- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Historia odnalezienia nowego koloru

Historia odnalezienia nowego koloru

Nie ukry­wam in­spi­ra­cji Kon­gre­sem fu­tu­ro­lo­gicz­nym Sta­ni­sła­wa Lema, ale sta­ra­łem się też do­rzu­cić coś swo­je­go. Mam na­dzie­ję, że bę­dzie­cie się bawić przy czy­ta­niu tak samo do­brze jak ja przy pi­sa­niu tego.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

BarbarianCataphract, Ambush

Oceny

Historia odnalezienia nowego koloru

Tego dnia wy­bra­łem się po bułki do lo­kal­nej pie­kar­ni, by na­stęp­nie zro­bić z nich do­mo­we za­pie­kan­ki, na które od dłuż­sze­go czasu mia­łem nie­po­ha­mo­wa­ną ocho­tę. W trak­cie wę­drów­ki jed­nak zwró­cił moją uwagę pla­kat tak czar­ny, tak bar­dzo świa­tła nie­na­wi­dzą­cy i po­chła­nia­ją­cy je na wszel­kie moż­li­we spo­so­by, że aż przy­sta­ną­łem, by przyj­rzeć mu się z bli­ska.

Farba w od­cie­niu ba­zal­to­we­go ob­sy­dia­nu chci­wie ła­pa­ła pro­mie­nie sło­necz­ne i była przy tym tak de­pre­syj­nie czar­na, że za­czą­łem się za­sta­na­wiać jak w ogóle można uzy­skać taki kolor. Drę­czy­ło mnie to nie­zmier­nie, gdyż jako ma­larz młody i am­bit­ny szu­ka­łem cze­goś, by moją sztu­kę po­ru­szyć i naj­le­piej pchnąć gdzieś dalej za uczci­we (choć nie­ko­niecz­nie szcze­rze mó­wiąc) pie­nią­dze, bo wy­ma­rzo­ne za­pie­kan­ki sta­no­wi­ły je­dy­ny po­si­łek, na który było mnie jesz­cze stać w tym mie­sią­cu. Obok pla­ka­tu wi­sia­ła ofer­ta pracy, jed­nak usil­nie sta­ra­łem się na nią nie pa­trzeć. Gdy­bym wziął jeden ze zwi­sa­ją­cych list­ków pa­pie­ru z nu­me­rem te­le­fo­nu, ozna­cza­ło­by to prze­cież to samo, co po­de­pta­nie mo­je­go do­rob­ku ar­ty­stycz­ne­go, by po­wie­dzieć mu osta­tecz­nie: „Wynoś się, za­mie­rzam pra­co­wać na pół etatu w call cen­ter”.

Tak więc sta­łem i nie­stru­dze­nie ana­li­zo­wa­łem naj­czar­niej­szą czerń mego życia, by w końcu doj­rzeć, że prócz niej jest także od­cień nieco inny. Zu­peł­nie nie­wi­docz­ny dla tego, kto za­le­d­wie rzuci okiem, prze­cho­dząc obok i ar­cy­trud­ny do za­uwa­że­nia przez ama­to­ra. Jed­nak z racji tej, że na­le­ża­łem do rzad­kie­go ga­tun­ku męż­czyzn od­róż­nia­ją­ce­go ko­lo­ry, za­uwa­ży­łem. Atra­men­to­wy napis na tej ko­smicz­nej cze­lu­ści.

18.03

V KON­FE­REN­CJA KO­LO­RO­LO­GICZ­NA

TEMAT PRZE­WOD­NI: OD­NA­LE­ZIE­NIE NO­WE­GO KO­LO­RU

WSZY­SCY EN­TU­ZJA­ŚCI I AR­TY­ŚCI MILE WI­DZIA­NI

– No­we­go ko­lo­ru? – po­wtó­rzy­łem ma­chi­nal­nie.

To praw­da, że teo­rię ko­lo­ru na ASP za­li­czy­łem za­le­d­wie na trzy i pół, w do­dat­ku głów­nie przez dobry humor wy­kła­dow­cy, ale prze­cież nie byłem w cie­mię bity. Ko­lo­rów nie da się tak po pro­stu wy­na­leźć. Nie w na­szych cza­sach, kiedy coraz wię­cej ludzi wie, że akwa­ma­ry­na to nie danie kuch­ni wiet­nam­skiej, a ma­la­chi­to­wy nie jest wcale obe­lgą.

Było to jed­nak na tyle in­try­gu­ją­ce, że wy­tę­ży­łem wzrok i prze­czy­ta­łem adres w bar­wie węgla ka­mien­ne­go. Nie­da­le­ko. Może się przej­dę? Niech to, lep­sze to niż sie­dze­nie w ka­wa­ler­ce i kon­fron­ta­cja ze smut­ną rze­czy­wi­sto­ścią wła­snych prac. Skie­ro­wa­łem się więc na wska­za­ną ulicę i po­szu­ka­łem cze­goś, co by mnie na trop ta­jem­ni­czej kon­fe­ren­cji na­pro­wa­dzi­ło.

Śród­mie­ście wy­glą­da­ło jed­nak tak samo ohyd­nie jak za­wsze i nic nie wska­zy­wa­ło, że od­by­wa się tu co­kol­wiek in­te­re­su­ją­ce­go, a już na pewno nie żadna kon­fe­ren­cja. Pod wska­za­nym ad­re­sem znalazłem jedynie niepozorną kamienicę i za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy do­brze tra­fi­łem. Ro­zej­rza­łem się i zo­ba­czy­łem nie­wiel­ki sklepik, który od razu przy­po­mnia­ł mi po co w ogóle wy­sze­dłem z domu. Za­pie­kan­ki same się nie zro­bią. Z dru­giej stro­ny cóż zna­czy pie­czy­wo z serem i pie­czar­ka­mi wobec cze­goś tak nie­zwy­kłe­go jak od­kry­cie no­we­go ko­lo­ru? Jeśli to nie żadne oszu­stwo lub pod­stęp­na kam­pa­nia re­kla­mo­wa, to moje ob­ra­zy może w końcu zy­ska­ją na war­to­ści i w efek­cie rze­czo­ne za­pie­kan­ki będę mógł kupić w budce przy dwor­cu za­miast sa­me­mu tru­dzić się ku­cha­rze­niem. Umo­ty­wo­wa­ny tą myślą za­czą­łem więc szu­kać, sam nie wie­dzia­łem jesz­cze czego.

