
Pozwliłam/em sobie na wiele, rozgawędziłem/am się. A co tam, limit szczodry, żal nie skorzystać...
Pozwliłam/em sobie na wiele, rozgawędziłem/am się. A co tam, limit szczodry, żal nie skorzystać...
To jak? Chcecie, żebym opowiadał? A pewnie! Widzę, żeście łasuchy, pożrecie każdą historię bez popitki. Ale nie myślcie sobie, że podsunę wam tu zaraz jakiś zakalec. Nie zrobiłbym tego, przecież mnie znacie. Co też ja plotę, wcale mnie nie znacie, i niech tak zostanie. Po co mielibyśmy się bratać, skoro zaraz i tak Was tu nie będzie?
To, o czym chcę opowiedzieć, wydarzyło się w pewnej dalekiej krainie, której już nie ma, bo przepadła na amen, koniec, kropka. Co? Nie wierzycie mi? Słusznie, bo kłamię. Ta kraina ciągle sobie istnieje, a owa historia jest w niej chętnie powtarzana do dzisiaj. Ale zostawmy „dzisiaj”, skupmy się na „wczoraj”. A może i „przedwczoraj”, czas szybko leci.
Atlantyda. Wyobraźcie sobie rzucony gdzieś pośrodku morza archipelag górzystych wysepek, na którym panuje wieczna, bezdeszczowa wiosna. Tutaj ciągle coś kwitnie, zapach kwiatów i owoców, nieznanych w innych zakątkach świata, towarzyszy nam przez cały rok. Wyspy porośnięte są gęstymi lasami pełnymi cudownych zwierząt – można w nich spotkać jednorożce i draki.
W każdym razie to nie przyjazny klimat czy cudowne zwierzęta rozsławiły Atlantydę; kraina słynęła z tego, że zamieszkujący ją lud pałał żarliwą miłością do sztuki, a zwłaszcza do poezji. Kochano ją w każdej formie i pod różnymi postaciami, każdego roku dziesiątki artystów tworzyły tomiki, które znajdowały uznanie nawet w odległych zakątkach świata.
Waham się, skąd ruszyć – wiele jest perspektyw, które mógłbym przyjąć, by opowiedzieć tę historię, ale równie wiele jest miejsc, z których mógłbym ją zacząć. Dobra, chyba już wiem. Posłuchajcie więc historii o tym, jak bogaty młodzieniec Janis zadurzył się pięknej i ubogiej Kirke…
Jedną z najbardziej szanowanych na Atlandydzie rodzin byli Pondikisowie, pochodzący od Hektora Pondikisa. Już to przydawało im chluby, a jakby tego było mało, Filip Pondik0is, głowa rodziny, uchodził za najznakomitszego żyjącego poetę. Wraz z córką – wspomnianą przed chwilą Kirke – mieszkał w samym centrum stolicy, a jego dom zawsze był otwarty dla gości.
Głównie dlatego, że nie miał drzwi wejściowych – Filip sprzedał je, by spłacić kredyt.
Tak, Pondikisowie byli nędzarzami. To, co nazwałem domem, było ruderą straszącą z daleka dziurawym dachem i brudną fasadą. Co, dziwi Was to? Cóż, dziwiło wszystkich, którzy mieli okazję przybyć na Atlantydę i przekonać się, że pogłoski o biedakach oddanych sztuce są prawdziwe. Pełne grozy zdumienie budziły warunki, w jakich żył nie tylko najznakomitszy poeta na wyspie i jego córka, ale i wszyscy tutejsi artyści, ceniący sztukę nade wszystko, co zawsze łączyło się z tym, że klepali – większą lub mniejszą – biedę.
Nim zaczniecie im współczuć, wierzcie mi na słowo, że kiedy ten czy inny artysta drżał wieczorem w łóżku, nie mogąc zasnąć z powodu dojmującego głodu czy padającego na głowę deszczu, wystarczyło, by zaczął układać w głowie wiersz albo recytować któryś z ukochanych eposów, by stać się szczęśliwszym, niż którekolwiek z Was – zawsze najedzonych i bez dziurawego dachu nad głową – kiedykolwiek będzie.
Domyślacie się pewnie, że artyści nigdy nie przyjmowali jałmużny. A tę oferowano im nieustannie. Jałmużna, jak to brzmi! Słowo to kojarzy się z ochłapem, a tak się składa, że poeci, i wielcy, i ci mniejsi, mogli błyskawicznie wydobyć się z nędzy; wystarczyło nie przeganiać któregoś z hojnych mecenasów, którzy regularnie pukali do ich drzwi, czy tam futryn, by zaoferować coś, co określali elegancko jako „stypendia”, a co było w istocie nieograniczonym wsparciem finansowym.
Trzeba Wam wiedzieć, że ludzi naprawdę majętnych było na Atlantydzie równie wielu, co artystów. I że kochali oni sztukę równie mocno, jak ich bardziej utalentowani pobratymcy.
Nie, to jednak niesprawiedliwe, by odmawiać talentu naszym bogaczom. Mieli niewątpliwą smykałkę do interesów. To oni, w sposób roztropny i nie nazbyt zachłanny, eksploatowali naturalne zasoby naszej krainy: wyśmienite owoce, przyprawy, smoczą łuskę. Dobra te były wysoce pożądane na całym świecie, więc handel kwitł.
Wracając – utalentowany Filip Pondikis miał córkę, która odziedziczyła po nim talent. Kirke dopiero co skończyła osiemnaście lat, a już cieszyła się na wyspie opinią bardzo zdolnej poetki oraz powodzeniem płci brzydszej, ponieważ jej uroda nie ustępowała talentowi. Punktem startowym opowieści miało być rodzące się uczucie, pamiętacie? Jeśli zapomnieliście, to nic dziwnego, jakoś nie mogę się zebrać, skąd Wy bierzecie do mnie cierpliwość?
Ale to nie tak, że bredzę od rzeczy, wszystko, co powiedziałem do tej pory, było istotne, abyście lepiej zrozumieli położenie pewnego młodzieńca, którego serce zabiło szybciej. Oczywiście Janis Flimmenos, ów bogaty młodzieniec, wiedział, kim jest Kirke Pondikis, znał jej poezję, raz nawet widział ją w stolicy na jarmarku. Ale tamtego dnia, kiedy wyglądał przez okno mknącej karety, ujrzał ją, można rzec, na nowo; dziewczyna pochylała się akurat nad ulicznym kubłem na śmieci, w którym szukała najwidoczniej jakichś wartościowych fantów.
