
Nie ukrywam inspiracji Kongresem futurologicznym Stanisława Lema, ale starałem się też dorzucić coś swojego. Mam nadzieję, że będziecie się bawić przy czytaniu tak samo dobrze jak ja przy pisaniu tego.
Nie ukrywam inspiracji Kongresem futurologicznym Stanisława Lema, ale starałem się też dorzucić coś swojego. Mam nadzieję, że będziecie się bawić przy czytaniu tak samo dobrze jak ja przy pisaniu tego.
Tego dnia wybrałem się po bułki do lokalnej piekarni, by następnie zrobić z nich domowe zapiekanki, na które od dłuższego czasu miałem niepohamowaną ochotę. W trakcie wędrówki jednak zwrócił moją uwagę plakat tak czarny, tak bardzo światła nienawidzący i pochłaniający je na wszelkie możliwe sposoby, że aż przystanąłem, by przyjrzeć mu się z bliska.
Farba w odcieniu bazaltowego obsydianu chciwie łapała promienie słoneczne i była przy tym tak depresyjnie czarna, że zacząłem się zastanawiać jak w ogóle można uzyskać taki kolor. Dręczyło mnie to niezmiernie, gdyż jako malarz młody i ambitny szukałem czegoś, by moją sztukę poruszyć i najlepiej pchnąć gdzieś dalej za uczciwe (choć niekoniecznie szczerze mówiąc) pieniądze, bo wymarzone zapiekanki stanowiły jedyny posiłek, na który było mnie jeszcze stać w tym miesiącu. Obok plakatu wisiała oferta pracy, jednak usilnie starałem się na nią nie patrzeć. Gdybym wziął jeden ze zwisających listków papieru z numerem telefonu, oznaczałoby to przecież to samo, co podeptanie mojego dorobku artystycznego, by powiedzieć mu ostatecznie: „Wynoś się, zamierzam pracować na pół etatu w call center”.
Tak więc stałem i niestrudzenie analizowałem najczarniejszą czerń mego życia, by w końcu dojrzeć, że prócz niej jest także odcień nieco inny. Zupełnie niewidoczny dla tego, kto zaledwie rzuci okiem, przechodząc obok i arcytrudny do zauważenia przez amatora. Jednak z racji tej, że należałem do rzadkiego gatunku mężczyzn odróżniającego kolory, zauważyłem. Atramentowy napis na tej kosmicznej czeluści.
18.03
V KONFERENCJA KOLOROLOGICZNA
TEMAT PRZEWODNI: ODNALEZIENIE NOWEGO KOLORU
WSZYSCY ENTUZJAŚCI I ARTYŚCI MILE WIDZIANI
– Nowego koloru? – powtórzyłem machinalnie.
To prawda, że teorię koloru na ASP zaliczyłem zaledwie na trzy i pół, w dodatku głównie przez dobry humor wykładowcy, ale przecież nie byłem w ciemię bity. Kolorów nie da się tak po prostu wynaleźć. Nie w naszych czasach, kiedy coraz więcej ludzi wie, że akwamaryna to nie danie kuchni wietnamskiej, a malachitowy nie jest wcale obelgą.
Było to jednak na tyle intrygujące, że wytężyłem wzrok i przeczytałem adres w barwie węgla kamiennego. Niedaleko. Może się przejdę? Niech to, lepsze to niż siedzenie w kawalerce i konfrontacja ze smutną rzeczywistością własnych prac. Skierowałem się więc na wskazaną ulicę i poszukałem czegoś, co by mnie na trop tajemniczej konferencji naprowadziło.
Śródmieście wyglądało jednak tak samo ohydnie jak zawsze i nic nie wskazywało, że odbywa się tu cokolwiek interesującego, a już na pewno nie żadna konferencja. Pod wskazanym adresem znalazłem jedynie niepozorną kamienicę i zacząłem się zastanawiać, czy dobrze trafiłem. Rozejrzałem się i zobaczyłem niewielki sklepik, który od razu przypomniał mi po co w ogóle wyszedłem z domu. Zapiekanki same się nie zrobią. Z drugiej strony cóż znaczy pieczywo z serem i pieczarkami wobec czegoś tak niezwykłego jak odkrycie nowego koloru? Jeśli to nie żadne oszustwo lub podstępna kampania reklamowa, to moje obrazy może w końcu zyskają na wartości i w efekcie rzeczone zapiekanki będę mógł kupić w budce przy dworcu zamiast samemu trudzić się kucharzeniem. Umotywowany tą myślą zacząłem więc szukać, sam nie wiedziałem jeszcze czego.