Jed­nak oka­za­ło się, że szczę­ście tego dnia nad­mier­nie mi do­pi­sy­wa­ło. Zo­ba­czy­łem bo­wiem dwóch ele­ganc­ko odzia­nych dżen­tel­me­nów, na widok któ­rych ze smut­kiem zre­flek­to­wa­łem stan mojej gar­de­ro­by. Pierwszy, wyż­szy i młod­szy, odzia­ny był w kar­mi­no­wy płaszcz spły­wa­ją­cy nie­mal do łydek, pod któ­re­go pła­ta­mi co jakiś czas po­ka­zy­wał się po­pie­la­ty gar­ni­tur. Drugi zaś, niż­szy i zde­cy­do­wa­nie star­szy, nosił gra­fi­to­wy sur­dut, mo­ka­sy­ny i me­lo­nik nie­umie­jęt­nie za­kry­wa­ją­cy ły­si­nę. Obaj po­grą­że­ni byli w dys­ku­sji pra­wie tak żwa­wej jak ich chód, toteż mia­łem nie­ła­twe za­da­nie by naj­pierw ich do­go­nić, a potem ów dia­log prze­rwać. Skąd zaś wie­dzia­łem, że to wła­śnie oni zmie­rza­ją na Kon­fe­ren­cję Ko­lo­ro­lo­gicz­ną? Cóż, ar­ty­ści umie­ją wy­kry­wać po­krew­ne dusze. Nie­ja­ko przy­cią­ga­my się na­wza­jem dzię­ki mi­ło­ści do sztu­ki. Kto by zaś nie uwie­rzył w to tłu­ma­cze­nie, ten i tak musi przy­znać rację, że na ja­kim­kol­wiek Śród­mie­ściu cho­dzić tak ele­ganc­ko odzianym można tylko zmie­rza­jąc na aka­de­mic­kie zgro­ma­dze­nia. W po­zo­sta­łych przy­pad­kach byłby to prze­jaw jaw­ne­go eks­cen­try­zmu i pro­sze­nia się o uwagę osie­dlo­wych dre­sów.

– Prze­pra­szam, pa­no­wie! – krzyk­ną­łem nie wiem po raz który.

– Hm? Czego chcesz, młody? Spie­szy­my się – rzu­cił facet w me­lo­ni­ku.

– Poza tym prze­rwa­łeś nam wła­śnie roz­kosz­ną dys­ku­sję – stwier­dził ten wyż­szy i dodał, zwra­ca­jąc się do swo­je­go to­wa­rzy­sza. – Dalej twier­dzę, że he­ba­no­wy.

– Non­sens, je­dy­nie sepia – spa­ro­wał star­szy dżen­tel­men.

– Czy pa­no­wie może… – wy­sa­pa­łem, pró­bu­jąc zła­pać od­dech. Tak, zde­cy­do­wa­nie czę­ściej po­wi­nie­nem za­ży­wać spa­ce­ru. – … na kon­fe­ren­cję… no­we­go ko­lo­ru?

Spoj­rze­li po sobie zdu­mie­ni, jakby nie ro­zu­mie­li py­ta­nia. Wie­dzia­łem, że na pewno nie spra­wiam wra­że­nia osoby świa­tłej i ro­zu­mie­ją­cej temat, jed­nak­że…

Nagle chwy­ci­li mnie i za­czę­li cią­gnąć ze sobą, wy­raź­nie ura­do­wa­ni.

– Wresz­cie jakaś młoda dusza! Już my­śla­łem, że zasnę słu­cha­jąc wy­łącz­nie tych sta­rych głup­ców! – stwier­dził męż­czy­zna w płasz­czu.

– No no, panie ko­le­go, uwa­żaj pan! Ale przy­znam rację, że więk­szość na­szych współ­pra­cow­ni­ków to strasz­ne gbury! Oby tylko pan – po­wie­dział, zwra­ca­jąc się do mnie – oka­zał się na­praw­dę tak sym­pa­tycz­nym i otwar­tym ja­kie­go wra­że­nie spra­wia. Hejże, może ta kon­fe­ren­cja w końcu czymś za­owo­cu­je!

I tak wła­śnie, będąc cią­gnię­tym przez dwój­kę in­nych ar­ty­stów (w biegu do­wie­dzia­łem się, że młod­szy na­zy­wał się Mal­czew­ski, a star­szy Szy­na­lew­ski), do­tar­łem wresz­cie na miej­sce, coraz bar­dziej za­głę­bia­jąc się w nie­zna­ne mi dotąd ulicz­ki. Przy oka­zji do­wie­dzia­łem się, że na pla­ka­cie był błąd, gdyż wy­da­rze­nie miało się odbyć nie na Aj­du­kie­wi­cza, a An­dry­chie­wi­cza. Do­brze, że ich spo­tka­łem, bo sam bym bodaj w życiu nie tra­fił.

Nie­po­zor­ne drzwi otwo­rzy­ły się przed nami, gdy tylko Mal­czew­ski do nich za­pu­kał. W środ­ku było ciem­no, nie li­cząc kilku ko­lo­ro­wych lamp oświe­tla­ją­cych ko­ry­tarz. Ktoś przy­wi­tał się z moimi prze­wod­ni­ka­mi (nosił ko­szu­lę i spodnie na szel­kach, a naj­więk­szą uwagę przy­ku­wa­ły jego de­li­kat­ne wąsy; przed­sta­wił się jako Brandt), a oni pokrót­ce mu mnie przed­sta­wi­li, nie po­mi­ja­jąc na­dziei, jakie wią­za­li z moją „młodą krwią, jesz­cze nie­zep­su­tą przez ma­razm sta­rych wy­ja­da­czy”. Wsie­dli­śmy do windy, któ­rej bru­tal­ne alu­mi­nium zu­peł­nie nie pa­so­wa­ło do spo­wi­te­go mro­kiem ko­ry­ta­rza i zje­cha­li­śmy trzy pię­tra w dół.

Gdy tylko drzwi windy otwo­rzy­ły się przed nami, a ja zo­ba­czy­łem ko­lej­ny tak samo ta­jem­ni­czy pasaż, ogar­nął mnie nagle lęk. Prze­cież nawet nie znam tych ludzi, a dałem się im za­pro­wa­dzić do nie­zna­ne­go mi miej­sca w tak na­praw­dę nie­wia­do­mym celu. Rów­nie do­brze mogą to być han­dla­rze ludź­mi, któ­rzy tylko cze­ka­ją na ta­kich na­iw­nia­ków. To, co wi­dzia­łem, na pewno nie wy­glą­da­ło jak coś mo­gą­ce­go się pre­zen­to­wać przed ja­ką­kol­wiek uczel­nią wyż­szą. I gdy już roz­wa­ża­łem nagłą uciecz­kę, de­spe­rac­ką walkę, te­le­fon na 112 i inne dra­ma­tycz­ne próby sta­wia­nia oporu, wszyst­ko roz­bły­sło zło­tym bla­skiem. Spoj­rza­łem na Szy­na­lew­skie­go, który uśmiech­nął się, wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny.

– Chwa­ła Panu! Jużem my­ślał, że nas w tych ciem­no­ściach po­grze­bią!

– Nie­ste­ty elek­try­ka cały czas nas tutaj za­wo­dzi. Gdy­by­śmy mieli pie­nią­dze na po­rząd­ny re­mont… Ale to nie te czasy dla sztu­ki co kie­dyś, nie te czasy… – Ze smut­kiem przy­znał Brandt.

– Naj­waż­niej­sze, że jesz­cze dzia­ła – stwier­dził opty­mi­stycz­nie Mal­czew­ski. – Ile nam zo­sta­ło do ko­lej­nych pre­zen­ta­cji?

– Za­czną się już za trzy mi­nu­ty.

– A więc nie trać­my czasu. Sły­sza­łem, że teraz mają być ci wy­jąt­ko­wo awan­gar­do­wi.

– Przecież wszyscy tutaj są niemożliwymi oryginałami – za­śmiał się Szy­na­lew­ski.