W chwili, w której powóz zaprzężony w dwa wyborne ogiery przejeżdżał obok Kirke, ta wyprostowała się i spojrzała Janisowi prosto w oczy, a on zanurzył się w jej spojrzeniu jak w balii z gorącą wodą i równie szybko z niej wyskoczył. Nie umknął daleko: pojedyncze kosmyki włosów, kładące się na policzkach, zroszone potem czoło, lekko rozchylone usta – wszystko to, co zdążył w pędzie zauważyć, sprawiło, że dół jego brzucha ścisnął bolesny, tęskny, cokolwiek wstydliwy, skurcz. Janis przycisnął nos do szyby, by objąć spojrzeniem sylwetkę szybko niknącej w oddali piękności. Spostrzegł, że Kirke też patrzy w jego stronę, co skutkowało ostatnim, najsłodszym ze wszystkich, ciosem.
– Co ty wariujesz? – zapytał z właściwą sobie subtelnością Elias, przyjaciel Janisa, towarzyszący mu tamtego dnia. – Nie strasz ludzi. Nawet gdybyś stanął na szczudłach, do których dopiąłbyś drugie szczudła, to progi i tak są dla ciebie za wysokie, koleś.
Młodzieniec zacisnął wargi. Nie czuł złości wobec swego przyjaciela, wszak wiedział, że nie próbował on go upokorzyć, a sprowadzić na ziemię – syn największego bogacza w stolicy nie mógł na poważnie myśleć o córce znakomitego poety, a gdyby zaczął wyobrażać sobie niestworzone rzeczy, to cóż, od tego są przyjaciele, by pewne rzeczy wybić człowiekowi z głowy.
Tak się jednak składało, że Elias nie wiedział o swym druhu pewnej istotnej rzeczy. Miał on pewien sekret, dający mu szansę na zdobycie serca Kirke. Cóż to było? Spokojnie, dowiecie się w stosownym czasie.
Roztrzęsiony Janis wrócił do pałacu, w którym zamieszkiwał z ojcem oraz liczną służbą. Zamknął się w swej sypialni i zaciągnął firany; widok na góry oraz położone u ich stóp jezioro, choć przecudny, wzbudzał jego niechęć. Podobnie jak satynowa pościel, jedwabne chustki, złote klamki i nocniki, porcelana, alabaster, kość słoniowa… Cały ten przepych dusił go, przytłaczał. Przywołał przed oczy obraz Kirke. Pięknej, smukłej i mądrej, która, nawet grzebiąc w śmieciach, jawiła mu się jako boska istota.
Janis zerwał się łóżka i ruszył na drugi koniec pałacu. Echo jego kroków niosło się po marmurowych korytarzach, a kiedy mijał którąś ze służek, ta bez słowa umykała mu spod nóg.
Ojciec, jak zwykle, przebywał w swoim gabinecie przypominającym królewską komnatę. Przestępując jej próg, Janis pomyślał o tym, jakie wrażenie robi ona na gościach, nawet tych niespecjalnie obytych i obdarzonych dobrym gustem; wszystkie te krzywe uśmieszki i tłumione chichoty, mniej lub bardziej zawoalowane szyderstwa… Kpiny nie robiły na gospodarzu najmniejszego wrażenia. Był tak bardzo zapatrzony w siebie, że nawet ich nie zauważał.
– Ojcze!
Stary Fotyn siedział za biurkiem i dłubał w zegarku. Choć miał już swoje lata, każdego dnia zakładał grube okulary i wcielał się w szeregowego zegarmistrza, grzebiąc w plątaninach zębatek i sprężynek.
– Pani napisała, że przestał chodzić sam z siebie – rzekł Fotyn, nie odrywając spojrzenia od roboty. – A ja przecież dobrze widzę, że jest uszkodzony mechanicznie. Upadł jej.
– Ojcze, musimy porozmawiać.
– Weź sobie krzesło i usiądź tu przy mnie. Już pora, żebyś się wdrażał.
– Nie ma takiej potrzeby.
– Niejeden mądrala powie, że przedsiębiorstwo musi prowadzić zręczny handlarz, a nie rzemieślnik, ale to bzdura. To trzeba czuć, trzeba tym żyć.
– Ojcze, nie mówmy teraz o tym.
– Nie dam rady nic z tym zrobić. A jak ja nie dam rady, to nikt nie da. Wyślę kobiecie nowy zegarek i napiszę, że nieładnie tak kłamać, ale miała szczęście, bo reklamacja trafiła w ręce samego właściciela firmy, pana Flimmenosa od Roloxów…
Miarka się przebrała. Syn wyszarpnął zegarek z pomarszczonych dłoni ojca i cisnął nim o podłogę.
Zapadło długie milczenie. Przerwał je Janis:
– Mam ci coś ważnego do powiedzenia.
– Zniszczyłeś go.
– Mówiłeś, że i tak był zniszczony.
– Nieodwracalnie uszkodzony. Nie zniszczony. To różnica.
– Możesz mnie wysłuchać?
– Słucham.
– Ojcze, ostatnio sporo myślałem o swoim życiu…
– Najwyższa pora.
– …i doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu.
– Co?
– No… moje życie. Moja rola. Obecna. I ta przyszła, która ma mi przypaść.
– Dziwnie mówisz. Naczytałeś się poezji?
– Nie.
– Miałeś już w rękach nowy tom Adonisa? Świetna rzecz, choć nie do końca zrozumiała.
– To nie ma znaczenia.
– Krytycy też tak twierdzą, pieją z zachwytu.
– Dlaczego mnie nie słuchasz?
– Słucham przecież.
– NIie!! – wrzasnął Janis, waląc dłonią w stół. – Nie odnosisz się do tego, co mówię, gadasz tylko o sobie i o swoich sprawach!
Nieoczekiwanie na twarzy starca pojawił się smutek. Wyszeptał:
– Skoro chcesz, bym zamilkł, to proszę bardzo. Pewnego dnia ucichnę na dobre. W końcu odejdę, a wszystko, co zgromadziłem za życia, będzie twoje, przecież nie zabiorę tego do grobu, prawda?
Powiedziawszy te słowa, Fotyn poderwał się na równe nogi.
– To jest myśl! Leonidzie!
Do gabinetu wkroczył lokaj. W swej nieodłącznej peruce, upodabniającej go do siwego cherubinka, świetnie pasował do złotych sztukaterii i stylizowanych na lichtarze żyrandoli.
