To kwestia życia i śmierci.
No więc biegłem. Na gwiazdy, sapałem, to przez musy! Musy-przekąski, musy-ciasta, musy-obiadki. Płynna dieta, a cukru w niej tyle, że trasa ze strefy relaksu do kajuty kapitana zajmowała wieczność.
Wpadłem do No’na czerwony i parszywie cuchnący.
A w kajucie siedziała Midaj.
– Co tak długo? – No złączył dłonie, wypuścił z ust obłok różowej pary.
– Joga – jęknąłem, skupiając uwagę na Midai.
– Gapienie się na cycki to żadna joga – powiedziała Midaj, a jej niebieskie usta wykrzywił grymas niechęci. Prawie zapomniałem, że jest tak wysoka, na gwiazdy, patrzyła na mnie z góry! Nogi dłuższe niż u modelki. Wciąż szczupła i biała niczym śnieg. Włosy przefarbowała na czerwono. – Co ty sobie myślisz, wzywając właśnie jego? – rzuciła w kierunku No’na jak rozwścieczona torpeda.
– Mi… daj – zdołałem wyszeptać.
– A ty, kihora, nie używaj mojego imienia! W twoich ustach brzmi jak obelga!
– A w twoich ustach, Midaj, chętnie… – zacząłem, ale urwałem, bo sięgnęła do pasa.
– Chętnie coś ci dam, kihora. – Przystawiła broń do mojej głowy. Akurat w miejscu, gdzie zaczynałem łysieć, ech.
– Spokojnie, Mi. – No wstał. Otaczał go różowy dym z lejka. Palił issi na okrągło, pachniało gumą balonową. – Mój brat jest kluczem do powodzeniu misji.
– Zastąpię go. – Midaj stała na szeroko rozstawionych nogach, jej obcisły kombinezon zapięty aż pod szyję opinał ciało jak lateksowy strój prostytutek z Merkurego. Pewnie o tym nie wiedziała, nie latała w takie miejsca. Czując lufę przy skroni, myślałem tylko o tym, czy panienki z przybytku „Odkupienie Win – Na Kolana” wzorowały stroje na marynarce Wenusjanek, czy może to projektant mundurów postanowił zrobić żart Wenusjankom.
– Będziesz mnie udawać? – zapytał No.
Midaj schowała pistolet.
– Co ty znowu wymyślasz? – Uniosłem brwi. – Za tydzień bierzesz ślub.
– Tak, a ty musisz być wtedy na Merkurym.
– Co? Po co?
– Też weźmiesz ślub.
– Chyba cię gwiazdy opuściły. Śluby i inne więzienia tylko wtedy, gdy wywalą mnie w próżnię.
– To będzie mój ślub.
– Etona nie cierpi upałów Merkurego… Zaraz, czekaj, jak twój… mój… – Trybiki w głowie zaczęły działać.
– Weźmiesz ślub, udając mnie. – No wstał, wypuścił słodko-mdlący dym issi.
– Na gwiazdy, No! Nie będę za ciebie ślubował, nawet z najpiękniejszą kosmitką we wszechświecie!
– To nie kobieta.
– Z mężczyzną tym bardziej!
– To nie mężczyzna.
Przełknąłem ślinę.
– Spaghetti. – No uśmiechnął się tak miło, że ścięło mi krew. Rzadko widywałem jego uśmiech, bo widok był raczej makabryczny, a wszystko przez bliznę nad górną wargą. Coś jak usta klauna z koszmarów dzieciństwa.
– Nie mogę.
– To rozkaz, Ano.
– Wspaniale – zakpiłem. – Jeszcze jakieś rozkazy?
– Tak, drugi ślub.
– Chyba rozbiję się przy najbliższym wyścigu.
– Nie dramatyzuj. – No machnął ręką. Był idealnie ziemski, w granatowym uniformie, gładko ogolony, z czarnymi włosami zaczesanymi tak równo, że nie odstawał żaden włosek. Miał ciemną, zdrową karnację, gęste brwi, prosty nos. Nie wprowadził żadnych ulepszeń.