Jednak okazało się, że szczęście tego dnia nadmiernie mi dopisywało. Zobaczyłem bowiem dwóch elegancko odzianych dżentelmenów, na widok których ze smutkiem zreflektowałem stan mojej garderoby. Pierwszy, wyższy i młodszy, odziany był w karminowy płaszcz spływający niemal do łydek, pod którego płatami co jakiś czas pokazywał się popielaty garnitur. Drugi zaś, niższy i zdecydowanie starszy, nosił grafitowy surdut, mokasyny i melonik nieumiejętnie zakrywający łysinę. Obaj pogrążeni byli w dyskusji prawie tak żwawej jak ich chód, toteż miałem niełatwe zadanie by najpierw ich dogonić, a potem ów dialog przerwać. Skąd zaś wiedziałem, że to właśnie oni zmierzają na Konferencję Kolorologiczną? Cóż, artyści umieją wykrywać pokrewne dusze. Niejako przyciągamy się nawzajem dzięki miłości do sztuki. Kto by zaś nie uwierzył w to tłumaczenie, ten i tak musi przyznać rację, że na jakimkolwiek Śródmieściu chodzić tak elegancko odzianym można tylko zmierzając na akademickie zgromadzenia. W pozostałych przypadkach byłby to przejaw jawnego ekscentryzmu i proszenia się o uwagę osiedlowych dresów.
– Przepraszam, panowie! – krzyknąłem nie wiem po raz który.
– Hm? Czego chcesz, młody? Spieszymy się – rzucił facet w meloniku.
– Poza tym przerwałeś nam właśnie rozkoszną dyskusję – stwierdził ten wyższy i dodał, zwracając się do swojego towarzysza. – Dalej twierdzę, że hebanowy.
– Nonsens, jedynie sepia – sparował starszy dżentelmen.
– Czy panowie może… – wysapałem, próbując złapać oddech. Tak, zdecydowanie częściej powinienem zażywać spaceru. – … na konferencję… nowego koloru?
Spojrzeli po sobie zdumieni, jakby nie rozumieli pytania. Wiedziałem, że na pewno nie sprawiam wrażenia osoby światłej i rozumiejącej temat, jednakże…
Nagle chwycili mnie i zaczęli ciągnąć ze sobą, wyraźnie uradowani.
– Wreszcie jakaś młoda dusza! Już myślałem, że zasnę słuchając wyłącznie tych starych głupców! – stwierdził mężczyzna w płaszczu.
– No no, panie kolego, uważaj pan! Ale przyznam rację, że większość naszych współpracowników to straszne gbury! Oby tylko pan – powiedział, zwracając się do mnie – okazał się naprawdę tak sympatycznym i otwartym jakiego wrażenie sprawia. Hejże, może ta konferencja w końcu czymś zaowocuje!
I tak właśnie, będąc ciągniętym przez dwójkę innych artystów (w biegu dowiedziałem się, że młodszy nazywał się Malczewski, a starszy Szynalewski), dotarłem wreszcie na miejsce, coraz bardziej zagłębiając się w nieznane mi dotąd uliczki. Przy okazji dowiedziałem się, że na plakacie był błąd, gdyż wydarzenie miało się odbyć nie na Ajdukiewicza, a Andrychiewicza. Dobrze, że ich spotkałem, bo sam bym bodaj w życiu nie trafił.
Niepozorne drzwi otworzyły się przed nami, gdy tylko Malczewski do nich zapukał. W środku było ciemno, nie licząc kilku kolorowych lamp oświetlających korytarz. Ktoś przywitał się z moimi przewodnikami (nosił koszulę i spodnie na szelkach, a największą uwagę przykuwały jego delikatne wąsy; przedstawił się jako Brandt), a oni pokrótce mu mnie przedstawili, nie pomijając nadziei, jakie wiązali z moją „młodą krwią, jeszcze niezepsutą przez marazm starych wyjadaczy”. Wsiedliśmy do windy, której brutalne aluminium zupełnie nie pasowało do spowitego mrokiem korytarza i zjechaliśmy trzy piętra w dół.
Gdy tylko drzwi windy otworzyły się przed nami, a ja zobaczyłem kolejny tak samo tajemniczy pasaż, ogarnął mnie nagle lęk. Przecież nawet nie znam tych ludzi, a dałem się im zaprowadzić do nieznanego mi miejsca w tak naprawdę niewiadomym celu. Równie dobrze mogą to być handlarze ludźmi, którzy tylko czekają na takich naiwniaków. To, co widziałem, na pewno nie wyglądało jak coś mogącego się prezentować przed jakąkolwiek uczelnią wyższą. I gdy już rozważałem nagłą ucieczkę, desperacką walkę, telefon na 112 i inne dramatyczne próby stawiania oporu, wszystko rozbłysło złotym blaskiem. Spojrzałem na Szynalewskiego, który uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony.
– Chwała Panu! Jużem myślał, że nas w tych ciemnościach pogrzebią!
– Niestety elektryka cały czas nas tutaj zawodzi. Gdybyśmy mieli pieniądze na porządny remont… Ale to nie te czasy dla sztuki co kiedyś, nie te czasy… – Ze smutkiem przyznał Brandt.
– Najważniejsze, że jeszcze działa – stwierdził optymistycznie Malczewski. – Ile nam zostało do kolejnych prezentacji?
– Zaczną się już za trzy minuty.
– A więc nie traćmy czasu. Słyszałem, że teraz mają być ci wyjątkowo awangardowi.
– Przecież wszyscy tutaj są niemożliwymi oryginałami – zaśmiał się Szynalewski.
Ja zaś na dobre porzuciłem myśli o ucieczce. Jeśli to byli handlarze ludźmi, to wyjątkowo sympatyczni i świetni w sztuce aktorskiej i gdybym nawet dał im się złapać, nie miałbym sobie za złe, że się nabrałem. Tak miło spędzało się z nimi czas. Ale na wszelki wypadek wysłałem SMS do kilku osób.