– Poślij czym prędzej po Galanisa, mam dla niego nie lada robotę! A ty – wskazał palcem syna – możesz już iść. Pomogłeś mi podjąć bardzo ważną decyzję. Wkrótce dowiesz się więcej.
Tak też się stało. Niebawem o pomyśle najbogatszego przedsiębiorcy na Atlantydzie, który stworzył markę eleganckich kieszonkowych zegarków, usłyszeli wszyscy. Wiadomości powtarzanej z ust do ust mało kto dawał wiarę. Nic dziwnego – miała w sobie szalony powab plotki. A jednak okazała się prawdziwa i na tyle sensacyjna, że nie trzeba jej było dodatkowo ubarwiać.
Fotyn Flimmenos postanowił wznieść na zboczu góry potężny budynek, mający być jego grobowcem. Chciał, kiedy przyjdzie na niego pora, pogrzebać się w nim wraz ze wszystkimi zgromadzonymi za życia bogactwami. Mówiło się, że Galanis, wzięty architekt, błyskawicznie przygotował projekt i niedługo miano przystąpić do jego realizacji.
Trzeba Wam wiedzieć, że miłość Janisa do Kirke nie osłabła ani odrobinę, a i chęć do działania, tak wielka w chwili, w której podjął decyzję o konfrontacji z ojcem, wciąż była w nim silna. Energię do działania zwrócił w cokolwiek dziwnym kierunku; podjął decyzję, by wyjechać. „Ależ to głupstwo!” – powiecie. Cóż, nie biorąc poprawki na skrywany przez bohatera sekret, macie prawo do takiej oceny. Spokojnie, wszystkiego się dowiecie, ale jeszcze nie teraz.
Z mojej strony żaden to heroizm, nie puszczać pary z ust. Przyznam wręcz, że czerpię z tego niejaką satysfakcję, tymczasem nasz zakochany młodzieniec – wierzcie mi na słowo – odznaczył się nie lada hardością, nie wyjawiając swej tajemnicy. Ale czy na pewno była to hardość? Może tak, ale gdyby zdecydował się powiedzieć… Nie, to niekoniecznie wyszłoby mu na dobre. Zresztą, to czcze dywagacje. Tym bardziej nie na miejscu, że nie wiecie nawet, na jaki temat dywaguję. Przejdźmy więc dalej.
Wspomniany już w tej historii Elias, który pamiętnego dnia również był w karecie, załamywał ręce nad decyzją przyjaciela. Nakłaniał go, by postawił się ojcu i to w sposób zdecydowany – wynajął prawników i udowodnił, że starzec oszalał i że wszystkie bogactwa, mające trafić wraz z nim do grobowca, powinny niezwłocznie przejść w ręce jedynego spadkobiercy.
Janis słuchał tych rad z życzliwą cierpliwością, nie zmieniając ani na jotę swego postanowienia; zabrawszy ze sobą dość spory majątek, który zaoszczędził przez lata, postanowił udać się na kontynent i tam „stanąć na własnych nogach”. Pomysł wydawał się Eliasowi tak niedorzeczny, że suszył przyjacielowi głowę jeszcze w dniu wyjazdu, towarzysząc mu w drodze do portu.
A jak ojciec tłumaczył decyzję o pogrzebaniu się wraz z całym swym bogactwem? Twierdził, że odnalazł w sobie wiarę w życie po śmierci, i że kiedy już będzie sobie żył po raz drugi, to przyda mu się trochę grosza. Gdy skonfudowani rozmówcy pytali, na co jemu, pogrążonemu w mrokach ożywieńcowi, potrzebne będą złote monety i precjoza, odpowiadał, że w dalekiej, piaszczystej krainie żyli władcy, którzy budowali imponujące grobowce w kształcie piramid i udawali się na chwilowo wieczny spoczynek wraz ze swymi bogactwami i nałożnicami. Postanowił czerpać z ich mądrości, bo to oczywiste, że byli mądrzy – w końcu wymyślili sobie grobowce w takim a nie innym kształcie, jemu do głowy przyszedł zaledwie nieelegancki, banalny sześcian. Choć z tą mądrością – utrzymywał stary – to też miał jej trochę, ponieważ zrezygnował z nałożnic; bał się, że jak jedna z drugą by się o niego pożarły, to on już wolałby paść trupem po raz drugi, niż siedzieć w zamknięciu ze wściekłymi kobietami. Więc pomysł z nałożnicami średni, ale z tymi skarbami coś musiało być na rzeczy, można sobie było tamtych śmiało stawiać za wzór.
– O tym mówię! – krzyknął Elias. – On bredzi, postradał rozum! Prawnik dowiedzie tego bez trudu, co tam prawnik, sam mogę to udowodnić przed sądem, każdy by mógł, sprawa jest oczywista!
– Dziękuję ci, ale…
– A, daj spokój! Jesteś równie szalony jak on!
Janis wszedł na pokład statku z jedną skórzaną torbą mieszczącą parę sztuk odzieży i z ukrytą głęboko w kieszeni sakiewką pełną złota i rubinów. Ruszał ku nieznanemu. Ku swemu przeznaczeniu.
Kiedy przybył na kontynent, postanowił czym prędzej znaleźć dla siebie jakiś kąt; w nadmorskiej osadzie wynajął małą chatę. Opłacił ją na kilka miesięcy z góry i przystąpił do realizacji swego planu. Jakiego? Wybaczcie, to część tajemnicy.
W pełni skupiony na swym zadaniu rzadko wychodził na światło dzienne, żywił się, czym popadło. Wychudł i zapuścił brodę. Unikał ludzi. Zdarzało się, że przesypiał całe dnie, od świtu do wieczora, a działał nocami, wsłuchując się w nieustannie bijące o brzeg morskie fale. Powracający szum dzielił czas na malutkie części, które szczelnie wypełniał pracą, tylko to się liczyło.
Kiedy pewnego wieczora ktoś załomotał do drzwi, był pewien, że to omamy. Zlękniony, postanowił je przeczekać, ale łomot się ponowił. Z duszą na ramieniu Janis odemknął drzwi.
– Pilna wiadomość – rzucił obcy mężczyzna, wciskając mu w rękę świstek papieru. Nie myślał wspomnieć słowem o nadawcy, nie upewnił się też, czy trafił do właściwego adresata; nim ogłupiały eremita zdążył wydusić z siebie jakiekolwiek pytanie, kurier zdążył się oddalić.