– Kto tym razem?
– Tajemnica.
– Dobra – uniosłem ręce – ja spadam.
– Głuchy jesteś? – Midaj bez skrępowania wycelowała we mnie pistolet. – Dostałeś rozkaz.
– Rozkazów brata nie słuchałem nawet, jak miałem pięć lat. – Ale ręce trochę mi się trzęsły.
– Cóż. – No złączył palce. – Konfiskuję ścigacz. Za miesiąc masz wyścig, tak?
– Świetnie. Mam zdradzić moją Betkę z innymi, żeby jej nie stracić? Przez spotkania z tymi głupimi kluskami sam jesteś jak niedogotowany makaron.
– Wiesz, że to obelga na poziomie dziecka z Marsa? – No uniósł brwi. – Daj rękę, zaszczepię ci chipa z moją autoryzacją. Zadziała dopiero w dzień ślubu, więc nie próbuj namieszać. Kody przy zatrzymaniach podam ci, jak ruszysz na wesele.
***
Mus o smaku tortu czekoladowego z wiśniową nalewką – niezły. Wciągnąłem cały, zapiąłem pasy, odbiło mi się sfermentowanymi owocami. Na czas świętowania kupiłem jeszcze specjalny mus „Luuz!” o wysokiej zawartości substancji psychoaktywnej. Coś jak alkohol, ale działa przez godzinę i później – sio, ulatuje z organizmu. Można po nim sterować bez przeszkód.
Czując znajomą pustkę kosmosu, odetchnąłem. Kliknąłem opcję odświeżania i robo-kurczak zaczął przemianę. Na gwiazdy, nie stać mnie na takie drogie gadżety, ale był wart swojej ceny. No dał mi go na zawsze, a ja odzyskałem włosy w łysiejących miejscach – cud! Okej, chemia, jasne, ale i tak dała mi dużo radości.
Gorzej, że farbowane na biało włosy odzyskały dawny czarny kolor. A wszystkie tatuaże z rąk i szyi zniknęły. Kurczak zabrał mi też soczewki z gwiazdkami. Straciłem wszystkie znaki rozpoznawcze. W zamian dostałem brzydką bliznę nad ustami.
Z lustra patrzył na mnie No. Tylko bez tego zadufania i spojrzeń w stylu ja-wiem-lepiej-o-sześć-minut-młodszy-bracie.
– Nie stracę cię, skarbie. – Pogładziłem pulpit sterowniczy. – Muszę palić to mdłe świństwo, żebym nie zaczął rzygać, jak mnie tym poczęstują. Dasz radę znieść gorsze zapachy niż moje skarpety sprzed tygodnia?
Betka zabuczała.
– Dobra, słaby żart.
Los pokarał mnie za durne gadki – blokada kosmiczna. Sprawdzali wszystkich pilotów, czy są trzeźwi, zajebiście. Zawróciłem.
Cholera, jak nie polecę skrótem – spóźnię się na ślub! Dobrze, że No nie robił wielkiego zamieszania z prawdziwym ślubem z Etoną: gdzieś na Marsie, z dala od prasy, w ukryciu, małe przyjęcie. Mógł robić kolejne dwa śluby na boku, też ciche i skromne, kanciarz jeden!
Niby kapitan wszystkich sił ziemskich, a dziwak i ślubomaniak.
A w sumie to nie – bo sam trzymał się od tego z daleka. No więc po co mu te śluby? Co chciał osiągnąć?
Skrót był między Jowiszem a Saturnem, ale pilnowały go ziemskie statki.
Wyleciałem przed szereg, od razu się połączyli, szybcy są. I wycelowali we mnie działa.
– Obiekt X88Betka23, natychmiast zawróć.
– Mówi kapitan No.