Ja zaś na dobre po­rzu­ci­łem myśli o uciecz­ce. Jeśli to byli han­dla­rze ludź­mi, to wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­ni i świet­ni w sztu­ce ak­tor­skiej i gdy­bym nawet dał im się zła­pać, nie miał­bym sobie za złe, że się na­bra­łem. Tak miło spę­dza­ło się z nimi czas. Ale na wszel­ki wy­pa­dek wy­sła­łem SMS do kilku osób.

Po krót­kiej chwi­li zna­leź­li­śmy się przed drew­nia­ny­mi drzwia­mi, a gdy Mal­czew­ski pchnął oba skrzy­dła, za­par­ło mi dech w pier­siach. Sta­li­śmy bo­wiem na samej górze ogrom­nej auli, zdol­nej chyba po­mie­ścić kil­ka­set osób. W dole mie­ści­ła się spo­rych roz­mia­rów ka­te­dra z ogrom­ną ta­bli­cą, przy której stał już jakiś mężczyzna. Masa osób sie­dzia­ła roz­pro­szo­na po całej sali, szep­ta­jąc, krę­cąc; za­rów­no się jak i gło­wa­mi oraz wska­zu­jąc pal­cem na no­we­go pre­le­gen­ta.

Nie dane mi jed­nak było na­cie­szyć się wi­do­kiem po­tęż­ne­go po­miesz­cze­nia, ani nawet za­sta­no­wić się kto i w jakim celu je tu wy­bu­do­wał, do czego zwy­kle się go uży­wa­ło i dla­cze­go ja, ro­do­wi­ty miesz­ka­niec mia­sta, nie mia­łem o nim naj­mniej­sze­go po­ję­cia. Moi trzej to­wa­rzy­sze czym prę­dzej po­cią­gnę­li mnie za sobą i za­ję­li­śmy miej­sca mniej wię­cej po­środ­ku kil­ku­dzie­się­ciu spa­da­ją­cych ku ka­te­drze rzę­dów krze­seł.

Gdy tylko usie­dli­śmy, po­czu­łem in­ten­syw­ny swąd po­mie­sza­nych ze sobą dymu pa­pie­ro­so­we­go, pa­lo­nej kawy i farby olej­nej. Ro­zej­rza­łem się i zo­ba­czy­łem, że nie­mal każdy na sali ma pa­pie­ro­wy kubek z na­po­jem lub pa­pie­ro­sa w ustach. Brandt jed­ne­go mi za­pro­po­no­wał, jed­nak od­mó­wi­łem. Kawy na­to­miast chciałem się napić, jed­nak naj­wi­docz­niej nie było jej na auli. Tym­cza­sem pre­le­gent za­czął swoją pre­zen­ta­cję. Ubra­ny w białą ko­szu­lę nie wy­róż­niałby się bodaj ni­czym, gdyby nie ze­ga­rek kie­szon­ko­wy na zło­tym łań­cu­chu, zwi­sa­ją­cy mu z szyi.

– Ko­le­żan­ki i ko­le­dzy! To już bo­daj­że piąte nasze spo­tka­nie! A no­we­go ko­lo­ru jak nie było, tak nie ma! – za­czął.

– Jak naj­bar­dziej! Farsa! Skan­dal! – od­po­wie­dzia­ły mu okrzy­ki pu­blicz­no­ści.  

– Przed­sta­wię wam oto mój po­mysł! Po­mysł nie­ba­nal­ny i wiel­ce ory­gi­nal­ny! Oto przed wami kolor chro­no­za­leż­ny! – wy­krzyk­nął, pod­no­sząc nie­wiel­ki sło­iczek.

Na­stęp­nie wy­cią­ga­jąc pę­dzel, za­nu­rzył go w far­bie i ma­znął kil­ku­krot­nie płót­no obok. Po­cząt­ko­wo li­mon­ko­wa zie­leń za­czę­ła po kil­ku­na­stu se­kun­dach zmie­niać się w ró­ża­ne złoto. Po sali po­niósł się po­mruk uzna­nia. Pre­le­gent zaś kon­ty­nu­ował:

– Oto szan­sa, ko­le­żan­ki i ko­le­dzy ar­ty­ści! Oto jest spo­sób, jak mieć nie jeden, a dwa ko­lo­ry na raz! A dzię­ki od­po­wied­nie­mu na­kła­da­niu, barwy te mogą wy­stę­po­wać za­mien­nie! I można two­rzyć różne kom­po­zy­cje! – mówił z dumą.

Nagle ktoś nie­da­le­ko mnie wstał i za­py­tał.

– Sza­now­ny ko­le­go, ale gdzie tutaj nowy kolor, skoro obie te barwy są nam do­brze znane? Samo przej­ście nie sta­no­wi prze­cież nic no­we­go, a jest je­dy­nie efek­tow­ną sztucz­ką!

– Tego… je­stem prze­ko­na­ny, że… – za­jąk­nął się pre­le­gent.

– Jak naj­bar­dziej! Farsa! Skan­dal! – pod­nio­sły się okrzy­ki z sali.

– Wy­pro­wa­dzić go! – krzyk­nął star­szy, bro­da­ty męż­czy­zna, któ­re­go do­pie­ro teraz za­uwa­ży­łem. Jego fotel był więk­szy niż inne, wy­ko­na­ny ze skóry i umiej­sco­wio­ny ide­al­nie po­środ­ku sali.

– Prze­wod­ni­czą­cy kon­fe­ren­cji. Po­dob­no naj­praw­dziw­szy pra­wnuk Ma­tej­ki – szep­nął mi Mal­czew­ski, wi­dząc moje spoj­rze­nie.

Skło­ni­łem się w po­dzię­ce, wąt­piąc lekko w po­cho­dze­nie star­ca i zo­ba­czy­łem jak dwóch ro­słych ochro­nia­rzy wy­no­si Pana Tik-Tak, jak go prze­śmiew­czo na­zwa­łem w my­ślach, za nic mając jego krzy­ki i obe­lgi.

– Co za głu­piec – wes­tchnął Szy­na­lew­ski.

– Wcale nie za­po­wia­da się, żeby to spo­tka­nie miało być tym ostat­nim – dodał Brandt, wy­pusz­cza­jąc dym z ust.

Na ka­te­drze po­ja­wi­ła się nowa osoba, a okrzy­ki pu­blicz­no­ści umil­kły. Ja zaś mia­łem coraz więk­szą ocho­tę na kawę. Już mia­łem za­py­tać o nią Mal­czew­skie­go, który był chyba naj­bar­dziej kon­tak­to­wy z moich to­wa­rzy­szy, jed­nak prze­szko­dził mi w tym głos z gło­śni­ków nad nami i chcąc nie chcąc, sku­pi­łem uwagę na tym, co się dzia­ło pode mną.

– Ko­le­żan­ki i ko­le­dzy! – roz­po­czę­ła wy­so­ka ko­bie­ta w far­tu­chu la­bo­ra­to­ryj­nym. – Moje roz­wią­za­nie opie­ra się wy­łącz­nie na nie­sa­mo­wi­tej mocy che­mii – praw­dzi­wej nauki!