Na złożonej kartce widniała krótka, zapisana starannym charakterem pisma, informacja:
Zbliża się bal. Mają sprowadzić szarą kulę. To twoja szansa.
– Szara kula…? – wyszeptał.
Ujrzawszy pierwsze promienie słońca, Janis chwycił worek ze swym dobytkiem i pomknął do portu. Tym razem, oprócz ubrań, na jego dnie znajdowało się coś, za co byłby gotów oddać część, a może i całość, wciąż niemal pełnej sakiewki ze złotem i klejnotami. Choć nie, przesadzam. Nie mógł pozwolić sobie na zbytnią rozrzutność, ponieważ – gdyby plotki o szarej kuli miały okazać się prawdą – potrzebował pieniędzy, by wykorzystać ową szansę.
W drodze powrotnej Janis zastanawiał się, kto był autorem owego liściku. Nikomu nie zdradzał, gdzie zamierza się zatrzymać, ba, wypływając z domu sam tego nie wiedział. Sprawa niewątpliwie była dziwna, lecz wciąż zakochany młodzieniec miał ważniejsze rzeczy na głowie.
Nie chciał, by wieść o jego przybyciu rozniosła się po mieście. Mimo gęstego zarostu wciąż ktoś mógł go rozpoznać. Schodząc z pokładu, po raz pierwszy od dawna się uśmiechnął, a zrobił to, uświadomiwszy sobie, że w związku z nadchodzącym balem ku czci muz na ulicach poustawiano stoiska pełne rozmaitych związanych z tą uroczystością dóbr. Oprócz kwiatów, drewnianych figurek, szklanej biżuterii i pamiątkowych kartek, wszędzie można było nabyć maski, mające nawiązywać do zwyczaju zakrywania twarzy przez siedmiu poetów. O jakich poetach mowa? Spokojnie, zaraz się dowiecie.
Janis podszedł do jednego ze straganów i sięgnął po pierwszą z brzegu maskę. Lichą, papierową, z wywiniętymi ku dołowi wargami. Czym prędzej ją założył i rzucił sprzedawcy złotą monetę.
– Flimmenos? To ty?
Młodzieniec syknął przez zęby, by uciszyć handlarza.
– Cicho!
– Gdzieś się podziewał?!
– Cicho, błagam!
Dopiero teraz Janis przyjrzał się niepozornemu mężczyźnie, rozpoznając w nim Zambasa, znajomego, który parał się obwoźnym handlem.
– Czemu przeniosłeś tu swój stragan?
– Musiałem. Wygryźli mnie z centrum, szubrawcy… Co tu robisz? Czemu się nie ogolisz? Wyglądasz jak Dionizos na kacu.
– Przecież i tak stałeś tam na dziko.
– Jakie „na dziko”?! A co?! okradłem kogo?!
– No tak, okradłeś miasto, nie płacąc za miejsce. Ale błagam, to nieistotne, nie mówmy teraz o tym!
– Miasto niby zbiedniało przeze mnie?!
– Zambasie, zaklinam cię… Wiesz może, co słychać u mego ojca?
– U ojca? Chyba dobrze, poza tym, że szaleństwo mu nie przeszło.
– Buduje ten swój grobowiec?
– A pewnie. Wielki budynek, już prawie skończony. Nie wiem, skąd pośpiech, jak gdyby zamierzył sobie jak najprędzej umrzeć.
– Którzy poeci mają wystąpić na balu?
– To nie wiesz?!
Zambas sięgnął pod ladę i wyjął kolorową ulotkę. Drukowano je co roku, głównie na użytek turystów; w skrócie przybliżały tradycję corocznych balów, ale zawierały też informacje o siedmiu atlantydzkich artystach, którzy tuż po północy mieli zaprezentować swoje wiersze.
Na widok imienia Kirke serce Janisa zabiło szybciej. Pod koniec zeszłego roku osiągnęła pełnoletniość, a był to niezbędny warunek, by mogła ona znaleźć się w zacnym gronie.
– Młoda zastępuje starego, nie? – rzucił Zambas.
Rzeczywiście. Od niepamiętnych czasów Filip Pondikis nie tylko znajdował się w gronie siedmiu, ale i często zdobywał laur przeznaczony dla autora najlepszego dzieła.
– Ciekaw jestem tej kuli.
Młodzieniec chwycił handlarza za koszulę i przyciągnął go do siebie.
– Naprawdę mają ściągnąć szarą kulę?!
– E! Puszczaj! No przecież! Trąbią o tym od tygodnia. Ponoć ktoś sypnął groszem, by ją tu przywieźć. Niektórzy twierdzą, że już jest w pałacu.
– Do czego chcą jej użyć?
– Dzieciaki! Mają je sprawdzać… To będzie część ceremonii. Puszczaj!
A więc to prawda. Szansa naprawdę była na wyciągnięcie ręki…
– Musisz mi pomóc.
– Jak? Nie mam czasu, patrz na to całe badziewie, jeśli tego nie zgonię, pójdę z torbami.
– Masz. – Janis wyjął z kieszeni rubin. – Kupuję cały twój chłam, razem ze straganem i tobą. Aż do balu. Możesz mi być potrzebny.
– Ooo… Twój rozkaz jest moim życzeniem, przyjacielu.
– To chciałem usłyszeć. Za mną!
Ulice pełne były przebierańców; niemal wszyscy wystroili się w kolorowe stroje i obowiązkowe maski. Tu i tam dało się słyszeć flety ulicznych grajków, nawoływania handlarzy i wybuchy śmiechu. Wszyscy żyli nadchodzącą uroczystością. Janis i Zambas ruszyli ku obrzeżom miasta, do dzielnicy największej biedoty. Stamtąd pochodził jeden z poetów, mających w trakcie balu zaprezentować swoje wiersze w nadziei oczarowania jury i zdobycia głównej nagrody – spiżowego pucharu.
Nie wiem, z jakich zakątków świata pochodzicie, nie wiem, na ile śmiali i pomysłowi byli architekci, którzy zaprojektowali Wasze miasta, a jednak śmiem zakładać, że potężny pałac muz zrobiłby na Was wrażenie. Mniejsza o materiały wykorzystane do jego budowy, mniejsza o bogatą ornamentykę – sam rozmiar wprawiłby Was w zdumienie. Choć potężny, nie pomieściłby wszystkich chętnych do wzięcia udziału w balu, dlatego prawo wstępu przyznawano obywatelom drogą losowania. Tym, którym się nie poszczęściło, postanowiono to osłodzić – na ciągnących się dokoła pałacu błoniach ustawiono kilkanaście scen, na których przez cały dzień i sporą część nocy miano grać darmowe przedstawienia i koncerty.