Po krótkiej chwili znaleźliśmy się przed drewnianymi drzwiami, a gdy Malczewski pchnął oba skrzydła, zaparło mi dech w piersiach. Staliśmy bowiem na samej górze ogromnej auli, zdolnej chyba pomieścić kilkaset osób. W dole mieściła się sporych rozmiarów katedra z ogromną tablicą, przy której stał już jakiś mężczyzna. Masa osób siedziała rozproszona po całej sali, szeptając, kręcąc; zarówno się jak i głowami oraz wskazując palcem na nowego prelegenta.
Nie dane mi jednak było nacieszyć się widokiem potężnego pomieszczenia, ani nawet zastanowić się kto i w jakim celu je tu wybudował, do czego zwykle się go używało i dlaczego ja, rodowity mieszkaniec miasta, nie miałem o nim najmniejszego pojęcia. Moi trzej towarzysze czym prędzej pociągnęli mnie za sobą i zajęliśmy miejsca mniej więcej pośrodku kilkudziesięciu spadających ku katedrze rzędów krzeseł.
Gdy tylko usiedliśmy, poczułem intensywny swąd pomieszanych ze sobą dymu papierosowego, palonej kawy i farby olejnej. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że niemal każdy na sali ma papierowy kubek z napojem lub papierosa w ustach. Brandt jednego mi zaproponował, jednak odmówiłem. Kawy natomiast chciałem się napić, jednak najwidoczniej nie było jej na auli. Tymczasem prelegent zaczął swoją prezentację. Ubrany w białą koszulę nie wyróżniałby się bodaj niczym, gdyby nie zegarek kieszonkowy na złotym łańcuchu, zwisający mu z szyi.
– Koleżanki i koledzy! To już bodajże piąte nasze spotkanie! A nowego koloru jak nie było, tak nie ma! – zaczął.
– Jak najbardziej! Farsa! Skandal! – odpowiedziały mu okrzyki publiczności.
– Przedstawię wam oto mój pomysł! Pomysł niebanalny i wielce oryginalny! Oto przed wami kolor chronozależny! – wykrzyknął, podnosząc niewielki słoiczek.
Następnie wyciągając pędzel, zanurzył go w farbie i maznął kilkukrotnie płótno obok. Początkowo limonkowa zieleń zaczęła po kilkunastu sekundach zmieniać się w różane złoto. Po sali poniósł się pomruk uznania. Prelegent zaś kontynuował:
– Oto szansa, koleżanki i koledzy artyści! Oto jest sposób, jak mieć nie jeden, a dwa kolory na raz! A dzięki odpowiedniemu nakładaniu, barwy te mogą występować zamiennie! I można tworzyć różne kompozycje! – mówił z dumą.
Nagle ktoś niedaleko mnie wstał i zapytał.
– Szanowny kolego, ale gdzie tutaj nowy kolor, skoro obie te barwy są nam dobrze znane? Samo przejście nie stanowi przecież nic nowego, a jest jedynie efektowną sztuczką!
– Tego… jestem przekonany, że… – zająknął się prelegent.
– Jak najbardziej! Farsa! Skandal! – podniosły się okrzyki z sali.
– Wyprowadzić go! – krzyknął starszy, brodaty mężczyzna, którego dopiero teraz zauważyłem. Jego fotel był większy niż inne, wykonany ze skóry i umiejscowiony idealnie pośrodku sali.
– Przewodniczący konferencji. Podobno najprawdziwszy prawnuk Matejki – szepnął mi Malczewski, widząc moje spojrzenie.
Skłoniłem się w podzięce, wątpiąc lekko w pochodzenie starca i zobaczyłem jak dwóch rosłych ochroniarzy wynosi Pana Tik-Tak, jak go prześmiewczo nazwałem w myślach, za nic mając jego krzyki i obelgi.
– Co za głupiec – westchnął Szynalewski.
– Wcale nie zapowiada się, żeby to spotkanie miało być tym ostatnim – dodał Brandt, wypuszczając dym z ust.
Na katedrze pojawiła się nowa osoba, a okrzyki publiczności umilkły. Ja zaś miałem coraz większą ochotę na kawę. Już miałem zapytać o nią Malczewskiego, który był chyba najbardziej kontaktowy z moich towarzyszy, jednak przeszkodził mi w tym głos z głośników nad nami i chcąc nie chcąc, skupiłem uwagę na tym, co się działo pode mną.
– Koleżanki i koledzy! – rozpoczęła wysoka kobieta w fartuchu laboratoryjnym. – Moje rozwiązanie opiera się wyłącznie na niesamowitej mocy chemii – prawdziwej nauki!