Przez drzwi wje­chał me­ta­lo­wy sto­lik ze szkłem la­bo­ra­to­ryj­nym wy­peł­nio­nym ko­lo­ro­wy­mi cie­cza­mi. Wy­glą­da­ło to tak, jakby sam się po­ru­szał, ale mógł też zo­stać pchnię­ty. W umiesz­czo­nej na pal­ni­ku kol­bie bul­go­tał fio­le­to­wy roz­twór, wokół ze­sta­wu stała apa­ra­tu­ra, któ­rej zu­peł­nie nie po­tra­fi­łem na­zwać. Ko­bie­ta w far­tu­chu sta­nę­ła przy sto­li­ku i pew­nym sie­bie tonem kon­ty­nu­owa­ła:

– Po­przez zmie­sza­nie nad­man­ga­nia­niu po­ta­su, jodku sre­bra, te­tra­hy­drok­so­gli­nia­nu sodu, esku­li­ny i kilku in­nych od­czyn­ni­ków, któ­rych nie wy­mie­nię przez wzgląd na bez­pie­czeń­stwo mo­je­go pa­ten­tu, otrzy­mu­je­my praw­dzi­wie ory­gi­nal­ną mie­sza­ni­nę! Dodam tylko, że mam dzię­ki niej szan­se na otrzy­ma­nie Na­gro­dy Nobla! To tutaj to tylko efekt ubocz­ny – po­chwa­li­ła się ko­bie­ta, jed­nak naj­wi­docz­niej na nikim nie zro­bi­ło to wra­że­nia.

Pre­le­gent­ka mie­sza­ła ko­lej­ne sub­stan­cje, pod­grze­wa­ła lub schła­dza­ła mie­sza­ni­nę, fil­tro­wa­ła, mia­recz­ko­wa­ła i wstrząsała, osta­tecz­nie otrzy­mu­jąc bez­barw­ny roz­twór. Unio­sła go, a wtedy jak na za­wo­ła­nie w całej auli zga­sło świa­tło. Przez chwi­lę moje oczy upar­cie wal­czy­ły z wszech­ogar­nia­ją­cym mro­kiem. Pierw­sze, co zo­ba­czyłem to nie­zwy­kłe, ró­żo­wo­bia­łe świa­tło bi­ją­ce z trzy­ma­nej przez ko­bie­tę kolby. Nigdy w życiu nie wi­dzia­łem cze­goś ta­kie­go. Pięk­na, przy­wo­dzą­ca na myśl płat­ki be­go­nii flu­ore­scen­cja zda­wa­ła się nie­mal­że hip­no­ty­zo­wać. Nie­któ­rzy za­czę­li bić brawo, inni gwiz­dać, po sali po­nio­sły się szep­ty. Ob­ser­wo­wa­li­śmy efekt przez mi­nu­tę lub pół wiecz­no­ści, gdy nagle świa­tło zo­sta­ło za­pa­lo­ne, a za­war­tość kolby znów była bez­barw­ną mie­sza­ni­ną, prze­cięt­ną i nudną. La­bo­rant­ka skło­ni­ła się z dumą i spoj­rza­ła wy­cze­ku­ją­co na neo­Ma­tej­kę. Sta­rzec jed­nak mil­czał.

Nagle z dru­gie­go końca na­sze­go rzędu pod­nio­sła się jakaś ko­bie­ta i za­wo­ła­ła:

– Skoro ten roz­twór… roz­twór, tak? Skoro ten roz­twór jest bez­barw­ny, a świe­ci tym pięk­nym bla­skiem je­dy­nie w ciem­no­ści, to nie mamy tutaj ma­te­rial­ne­go ko­lo­ru.

– Zga­dza się, ale…

– Więc nie można go za­sto­so­wać w żaden spo­sób, czy tak?

– T-tak, ale… – zmie­sza­ła się ko­bie­ta w far­tu­chu.

– W takim razie cięż­ko na­zwać to fak­tycz­nym ko­lo­rem. To ra­czej zja­wi­sko fi­zycz­ne – pod­su­mo­wa­ła.

– Jak naj­bar­dziej! Farsa! Skan­dal! – za­wtó­ro­wa­li inni słu­cha­cze.

– A-ale…

– Wy­pro­wa­dzić tą panią! Ale ży­czy­my szczę­ścia w spra­wie Na­gro­dy Nobla – po­wie­dział ser­decz­nie Ma­tej­ko ju­nior.

– Pięk­ne, ale bez­u­ży­tecz­ne – stwier­dził Szy­na­lew­ski.

– Cze­goś bra­ko­wa­ło, ale po­mysł nie­zgor­szy – przy­znał Brandt, się­ga­jąc po ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

Mal­czew­ski spał na krze­śle obok, od­dy­cha­jąc spo­koj­nie z głową od­chy­lo­ną do tyłu. Nie wiem czy to przez niego, czy przez chwi­lo­wą ciem­ność, ale mnie też ogar­nę­ła dziw­na sen­ność.

– Ko­le­żan­ki i ko­le­dzy! Mu­si­my się po­sta­rać – za­wo­łał spad­ko­bier­ca Bitwy pod Grun­wal­dem. – Przy­po­mnij­my, dla­cze­go się tak sta­ra­my! Mó­wi­my tu o nowym ko­lo­rze! O czymś, czego ludz­kość jesz­cze nigdy nie miała szan­sy do­świad­czyć, a co może zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać świat sztu­ki! I choć spo­sób jego osią­gnię­cia jest do­wol­ny, to niech mnie szlag trafi, jeśli po­zwo­lę na takie głu­po­ty, jakie tu już wie­lo­krot­nie miały miej­sce. Ocze­ku­je­my tu prze­cież ob­ja­wie­nia ar­ty­stycz­ne­go, a je­dy­ne co do­sta­je­my to marne pro­roc­twa mar­twej sztu­ki, wy­wo­dzą­ce się w do­dat­ku z ate­istycz­nych pa­ra­fraz. Niech już ktoś, na li­tość, znaj­dzie spo­sób i niech ta prze­klę­ta kon­fe­ren­cja do­bie­gnie końca, bo słowo daję, że ko­lej­ne­go dnia ta­kich obrad już nie wy­trzy­mam!

Na­stęp­ne mi­nu­ty, a może go­dzi­ny, upły­nę­ły na po­ka­zie kre­atyw­no­ści w stwo­rze­niu no­we­go ko­lo­ru ko­lej­nych pre­ten­den­tów. I choć pre­zen­to­wa­li oni zu­peł­nie inne me­to­dy, wszy­scy koń­czy­li tak samo.

Po che­micz­ce po­ja­wił się odzia­ny na czar­no łysol, który na­ma­lo­wał czer­wo­ną (szkar­łat­ną) farbą krąg na par­kie­cie, za­pa­lił świe­cie i za­czął dziw­nie po­dry­gi­wać, krzy­cząc coś gniew­nie dzi­wacz­ną ła­ci­ną. Ko­niec nad­szedł, gdy świa­tło za­czę­ło mi­go­tać, wszy­scy po­czu­li zimny dreszcz na krę­go­słu­pie, a sza­le­niec za­czął jak obłą­ka­ny ba­zgrać coś na płót­nie. Ry­tu­ał prze­rwa­no, de­li­kwen­ta spa­cy­fi­ko­wa­no, skan­dal! od­krzy­cza­no, ob­ra­dy na chwi­lę za­wie­szo­no, a aulę razem z tym wa­ria­tem – eg­zor­cy­zmo­wa­no.

