z bu­dyn­ku. 

Bie­gła ile sił w łap­kach, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, co dzia­ło się wokół. Wie­dzia­ła, że musi jak naj­szyb­ciej do­trzeć do domu. 

***

Kawka za­mknął okno, od­ci­na­jąc się w ten spo­sób od świa­ta. Nie chciał, by roz­pra­sza­ły go krzy­ki ludzi czy wycie syren. Po­trze­bo­wał spo­ko­ju. 

Po­pa­trzył na szare niebo, drze­wo mar­nie­ją­ce na po­dwór­ku, tar­ga­ne po­dmu­cha­mi wia­tru. Cie­szy­ła go ta po­go­da.

Za­wsze uwa­żał, że nie ma nic bar­dziej upior­ne­go niż bez­chmur­ne, błę­kit­ne niebo i so­czy­ście zie­lo­ne ro­śli­ny, brzę­cze­nie owa­dów w roz­sło­necz­nio­ne, le­ni­we po­po­łu­dnie, gdy na dnie tego wszyst­kie­go roz­kład, śmierć ukry­ta, lecz re­al­na, pod kru­chą po­wło­ką życia. 

Po­ło­żył się na łóżku. Wyjął z kie­sze­ni pu­deł­ko, a z niego małą ta­blet­kę, nie­wie­le więk­szą od ziarn­ka gor­czy­cy i po­łknął. Śmierć przy­szła na­tych­miast. Szyb­ka jak świa­tło, jak ono nie zwa­ża­ją­ca na czas ani prze­strzeń. 

W miesz­ka­niu za­pa­no­wa­ła głu­cha cisza, tylko deszcz ude­rzał o szyby. 

Go­dzi­nę póź­niej roz­le­gło się ciche skom­le­nie, dra­pa­nie w drzwi. 

Szpry­cha wró­ci­ła do domu. 

***

Szpry­cha pę­dzi­ła uli­ca­mi, nie zwa­ża­jąc na to, co dzia­ło się wokół. Mia­sto ogar­nął chaos, wycie syren, krzy­ki ludzi, pa­ni­ka, otwar­te rany krwa­wi­ły, mło­dzi lu­dzie zmie­nia­li się w star­ców. Wszyst­ko sta­nę­ło, to ko­niec, praw­dzi­wy ko­niec świa­ta. Tylko Szpry­cha bie­gła pro­sto przed sie­bie, do domu, prze­ska­ku­jąc nad le­żą­cy­mi, omi­ja­jąc zwin­nie wszel­kie prze­szko­dy. Pro­wa­dził ją in­stynkt. 

Dom. Tam było bez­piecz­nie. Ina­czej niż na ulicy, koło śmiet­ni­ka, gdzie chło­sta­ły ją deszcz i wiatr, ma­łe­go szcze­nia­ka, który nie ro­zu­miał: dla­cze­go? Gdy głód ści­skał jej żo­łą­dek, skur­czył ją, wy­su­szył tak, że nie przy­po­mi­na­ła już psa, zna­lazł ją jej pan. Za­brał do cie­płe­go miej­sca, za­wsze peł­ne­go je­dze­nia. Do domu. Dał jej imię, Szpry­cha: tak była wy­chu­dzo­na. 

Dom to bez­piecz­ne miej­sce. 

W wej­ściu do ka­mie­ni­cy ktoś leżał, swoim cia­łem blo­ko­wał otwar­te drzwi. Szpry­cha po­de­szła, ob­wą­cha­ła: coś dziw­ne­go, inny, obcy za­pach cze­goś nie­zna­ne­go, ta­jem­ni­cze­go, tak samo pach­nia­ły mar­twe ptaki i szczu­ry na śmiet­ni­ku. Za­pisz­cza­ła cicho, psi in­stynkt nie wy­star­czał, by pojąć, by zro­zu­mieć. Omi­nę­ła ciało ostroż­nie, ci­chut­ko. Po­bie­gła na górę. Za­szcze­ka­ła, dra­pa­ła za­mknię­te drzwi. Cisza. Nikt nie otwo­rzył. Już ni­ko­go tam nie było. 

***

Po­przew­ra­ca­ne stoły i krze­sła. Po­roz­bi­ja­ne ekra­ny. W pro­bów­kach ,,świę­ci”: po­marsz­cze­ni jak ro­dzyn­ki, nie­wie­le z nich zo­sta­ło. Wszy­scy prze­ra­że­ni, przy­ci­ska­li się do ścian po­dob­ni do za­szczu­tych zwie­rząt, szu­ka­li kry­jów­ki, nory, może tam nie zo­sta­ną zna­le­zie­ni, nie do­pad­nie ich śmierć, sąd, gniew Boga, czy ko­go­kol­wiek, kto za­mie­nił świe­tla­ną przy­szłość w zgrzy­ta­ją­ce pod bu­ta­mi roz­bi­te szkło, zbi­cie lu­stra przy­no­si pecha. 