Przez drzwi wjechał metalowy stolik ze szkłem laboratoryjnym wypełnionym kolorowymi cieczami. Wyglądało to tak, jakby sam się poruszał, ale mógł też zostać pchnięty. W umieszczonej na palniku kolbie bulgotał fioletowy roztwór, wokół zestawu stała aparatura, której zupełnie nie potrafiłem nazwać. Kobieta w fartuchu stanęła przy stoliku i pewnym siebie tonem kontynuowała:
– Poprzez zmieszanie nadmanganianiu potasu, jodku srebra, tetrahydroksoglinianu sodu, eskuliny i kilku innych odczynników, których nie wymienię przez wzgląd na bezpieczeństwo mojego patentu, otrzymujemy prawdziwie oryginalną mieszaninę! Dodam tylko, że mam dzięki niej szanse na otrzymanie Nagrody Nobla! To tutaj to tylko efekt uboczny – pochwaliła się kobieta, jednak najwidoczniej na nikim nie zrobiło to wrażenia.
Prelegentka mieszała kolejne substancje, podgrzewała lub schładzała mieszaninę, filtrowała, miareczkowała i wstrząsała, ostatecznie otrzymując bezbarwny roztwór. Uniosła go, a wtedy jak na zawołanie w całej auli zgasło światło. Przez chwilę moje oczy uparcie walczyły z wszechogarniającym mrokiem. Pierwsze, co zobaczyłem to niezwykłe, różowobiałe światło bijące z trzymanej przez kobietę kolby. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Piękna, przywodząca na myśl płatki begonii fluorescencja zdawała się niemalże hipnotyzować. Niektórzy zaczęli bić brawo, inni gwizdać, po sali poniosły się szepty. Obserwowaliśmy efekt przez minutę lub pół wieczności, gdy nagle światło zostało zapalone, a zawartość kolby znów była bezbarwną mieszaniną, przeciętną i nudną. Laborantka skłoniła się z dumą i spojrzała wyczekująco na neoMatejkę. Starzec jednak milczał.
Nagle z drugiego końca naszego rzędu podniosła się jakaś kobieta i zawołała:
– Skoro ten roztwór… roztwór, tak? Skoro ten roztwór jest bezbarwny, a świeci tym pięknym blaskiem jedynie w ciemności, to nie mamy tutaj materialnego koloru.
– Zgadza się, ale…
– Więc nie można go zastosować w żaden sposób, czy tak?
– T-tak, ale… – zmieszała się kobieta w fartuchu.
– W takim razie ciężko nazwać to faktycznym kolorem. To raczej zjawisko fizyczne – podsumowała.
– Jak najbardziej! Farsa! Skandal! – zawtórowali inni słuchacze.
– A-ale…
– Wyprowadzić tą panią! Ale życzymy szczęścia w sprawie Nagrody Nobla – powiedział serdecznie Matejko junior.
– Piękne, ale bezużyteczne – stwierdził Szynalewski.
– Czegoś brakowało, ale pomysł niezgorszy – przyznał Brandt, sięgając po kolejnego papierosa.
Malczewski spał na krześle obok, oddychając spokojnie z głową odchyloną do tyłu. Nie wiem czy to przez niego, czy przez chwilową ciemność, ale mnie też ogarnęła dziwna senność.
– Koleżanki i koledzy! Musimy się postarać – zawołał spadkobierca Bitwy pod Grunwaldem. – Przypomnijmy, dlaczego się tak staramy! Mówimy tu o nowym kolorze! O czymś, czego ludzkość jeszcze nigdy nie miała szansy doświadczyć, a co może zrewolucjonizować świat sztuki! I choć sposób jego osiągnięcia jest dowolny, to niech mnie szlag trafi, jeśli pozwolę na takie głupoty, jakie tu już wielokrotnie miały miejsce. Oczekujemy tu przecież objawienia artystycznego, a jedyne co dostajemy to marne proroctwa martwej sztuki, wywodzące się w dodatku z ateistycznych parafraz. Niech już ktoś, na litość, znajdzie sposób i niech ta przeklęta konferencja dobiegnie końca, bo słowo daję, że kolejnego dnia takich obrad już nie wytrzymam!
Następne minuty, a może godziny, upłynęły na pokazie kreatywności w stworzeniu nowego koloru kolejnych pretendentów. I choć prezentowali oni zupełnie inne metody, wszyscy kończyli tak samo.
Po chemiczce pojawił się odziany na czarno łysol, który namalował czerwoną (szkarłatną) farbą krąg na parkiecie, zapalił świecie i zaczął dziwnie podrygiwać, krzycząc coś gniewnie dziwaczną łaciną. Koniec nadszedł, gdy światło zaczęło migotać, wszyscy poczuli zimny dreszcz na kręgosłupie, a szaleniec zaczął jak obłąkany bazgrać coś na płótnie. Rytuał przerwano, delikwenta spacyfikowano, skandal! odkrzyczano, obrady na chwilę zawieszono, a aulę razem z tym wariatem – egzorcyzmowano.