Cisza. No więc lubię ten moment, kiedy milkną wojskowi, ale mimo wszystko te działa robiły na mnie wrażenie i kontynuowałem:
– Przesyłam kody. Bez odbioru.
Ręka mi drżała jak przy pierwszym odpinaniu stanika Wenusjance, ale ruszyłem dalej. Kolejka wyglądała na wielogodzinną. Na gwiazdy, skąd u nas tyle statków?!
Ledwo wleciałem przez pierścień, komunikator włączył mi się bez pozwolenia.
– Gdzie ty jesteś?! – No stał w półmroku, oczywiście ulizany jak zawsze, w czarnym garniturze niczym z tych starych filmów.
– Przed Merkurym, wyluzuj.
– Ląduj!
– Wiesz, że złość na ślubie to zła wróżba? – Sięgnąłem po mus, nie zerknąłem na etykietę.
– Ano, jak coś spaprzesz, rozwalą Betkę na twoich oczach!
Betka wściekle zamigotała. Rozpoczęła procedurę lądowania.
– Na gwiazdy. – Wciągnąłem prawie cały mus. – No, nie do twarzy ci z czerwoną gębą, lepiej się upij, mówiłem, że śluby zmieniają. Ja już cię nie poznaję.
– Masz ślub za pół godziny. Nie rób nic głupiego.
– Aha, jasne, bo właśnie robię coś mądrego. – Siorbnąłem. Merkury był coraz bliżej. – Udawany ślub za brata ze Spaghetti. Nie praw mi kazań, co?
– Nie schrzań tego.
– Niech cię próżnia ssie! – Wyłączyłem odbiornik, rzuciłem puste opakowanie po musie. Na gwiazdy, schrzanię wszystko, bo właśnie wypiłem „Luuz!”, mocny środek psychoaktywny.
Wylądowałem.
Betka rozpięła mi pasy, uaktywniła podłogę, przesuwałem się bezwiednie w kierunku drzwi, choć wcale tego nie chciałem. Mus nie zaczął jeszcze działać, ale nogi były miękkie. Skafander – klik, klik, wszystko machinalnie. Wychodziłem jak po libacji w saunie, prawie spadłem ze schodków. Merkury powitał mnie czerwienią piasku i słońca.
Prawie uciekłem, ale podobno Spaghetti są gorsze niż panny młode – wszystko wywęszą.
Wielka makaronowa łapa (albo nie wiem co) objęła mnie w pasie i zdjęła na dół. Spaghetti bez ślubu są tylko potrawą na talerzu. Chodzi o to, że leżą jak taki makaron. Chyba bredzę. Musik działa. Na gwiazdy, co ja tu robię? Śmieję się? Nie, to tylko Spaghetti rozciąga mi usta… Pocałunek?!
Błeee! Makaron w ustach jak macka.
No chciał ze mnie zakpić. Już ja mu dam powody do śmiechu!
Myślenie w życiu wyścigowego rakietowca jest potrzebne raczej do znalezienia skrótów i omijania przeszkód. Przy zawieraniu stosunków z innymi rasami już rzadziej. O Spaghetti wiedziałem tylko tyle, że kiedyś nadleciał Latający Potwór Spaghetti, ludzie spanikowali, a okazało się, że jest taki miękki, jak kluski na obiedzie u babci. Znaczy – bez wrogich zamiarów.
I nie ma płci.
Mój wybranek, znaczy, wybranka… znaczy – wybrankowo? No więc ono – obejmowało mnie śliskimi, makaronowymi mackami, które niebezpiecznie zbliżały się do pasa.
Spaghetti pokazał mi napis nabazgrany na kartce: „Nasz ślub”. Ledwo to odczytałem, w oczach mi się mieniło.
– Na gwiazdy, nie tak… hik! blisko!
Czkawka przed ślubem. A miałem… coś o bracie… Co planowałem? Czułem, że o czymś zapomniałem. Co gadali w burdelach o Spaghetti?