Agata szła po­mię­dzy nimi, za­glą­da­ła lu­dziom w twa­rze. Gdzie on się po­dział, miał tu być dzi­siaj? 

– Pio­trek! Pio­trek!

Sie­dział pod ścia­ną. Nie sły­szał wo­ła­nia sio­stry. Nie wi­dział jej. Po­chło­nę­ła go ciem­ność.

***

Szpry­cha cze­ka­ła, ale Kawka nie otwie­rał drzwi. Obce kroki na ulicy, sy­re­ny. Na jed­nym z pię­ter skrzyp­nę­ły drzwi, ktoś wyj­rzał na ko­ry­tarz. 

Kroki na scho­dach, cięż­kie, po­wol­ne. Pu­ka­nie. Głosy. 

Jacyś lu­dzie wspię­li się na pię­tro Kawki, Szpry­cha za­szcze­ka­ła: wsta­ła, choć osła­bił ją głód, wiele go­dzin cze­ka­ła na pomoc. Czemu tak zwle­ka­li?

Nie wie­dzia­ła, ile go­dzin, a może dni mi­nę­ło. 

– Cicho pie­sku, cicho. Miesz­kasz tu?

– Zo­staw psa, nie mamy czasu. Wiesz, ile miesz­kań zo­sta­ło, padam z nóg. Halo, halo, jest tam kto?– Za­ło­mo­tał w drzwi, żad­nej od­po­wie­dzi. Szpry­cha za­nie­po­ko­iła się, że odej­dą. 

– Chyba ni­ko­go nie ma.

– Skąd wiesz? Mógł za­słab­nąć. 

– Albo umrzeć. To co, wy­wa­ża­my?

– Halo, po­li­cja! Pro­szę otwo­rzyć! Dobra, otwie­ra­my! – Drzwi otwo­rzy­ły się z hu­kiem. Zna­leź­li Kawkę w jego sy­pial­ni, na łóżku. Po­de­szli, spraw­dzi­li tętno. 

– No, temu już nie po­mo­że­my. Niech za­bio­rą ciało. ko­lej­ny trup, dla któ­re­go trze­ba szyb­ko zna­leźć miej­sce. 

Szpry­cha wsu­nę­ła się cicho do po­ko­ju. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi, do­pó­ki nie za­czę­ła wyć.

– A ten czego?

– My­ślisz, że to jego pies?

– Nie mam po­ję­cia. Co robił na ze­wnątrz?

– A bo ja wiem? 

– Co z nim bę­dzie? 

– Psy to nie nasz pro­blem. Niech go są­sie­dzi wezmą. Mo­żesz po­py­tać póź­niej, jak chcesz, teraz mamy ro­bo­tę. 

Zwło­ki wy­nie­sio­no. W miesz­ka­niu nic się nie zmie­ni­ło, poza tym, że Szpry­cha zo­sta­ła w nim sama. 

Ktoś chciał ją za­brać, gła­ska­ły ją obce dło­nie, ale ona nie mogła odejść. Jak pies mógł­by po­rzu­cić swój dom? W końcu ktoś nalał jej wody, wsy­pał karmę do miski. Od­szedł. Za­mknął drzwi, żeby ochro­nić dom przed zło­dzie­ja­mi, choć nie wie­dział, dla kogo niby? Może wróci jutro, a może nie. 

Szpry­cha le­ża­ła na pod­ło­dze, za­pa­dła noc. W zamku za­zgrzy­ta­ły klu­cze. 

– Jest tutaj, pro­szę pani. Na­kar­mi­łem ją. Pani jest… była jego ciot­ką? Przy­kro mi.

– Dzię­ku­ję panu. Taki pan dobry. Kto inny by się nie prze­jął. Pan go znał?

– Nie bar­dzo, tylko z wi­dze­nia. Nie był zbyt to­wa­rzy­ski. Tu są klu­cze, pro­szę. Pójdę, już, żona się mar­twi. 

– Jesz­cze raz dzię­ku­ję. Do wi­dze­nia.

Pani Kon­stan­cja we­szła do po­ko­ju. Przy­klę­kła przy sucz­ce, ob­ję­ła ją. Pła­ka­ła. Szpry­cha po­ło­ży­ła jej łeb na ko­la­nach. Wkrót­ce za­snę­ła, wtu­lo­na w mięk­kie, cie­płe ciało ko­bie­ty. 

***

Z głę­bo­ko­ści grze­chów moich…

Piotr leżał w łóżku, w po­ko­ju Agaty. Cze­kał aż wróci. Jak dawno wy­szła? 

Wołam do Cie­bie, Boże, lecz nie od­po­wia­dasz…

Jest dzień czy już noc? 