Po nieudolnym kultyście wstąpił na katedrę pomarszczony staruszek, prowadząc ze sobą niezwykłego humanoidalnego robota. Wyglądał lepiej niż jakikolwiek z tych, które widziałem w relacji na żywo z japońskiego konwentu naukowego. Robot ten, sterowany sztuczną inteligencją otrzymał oczywiście polecenie stworzenia nowego koloru. Maszyna długo myślała, o ile można w jej kontekście użyć tego słowa i w końcu pokazała na ekranie określoną barwę. Wzór był podobny do świeżego, gorącego i błyszczącego asfaltu, bądź wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo. Czerń upstrzona milionami różnobarwnych, świetlistych punktów tworzących interesujący spektakl dla oka i swoistą całość. Wydawało się, że sukces został osiągnięty, nawet XXI-wieczny Matejko wydawał się być zadowolony. Jednak w tym momencie robot wydał z siebie dziwny zgrzyt, coś zabłysło, coś gruchnęło, a prezentowany obraz zgasł. Po auli rozniósł się swąd spalenizny. Nieszczęsny inżynier był w zupełnej rozpaczy i został razem z zepsutym robotem wyprowadzony z sali, jednak towarzyszyły temu brawa, a skandal! krzyknięto tylko raz i to niezbyt głośno.
Następnie pojawiła się starsza kobieta i zaczęła spokojnie malować obraz. Z jakiegoś powodu nikt jej nie przerwał, a gdy zaprezentowała piękny pejzaż, rozległy się skromne brawa. Ochroniarz z czułością odprowadził staruszkę do drzwi i wskazał właściwą salę, w której odbywają się warsztaty.
Poczułem, że albo napiję się kawy albo zwariuję. Widząc, że obecny prelegent raczej nie ma szansy na zostanie główną atrakcją (próbował osiągnąć nową barwę przez odpowiednią kombinację gatunku drewna i temperatury płomieni, a mężczyźnie obok nas skandal! już cisnął się na usta), szarpnąłem lekko Malczewskim, wybudzając go ze świata marzeń.
– Gol! – wrzasnął, ale od razu umilkł, skarcony przez kilkanaście spojrzeń. – A, to ty. Co tam? Znaleźli go w końcu?
– Gdzie tu jest automat z kawą? – zapytałem, ignorując jego pytanie.
– Za drzwiami w lewo, potem prosto, w prawo i do pokoju rekreacyjnego – odparł. Najwidoczniej znał ten kompleks jak własną kieszeń.
Wstałem i przepraszając znudzonego Brandta i zbulwersowanego Szynalewskiego, przecisnąłem się obok nich i wyszedłem z auli. Po raz pierwszy od wielu godzin, a może dni, bo czas zdawał się płynąć inaczej odkąd zstąpiłem do artystycznego podziemia, poczułem, jak bardzo jestem obolały od nieruchomego siedzenia. Idąc więc za wskazówkami Malczewskiego, podążyłem do automatu z kawą.
Korytarze przywodziły na myśl jakiś biurowiec albo laboratorium. Białe, spokojne, tym razem już dobrze oświetlone i całkiem eleganckie. Wciąż nie mogłem rozgryźć prawdziwej natury tego miejsca, ale postanowiłem się tym nie przejmować. Mało to tajemnic mają przed nami ci z władzą i pieniędzmi? A jeśli teraz stałem się częścią czegoś nie do końca przejrzystego, lepiej jeśli nie będę zadawał zbyt wielu pytań i po prostu cieszył się chwilą. Choć trzeba przyznać, że byłem już lekko znużony.
O dziwo automat znalazłem bez problemu i ku mojej uciesze kawa była za frajer. Rozkoszując się świetnym latte, zacząłem wracać na aulę. Jednocześnie naszła mnie myśl czy stworzenie tego nowego koloru jest w ogóle możliwe i jeśli tak, jak je osiągnąć? Co tak naprawdę chce zobaczyć artystyczny kolektyw? I jak w ogóle wyobrazić sobie coś, czego nie znają najbardziej światłe artystyczne umysły, a z pewnością takie się tutaj zebrały, razem z nowym stańczykotwórcą na czele. Co można by…
Runąłem jak długi, gdy nagle coś twardego pojawiło się tuż przed moją stopą. Kawa wylała się na dywan, a ja zmiąłem w ustach przekleństwo, czując stłuczony bark. Odwróciłem się i zobaczyłem winowajcę mojego upadku. Mężczyzna siedział pod ścianą, skulony, z jedną tylko nogą lekko wystającą, jakby zupełnie po to, żebym się na niej potknął. Teraz spoglądał na mnie wystraszony. Chyba płakał.
– Przepraszam! – jęknął. – Tak mi przykro. Myślałem, że chociaż tutaj będę sam, ale nawet tu udało mi się komuś przeszkodzić!
– N-nic się nie stało, panie…
– Kossak. Nazywam się Kossak – odparł, ocierając nos.
Wolałem nie pytać, czy „z tych Kossaków?”. Zamiast tego zwróciłem uwagę na jego torbę, z której wystawała dziwna tafla szkła.
– Co to? – zapytałem, wskazując na przedmiot.
– To? Nic. Nieistotne. Głupota. Efekt moich durnych marzeń.
– To znaczy?
Westchnął boleśnie, ale widząc, że nie ustąpię, zaczął mówić.
– To szkło załamujące światło. Widzisz, zawsze było we mnie trochę więcej fizyka niż artysty. Więc zacząłem bawić się z soczewkami i takimi tam. No i w końcu zrobiłem to.
– I jak to działa?
– Naprawdę cię to interesuje?
– Tak, w zasadzie tak – stwierdziłem, wzruszając ramionami.