Do dziewiętnastej, kiedy to bal oficjalnie miał się rozpocząć, błonia pełne były rozentuzjazmowanych biesiadników, wznoszących okrzyki na widok dorożek, którymi dowożono pod wejście siedmiu wspaniałych poetów.
Nikt nie zauważył, że jeden z nich, Apollo Dukas, ostatnimi czasy mocno schudł i podrósł. Nikogo nie uderzyło również to, że kiedy piął się po schodach ku drzwiom pałacu, nie pomachał wiwatującym tłumom. Uwaga wszystkich koncentrowała się na barwnych maskach, którymi każde z siedmiorga poetów – w tym roku cztery kobiety i trzech mężczyzn – zakryło swe oblicze. W dniu balu wszyscy, którzy nie dostąpili zaszczytu zaprezentowania swej poezji o północy, mieli kategoryczny zakaz noszenia masek – tradycja ta sięgała dawnych lat i wiązała się z pewną legendą, ale nie czas i pora, bym ją teraz przytaczał.
Pośrodku sali balowej ustawiono scenę, z której artyści mieli odczytać swe dzieła. Po kolorowym tłumie, składającym się zarówno z bogaczy, jak i z nędzarzy, znać było podekscytowanie i zniecierpliwienie; wszystkich ogromnie ciekawiła szara kula, a fakt, że nigdzie nie było jej widać, tylko tę ciekawość podsycał.
Kiedy wybiła jedenasta, wnętrze pałacu nieoczekiwanie pogrążyło się w półmroku; w jednej sekundzie zgasła większość świec. Biesiadnicy zamilkli, a wtedy głównym wejściem do sali wkroczył sam Wielki Argiris – jedyny żyjący na Atlantydzie mag, którego nie mogło zabraknąć na żadnej uroczystości. Z dziesiątek gardeł wyrwał się okrzyk zdumienia, ponieważ Argiris „niósł” kulę, która w skąpym świetle wyglądała na czarną. Sięgnąłem po cudzysłów nie bez przyczyny – mag trzymał ręce przy sobie, a kula sunęła tuż przed nim, zawieszona w powietrzu siłą jego woli.
Mężczyzna wszedł na scenę i poczekał, aż dokoła zapanuje idealna cisza. Wtedy przemówił:
– Drodzy mieszkańcy Atlantydy, szanowni goście! Wkrótce oddam pole znakomitym artystom, ale zanim to nastąpi, chcę uraczyć was prawdziwym widowiskiem!
Mag odstąpił od kuli i przechadzając się po scenie, kontynuował:
– Teraz zaproszę tu pierwszego młodzieńca, byście mogli poznać działanie tego cudownego przedmiotu!
Arigris dał znak, a wtedy przy stopniach wiodących na scenę pojawił się co najwyżej dziesięcioletni chłopiec. W szarej kamizelce i przykrótkich spodenkach wyglądał marnie, choć można było się domyślać, że założył swe najlepsze ubranie.
Chłopiec był przestraszony; szedł niepewnie, rozglądał się na boki. Arigris zachęcił go, wskazując zawieszoną w powietrzu kulę. Musiała minąć dobra chwila, nim dziecięca dłoń spoczęła na gładkiej, szklanej powierzchni.
Wypełniająca kulę szarość przypominała dym; nieustannie się kotłowała, to blednąc, to znów ciemniejąc. Teraz, pod wpływem dotyku, błyskawicznie się skurczyła, a potem znów rozlała, przy okazji gubiąc swą zasadniczą właściwość – nie była już szara, lecz turkusowa.
– Spójrzcie tylko! – krzyknął mag. – Dusza piękna jak kwitnący ogród, mamy do czynienia z niewątpliwym talentem, kto wie, może pewnego dnia malec wejdzie na tę scenę jako jeden z siedmiu? Zaufajcie szarej kuli, ona nigdy się nie myli!
Chłopiec oddalił się, a jego miejsce zajęła dziewczynka w podobnym wieku. Pod jej palcami dym zabarwił się na szmaragdowo.
– Świeża i piękna dusza! Słusznie cię wybrano, byś tu stanęła! Całe życie przed tobą, moja droga, obyś wypełniła je liryką i stworzyła dzieła, które przyćmią…
– Dość!
Głowy wszystkich zwróciły się ku jednemu ze stołów.
– Teraz moja kolej!
Po sali poniósł się szmer, niektórzy z niedowierzaniem kręcili głowami. Co wstąpiło w Apolla Dukasa? Dlaczego przeszkodził w ceremonii?
Młodzieniec ruszył ku scenie. Ci, którzy tego wieczora próbowali zamienić z nim parę słów, utwierdzili się w przekonaniu, że poeta zwariował – zamiast odpowiadać na pozdrowienia, odwracał się do wszystkich plecami, a poza tym zauważono, że większą część imprezy spędził zamknięty w toalecie.
Nikomu nie przyszło jednak do głowy, że za maską nie kryje się prawdziwy Apollo.
Przed trzema dniami Janis i Zambas udali się do niego z pewną propozycją. Poeta wpuścił ich do domu i wysłuchał oferty Janisa, który szczerze wyznał, dlaczego musi znaleźć się na balu. Wyobraźcie sobie, że młodzieniec zdradził nawet Apollowi (i – przy okazji – Zambasowi) swój wielki sekret (spokojnie, wy też zaraz go poznacie). W zamian za odstąpienie miejsca w gronie siedmiu, obiecał ozłocić swego dobrodzieja. Ten kategorycznie odmówił zawarcia tego rodzaju transakcji. Zgodził się pomóc Janisowi za darmo. W imię miłości i poezji. Wzruszony bogacz wyściskał ubogiego poetę. A chwilę potem Zambas runął na niego i zaczął krępować wyciągniętym zza kaftana sznurem.
– Idioto! Co ty wyprawiasz!? Przecież się zgodził!
– Mnie to się nie podoba – sapnął Zambas, owijając sznur wokół szamoczącego się i piszczącego Apolla. – Jeszcze by coś wywinął! Nikt uczciwy… nie odmawia… nie szarp się…! Takich pieniędzy. No, pomóż mi z nim!
Cóż było robić? Niczym rasowi zbójcy, Janis i Zambas wdrożyli w życie plan B, a więc rozwiązanie mało eleganckie, ale bez wątpienia skuteczne.