Ciem­ność, nie­prze­nik­nio­na czerń, mar­twa cisza. Zda­wa­ło mu się, że coś z tego mroku wy­peł­znie, chwy­ci go za kark, ale nic tam nie było. Tylko jego wła­sne ja. 

Dla­cze­go? Co ja zro­bi­łem?

De­li­kat­ny dotyk na ręku. Wzdry­gnął się, za­sko­czo­ny. To ona. Agata. 

– Hej. Już je­stem. Je­stem przy tobie. – Czuł li­te­ry na skó­rze, wy­pi­sy­wa­ne jej pal­cem, tak wy­raź­nie, uważ­nie, żeby zro­zu­miał. 

– Ko­cham cię. – Po­czuł łzy na po­licz­kach. Przy­tu­li­ła go. Trzy­ma­ła go za rękę, aż za­snął. 

Krzy­siek sie­dział przy stole w kuch­ni, przy­su­nę­ła dru­gie krze­sło, usia­dła obok. Mil­cze­li, trzy­ma­li się za ręce, zmę­cze­ni.

– Jak sy­tu­acja? – Krzysz­tof zadał to py­ta­nie szep­tem, głasz­cząc de­li­kat­nie jej włosy, szu­ka­jąc w jej bli­sko­ści wy­tchnie­nia.

– Mnó­stwo ran­nych, cho­rych, bez zmian. Po prze­rwa­niu po­łą­cze­nia z Ob­cy­mi, wszyst­kie uszko­dze­nia, wchło­nię­te przez ,,świę­tych” wró­ci­ły. Nie na­dą­ża­my z opa­try­wa­niem, z grze­ba­niem zmar­łych. Wy­bu­cha­ją za­miesz­ki. Boże, Krzy­siek, co my zro­bi­my? 

– Prze­trwa­my. Jak wiele razy przed­tem. Bę­dzie­my razem, prze­cież. Ko­cham cię. Nadal nie wia­do­mo, co się stało?

– Nie. My­ślisz, że to kara? 

– Ra­czej atak ter­ro­ry­stycz­ny. Poza tym, kto miał­by nas karać? 

– Szy­mek śpi. 

– Długo nie mógł za­snąć. Za­da­wał py­ta­nia. Bał się o cie­bie. 

– Je­stem wy­koń­czo­na Krzy­siek. Mam dość dzi­siej­sze­go dnia, prze­ra­ża mnie ju­trzej­szy. Chodź­my spać. Nie roz­ma­wiaj­my, tylko od­pocz­nij­my razem. Za kilka go­dzin muszę wstać. Do­brze?

– Do­brze. Chodź. 

Le­że­li na ma­te­ra­cu w kuch­ni. Sły­sze­li wycie syren, po­mi­mo za­mknię­tych okien. Spali aż do świtu. 

***

Bliź­nia­cy pa­trzy­li przez okno. Słoń­ce wscho­dzi­ło nad mia­stem, które nie spało tej nocy, nie miało spać spo­koj­nie pod­czas ko­lej­nych. Wiatr roz­wie­wał dym po­ża­ru, ktoś coś pod­pa­lił, ka­ret­ki jeź­dzi­ły bez prze­rwy, szu­ka­jąc po­trze­bu­ją­cych, któ­rych było zbyt wielu.

– Mel­dun­ki są po­myśl­ne. Ope­ra­cja się udała. Wszy­scy zwer­bo­wa­ni wy­ko­na­li za­da­nie o wy­zna­czo­nej porze. Bez nich by się nie udało, tylko kilka par było w sta­nie przy­brać ludz­ką formę. 

– Je­ste­śmy bez­piecz­ni. Ta rasa już nam nie za­gra­ża. Gdyby do­szło do wojny, bę­dzie­my mogli ich po­ko­nać. A jak wal­czyć z nie­śmier­tel­ny­mi? No ru­szaj­my wresz­cie. Chciał­bym znów być sobą.

Znik­nę­li, jakby nigdy ich nie było.

Tym­cza­sem Lu­blin witał ko­lej­ny dzień.  

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wie­czór był zimny, wil­got­ny, mgli­sty, jak jeden z tych nie­koń­czą­cych się wie­czo­rów li­sto­pa­do­wych, kiedy czło­wiek za­po­mi­na nie­mal, że ist­nie­je słoń­ce, a wio­sna wy­da­je się nie­sły­cha­nie od­le­gła.

Czyli w skró­cie wie­czór był jak wie­czór;)

 

Dwa ty­sią­ce sto pięć­dzie­siąt i dalej mają la­tar­nie?!

 

Kil­ku­na­stu se­kund, kiedy czas sta­nął, a wszyst­ko w co wie­rzy­ła, co wie­dzia­ła, oka­za­ło się kłam­stwem. Zza ko­lo­ro­wej kur­ty­ny wyj­rza­ła upior­na rze­czy­wi­stość. Na kilka se­kund, zanim wszyst­ko wró­ci­ło do normy. 