– Dobrze… To nachyl się tutaj. Ściany mają uszy.
Przez chwilę słuchałem jego wykładu, kucając przy nim. W końcu nie wytrzymałem i krzyknąłem:
– Ależ to jest genialne! Pan musi tam iść!
– Co? Ja? Nie! Mowy nie ma! Wyśmieją mnie! Wyrzucą! Wygwizdają i obrzucą skandalami! Na co mi to? – zapytał smutno.
– Na pewno nie! Musi mi pan zaufać! Właśnie czegoś takiego poszukują!
– Przez całe życie byłem wyśmiewany przez moje hobby. Mój ojciec powiedział, że nigdy nie zostanę prawdziwym artystą, jeśli będę dalej bawił się szkłem zamiast rysować. Ale ja nawet nie umiem prosto utrzymać ołówka! – jęknął.
Spojrzałem na niego ze smutkiem. Naprawdę mu współczułem. Podejście rodziców ma ogromny wpływ na dziecko. Ale przecież nie rozmawiałem już z dzieckiem tylko z dorosłym facetem!
– Nie musi pan trzymać ołówka. Niech pan zrobi to, co umie najlepiej i na pewno się uda. Ja panu wierzę. Coś czuję, że ma pan szanse nawet w starciu z tym Dziadkiem Mrozem.
Przez chwilę milczał, analizując moje słowa. W końcu spojrzał mi prosto w oczy i zapytał:
– A jeśli nie?
– Jeśli nie, to będę bił brawo głośniej niż oni będą krzyczeć swoje skandale.
Kossak wahał się jeszcze, ale w końcu podniósł się z dywanu. Stanąłem przy nim i zobaczyłem w jego oczach decyzję.
– Chodźmy więc, drogi kolego – powiedział, zabierając torbę.
Gdy wróciłem, właśnie kończyła się salwa skandali pod adresem kobiety, która próbowała kartami tarota przewidzieć jakie połączenie barw przyniesie efekt upragnionego, nowego koloru. Okazało się jednak, że karta fortuny wcale nie przyniosła sukcesu, zaś głupcem została nazwana ona sama. To wszystko opowiedział mi Malczewski, wyraźnie rozbawiony.
Zająłem swoje miejsce, wyczekując wejścia Kossaka na katedrę. Pojawił się z opóźnieniem, rozdygotany i ukłonił się grzecznie, mając chyba nadzieję, że starcowi przypomni się Hołd Pruski i spojrzy na niego łaskawym okiem. W końcu wyjął taflę szkła i zaczął mówić:
– Koleżanki i koledzy! Wiem, że każdy z was jest prawdziwym artystą! Wiem też, że zadanie stworzenia nowego koloru nie jest wcale łatwe! A jednak wierzę, że mi się to udało!
Spojrzał w moją stronę, a ja skinąłem głową, uśmiechając się dla dodania mu otuchy. Widać było, jak wiele wysiłku wkłada w każde słowo, a jednocześnie był już kimś zupełnie innym niż na korytarzu. Po auli przeszedł szmer, ale nikt nie odważył się nic krzyczeć. Kossak kontynuował:
– Oto jest przed wami tafla szkła mojej roboty. Jest ona szczególna, gdyż zakrzywia każde światło, jakie na nią padnie w sposób niezwykły i niepowtarzalny, łącznie zawierając osiem tysięcy sto dziewięćdziesiąt dwa elementy załamujące! Lecz dość już słów! Teraz zaprezentuję swoją pracę!
Wziął pędzel z białą farbą (fenomen błyskawicznego pojawiania się potrzebnych rekwizytów na katedrze w dalszym ciągu pozostaje dla mnie zagadką) i pomalował nim całą powierzchnię szkła. Przez chwilę nic się nie działo i czułem już narastające, przedskandalowe napięcie, jednak spokojnie czekałem. Pozostali też zdawali się zainteresowani. Malczewski był na dobre rozbudzony, Brandt schował papierosy, a Szynalewski jakby się rozpogodził. Nie widziałem twarzy trzeciomajowego konstytucjonisty, ale pochylił się lekko w przód na swoim fotelu. Kossak zaś wyciągnął przed siebie pomalowane szkło i zaczął lekko nim ruszać, pochylając pod różnymi kątami.
Wszyscy zebrani wydali z siebie okrzyk zdumienia. Kolory przechodziły jeden w drugi, trzeci w czwarty i tak do nieskończoności. Nie dało się powiedzieć, gdzie leży granica między choć dwoma z całej palety barw, jaka przetaczała się przez szkło. Spektrum kolorów uderzyło z całą mocą we wszystkich zebranych, tworząc fantasmagorie nie z tego świata. Nie była to jednak w żadnej mierze iluzja, gdyż kolor faktycznie istniał, choć faktura materiału sprawiała, że zaraz zmieniał się w inny, a może raczej stawał się nim, przeinaczał, przebierał się za niego w przecudnym teatrze barw. Nowy kolor nie okazał się więc kolorem sam w sobie. On był wszystkimi kolorami, jakie kiedykolwiek ludzkie oko mogło dostrzec; wszystkim i niczym zarazem, gdyż nie dało się go w ogóle klasyfikować. Ulotny moment, efemeryczna rozkosz, próżna ekstaza zmysłów w nieistniejącej chwili. Hipnotyzował, wodził, zachęcał, kusił, inspirował. Piękno. Piękno w najczystszej postaci pochłonęło nagle mnie, moich towarzyszy i całą salę z czwartą wersją historycznego malarza na czele.