Wróćmy do balu. Fałszywy Apollo wspiął się po schodach i stanął przed kulą.
W tamtej chwili serce młodzieńca zaroiło się od wątpliwości, których dotąd zdołał do siebie nie dopuścić. A co, jeśli to wszystko nie tak? Jeśli żył złudzeniami?
Tak, słusznie są Wasze przypuszczenia – Janis uważał się za poetę, ot cała tajemnica. Poetę bardzo dobrego, może nawet świetnego. Zmroziła go jednak powszechnie znana prawda, którą właśnie sobie uświadomił – że wielu przeciętnych wierszokletów również miało o sobie wysokie mniemanie. Za chwilę dotknie kuli, a ta w odpowiedzi może pozostać niewzruszona albo, co gorsza, wypełniająca ją szarość bez trudu pochłonie bladą zieleń, dowodząc, że Janis przejawia jakiś talent, ale że jest on nad wyraz skromny. Że w istocie jest kiepski w tym, co potrafi robić najlepiej.
Młodzieniec ujrzał stojącą nieopodal Kirke. Ubrana była w skromną białą suknię, dobraną pod kolor mało wyszukanej maski, którą zakryła swe piękne, niewątpliwie w tamtej chwili zafrasowane, oblicze.
Janis położył dłonie na kuli.
Późniejsze relacje świadków, mających szczęście widzieć to, co się wydarzyło, traktowane były z rezerwą. Słuszne – niektórzy twierdzili, że eksplozja zieleni ich „oślepiła”, „sparaliżowała” czy wręcz „rzuciła na podłogę”. Przesada. Muszę jednak przyznać, że blask, którym rozgorzała kula, sprawił, że niektórzy przymknęli oczy, za to wszyscy, bez wyjątku, wydali z siebie okrzyk zdumienia.
Młodzieniec puścił kulę i zdarł z twarzy maskę, co poskutkowało kolejnymi okrzykami, tym razem pełnymi niedowierzania.
– Nazywam się Janis Flimmenos – krzyknął – i od urodzenia jestem poetą. Brzydzę się pieniędzmi, gardzę bogactwem, po kres mych dni, obym miał je spędzić jako nędzarz, pragnę pozostać niewolnikiem muz!
Następnie wyjął z kieszeni plik kartek i zaczął czytać wiersze, które spłodził na niedawnym wygnaniu. Nikt nie śmiał mu przerywać, oniemiały tłum słuchał z oddaniem i narastającym podziwem.
– Stop!
Tym razem głowy wszystkich zwróciły się w stronę Kirke. Janis zamilkł w pół słowa. Czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, kiedy jego ukochana z gracją wspięła się na scenę i zrzuciła z twarzy maskę.
– Ja też chcę coś wyznać!
Wnętrze szarej kuli zdążyło zszarzeć. Kirke wyciągnęła dłoń, a wtedy… nie stało się nic.
– Dobrze widzicie! – krzyknęła. – Nie jestem poetką i nigdy nią nie byłam! Autorem wszystkich wierszy, które rzekomo napisałam, jest mój ojciec! Mam duszę ze stali i w przeciwieństwie do Janisa pragnę od życia czegoś więcej! Znacznie więcej!
Potem mówiono, że na te słowa część obecnych zemdlała, inni wyli, płakali, rwali włosy z głowy… Nic z tych rzeczy. Choć, przyznaję, wszystkim opadły szczęki.
Janis przywarł do Kirke i obdarzył ją życzliwie przyjętym pocałunkiem. Jury obwołało młodzieńca geniuszem i jednogłośnie przyznało mu zwycięski laur!
Taa, jasne! Uwierzyliście?!
Do pałacu wpadła policja. Nasłał ją Apollo – zdołał wyswobodzić się z pęt i nie tracąc ani chwili, pobiegł na posterunek. Zambas miał go pilnować, jednak doszedł do wniosku, że lepiej, aby nie było go w pobliżu, kiedy bal się skończy i wściekły poeta odzyska wolność. W chwili, w której Janis był wleczony do celi, jego „pomocnik” znajdował się już daleko od Atlantydy, płynąc ku nowym przygodom i nowym interesom, które miały go zrujnować. Ale to już inna historia.
Janis przesiedział w areszcie całą noc. Rano ktoś wpłacił za niego kaucję. Obolały i niewyspany wrócił do pałacu i udał się prosto do gabinetu ojca.
Staruszek, jak zwykle, dłubał sobie w zegarku.
– Popisałeś się – rzucił znad roboty.
– Co masz na myśli?
– Rzeczywiście, jest w czym wybierać.
– To ty?
– Co, ja?
– Ty sprowadziłeś szarą kulę?
Fotyn zastygł w bezruchu. Po dobrej chwili, spojrzawszy synowi prosto w oczy, wycedził:
– Nie wiem, o czym mówisz.
I wrócił do swojego zajęcia.
– Zawsze wiedziałeś, co? Że nadaję się do czegoś innego. Że pisuję wiersze, że… Prawda? Pomogłeś mi. Dziękuję.
– Przestań mielić ozorem, sam byś mi lepiej pomógł. Chociaż raz. Zanim polecisz układać rymy.
Janis usiadł obok ojca i bez słowa przyglądał się ruchom jego wciąż zręcznych dłoni.
– Co z grobowcem?
– A co ma z nim być?
– Wciąż chcesz pogrzebać się z całym majątkiem?
– A co? Z tego, co słyszałem, nie jesteś nim specjalnie zainteresowany.
– To prawda – przyznał Janis. – Ale znam kogoś, kto może być…
W najśmielszej fantazji Janis nie zakładał, że tak zwyczajnie przywdzieje swój najlepszy strój i każe zawieźć się pod ruderę, w której mieszkała Kirke.
Młodzieniec zapukał w futrynę i wszedł do środka. Jego ukochana, piękna jak zwykle, stała przy palenisku i gotowała zupę z pokrzyw.
– Cześć. Wyskoczymy na obiad?
Kirke zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów i skrzyżowała ręce na piersi.
– Pamiętasz, co powiedziałam na balu?
– Każde słowo.
– Wiesz, która knajpa na wyspie jest najdroższa?
– Tak.
– Pojedźmy tam.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Janis poprosił Kirke o rękę już po trzech miesiącach, a pobrali się niedługo potem. Młodzieniec chciał skromnej i cichej uroczystości, dziewczyna żądała wielkiego wesela. To właśnie o to – w jakim stylu rozpoczną wspólne życie – stoczyli pierwszą wielką kłótnię, która zakończyła się kompromisem; wesele było huczne, ale Janis mógł wybrać kolor obrusów.