Pierw­sze zda­nie nie ma sensu solo, trze­ba by je do cze­goś przy­cze­pić. Za dużo se­kund.

 

To nic ta­kie­go. To tylko złu­dze­nie

 

Warto od­dzie­lić myśli bo­ha­ter­ki od nar­ra­cji, bo czy­tel­ni­cy się gubią (ja się zgu­bi­łam).

 

Piotr strzą­snął z sie­bie kota, zwie­rzę prych­nę­ło.

Wo­la­ła­by zrzu­cił. Strzą­sa się coś drob­ne­go, roz­pro­szo­ne­go.

 

Ranka znik­nę­ła od razu, jak zma­za­na sta­ro­świec­ką gum­ką-mysz­ką.

Nie zro­zu­mia­łam jak znik­nę­ła.

Piotr wy­tarł krew z palca dziec­ka i ro­bo­ta.

 

Mieli wspól­ny palec dziec­ko z ro­bo­tem?;)

 

Mały mógł bawić się dalej, bez­tro­ski, z jasną, po­god­ną twa­rzą, żaden cień nie padł na jego głowę, był bez­piecz­ny w ro­dzin­nym domu, sztucz­nym, lecz mięk­kim świa­tłem od­dzie­lo­ny od chłod­nej lu­to­wej nocy, od desz­czu i mgły na ze­wnątrz.

Strasz­nie na­dę­te to zda­nie, a do tego dłu­gie i za­wi­łe, aż prosi się o cię­cie.

Wy­ni­ka z niego mię­dzy in­ne­go że mógł się bawić, bo nie padał na niego cień, oraz że ro­dzin­ny dom był sztucz­ny. Chłod­na lu­to­wa noc nie ko­ja­rzy się z desz­czem i mgłą.

 

W tej dziel­ni­cy za­wsze żółto, za­wsze ciem­no, za­wsze mgli­sto. Nie było bólu.

Po­mi­jam, że za 150 lat dalej żółte neony, ale nie ro­zu­miem sensu tego za­pi­su. Prze­czy­taj go sobie na głos.

 

Pół­mrok za­żół­co­ny brud­nym świa­tłem, odór, twar­dy bar­łóg, wiecz­na noc, noc bez końca, dni mkną­ce jak świa­tło w czerń ko­smo­su.

W tym zda­niu mamy po­mie­sza­ny pół­mrok, wiecz­ną noc, więc mrok i świa­tło. I znowu nie wia­do­mo o co cho­dzi, poza tym że za dużo słów.

 

– Kurwa! – Wrza­snął, by za­krzy­czeć ciszę. Mały pies sku­lo­ny w kącie drgnął, jakby spo­dzie­wał się kop­nia­ka. 

– Szpry­cha. – Kawka wstał, pod­szedł do psa, po­gła­skał go. 

– Pew­nie je­steś głod­na. Moja mała. Na­kar­mię cię. – Zdjął z półki pusz­kę z psią karmą, na­ło­żył tro­chę do miski. Przy­glą­dał się je­dzą­ce­mu psu, sie­dząc na dawno nie­my­tej pod­ło­dze. 

– Jedz, Szpry­cha, jedz.

 

Za­pi­sa­łaś wy­po­wie­dzi jed­nej osoby, jak czte­ry osob­ne wy­po­wie­dzi.

In­for­ma­cje o za­pi­sie dia­lo­gu znaj­dziesz tu: https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

 

 

Agata we­szła do domu wraz z chłod­nym po­dmu­chem wia­tru.

To ra­czej wiatr wszedł wraz z Agatą, bo za­kła­dam, że nie wiatr otwo­rzył drzwi.

 

Za­pa­trzy­ła się w prze­strzeń, w ciem­ną szybę przed sobą, mokrą od desz­czu.

Ze zda­nia wy­ni­ka, że pa­trzą­ca w szybę Agata była mokra od desz­czu. Myślę, że rzad­ko pa­trzy­my w szybę za sobą.

 

A po­patrz na to zda­nie, jak bę­dzie pro­ste:

Za­pa­trzy­ła się w ciem­ną, mokrą od desz­czu szybę.

 

Piotr spoj­rzał na sio­strę, młodą trzy­dzie­sto­ośmio­let­nią dziew­czy­nę o ja­snej gład­kiej cerze, ciem­nych wło­sach, na progu dłu­gie­go życia, które ją cze­ka­ło.

 

Brak prze­cin­ka po ja­snej. Zda­nie na­dę­te. Cie­ka­we jakie to są włosy na progu dłu­gie­go życia.

Cięż­ko poza tym mówić, że czter­dziest­ka to próg życia;)

 

– Przyj­dzie. – Wy­łą­czył czyt­nik. – Krzy­siek zaraz wróci z wy­wia­dów­ki. – Nie od­po­wie­dzia­ła, przy­tak­nę­ła tylko. 