Gdy Kossak wreszcie ulitował się nad naszymi zmysłami, zatrzymał ruch i schował pomalowaną taflę, nikt nie odezwał się ani słowem. Byliśmy zbyt oszołomieni tym, czego doświadczyliśmy. Wyrwałem się pierwszy z letargu, wstałem i krzyknąłem:
– Brawo!!!
Wszyscy spojrzeli na mnie, a potem cała sala eksplodowała. Rozległy się oklaski, gwizdy, wiwaty, wołania, obietnice, serdeczności i pomyślne życzenia. Artyści nie mogli wyjść z podziwu, a jednocześnie chcieli możliwie jak najlepiej uhonorować zwycięzcę tego niemożliwego konkursu. Prawnuk Matejki wstał i nieustannie klaszcząc, zbiegł prawie po schodach i serdecznie uścisnął dłoń Kossaka.
– Jest pan nadzieją dla sztuki! – Jedynie to dałem radę usłyszeć, bo gwar tłumu był prawdziwie nieznośny.
Po kilku minutach niespokojnej celebracji, tłum w końcu się uspokoił, a przewodniczący zaczął mówić:
– Koleżanki i koledzy! Oto nadszedł dzień, na który wszyscy czekaliśmy! Ten oto człowiek nazwiskiem Kossak, przyniósł światu sztuki przepiękny podarunek i jesteśmy mu za to niezmiernie wdzięczni.
Tłum znów zawrzał, wyrażając poparcie dla słów mistrza. Po chwili staruszek kontynuował.
– Pozostaje nam jeszcze jakoś nazwać ten oto kolor. Panie Kossak, zaszczyt w pierwszej kolejności przypada panu.
Kossak zaś wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Pewnie nie do końca wiedział, co się wokół niego dzieje, ale z pewnością był szczęśliwy.
– J-ja… tego… nie mam na razie pomysłu, ale może… razem coś wymyślimy! – stwierdził, uśmiechając się.
– Proponuję nazwać go nazwiskiem autora! – krzyknął ktoś z góry.
– Ultratęcza!
– Kolor spektralny!
– Zamilcz, co to za nazwa?!
– Skandal!
– Farsa!
– Może gradient?!
– Cicho, nie słyszę!
– Omnicolor!
– Skandal!
Na sali znów zapanował istny chaos, a zgromadzeni artyści zaczęli coraz bardziej się awanturować. Nieporadny staruszek próbował ich jakoś uspokoić, ale w końcu sam popłynął na fali skandali, fars i coraz dziwniejszych nazw na nowy kolor. Kossak posłał mi dziękczynne spojrzenie, uśmiechając się serdecznie.
– Dziękuję! – wrzasnął, przykładając dłonie do ust, a i tak ledwo go usłyszałem przez panujący na auli rozgardiasz.
Do akcji zaczęła wkraczać ochrona, rozdzielając awanturujących się artystów, a moi trzej towarzysze patrzyli na mnie pełnym niedowierzania wzrokiem, nie mogąc zrozumieć co mogę mieć wspólnego z obecnie już legendarnym artystą Kossakiem. W końcu jednak Szynalewski uśmiechnął się i zawołał:
– Ej, miałem rację, żeby go wziąć! Coś tu nabroił, co, panie kolego?
– Ty? Przecież to ja go tu wziąłem! – oburzył się Malczewski.
– Takiego wała! – odburknął mężczyzna w surducie. – Przecież to ja go zaprosiłem!
Brandt nawet nie zwracając uwagi na ich dwójkę, skinął mi głową z uznaniem i zapalając papierosa, wyszedł z sali, unikając latających pędzli i słoiczków z farbami. Najwidoczniej afera dopiero się rozkręcała.
Ja zaś patrzyłem na Kossaka, który w szczęśliwym niedowierzaniu obserwował pogrążoną w chaosie aulę. Cieszyłem się, że mu się udało.
Nowy kolor więc odkryto, a sztuka została uratowana. Ja zaś zacząłem się zastanawiać, jak mógłbym wykorzystać kossakolor (też miałem swoją nazwę, a co) w moich pracach i jak zdobytą tu wiedzę przenieść na domowe płótna.
I znów nabrałem ochoty na zapiekanki.
Nikodemie!
a oni po krótce mu mnie przedstawili
pokrótce
– Jakbyśmy wszyscy nie byli oryginałami – zaśmiał się Szynalewski.
oryginałami czy oryginalni? Bo coś mi w tej wypowiedzi nie pasuje
Ja zaś porzuciłem na dobre myśli o ucieczce
na dobre bym dał między zaś a porzuciłem (wybacz, musiałem się czepnąć xD taka uwaga czasem wkurza, wiem, ale dzięki temu można uczynić tekst bardziej przejrzystym)
W dole mieściła się sporych rozmiarów katedra z ogromną tablicą, przy krótej . Masa osób siedziała rozproszona po całej auli, szeptając, kręcąc; zarówno się jak i głowami i wskazując palcem na nowego prelegenta.