Weszliśmy. Nie wiem, dokąd, bo zamknąłem oczy, żeby nie rzygać, ale jak otworzyłem – cholera, wiecie, co znaczy popełnić największy błąd w życiu?
Nie wiecie.
I ja też nie, bo mus „Luuz” sieknął mnie tak, że rzeczywistość popłynęła tuż przed ostatnią trzeźwą myślą – ślub Spaghetti to jedno wielkie mieszanie makaronów.
***
Obudziłem się nagi, pokryty kleistym makaronem.
Mój łeb… Spróbowałem usiąść, ale tony makaronu gniotły mnie jak po nałożeniu obiadu na talerz – a ja byłem talerzem. Pod tyłkiem też miałem kluski. Wszystkie rozmiękłe. Dobrze, że żadna nie…
Rozmiękłe. Teraz. A wcześniej?
Nie, nie, nie, myślenie boli, po co myśleć, trzeba mi ruchu.
– Hej, wy.
Jakiś dalszy makaron zaczął zwijać się w powietrzu w nieokreślony kształt. Oczy miał al dente. Reszta ciała wciąż rozgotowana. Podleciał. Podsunął makaronową nitkę z napisem:
„Miu, Zięć!”.
– Co? – Zamrugałem. Na gwiazdy, to moja teściowa?
„Miuszny”.
– Nie czaję, ale może lepiej nie czaić.
Trzecia nitka najpierw potarła mój policzek, zanim odczytałem:
„Lubię się za tobą czaić”.
„Pod tobą”.
Zamknąłem oczy. Nie będę więcej czytał, nie.
Zerknąłem, bo walnęła mnie macką w czoło.
„W tobie”.
Porzygałem się jak nowicjusz po pierwszej imprezie. Ze zgrozą zauważyłem, że wymiotowałem kawałkami makaronu.
Teściowa, czy jak to w ogóle nazwać, bez zażenowania wchłonęła w siebie resztki makaronu, którego nie strawiłem. Podetknęła kolejną mackę.
„Mój syn dobrze wybrał”.
– Syn? Macie płcie?
„Nie, zięciu. Wy macie, a teraz ty i my”.
Głaskanie macką po policzku.
„Moje dziecko może być córką. Twoją mężą”.
– Eee… Pomożesz mi wstać?
Obudziła resztę imprezowiczów, Spaghetti zyskiwały sprężystość. Nie znalazłem mojego ubrania, ale wybiegłem stamtąd, nie oglądając się za siebie, wpadłem na drzwi. Zatrzymał mnie jeden z nich, podsunął skafander.
***
– Przejmij lot, Betka. – Chwyciłem puste opakowanie po musie. Obróciłem drżącą ręką. – „Opakowanie zawiera cztery sugerowane porcje”.
Betka zamigotała. Start był dość łagodny, ale żołądek i tak zaprotestował. Zakryłem usta dłonią, pomyślałem o Midaj. Wręczyła mi ślubny kamień, wtedy, na Wenus, rok temu. Rzuciłem kamień za siebie. I tak zostałem kihora – wróg. Chociaż na ziemski pewnie przetłumaczyliby to jako „padalec” albo „dupek”, „największy gnojek”. No więc tak – ja, w całej okazałości.
A teraz leciałem – co za ironia losu – na Wenus, żeby znowu brać ślub.
No wysłał koordynaty planowanej imprezy.
Otworzyłem szafkę nad pulpitem, wyjąłem kamień. Tak, czasami też jestem jak ciepłe kluchy. Wtedy, gdy Midaj odeszła, jednak wróciłem po kamień. Było mi żal zostawiać coś tak cennego. Teraz mocno go ścisnąłem. Włączyłem tryb uśpienia, bo szybkość lotu przegrzałaby mój słabo działający mózg.
***
Wylądowaliśmy pod prywatną kopułą. Sztuczna atmosfera, więc skafander zostanie na statku. Włożyłem kolejny garnitur. Robo-kurczak latał przy mnie jak szalony, poprawiał, pryskał, doprowadzał do użytku.