Ależ oni się kochali! On mówił do niej „myszko”, ona do niego – „misiaczku” albo „zbóju”, nawiązując do afery z Apollem, za którą Janis dostał zawiasy, nawiązkę na rzecz pokrzywdzonego (którą ten dla zasady przyjął) i dwieście godzin prac społecznych.
Okazało się, że Kirke ma smykałkę do interesów i z wielkim powodzeniem przejęła po Fotynie prowadzenie przedsiębiorstwa. Janis zaś oddał się twórczości, szybko przejmując po swym teściu tytuł najlepszego atlantydzkiego poety. Choć córka mu wybaczyła, Filip Pondikis nigdy nie pozbył się wyrzutów sumienia w związku z tym, że kazał jej przypisywać sobie talent, którego nie miała.
Para doczekała się dzieci i żyła w dostatku aż po kres swych dni. To znaczy Kirke żyła w dostatku, a Janis w dobrowolnym ubóstwie. Grunt, że szanowali nawzajem swe upodobania i stosunek do kwestii materialnych, choć nie szczędzili sobie dobrodusznych złośliwości („moja ty słodka materialistko, mój ty gorzki nędzarzu”).
To tyle, dziękuję Wam za uwagę. Mam nadzieję, że się podobało, a jeśli nie, to cóż – ja Wam straconego czasu nie zwrócę! Bywajcie, baśniożercy!
Bardzo podobał mi się styl snucia gawędy, ten typ narracji wciąga czytelnika w atmosferę słuchania w większej grupie, z oczami wpatrzonymi w opowiadającego. Dobrze się to czyta, chce się poznać dalszy ciąg. Swobodnie rozwijasz, Anonimie, różne boczne wątki, nie kończąc, gmatwając, zachęcając, przeskakując. Niezwykle wartościowe rozwiązanie! :) Historia niby prosta, ale jakże ciekawie opowiedziana! Pozdrawiam! :)
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
/°> kraa
Ą i Ę - wyroby rzemieślnicze
Dooobre to było !
"… składającym się zarówno z bogaczy jak i z nędzników …". Nie miało przypadkiem być "… jak i z nędzarzy " ? SJP: nędznik – człowiek bez zasad moralnych. Dawniej – łajdak.
Przeczytałem z ciekawością i uśmiechem, nie rechotem. Powodzenia. :)
Anonimie, z przyjemnością przeczytałem gawędę o Janisie i Kirke (Kirce?) :) Bardzo lubię ten typ narracji i czuję się usatysfakcjonowany lekturą :)
To właśnie o to – w jakim stylu rozpoczną wspólne życie – stoczyli pierwszą wielką kłótnię, która zakończyła się kompromisem; wesele było huczne, ale Janis mógł wybrać kolor obrusów.
Jakie to jest cholernie życiowe, to nie mam pytań :D
Pozdrawiam, klikam i życzę powodzenia w konkursie :)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Anonim odniesie się do komentarzy z najwyższą ostrożnością, by się nie zdemaskować. Dlatego zrobi to zbiorczo, proszę nie mieć mu tego za złe. JolkoK, SPW, Koalo, cezary_cezary, bardzo mi przyjemnie, że lektura była dla Was miłym doświadczeniem. Wskazany przez SPW błąd poprawiłem. Witam też jurorkę i Dysonans. Anonim chciał odpowiedzieć innym zwierzątkiem tego typu, ale google nie podpowiedziały niczego ciekawego :( Wszystkim dziękuję za wstąpienie.
Zacnie i zabawnie opowiedziana historia uczucia, zatajonych talentów i związanych z tym perypetii. Czytało się dobrze, choć wykonanie pozostawia nieco do życzenia.
Ale nie myślcie sobie, że podsunę Wam tu… → Ale nie myślcie sobie, że podsunę wam tu…
Formy grzecznościowe piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, a gawęda to nie list.
…a jego dom zawsze był otwarty na gości. → …a jego dom zawsze był otwarty dla gości.
Można otworzyć okno/ drzwi na oścież, ale nie można otworzyć domu na gości.
W chwili, w której wóz zaprzężony w dwa wyborne ogiery… → Skoro piszesz o karecie, to raczej: W chwili, w której powóz zaprzężony w dwa wyborne ogiery…
… i doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. → Zbędna spacja po wielokropku.
– NIE! – wrzasnął Janis… → Umiał wrzeszczeć wielkimi literami???
A może: – Nie!!! – wrzasnął Janis…
A ty – wskazał palcem na syna… – A ty – wskazał palcem syna…
Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.
Niedługo o pomyśle […] usłyszeli wszyscy. → Niebawem o pomyśle […] usłyszeli wszyscy.
…postanowił zbudować na zboczu góry potężny budynek… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …postanowił wznieść na zboczu góry potężny budynek…
Lichą, papierową, z wywiniętymi ku dole wargami. → Lichą, papierową, z wywiniętymi ku dołowi wargami.
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika dół.
…ornamentykę – sam… → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.
…którymi każde z siedmiu poetów… → …którymi każdy z siedmiorga poetów…
W kolorowy tłumie… → Literówka.
Co wstąpiło w Apollo Dukasa? → Co wstąpiło w Apolla/ Apollona Dukasa?
Tu znajdziesz odmianę imienia Apollo.
…Janis nie zakładał, że tak zwyczajnie założy swój najlepszy strój… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …Janis nie zakładał, że tak zwyczajnie przywdzieje swój najlepszy strój…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Anonim wita regulatorów i serdecznie dziękuje za lekturę oraz za łapankę, błędy zostały wyplenione.
Bardzo proszę, Anonimie, miło mi, że uznałeś uwagi za przydatne, a skoro dokonałeś poprawek, mogę udać się do klikarni. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
No, całkiem, całkiem. Wprawdzie kilku rzeczy nie rozumiem, jak na przykład tego, dlaczego w krainie, której mieszkańcy tak ubóstwiają poezję, najznakomitsi poeci są nędzarzami, a obrzydliwie bogaty młodzieniec nie ma żadnych szans u nędzarki? No ale pewnie taka bajkowa konwencja, objawiająca się również w tym, że po jednym spojrzeniu Janis zakochuje się na śmierć w Kirke i robi wszystko, aby ją zdobyć. Dobrze, że trochę przełamujesz puchowy klimat żądaniem pannicy, żeby ją zabrać do najdroższej knajpy, jak dla mnie wprowadziło to powiew świeżości i uatrakcyjniło opowiadanie.