Coś tu się zadziało
nie wyróżniał by
nie wyróżniałby
– Wyprowadzić tę panią!
tą panią
O dziwo automat znalazłem bez problemu i ku mojej uciesze kawa była za frajer. Rozkoszując się świetnym latte zacząłem się zastanawiać czy stworzenie tego nowego koloru jest w ogóle możliwe i jeśli tak, jak je osiągnąć? Co tak naprawdę chce zobaczyć artystyczny kolektyw? I jak w ogóle wyobrazić sobie coś, czego nie znają najbardziej światłe artystyczne umysły, a z pewnością takie się tutaj zebrały, razem z nowym stańczykotwórcą na czele. Co można by…
Runąłem jak długi, gdy nagle coś twardego pojawiło się tuż przed moją stopą.
Z tekstu nie wynika, że bohater szedł. Pierdoła, ale wybiła mnie z rytmu, bo myślałem, że stoi w miejscu
Wszyscy zebrali wydali z siebie okrzyk zdumienia. Kolory przechodziły jeden w drugi, trzeci w czwarty i tak do nieskończoności. Nie sposób było powiedzieć, gdzie znajduje się granica między choć dwoma z całej palety barw, jaka przetaczała się przez szkło. Spektrum kolorów uderzyło z całą mocą we wszystkich zebranych, tworząc fantasmagorie nie z tego świata. Nie była to jednak w żadnej mierze iluzja, gdyż kolor faktycznie tam był, choć faktura materiału sprawiała, że zaraz zmieniał się w inny, a może raczej stawał się nim, przeinaczał, przebierał się za niego w przecudnym teatrze barw. Nowy kolor nie był więc kolorem sam w sobie. On był wszystkimi kolorami, jakie kiedykolwiek ludzkie oko mogło dostrzec. Był wszystkim i niczym zarazem, gdyż nie dało się go w ogóle klasyfikować. Ulotny moment, efemeryczna rozkosz, próżna ekstaza zmysłów w nieistniejącej chwili. Hipnotyzował, wodził, zachęcał, kusił, inspirował. Piękno. Piękno w najczystszej postaci pochłonęło nagle mnie, moich towarzyszy i całą salę z historycznym malarzem na czele.
:>
Całkiem fajne opko wyszło, w klimatach nieco retro – skąd mam takie wrażenie? Nie wiem do końca, może to skojarzenie z fragmentami tekstów sci-fi z ok. połowy XX wieku (a może i nie). Ostateczna puenta – że w grupach społecznych zawsze będą kłótnie, niezależnie jak blisko celu społeczności się będzie – wybrzmiała przekonująco.
Kilka wersji określeń na potomka Matejki wyszło ci śmiesznie i tak jak pewnie niektórzy będą narzekać, tak do mnie trafiło. xD Miało wyjść zabawnie i wyszło.
Było kilka miejsc, w których się nieco zatrzymałem czy wypadłem z rytmu, ale znaczną większość tekstu czytało się przyjemnie. Jakieś uwagi wymieniłem powyżej – takie, które uznałem za najważniejsze.
Kliknę do Biblioteki. :3
Pozdrawiam!
Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.
Dzięki za komentarz BarbarianCataphract.
Retro styl był umyślnie zastosowany i cieszę się, że udało mi się jakkolwiek zbliżyć do tamtej literatury i nie wywołać reakcji alergicznej czytelnika :D
Wielkie dzięki za poprawki, postaram się dopracować całość.
Fajnie, że się podobało, kłaniam się nisko i dziękuję za klika!
Również pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Pod wskazanym adresem właściwie nic nie było i zacząłem się zastanawiać, czy dobrze trafiłem.
Ale jak to właściwie nic? To nie jest kolor, odczucie, czy impresja, gdzie właściwie nic, ale jednak coś. W temacie miejsca, to jednak raczej jest, albo nie ma. Może nie wyglądało, że coś jest?
Nagle chwycili mnie oboje i zaczęli ciągnąć ze sobą, wyraźnie uradowani.
Obaj, chyba że Kopernik była kobietą;)
Oryginał z Ciebie autorze, nie tylko dlatego, że znasz kolory, o których większość mężczyzn nie słyszała!;)
Cofnęłam się w czasie o sto lat i podobało mi się. Doceniam zwłaszcza stylizację języka, która mało komu wychodzi. No i masz nowy kolor, a ja ochotę na domową zapiekankę.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Hej Ambush.
Niezwykle cieszę się, że się podobało. Najwidoczniej czytanie Lema dało jakiś efekt, skoro moje podejście do dawnego stylu nie było groteskowe. Dziękuję za poprawki i za klika. Życzę też smacznych zapiekanek.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube
Fajnie się czytało. Można było odpocząć od horroru i postapo. Brawo! :)
Dziękuję bardzo i cieszę się, że się podobało. Dla mnie to też był niezły odpoczynek, bo przy pisaniu tego bawiłem się naprawdę świetnie.
Pozdrawiam,
NP
Zapraszam na mój kanał YouTube