– Na pewno wszyst­ko w po­rząd­ku? 

 

Nie od­po­wie­dzia­ła po­win­no już być poza wy­po­wie­dzią brata. W dia­lo­gu mówi on, a potem znowu on.

 

 

An­dro­me­da, ruda kotka, wsko­czy­ła Pio­tro­wi na ko­la­na. 

To nie jest ele­ment wy­po­wie­dzi księ­dza. Po­win­no spaść do ko­lej­ne­go wier­sza.

 

– Byłeś grzecz­ny? Od­ro­bi­łeś lek­cje? Masz ba­to­ni­ka. – Co­dzien­ny ry­tu­ał uści­sków, śmie­chów, po­wi­tań. 

 

Pusiu nie wiem ile masz lat, ale ta wy­po­wiedź jest za­pi­sa­na jak przez dzie­się­cio­lat­kę. Wy­rzu­ci­łaś po­śpiesz­nie serię zdań. Nie ma dia­lo­gu. Po­sta­cie wcho­dzą i de­kla­mu­ją.

Czym jest co­dzien­ny ry­tu­ał, bo to wy­glą­da jak no­tat­ka, żeby coś opi­sać.

 

Jasne, pa­ste­lo­we ko­lo­ry, nie­zbyt ja­skra­we świa­tło. Żad­nych cieni. Wszy­scy uśmiech­nię­ci. 

To są myśli Pio­tra? Jacy uśmiech­nię­ci, skoro gość wła­śnie się żali?

 

 

Krzysz­tof ubrał się po­spiesz­nie, jak ktoś, kto musi wyjść na­tych­miast, iść przed sie­bie, da­le­ko, bo osza­le­je. 

Za dużo cho­dze­nia.

 

Bruk na Sta­rym Mie­ście [był] mokry,

Brak orze­cze­nia.

 

Dym z pa­pie­ro­sów..

O jedną krop­kę za dużo.

 

W Bra­mie Kra­kow­skiej ob­dar­ty chło­pak grał na gi­ta­rze, długa broda, zmierz­wio­ne włosy, obo­jęt­ność na twa­rzy.

Tu po gra­niu na gi­ta­rze znowu nie ma orze­cze­nia. Brzmi to dziw­nie.

 

To SF jest dla mnie mocno pre­tek­sto­we. Opo­wia­da­niu do­brze zro­bi­ło by przy­cię­cie 25% zna­ków.

 

 

"nie mam jak po­rów­nać sa­mo­po­czu­cia bez ba­ła­ga­nu..." - Anan­ke

Cześć pusia !!!!

 

Taka scien­ce – fic­tion za­wsze mi się po­do­ba, nawet jak jest słabe. Żeby oce­nić twoje opo­wia­da­nie po­słu­żę się po­rów­na­niem. Czy­ta­łem tekst scien­ce – fic­tion tutaj na por­ta­lu i mam w umy­śle wiel­ką róż­ni­cę tych tek­stów. Zde­cy­do­wa­nie po­zy­tyw­nie dla cie­bie. Hi­sto­ria jest bar­dzo mo­men­ta­mi cie­ka­wa. ci “świę­ci” to fajny motyw. Tzn. mam na myśli ich opis. Nie za bar­dzo zro­zu­mia­łem prze­sła­nie :) Ale nie ważne. Było tu wiele w tek­ście bar­dzo faj­nych rze­czy. Tekst jest długi i uzbie­ra­ło się tych do­brych faj­nych rze­czy tro­chę. Wy­da­rze­nia z psem mi się po­do­ba­ły. “Szpry­cha” tak chyba miał na imię. Tak samo, sko­lo­ni­zo­wa­ne pla­ne­ty…

Nie wiem czy je­steś nowa na por­ta­lu, ale jeśli to był de­biut to bar­dzo udany :) Nie ża­łu­ję, że za­czą­łem czy­tać. I opo­wieść mnie mogę po­wie­dzieć po­rwa­ła.

 

Po­zdra­wiam ser­decz­nie!

Je­stem nie­peł­no­spraw­ny...

Am­bush: dzię­ku­ję ci bar­dzo za Twoją cięż­ką pracę i cenne uwagi, część błę­dów już po­pra­wi­łam.

 

da­wi­di­q150: dzię­ki za ko­men­tarz, cie­szę się, że ci się po­do­ba­ło. Nowa nie je­stem, pu­bli­ko­wa­łam coś kie­dyś tutaj, ale dawno, kilka lat temu. Także wró­ci­łam po krót­kiej prze­rwie:) Rów­nież po­zdra­wiam!