Jest tu trochę nierówne tempo. Wstęp wydał mi się bardzo długi (z palcem w nosie mógłbyś go dwukrotnie skrócić i na jedno by wyszło :P), potem rozmowa z ojcem (spodobała mi się chyba najbardziej w całej opowieści), późniejsze wydarzenia opisałeś bardzo skrótowo, aż potem nastał bal i finałowe wydarzenia. Pod tym kątem opowiadanie mi nieco kuleje.
Gawędziarski styl sprawił, że w sumie czytało się to dobrze i przyjemnie.
Wraz z córką – wspomnianą przed chwilą Kirke – mieszkał w ścisłym centrum stolicy, a jego dom zawsze był otwartydla gości.
Tu się jeszcze chochlik ostał.
Polecę do klikarni.
Anonim kłania się Amonowi!
Wprawdzie kilku rzeczy nie rozumiem, jak na przykład tego, dlaczego w krainie, której mieszkańcy tak ubóstwiają poezję, najznakomitsi poeci są nędzarzami, a obrzydliwie bogaty młodzieniec nie ma żadnych szans u nędzarki?
Ot, przywiązanie do kwestii materialnych jest w tamtej rzeczywistości (a może tylko na Atlandydzie) uznawane za coś mniej godnego niż oddanie się poezji. Ci, co zbijają fortuny, niech je sobie zbijają, to nawet pod pewnymi względami pożyteczne jest, ale niech sobie nie wyobrażają, że zrobią tym wrażenie na ludziach pióra.
(z palcem w nosie mógłbyś go dwukrotnie skrócić i na jedno by wyszło :P)
I tak ucięto ze dwa długie akapity, żebyś Ty widział, jak narrator ględził, zanim go nie ustawiono do pionu :)
Podziękowania za lekturę i zgłoszenie biblioteczne!
Hmmmm. A mnie tekst nie przekonał. Po pierwsze, nie siadł mi ten gawędziarski styl – czasami miałam wrażenie, że narrator więcej obiecuje, o czym to za chwilę opowie, niż faktycznie opowiada. Po drugie – same uczucia, wielki romans to nie dla mnie. Tym bardziej że nie fascynuje mnie ani poezja, ani wielka kasa.
Energię do działania przekierował w cokolwiek dziwnym kierunku;
Dziwnie to wygląda.
Babska logika rządzi!
Anonim dziękuję Finkli za wizytę i podzielenie się opinią. Szkoda, że nie trafiło.
Witaj Anonimie! Bardzo podobała mi się twoja opowieść. Ciekawy pomysł z narracją i wtrąceniami. Szczególnie wstęp był udany i zachęcał do dalszej lektury. Fabuła też niczego sobie. Co prawda tajemnica Janisa była do przewidzenia ale Kirkę zaskoczyła mnie kompletnie. Ponadto, duży plus za stworzenie świata z innymi wartościami niż nasz. Dzięki temu tekst oprócz wartości rozrywkowej ma też przesłanie. Nie wiem czy to było twoim celem Anonimie, ale skłoniłeś mnie do refleksji ;) Powodzenia.
P.S. Tu jedna kropeczka za dużo.
niż siedzieć w zamknięciu że wściekłymi kobietami.
"Naucz ich żeby się nie bali. Strach przydaje się w niewielkich dawkach, ale kiedy towarzyszy ci stale, przytłacza, zaczyna podważać to kim jesteś i nie pozwala stwierdzić co jest służne a co nie."
Anonim wita Black Rose i dziękuję za lekturę. Czuje satysfakcję w związku z tym, że skłonił do refleksji ;)
Sympatyczne :)
Przynoszę radość :)
Anonim dziękuje Anet za przybycie!
Zgasła fajeczka, skończona bajeczka
Bardzo sympatyczne, przyjazne opowiadanie, którego sercem jest narrator, postać barwniejsza od bohaterów – to jego swada i charakter są tutaj podstawą subtelnego humoru, i to mi się podoba. Światotwórstwo, jak dotąd, najbardziej dopracowane, z dodającymi głębi odniesieniami, plany ojca i syna proste, acz zwariowane. Co Janis ukrywał, można było od początku zgadnąć – ale to dobrze, bo jest logiczne, za to tajemnica Kirke mnie zaskoczyła.
Łyżka dziegciu do tego miodu: troszkę niezdecydowany jesteś z tymi maskami – na początku myślałam, że wszyscy je noszą. No i – język. Zasadniczo jest dopasowany do treści, ale sporo tu drobnych jak piasek błędów: consecutio temporum, trochę zbędnych zaimków, błędy kategorialne, np. „wstęp przyznawano” – nie można przyznać wstępu, a tylko prawo do niego. Zwróć uwagę na formy częstotliwe – nie zawsze poprawnie ich używasz. Dom nie może niczego posiadać (drzwi ani innej stolarki też nie), bo nie jest osobą. Co to znaczy „urealnić”? Czy Elias nie chciał Janisa po prostu sprowadzić na ziemię? (dalej używasz tego idiomu). Ulotki się drukuje, ale nie tworzy, poza tym pięć razy w krótkim fragmencie powtarzasz słowo „scena” – to się rzuca w oczy. Pierwsza wypowiedź Eliasa wprowadza bathos – to jest potrzebne, ale czy w ten sposób? Co to właściwie znaczy: „tudzież ostatnia przeszkoda, by mogła ona znaleźć się”? Skoro poeci reprezentują obie płci, to jest ich siedmioro, ale każde ma tylko jedno oblicze.
Większość metafor sensowna i zgrabna, elementy punktowane są, a jakże – najważniejszy z nich to maski, bez których plan Janisa nie mógłby się udać. Do tego zegarki, które także mają znaczenie, mignął mi też jedwab.
Błędy wyczesane z tekstu do odbioru na priv. Potrzebuję też adresu Twej siedziby, do której wyślę zasłużone nagrody.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Cześć, Tarnino!
Dziękuję za wszystkie miłe słowa na temat opowiadania, cieszę się, że humor oraz zabieg z wyeksponowaniem narratora Cię przekonały. Za wyłapanie baboli też dziękuję, jak najbardziej będę zainteresowany ich szczegółową listą.
Pozdrawiam!
W takim razie poproszę adres mailowy na priv (i oczywiście adres dla jednorożców też na priv).
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.