A może nie jest tego warta? – pomyślałem, wysiadając ze statku.
Betka – moja spuścizna po matce, wielkiej ścigaczce, jedynej Ziemiance, która zajęła trzy razy pod rząd pierwsze miejsce w Najdłuższym Wyścigu.
Pozwolić No’nowi ją zniszczyć, to jak zniszczyć pamięć o kimś, kto przed wstąpieniem do armii powiedział mi: „Ano, nie rób tego, żeby zadowolić ojca i brata”. No więc olałem wojsko, a matka zginęła rok później w ostatnim wyścigu przed wojną.
I tak oto szedłem po Wenus – ja, wydziedziczony przez ojca, zawsze poniżany przez brata, ale przynajmniej robiłem to, co…
Na gwiazdy!
Znowu No zdecydował za mnie… Chciał chorych ślubów? Niedoczekanie jego!
Ale orszak powitalny na Wenus już mnie odnalazł. Ze dwadzieścia osób. I panna młoda – biała jak śnieg, o błękitnych ustach, włosach koloru srebra. Szczuplutka, choć zaokrąglona jak rasowa Ziemianka, w tradycyjnym stroju ki-ne. To z kraju Elian na Wenus. Pamiętam, bo Midaj mi to pokazywała. Suknia jak z płatków róży. Do połowy uda, bez dodatków.
– Kapitanie – rzekła panna młoda. Staliśmy w otoczeniu lewitujących skał i świergoczących ptaków neku o diamentowych dziobach. – To zaszczyt.
Goście stali w takiej odległości, że nie słyszeli naszych szeptów. Zresztą gadali podnieceni jak przekupki na targu.
– Nie wiem, jak masz na imię – przyznałem.
– Nie żartuj. – Młoda pachniała szissem. Lubię ten zapach, przywodzi na myśl ziemski ogród różany.
– Ślubu nie będzie – powiedziałem.
– Ale Saturn, nowa umowa…
– Jaka umowa?
Młoda położyła mi rękę na piersi.
– Wsparcie w razie wojny z Marsem.
– Waszej wojny? – Ból serca na kacu to paskudne doświadczenie.
– Naszej. – Pogładziła mnie po policzku. Widziałem ją z bliska, o twarzy białej i obsypanej brokatem, z oczami jak lodowe sopelki, taką młodą i chętną. Do wojny.
– Nic nie podpiszę! Ślubów, paktów, nic!
– Nie możesz teraz odmówić! Zdrajca! Brać go!
I razem z panną młodą rzucili się na mnie wszyscy goście weselni. Na gwiazdy, nigdy tak nie zwiewałem! Uciekający pan podmieniony?
– Łapcie go!
Wpadłem do statku i drzwi zatrzasnęły się za mną jak za ostatnim żyjącym człowiekiem, którego goniła horda zombie.
Nie wiem, jakim cudem Betka otworzyła drzwi, zamknęła na czas i jeszcze przygotowała wszystko do startu, ale…
Dobra, wiem.
– Siadaj. – Midaj zajmowała moje miejsce za sterami.
– Planujesz mnie wyrzucić w próżnię?
– Co? – Midaj zmrużyła oczy. – Siadaj!
Posłuchałem. Start przebiegł bez zakłóceń. Lecieliśmy w milczeniu, aż zadzwonił komunikator. Oczywiście brat łączył się ze mną bez pozwolenia.
– Co ty zrobiłeś, gówniarzu?!
Odezwał się starszy o sześć minut. Milczałem, a on dalej wrzeszczał:
– Wszystko zepsułeś! Miała być wojna!
– Jaka wojna?
– W Układzie Słonecznym, idioto!
– Aha. – Siedziałem z otwartymi ustami.
– A jak myślisz, po co posyłam takiego idiotę…
– Hej!