Nie wiem czy słusz­nie, Pusiu, ale od­nio­słam wra­że­nie, że mia­łaś po­mysł na hi­sto­rię o zwal­cza­niu się róż­nych Ob­cych z ko­smo­su i wy­ko­rzy­stu­ją­cych do tego miesz­kań­ców Ziemi. Muszę przy­znać, że Wszyst­kich świę­tych czy­ta­ło się nie­źle, a by­ło­by jesz­cze le­piej, gdyby opo­wia­da­nie nie było tak prze­ga­da­ne i gdyby zna­la­zło się w nim lep­sze wy­ja­śnie­nie dzia­łań tych, któ­rych przed­sta­wi­cie­la­mi byli bliź­nia­cy.

Wy­ko­na­nie po­zo­sta­wia nieco do ży­cze­nia.

 

Za­my­ślo­na. Jej myśli upar­cie krą­ży­ły… → Nie brzmi to naj­le­piej.

 

– To nic ta­kie­go. To tylko złu­dze­nie. – Po­wta­rza­ła to sobie całe po­po­łu­dnie i teraz, kiedy wra­ca­ła do domu. → Zbęd­na krop­ka po wy­po­wie­dzi. Di­da­ska­lia małą li­te­rą.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak za­pi­sy­wać dia­lo­gi.

 

Dziś był to Oli­ver Twist Char­le­sa Dic­ken­sa. → Dziś był to Oli­ver Twist Char­le­sa Dic­ken­sa. Lub: Dziś był to „Oli­ver Twist” Char­le­sa Dic­ken­sa.

Przy­ta­cza­ne ty­tu­ły wy­róż­nia­my kur­sy­wą lub uj­mu­je­my je w cu­dzy­słów.

 

Jasne, pa­ste­lo­we ko­lo­ry… → Zbęd­ne do­okre­śle­nie – ko­lo­ry pa­ste­lo­we są jasne z de­fi­ni­cji.

 

,,Do­brze mieć kogo od­wie­dzać.” po­my­ślał.Do­brze mieć kogo od­wie­dzać” po­my­ślał.

Tu znaj­dziesz wska­zów­ki, jak można za­pi­sy­wać myśli bo­ha­te­rów.

 

– Od­pro­wa­dzę cię ka­wa­łek. – Krzysz­tof ubrał się po­spiesz­nie. → Nar­ra­cji nie za­pi­su­je­my jak di­da­ska­liów. Winno być:

– Od­pro­wa­dzę cię ka­wa­łek.

Krzysz­tof ubrał się po­spiesz­nie.

Lub: – Od­pro­wa­dzę cię ka­wa­łek – za­pro­po­no­wał Krzysz­tof, ubra­jąc się po­spiesz­nie.

 

ka­wa­łek Głę­bo­ką, potem So­wiń­skie­go, potem skrę­cić… → Czy to ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

 

za­głu­szył szum po­jaz­dów.W tej chwi­li… → Brak spa­cji po krop­ce.

 

wy­peł­nio­nych pro­bów­ka­mi. ty­sią­ce kom­pu­te­rów… → Po­sta­wiw­szy krop­kę, ko­lej­ne zda­nie roz­po­czy­na­my wiel­ka li­te­rą.

 

upew­niał się ,że ,,to”… → Zbęd­na spa­cja przed prze­cin­kiem, brak spa­cji po nim.

 

tylko taka wiara mu zo­sta­ła, do­da­wa­ła mu sił. → Czy ko­niecz­ne są oba za­im­ki?

 

ponad ledwo wi­docz­ną w dole zie­mią… → Cho­dzi o pla­ne­tę, więc: …ponad ledwo wi­docz­ną w dole Zie­mią

 

Za­kap­tu­rzo­ne po­sta­ci rzu­ci­ły się na ludzi, ude­rza­li in­nych i sie­bie na­wza­jem. → Pi­szesz o po­sta­ciach, które są ro­dza­ju żeń­skie­go, więc: Za­kap­tu­rzo­ne po­sta­ci rzu­ci­ły się na ludzi, ude­rza­ły in­nych i sie­bie na­wza­jem

 

ni­cze­go nie był wsta­nie do­strzec… → …ni­cze­go nie był w sta­nie do­strzec

 

Nagłe szarp­nię­cie i ból nodze… → Pew­nie miało być: Nagłe szarp­nię­cie i ból w nodze

 

,,Ko­cham cię.” „Ko­cham cię”.

Krop­kę sta­wia­my po za­mknię­ciu cu­dzy­sło­wu.

 

Ubra­nie Krzyś­ka oraz a także jego ręce, były po­pla­mio­ne krwią. → Dwa grzyb­ki w barsz­czy­ku.

 

zbaw­nie prze­krzy­wia­ła łepek. → Li­te­rów­ka.

 

Na co ko­lo­ni­stom co ktoś taki jak on? → Coś się tutaj przy­plą­ta­ło.

 

I to by było na tyle. → To po­pu­lar­ny, ale po­tocz­ny i nie­pra­wi­dło­wy zwrot.