Po nie­udol­nym kul­ty­ście wstą­pił na ka­te­drę po­marsz­czo­ny sta­ru­szek, pro­wa­dząc ze sobą nie­zwy­kłe­go hu­ma­no­idal­ne­go ro­bo­ta. Wy­glą­dał le­piej niż ja­ki­kol­wiek z tych, które wi­dzia­łem w re­la­cji na żywo z ja­poń­skie­go kon­wen­tu na­uko­we­go. Robot ten, ste­ro­wa­ny sztucz­ną in­te­li­gen­cją otrzy­mał oczy­wi­ście po­le­ce­nie stwo­rze­nia no­we­go ko­lo­ru. Ma­szy­na długo my­śla­ła, o ile można w jej kon­tek­ście użyć tego słowa i w końcu po­ka­za­ła na ekra­nie okre­ślo­ną barwę. Wzór był po­dob­ny do świe­że­go, go­rą­ce­go i błysz­czą­ce­go as­fal­tu, bądź wpa­try­wa­nia się w roz­gwież­dżo­ne niebo. Czerń upstrzo­na mi­lio­na­mi róż­no­barw­nych, świe­tli­stych punk­tów two­rzą­cych in­te­re­su­ją­cy spek­takl dla oka i swo­istą ca­łość. Wy­da­wa­ło się, że suk­ces zo­stał osią­gnię­ty, nawet XXI-wiecz­ny Ma­tej­ko wy­da­wał się być za­do­wo­lo­ny. Jed­nak w tym mo­men­cie robot wydał z sie­bie dziw­ny zgrzyt, coś za­bły­sło, coś gruch­nę­ło, a pre­zen­to­wa­ny obraz zgasł. Po auli roz­niósł się swąd spa­le­ni­zny. Nie­szczę­sny in­ży­nier był w zu­peł­nej roz­pa­czy i zo­stał razem z ze­psu­tym ro­bo­tem wy­pro­wa­dzo­ny z sali, jed­nak to­wa­rzy­szy­ły temu brawa, a skan­dal! krzyk­nię­to tylko raz i to nie­zbyt gło­śno.

Na­stęp­nie po­ja­wi­ła się star­sza ko­bie­ta i za­czę­ła spo­koj­nie ma­lo­wać obraz. Z ja­kie­goś po­wo­du nikt jej nie prze­rwał, a gdy za­pre­zen­to­wa­ła pięk­ny pej­zaż, roz­le­gły się skrom­ne brawa. Ochro­niarz z czu­ło­ścią od­pro­wa­dził sta­rusz­kę do drzwi i wska­zał wła­ści­wą salę, w któ­rej od­by­wa­ją się warsz­ta­ty.

Po­czu­łem, że albo na­pi­ję się kawy albo zwa­riu­ję. Wi­dząc, że obec­ny pre­le­gent ra­czej nie ma szan­sy na zo­sta­nie głów­ną atrak­cją (pró­bo­wał osią­gnąć nową barwę przez od­po­wied­nią kom­bi­na­cję ga­tun­ku drew­na i tem­pe­ra­tu­ry pło­mie­ni, a męż­czyź­nie obok nas skan­dal! już ci­snął się na usta), szarp­ną­łem lekko Mal­czew­skim, wy­bu­dza­jąc go ze świa­ta ma­rzeń.

– Gol! – wrza­snął, ale od razu umilkł, skar­co­ny przez kil­ka­na­ście spoj­rzeń. – A, to ty. Co tam? Zna­leź­li go w końcu?

– Gdzie tu jest au­to­mat z kawą? – za­py­ta­łem, igno­ru­jąc jego py­ta­nie.

– Za drzwia­mi w lewo, potem pro­sto, w prawo i do po­ko­ju re­kre­acyj­ne­go – od­parł. Naj­wi­docz­niej znał ten kom­pleks jak wła­sną kie­szeń.

Wsta­łem i prze­pra­sza­jąc znu­dzo­ne­go Brand­ta i zbul­wer­so­wa­ne­go Szy­na­lew­skie­go, prze­ci­sną­łem się obok nich i wy­sze­dłem z auli. Po raz pierw­szy od wielu go­dzin, a może dni, bo czas zda­wał się pły­nąć ina­czej odkąd zstą­pi­łem do ar­ty­stycz­ne­go pod­zie­mia, po­czu­łem, jak bar­dzo je­stem obo­la­ły od nie­ru­cho­me­go sie­dze­nia. Idąc więc za wska­zów­ka­mi Mal­czew­skie­go, po­dą­ży­łem do au­to­ma­tu z kawą.

Ko­ry­ta­rze przy­wo­dzi­ły na myśl jakiś biu­ro­wiec albo la­bo­ra­to­rium. Białe, spo­koj­ne, tym razem już do­brze oświe­tlo­ne i cał­kiem ele­ganc­kie. Wciąż nie mo­głem roz­gryźć praw­dzi­wej na­tu­ry tego miej­sca, ale po­sta­no­wi­łem się tym nie przej­mo­wać. Mało to ta­jem­nic mają przed nami ci z wła­dzą i pie­niędz­mi? A jeśli teraz sta­łem się czę­ścią cze­goś nie do końca przej­rzy­ste­go, le­piej jeśli nie będę za­da­wał zbyt wielu pytań i po pro­stu cie­szył się chwi­lą. Choć trze­ba przy­znać, że byłem już lekko znu­żo­ny.

O dziwo au­to­mat zna­la­złem bez pro­ble­mu i ku mojej ucie­sze kawa była za fra­jer. Roz­ko­szu­jąc się świet­nym latte, zacząłem wracać na aulę. Jednocześnie naszła mnie myśl czy stwo­rze­nie tego no­we­go ko­lo­ru jest w ogóle moż­li­we i jeśli tak, jak je osią­gnąć? Co tak na­praw­dę chce zo­ba­czyć ar­ty­stycz­ny ko­lek­tyw? I jak w ogóle wy­obra­zić sobie coś, czego nie znają naj­bar­dziej świa­tłe ar­ty­stycz­ne umy­sły, a z pew­no­ścią takie się tutaj ze­bra­ły, razem z nowym stań­czy­ko­twór­cą na czele. Co można by…

Ru­ną­łem jak długi, gdy nagle coś twar­de­go po­ja­wi­ło się tuż przed moją stopą. Kawa wy­la­ła się na dywan, a ja zmią­łem w ustach prze­kleń­stwo, czu­jąc stłu­czo­ny bark. Od­wró­ci­łem się i zo­ba­czy­łem wi­no­waj­cę mo­je­go upad­ku. Męż­czy­zna sie­dział pod ścia­ną, sku­lo­ny, z jedną tylko nogą lekko wy­sta­ją­cą, jakby zu­peł­nie po to, żebym się na niej po­tknął. Teraz spo­glą­dał na mnie wy­stra­szo­ny. Chyba pła­kał.

– Prze­pra­szam! – jęk­nął. – Tak mi przy­kro. My­śla­łem, że cho­ciaż tutaj będę sam, ale nawet tu udało mi się komuś prze­szko­dzić!