– …na ślub ze Spaghetti? Przecież oni rżną się bez przerwy! I żądają tego samego na Ziemi, na Marsie, wszędzie! Nie starcza im wyznaczona strefa na Merkurym. Trzeba ich wykończyć!
– Co? – Zaschło mi w gardle. – Ślub…
– To miał być niewypał! Posłałem ciebie, żebyś tam wpadł i zaczął ich obrażać, a nie dołączał do orgii! Miałeś ich sprowokować do walki! Spaghetti są pokojowi, dopóki ktoś nie obraża ich odmową seksu na ślubie!
– C-co?
– Tak, później wyszłoby, że podszyłeś się pode mnie i wojna jest z twojej winy, ale już byśmy ich załatwili. Cała nadzieja w ślubie z Exi.
– Tej z Saturna?
– Lecisz tam, tak? – No miał oblicze jak z kamienia.
– Wracam.
– Wracasz. – Zimna stal zamiast głosu. – Już po przysiędze?
– Nie.
– To zapierdalaj tam, albo cię ostrzelają.
– Nie będę bawił się w twoje gierki! Co ty znowu kombinujesz, co? Jaka wojna?! Tu powyrzynać Spaghetti, bo lubią makaronowe mieszanko, tu wykiwać Marsa i podpisać nową umowę z Saturnem? I co, jak coś się sypnie, to nic nie wiedziałeś, bo wszystko spadnie na mnie, tak?! Na brata, który się do ciebie upodobnił i siał zamęt?
– Wydałeś na siebie wyrok. Nie przylatuj na Ziemię. Zestrzelimy cię. Każda planeta w sojuszu z Ziemią sprowadzi cię do mnie. Merkury, Wenus, Mars, Uran, Jowisz. A niedługo Saturn.
– Nie, kapitanie. – Midaj odpięła pasy, stuknęła butami antygrawitacyjnymi. Pokazała się na ekranie. – Saturna w to nie mieszaj.
– Midaj?
– Miałam rozkaz śledzić twoje ruchy.
– Zestrzelę was!
– Wasze rozmowy były nagrywane. Wszystko szło do kwater na Saturnie i w innych bazach. Strzelać możesz do siebie. Wszystko wiedzą. Lepiej zacznij noc poślubną, bo w więzieniu możesz mieć inne rozrywki.
Wyłączyła odbiornik. Chciałem zacząć rozmowę pierwszy, więc wypaliłem:
– Jesteś boska.
Midaj uśmiechnęła się – pierwszy raz, odkąd ją odrzuciłem.
– Czasami żałuję – powiedziałem. Wyjąłem kamień.
Midaj patrzyła na niego tak długo, że zwątpiłem, czy coś odpowie.
I nie odpowiedziała. Trzasnęła mnie w głowę o wiele za mocno, chyba włożyła w to wszystkie uczucia, które miała.
– Wróć do dawnej postaci. Nie pasuje ci ta ulizana fryzurka. Lecimy na ślub.
– Dokąd?
– Na Ziemię. Będziesz przy mnie?
Pokiwałem głową.
***
Zostałem świadkiem Midaj, która brała ślub z Exi. Tej młodej z Saturna, co miałem się z nią chajtać na Wenus.
W mediach musieli dać zastępczy temat, żeby wygasić panikę po wojnie, która prawie doszła do skutku przez mojego chorego brata.
Ziemia miała dobre układy ze Spaghetti, nie podpisała umowy o wsparciu Wenus w razie jej wojny z Marsem. Galaktyka mogła spać spokojnie. Mój brat próbował zwiać z wesela, ale trafił na kosmiczną blokadę. Przed więzieniem uratowali go Spaghettianie. Myślę, że są chętni przeżyć z nim to, co ze mną. I nie będzie mógł odmówić makaronowania. A wszystko na trzeźwo.
No więc bawiłem się na weselu tak świetnie, że nie pamiętam, które panny tylko całowałem, a które zaprosiłem do Betki.
Lubię wesela. Ale nie swoje.