Pro­po­nu­ję: I to by było wszyst­ko.

https://nck.pl/projekty-kulturalne/projekty/ojczysty-dodaj-do-ulubionych/ciekawostki-jezykowe/TO_BY_BYLO_NA_TYLE

 

Tak pani myśli, praw­da?I słusz­nie… → Brak spa­cji po py­taj­ni­ku.

 

wypił ten ostat­ni łyk, jakby chciał przy­kryć nie­zręcz­ność tego py­ta­nia. → Czy za­im­ki są ko­niecz­ne?

 

Krzysz­tof wy­szedł, zszedł po scho­dach. → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: …Krzysz­tof wy­szedł, zbiegł po scho­dach.

 

da­rem­nie pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć Zimno prze­ni­ka­ło do kości. → Brak krop­ki po pierw­szym zda­niu.

 

Po­czą­tek i ko­niec – oba na raz.Po­czą­tek i ko­niec – oba naraz.  

 

Skoro już pani wró­ci­ła, pro­szę wra­cać do pracy. → Nie brzmi to naj­le­piej.

Pro­po­nu­ję: Skoro już pani jest, pro­szę wra­cać do pracy.

 

Och, oczy­wi­ście…. → Zbęd­na krop­ka po wie­lo­krop­ku – po wie­lo­krop­ku nie sta­wia się krop­ki.

 

Wyjął z kie­sze­ni pu­deł­ko, a znie­go małą ta­blet­kę… → Wyjął z kie­sze­ni pu­deł­ko, a z nie­go małą ta­blet­kę

 

W miesz­ka­niu za­pa­no­wa­ła głu­cha cisza., tylko deszcz ude­rzał o szyby. → Zbęd­na krop­ka przed prze­cin­kiem.

 

Z głę­bo­ko­ści grze­chów moich…. → Zbęd­na krop­ka po wie­lo­krop­ku.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki, re­gu­la­to­rzy, po­pra­wi­łam wska­za­ne przez cie­bie błędy.

 

,,Nie wiem czy słusz­nie, Pusiu, ale od­nio­słam wra­że­nie, że mia­łaś po­mysł na hi­sto­rię o zwal­cza­niu się róż­nych Ob­cych z ko­smo­su i wy­ko­rzy­stu­ją­cych do tego miesz­kań­ców Ziemi.” – cał­kiem słusz­nie.

 

,,by­ło­by jesz­cze le­piej, gdyby opo­wia­da­nie nie było tak prze­ga­da­ne” – po­sta­ram się, żeby moje tek­sty nie były prze­ga­da­ne, bę­dzie się le­piej czy­ta­ło:)

 

Po­zdra­wiam,

Pusia

 

 

 

Bar­dzo pro­sze, Pusiu. Miło mi, że uzna­łaś uwagi za przy­dat­ne. 

Cie­szę się też, że wła­ści­wie ode­bra­łam Twój za­mysł i po­zo­sta­ję z na­dzie­ją, że Twoje przy­szłe opo­wia­da­nia będą coraz lep­sze. Teraz udaję się do kli­kar­ni. :)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Witam.

Opo­wia­da­nie po­do­ba­ło mi się, cho­ciaż było bar­dzo dłu­gie. Po­mysł na ob­cych ory­gi­nal­ny, tro­chę ko­ja­rzy­ło mi się Dic­kiem i ob­cy­mi, któ­rzy stwa­rza­li dla ludzi rze­czy ma­te­rial­ne. Po­cząt­ko­wo opo­wia­da­nie było w cie­płym, ro­dzin­nym kli­ma­cie, potem po­ja­wi­ły się spra­wy trud­ne, na­stęp­nie jest spi­sek. Po­ru­sza­ny jest pro­blem wol­no­ści, bo niby ko­smi­ci nam po­ma­ga­ją, robią coś dla na­sze­go dobra, ale nikt ich o to nie pro­sił. Z za­koń­cze­nia wy­nio­słem tyle, że po­ja­wia się trze­cia rasa ko­smicz­na, która stoi za uda­nym za­ma­chem ter­ro­ry­stycz­nym na lu­stra.

Pro­blem nie­śmier­tel­no­ści tro­chę za­nie­dba­ny, moim zda­niem bra­ku­je ta­kie­go roz­wią­za­nia jak w In Time (Wy­ścig z cza­sem), gdzie lu­dzie rosną do dwu­dzie­ste­go pią­te­go roku życia, i żyją potem z cia­łem dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­ka. No i w tym fil­mie mogą umrzeć, gdy na przy­kład ule­gną wy­pad­ko­wi, cho­ciaż teo­re­tycz­nie mogą żyć wiecz­nie.

Po­wo­dze­nia w pi­sa­niu.

Po­zdra­wiam.