– N-nic się nie stało, panie…

– Kos­sak. Na­zy­wam się Kos­sak – od­parł, ocie­ra­jąc nos.

Wo­la­łem nie pytać, czy „z tych Kos­sa­ków?”. Za­miast tego zwró­ci­łem uwagę na jego torbę, z któ­rej wy­sta­wa­ła dziw­na tafla szkła.

– Co to? – za­py­ta­łem, wska­zu­jąc na przed­miot.

– To? Nic. Nie­istot­ne. Głu­po­ta. Efekt moich dur­nych ma­rzeń.

– To zna­czy?

Wes­tchnął bo­le­śnie, ale wi­dząc, że nie ustą­pię, za­czął mówić.

– To szkło za­ła­mu­ją­ce świa­tło. Wi­dzisz, za­wsze było we mnie tro­chę wię­cej fi­zy­ka niż ar­ty­sty. Więc za­czą­łem bawić się z so­czew­ka­mi i ta­ki­mi tam. No i w końcu zro­bi­łem to.

– I jak to dzia­ła?

– Na­praw­dę cię to in­te­re­su­je?

– Tak, w za­sa­dzie tak – stwier­dzi­łem, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Do­brze… To na­chyl się tutaj. Ścia­ny mają uszy.

Przez chwi­lę słu­cha­łem jego wy­kła­du, ku­ca­jąc przy nim. W końcu nie wy­trzy­ma­łem i krzyk­ną­łem:

– Ależ to jest ge­nial­ne! Pan musi tam iść!

– Co? Ja? Nie! Mowy nie ma! Wy­śmie­ją mnie! Wy­rzu­cą! Wy­gwiz­da­ją i ob­rzu­cą skan­da­la­mi! Na co mi to? – za­py­tał smut­no.

– Na pewno nie! Musi mi pan za­ufać! Wła­śnie cze­goś ta­kie­go po­szu­ku­ją!

– Przez całe życie byłem wy­śmie­wa­ny przez moje hobby. Mój oj­ciec po­wie­dział, że nigdy nie zo­sta­nę praw­dzi­wym ar­ty­stą, jeśli będę dalej bawił się szkłem za­miast ry­so­wać. Ale ja nawet nie umiem pro­sto utrzy­mać ołów­ka! – jęk­nął.

Spoj­rza­łem na niego ze smut­kiem. Na­praw­dę mu współ­czu­łem. Po­dej­ście ro­dzi­ców ma ogrom­ny wpływ na dziec­ko. Ale prze­cież nie roz­ma­wia­łem już z dziec­kiem tylko z do­ro­słym fa­ce­tem!

– Nie musi pan trzy­mać ołów­ka. Niech pan zrobi to, co umie naj­le­piej i na pewno się uda. Ja panu wie­rzę. Coś czuję, że ma pan szan­se nawet w star­ciu z tym Dziad­kiem Mro­zem.

Przez chwi­lę mil­czał, ana­li­zu­jąc moje słowa. W końcu spoj­rzał mi pro­sto w oczy i za­py­tał:

– A jeśli nie?

– Jeśli nie, to będę bił brawo gło­śniej niż oni będą krzy­czeć swoje skan­da­le.

Kos­sak wahał się jesz­cze, ale w końcu pod­niósł się z dy­wa­nu. Sta­ną­łem przy nim i zo­ba­czy­łem w jego oczach de­cy­zję.

– Chodź­my więc, drogi ko­le­go – po­wie­dział, za­bie­ra­jąc torbę.

Gdy wró­ci­łem, wła­śnie koń­czy­ła się salwa skan­da­li pod ad­re­sem ko­bie­ty, która pró­bo­wa­ła kar­ta­mi ta­ro­ta prze­wi­dzieć jakie po­łą­cze­nie barw przy­nie­sie efekt upra­gnio­ne­go, no­we­go ko­lo­ru. Oka­za­ło się jed­nak, że karta for­tu­ny wcale nie przy­nio­sła suk­ce­su, zaś głup­cem zo­sta­ła na­zwa­na ona sama. To wszyst­ko opo­wie­dział mi Mal­czew­ski, wy­raź­nie roz­ba­wio­ny.

Za­ją­łem swoje miej­sce, wy­cze­ku­jąc wej­ścia Kos­sa­ka na ka­te­drę. Po­ja­wił się z opóź­nie­niem, roz­dy­go­ta­ny i ukło­nił się grzecz­nie, mając chyba na­dzie­ję, że star­co­wi przy­po­mni się Hołd Pru­ski i spoj­rzy na niego ła­ska­wym okiem. W końcu wyjął taflę szkła i za­czął mówić:

– Ko­le­żan­ki i ko­le­dzy! Wiem, że każdy z was jest praw­dzi­wym ar­ty­stą! Wiem też, że za­da­nie stwo­rze­nia no­we­go ko­lo­ru nie jest wcale łatwe! A jed­nak wie­rzę, że mi się to udało!

Spoj­rzał w moją stro­nę, a ja ski­ną­łem głową, uśmie­cha­jąc się dla do­da­nia mu otu­chy. Widać było, jak wiele wy­sił­ku wkła­da w każde słowo, a jed­no­cze­śnie był już kimś zu­peł­nie innym niż na ko­ry­ta­rzu. Po auli prze­szedł szmer, ale nikt nie od­wa­żył się nic krzy­czeć. Kos­sak kon­ty­nu­ował:

– Oto jest przed wami tafla szkła mojej ro­bo­ty. Jest ona szcze­gól­na, gdyż za­krzy­wia każde świa­tło, jakie na nią pad­nie w spo­sób nie­zwy­kły i nie­po­wta­rzal­ny, łącz­nie za­wie­ra­jąc osiem ty­się­cy sto dzie­więć­dzie­siąt dwa ele­men­ty za­ła­mu­ją­ce! Lecz dość już słów! Teraz za­pre­zen­tu­ję swoją pracę!

Wziął pę­dzel z białą farbą (fe­no­men bły­ska­wicz­ne­go po­ja­wia­nia się po­trzeb­nych re­kwi­zy­tów na ka­te­drze w dal­szym ciągu po­zo­sta­je dla mnie za­gad­ką) i po­ma­lo­wał nim całą po­wierzch­nię szkła. Przez chwi­lę nic się nie dzia­ło i czu­łem już na­ra­sta­ją­ce, przed­skan­da­lo­we na­pię­cie, jed­nak spo­koj­nie cze­ka­łem. Po­zo­sta­li też zda­wa­li się za­in­te­re­so­wa­ni. Mal­czew­ski był na dobre roz­bu­dzo­ny, Brandt scho­wał pa­pie­ro­sy, a Szy­na­lew­ski jakby się roz­po­go­dził. Nie wi­dzia­łem twa­rzy trze­cio­ma­jo­we­go kon­sty­tu­cjo­ni­sty, ale po­chy­lił się lekko w przód na swoim fo­te­lu. Kos­sak zaś wy­cią­gnął przed sie­bie po­ma­lo­wa­ne szkło i za­czął lekko nim ru­szać, po­chy­la­jąc pod róż­ny­mi ką­ta­mi.

Wszy­scy ze­bra­ni wy­da­li z sie­bie okrzyk zdu­mie­nia. Ko­lo­ry prze­cho­dzi­ły jeden w drugi, trze­ci w czwar­ty i tak do nie­skoń­czo­no­ści. Nie dało się po­wie­dzieć, gdzie leży gra­ni­ca mię­dzy choć dwoma z całej pa­le­ty barw, jaka prze­ta­cza­ła się przez szkło. Spek­trum ko­lo­rów ude­rzy­ło z całą mocą we wszyst­kich ze­bra­nych, two­rząc fan­ta­sma­go­rie nie z tego świa­ta. Nie była to jed­nak w żad­nej mie­rze ilu­zja, gdyż kolor fak­tycz­nie istniał, choć fak­tu­ra ma­te­ria­łu spra­wia­ła, że zaraz zmie­niał się w inny, a może ra­czej sta­wał się nim, prze­ina­czał, prze­bie­rał się za niego w prze­cud­nym te­atrze barw. Nowy kolor nie okazał się więc ko­lo­rem sam w sobie. On był wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi, jakie kie­dy­kol­wiek ludz­kie oko mogło do­strzec; wszyst­kim i ni­czym za­ra­zem, gdyż nie dało się go w ogóle kla­sy­fi­ko­wać. Ulot­ny mo­ment, efe­me­rycz­na roz­kosz, próż­na eks­ta­za zmy­słów w nie­ist­nie­ją­cej chwi­li. Hip­no­ty­zo­wał, wo­dził, za­chę­cał, kusił, in­spi­ro­wał. Pięk­no. Pięk­no w naj­czyst­szej po­sta­ci po­chło­nę­ło nagle mnie, moich to­wa­rzy­szy i całą salę z czwartą wersją hi­sto­rycz­nego ma­la­rza na czele.

Gdy Kos­sak wresz­cie uli­to­wał się nad na­szy­mi zmy­sła­mi, za­trzy­mał ruch i scho­wał po­ma­lo­wa­ną taflę, nikt nie ode­zwał się ani sło­wem. By­li­śmy zbyt oszo­ło­mie­ni tym, czego do­świad­czy­li­śmy. Wy­rwa­łem się pierw­szy z le­tar­gu, wsta­łem i krzyk­ną­łem:

– Brawo!!!

Wszy­scy spoj­rze­li na mnie, a potem cała sala eks­plo­do­wa­ła. Roz­le­gły się okla­ski, gwiz­dy, wi­wa­ty, wo­ła­nia, obiet­ni­ce, ser­decz­no­ści i po­myśl­ne ży­cze­nia. Artyści nie mogli wyjść z po­dzi­wu, a jed­no­cze­śnie chcie­li moż­li­wie jak naj­le­piej uho­no­ro­wać zwy­cięz­cę tego nie­moż­li­we­go kon­kur­su. Pra­wnuk Ma­tej­ki wstał i nie­ustan­nie klasz­cząc, zbiegł pra­wie po scho­dach i ser­decz­nie uści­snął dłoń Kos­sa­ka.

– Jest pan na­dzie­ją dla sztu­ki! – Je­dy­nie to dałem radę usły­szeć, bo gwar tłumu był praw­dzi­wie nie­zno­śny.

Po kilku mi­nu­tach nie­spo­koj­nej ce­le­bra­cji, tłum w końcu się uspo­ko­ił, a prze­wod­ni­czą­cy za­czął mówić:

– Ko­le­żan­ki i ko­le­dzy! Oto nad­szedł dzień, na który wszy­scy cze­ka­li­śmy! Ten oto czło­wiek na­zwi­skiem Kos­sak, przy­niósł świa­tu sztu­ki prze­pięk­ny po­da­ru­nek i je­ste­śmy mu za to nie­zmier­nie wdzięcz­ni.

Tłum znów za­wrzał, wy­ra­ża­jąc po­par­cie dla słów mi­strza. Po chwi­li sta­ru­szek kon­ty­nu­ował.

– Po­zo­sta­je nam jesz­cze jakoś na­zwać ten oto kolor. Panie Kos­sak, za­szczyt w pierw­szej ko­lej­no­ści przy­pa­da panu.

Kos­sak zaś wy­glą­dał, jakby miał zaraz ze­mdleć. Pew­nie nie do końca wie­dział, co się wokół niego dzie­je, ale z pew­no­ścią był szczę­śli­wy.

– J-ja… tego… nie mam na razie po­my­słu, ale może… razem coś wy­my­śli­my! – stwier­dził, uśmie­cha­jąc się.

– Pro­po­nu­ję na­zwać go na­zwi­skiem au­to­ra! – krzyk­nął ktoś z góry.

– Ul­tra­tę­cza!

– Kolor spek­tral­ny!

– Za­milcz, co to za nazwa?!

– Skan­dal!

– Farsa!

– Może gra­dient?!

– Cicho, nie sły­szę!

– Omni­co­lor!

– Skan­dal!

Na sali znów za­pa­no­wał istny chaos, a zgro­ma­dze­ni ar­ty­ści za­czę­li coraz bar­dziej się awan­tu­ro­wać. Nie­po­rad­ny sta­ru­szek pró­bo­wał ich jakoś uspo­ko­ić, ale w końcu sam po­pły­nął na fali skan­da­li, fars i coraz dziw­niej­szych nazw na nowy kolor. Kos­sak po­słał mi dzięk­czyn­ne spoj­rze­nie, uśmie­cha­jąc się ser­decz­nie.

– Dzię­ku­ję! – wrza­snął, przy­kła­da­jąc dło­nie do ust, a i tak ledwo go usły­sza­łem przez pa­nu­ją­cy na auli roz­gar­diasz.

Do akcji za­czę­ła wkra­czać ochro­na, roz­dzie­la­jąc awan­tu­ru­ją­cych się ar­ty­stów, a moi trzej to­wa­rzy­sze pa­trzy­li na mnie peł­nym nie­do­wie­rza­nia wzro­kiem, nie mogąc zro­zu­mieć co mogę mieć wspól­ne­go z obec­nie już le­gen­dar­nym ar­ty­stą Kos­sa­kiem. W końcu jed­nak Szy­na­lew­ski uśmiech­nął się i za­wo­łał:

– Ej, mia­łem rację, żeby go wziąć! Coś tu na­bro­ił, co, panie ko­le­go?

– Ty? Prze­cież to ja go tu wzią­łem! – obu­rzył się Mal­czew­ski.

– Ta­kie­go wała! – od­burk­nął męż­czy­zna w sur­du­cie. – Prze­cież to ja go za­pro­si­łem!

Brandt nawet nie zwra­ca­jąc uwagi na ich dwój­kę, ski­nął mi głową z uzna­niem i za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa, wy­szedł z sali, uni­ka­jąc la­ta­ją­cych pędz­li i sło­icz­ków z far­ba­mi. Naj­wi­docz­niej afera do­pie­ro się roz­krę­ca­ła.

Ja zaś pa­trzy­łem na Kos­sa­ka, który w szczę­śli­wym nie­do­wie­rza­niu ob­ser­wo­wał po­grą­żo­ną w cha­osie aulę. Cie­szy­łem się, że mu się udało.