Fe­niks 103.

au­da­ces for­tu­na iuvat

fe­nik­s103: Dzię­ku­ję, cie­szę się, że ci się po­do­ba­ło.

Po­zdra­wiam,

Pusia

Nie lubię tak dłu­gich opo­wia­dań, ale czy­ta­ło mi się nie­źle. Po­mysł na re­ali­za­cję nie­śmier­tel­no­ści ludzi jest cie­ka­wy. Chęt­nie bym wi­dział wię­cej in­for­ma­cji o ‘bliź­nia­kach’ za­miast czę­ści opi­sów świa­ta. Twist koń­co­wy mimo tego, a może dla­te­go za­ska­ku­ją­cy. W sumie nie ża­łu­ję. :)

Koala: Dzię­ki, cie­szę się, że nie ża­łu­jesz :)

Cześć Pusiu,

Widzę tu cie­ka­wy kon­cept scien­ce-fic­tion, który po­ru­sza ważne te­ma­ty zwią­za­ne z po­stę­pem tech­no­lo­gicz­nym i jego wpły­wem na ludz­kość.

Opo­wia­da­nie ma po­ten­cjał, na­to­miast moim zda­niem można by je jesz­cze tro­chę do­pra­co­wać, aby w pełni wy­ko­rzy­stać ten po­ten­cjał. Oto kilka prze­my­śleń z mojej stro­ny:

1. Opo­wia­da­nie zy­ska­ło­by na więk­szej spój­no­ści, gdyby wy­raź­niej po­ka­zać związ­ki przy­czy­no­wo-skut­ko­we po­mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi wąt­ka­mi. Na przy­kład wątek bliź­nia­ków po­ja­wia się dosyć nagle pod ko­niec i nie do końca wiemy, jak łączy się z resz­tą hi­sto­rii. Przy­da­ło­by się wię­cej "zszy­wek" fa­bu­lar­nych, które sca­la­ły­by wszyst­kie ele­men­ty w lo­gicz­ną ca­łość.

2. Dru­gim aspek­tem war­tym do­pra­co­wa­nia jest kom­po­zy­cja. Nie­któ­re par­tie tek­stu, zwłasz­cza we­wnętrz­ne mo­no­lo­gi i opisy, są bar­dzo roz­bu­do­wa­ne w sto­sun­ku do akcji. Ro­zu­miem, że chcesz po­głę­bić psy­cho­lo­gię po­sta­ci i kli­mat opo­wie­ści, ale miej­sca­mi spo­wal­nia to tempo akcji. Warto za­sta­no­wić się, czy nie da­ło­by się nie­któ­rych opi­sów skon­den­so­wać, tak aby za­cho­wać ba­lans po­mię­dzy akcją a re­flek­sją. 

3. Jeśli cho­dzi o tech­no­lo­gię "świę­tych", to in­try­gu­ją­cy i ory­gi­nal­ny po­mysł. Myślę, że przy­da­ło­by się tro­chę wię­cej wy­ja­śnień na temat dzia­ła­nia vi­ta­li­ny, zasad "prze­pły­wu Bloc­ka" itd. Nie cho­dzi o prze­sad­ne in­fo­dum­py, ale o danie czy­tel­ni­ko­wi wy­star­cza­ją­cej ilo­ści in­for­ma­cji, by mógł zro­zu­mieć dzia­ła­nie tego sys­te­mu. To po­zwo­li­ło­by moc­niej osa­dzić fa­bu­łę w re­aliach świa­ta.

4. Za­koń­cze­nie zo­sta­wia sporo nie­do­po­wie­dzeń – co samo w sobie nie jest ni­czym złym, bo skła­nia do my­śle­nia. Za­sta­na­wiam się jed­nak, czy nie warto by­ło­by dać czy­tel­ni­ko­wi tro­chę wię­cej punk­tów za­cze­pie­nia, su­ge­stii co do tego, kto stoi za bliź­nia­ka­mi i jaki jest ich cel. To po­zwo­li­ło­by na głęb­szą in­ter­pre­ta­cję ca­ło­ści.

Opo­wia­dan­ko to am­bit­na i ory­gi­nal­na próba zmie­rze­nia się z waż­ki­mi te­ma­ta­mi. Widać Twój pi­sar­ski po­ten­cjał i umie­jęt­ność bu­do­wa­nia zło­żo­ne­go świa­ta. Do­pra­co­wa­nie kon­struk­cji i dy­na­mi­ki tek­stu po­zwo­li­ło­by jesz­cze moc­niej wy­eks­po­no­wać atuty tego opo­wia­da­nia. Liczę, że moje uwagi okażą się w ja­kimś stop­niu przy­dat­ne i życzę Ci dal­szych suk­ce­sów w pi­sa­niu!

Po­zdra­wiam Cię cie­pło.

mfie­do­ro­wicz

mfie­do­riwcz: Dzię­ki. smiley

Nowa Fantastyka