Nowy kolor więc od­kry­to, a sztu­ka zo­sta­ła ura­to­wa­na. Ja zaś za­czą­łem się za­sta­na­wiać, jak mógł­bym wy­ko­rzy­stać kos­sa­ko­lor (też mia­łem swoją nazwę, a co) w moich pra­cach i jak zdo­by­tą tu wie­dzę prze­nieść na do­mo­we płót­na.

I znów na­bra­łem ocho­ty na za­pie­kan­ki.

Koniec

Komentarze

Nikodemie!

 

a oni po krót­ce mu mnie przed­sta­wi­li

pokrótce

 

– Jak­by­śmy wszy­scy nie byli ory­gi­na­ła­mi – za­śmiał się Szy­na­lew­ski.

oryginałami czy oryginalni? Bo coś mi w tej wypowiedzi nie pasuje

 

Ja zaś po­rzu­ci­łem na dobre myśli o uciecz­ce

na dobre bym dał między zaś porzuciłem (wybacz, musiałem się czepnąć xD taka uwaga czasem wkurza, wiem, ale dzięki temu można uczynić tekst bardziej przejrzystym)

 

W dole mie­ści­ła się spo­rych roz­mia­rów ka­te­dra z ogrom­ną ta­bli­cą, przy kró­tej . Masa osób sie­dzia­ła roz­pro­szo­na po całej auli, szep­ta­jąc, krę­cąc; za­rów­no się jak i gło­wa­mi i wska­zu­jąc pal­cem na no­we­go pre­le­gen­ta.

Coś tu się zadziało

 

nie wy­róż­niał by

nie wyróżniałby 

 

– Wy­pro­wa­dzić tę panią! 

tą panią

 

O dziwo au­to­mat zna­la­złem bez pro­ble­mu i ku mojej ucie­sze kawa była za fra­jer. Roz­ko­szu­jąc się świet­nym latte za­czą­łem się za­sta­na­wiać czy stwo­rze­nie tego no­we­go ko­lo­ru jest w ogóle moż­li­we i jeśli tak, jak je osią­gnąć? Co tak na­praw­dę chce zo­ba­czyć ar­ty­stycz­ny ko­lek­tyw? I jak w ogóle wy­obra­zić sobie coś, czego nie znają naj­bar­dziej świa­tłe ar­ty­stycz­ne umy­sły, a z pew­no­ścią takie się tutaj ze­bra­ły, razem z nowym stań­czy­ko­twór­cą na czele. Co można by…

Ru­ną­łem jak długi, gdy nagle coś twar­de­go po­ja­wi­ło się tuż przed moją stopą.

Z tekstu nie wynika, że bohater szedł. Pierdoła, ale wybiła mnie z rytmu, bo myślałem, że stoi w miejscu

 

Wszy­scy ze­bra­li wy­da­li z sie­bie okrzyk zdu­mie­nia. Ko­lo­ry prze­cho­dzi­ły jeden w drugi, trze­ci w czwar­ty i tak do nie­skoń­czo­no­ści. Nie spo­sób było po­wie­dzieć, gdzie znaj­du­je się gra­ni­ca mię­dzy choć dwoma z całej pa­le­ty barw, jaka prze­ta­cza­ła się przez szkło. Spek­trum ko­lo­rów ude­rzy­ło z całą mocą we wszyst­kich ze­bra­nych, two­rząc fan­ta­sma­go­rie nie z tego świa­ta. Nie była to jed­nak w żad­nej mie­rze ilu­zja, gdyż kolor fak­tycz­nie tam był, choć fak­tu­ra ma­te­ria­łu spra­wia­ła, że zaraz zmie­niał się w inny, a może ra­czej sta­wał się nim, prze­ina­czał, prze­bie­rał się za niego w prze­cud­nym te­atrze barw. Nowy kolor nie był więc ko­lo­rem sam w sobie. On był wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi, jakie kie­dy­kol­wiek ludz­kie oko mogło do­strzec. Był wszyst­kim i ni­czym za­ra­zem, gdyż nie dało się go w ogóle kla­sy­fi­ko­wać. Ulot­ny mo­ment, efe­me­rycz­na roz­kosz, próż­na eks­ta­za zmy­słów w nie­ist­nie­ją­cej chwi­li. Hip­no­ty­zo­wał, wo­dził, za­chę­cał, kusił, in­spi­ro­wał. Pięk­no. Pięk­no w naj­czyst­szej po­sta­ci po­chło­nę­ło nagle mnie, moich to­wa­rzy­szy i całą salę z hi­sto­rycz­nym ma­la­rzem na czele.

 

:>

 

Całkiem fajne opko wyszło, w klimatach nieco retro – skąd mam takie wrażenie? Nie wiem do końca, może to skojarzenie z fragmentami tekstów sci-fi z ok. połowy XX wieku (a może i nie). Ostateczna puenta – że w grupach społecznych zawsze będą kłótnie, niezależnie jak blisko celu społeczności się będzie – wybrzmiała przekonująco. 

Kilka wersji określeń na potomka Matejki wyszło ci śmiesznie i tak jak pewnie niektórzy będą narzekać, tak do mnie trafiło. xD Miało wyjść zabawnie i wyszło.

Było kilka miejsc, w których się nieco zatrzymałem czy wypadłem z rytmu, ale znaczną większość tekstu czytało się przyjemnie. Jakieś uwagi wymieniłem powyżej – takie, które uznałem za najważniejsze.

Kliknę do Biblioteki. :3

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Dzięki za komentarz BarbarianCataphract.

Retro styl był umyślnie zastosowany i cieszę się, że udało mi się jakkolwiek zbliżyć do tamtej literatury i nie wywołać reakcji alergicznej czytelnika :D

Wielkie dzięki za poprawki, postaram się dopracować całość.

Fajnie, że się podobało, kłaniam się nisko i dziękuję za klika!

Również pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Pod wskazanym adresem właściwie nic nie było i zacząłem się zastanawiać, czy dobrze trafiłem.

Ale jak to właściwie nic? To nie jest kolor, odczucie, czy impresja, gdzie właściwie nic, ale jednak coś. W temacie miejsca, to jednak raczej jest, albo nie ma. Może nie wyglądało, że coś jest?

 

 

Nagle chwycili mnie oboje i zaczęli ciągnąć ze sobą, wyraźnie uradowani.

Obaj, chyba że Kopernik była kobietą;)

 

 

Oryginał z Ciebie autorze, nie tylko dlatego, że znasz kolory, o których większość mężczyzn nie słyszała!;)

Cofnęłam się w czasie o sto lat i podobało mi się. Doceniam zwłaszcza stylizację języka, która mało komu wychodzi. No i masz nowy kolor, a ja ochotę na domową zapiekankę.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Hej Ambush.

Niezwykle cieszę się, że się podobało. Najwidoczniej czytanie Lema dało jakiś efekt, skoro moje podejście do dawnego stylu nie było groteskowe. Dziękuję za poprawki i za klika. Życzę też smacznych zapiekanek.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Fajnie się czytało. Można było odpocząć od horroru i postapo. Brawo! :)

Dziękuję bardzo i cieszę się, że się podobało. Dla mnie to też był niezły odpoczynek, bo przy pisaniu tego bawiłem się naprawdę świetnie.

Pozdrawiam,

NP

Zapraszam na mój kanał YouTube

Nowa Fantastyka