
PROLOG
Zacieniony zagajnik zaskoczył Zargaala. Nie chodziło nawet o to, że na Wielkim Stepie drzewa prawie się nie zdarzały, a już z całą pewnością nie rosły obok siebie. Po prostu w tym wilgotnym pełnym muszek miejscu było coś wyjątkowego. Masy konnych wojowników, pędzące przed sobą setki jeńców z majaczącego na horyzoncie miasta, prezentowały się stąd zaiste przerażająco. Doprawdy nie sądził, że w Osiadłych Krainach znajdzie się takie miejsce!
Szamani oczywiście przepowiedzieli ten sukces, to oni kazali poprowadzić kaganaty na północ. Twierdzili, że pojawiły się temdeg – znaki. Latem dostrzeżono bowiem ogromne wiry padlinożernego ptactwa krążące nad północnym horyzontem, jesienią miało miejsce zaćmienie słońca, a zimą szkarłatna błyskawica przecięła niebo ponad stepem. Widywano też ogniste konie pędzące pośród chmur ku zachodzącemu słońcu. Szamani nie mieli wątpliwości, Wielki Rumak jest im szczególnie przychylny!
Ale Zargaal znał prawdę. Prawdę, którą już niebawem wyjawi swemu ludowi. Tak, w końcu powie im, którzy bogowie rzeczywiście sprzyjają Zaawarom, a czas szamanów na zawsze dobiegnie końca! Teraz jednak należało działać ostrożnie.
Spojrzał z ukosa na stojącego obok starego szamana i rozkazał wskazując ku roztaczającym się przed nimi widokom:
– Wyjaśnij mi to, mereng.
Szaman zjeżył się na taki ton, lecz mimo to postukał kilkukrotnie swym kosturem o ziemię, rozejrzał się wokół, posmakował wiatru i orzekł:
– Sam nie wiem czemu tak dobrze nam się wiedzie. Niewolników starczy na całe miesiące. Sprzyja nam zapewne szczęście.
– Wiesz lepiej ode mnie, że nie ma czegoś takiego jak szczęście, mereng. Co mówią temdeg?
– Ptactwo krążące nad…
– Mówię o prawdziwych znakach, stary głupcze – przerwał Zargaal dając subtelny znak swym braciom krwi.
– Toż mówię, że ptactwo… – W tej chwili miecz Totili rozpłatał szamana na dwoje.
Miecz dobrego, wiernego Totili. Zargaal nigdy nie wątpił, że może ufać temu wielkiemu wojownikowi, jednak kilku innym ewidentnie nie spodobało się takie potraktowanie "boskiego" emisariusza.
I dobrze, wieść rozniesie się błyskawicznie, niebawem dotrze do pozostałych wodzów i dziś przy gal – ogniu, ktoś a może nawet wszyscy, rzucą mu wyzwanie. Będzie musiał zwyciężyć.
I zrobi to aby zgładzić fałszywych bogów, by poprowadzić kaganaty dalej na północ, by ta kraina stała się równie uzesgelentei – piękna, co on sam.
Długim jęzorem zlizał krew szamana zza ucha
– Przybądź Zacieniony, daj mi swój temdeg! – wydarł się, a jego ciałem szarpnęły nagłe spazmy.
***
Lotta omiotła spojrzeniem rażony nocną ulewą dziedziniec. Przy omszałej, kamiennej studni dostrzegła rozszarpane ciało i z zadowoleniem pokiwała głową. To była naprawdę dobra robota, lukratywna.
– Jak poszło? – zapytał wesoło człowiek skryty w cieniu niewielkiego wykusza za jej plecami.
– Oczu nie masz? – odburknęła starając się ukryć jak niepokojąco działa na nią dziwnie nieludzka modulacja w głosie rozmówcy. – Wszystko załatwione. Kanclerz i ci jego kapłani wpadną w szał, kiedy odkryją ciało. To pewne jak morski przypływ.
– Sądze, że wręcz przeciewnie, ale to dobrze. Jesza będzie zadowolony. – Błyskawica przecięła niebo i chwilę później rozległ się grzmot, od którego drewniane domostwa wokoło zadrżały.
Lotta wzdrygnęła się, lecz nie z powodu huku, a słysząc imię demona wypowiedziane tak idealnie swobodnym tonem. Bluźnierczo spokojnym.
"Kim on psia mać jest?" – zapytała się w duchu. Obawiała się jednak, że zna odpowiedź.
– Swoją drogą – zaczęła niepewnie, jakby od niechcenia – po co to wszystko? Po co mordować cholernego pardeńskiego ambasadora?
– Miałem cię za profesjonalistkę.
– Nie chcesz to nie odpowiadaj. Po prostu, zazwyczaj wynajmują mnie kapłani czy możni, no i rozumiem, że we wzajemnych utarczkach widzą zysk, ale ty? Co na tym wszystkim może zyskać ktoś taki jak ty? Wyglądasz jak żebrak, płacisz jak możny pan, a gadasz jak… – nie dokończyła, bo i nie wiedziała co właściwie chciała powiedzieć.
"Jak jeden z nich? – zapytała się w duchu."
– Zar'gaal Pobłogosławiony niebawem uświęci tę ziemię – podjął za to skryty w cieniu osobnik. – Pora przygotować tę nędzną krainę na powrót prawdziwych bogów.
Kolejna błyskawica na moment rozświetliła płynący ulicą potok deszczówki. Lotta zastygła w oczekiwaniu na grzmot, jednak zamiast niego rozległ się śmiech – cichy i skażony obłędem.
TEMDEG
I
Wilgotny ryk roztrzaskał obłokiem gorącej pary przyjemną, senną pustkę i Adan, wybudzony nagle, poderwał się gwałtownie. Zdecydowanie zbyt gwałtownie. Poczuł jak ogromny krwiak przelewa się po jego zarośniętym policzku, bezzwłocznie dały też o sobie znać wszechogarniające mdłości oraz ból głowy.
“Co jest?" – zapytał w myślach, gdy tylko poczuł się na tyle dobrze, aby przebadać wzrokiem zalane popołudniowym słońcem wnętrze niewielkiej izby.
Spał w ubraniu, we własnym łóżku, a zawieszony nad paleniskiem czajnik gwizdał wściekle. Jednak kto go tam umieścił? Dopiero po dłuższej chwili, spostrzegł wynędzniałą postać, przyczajoną w kącie i chichoczącą cicho.
– Drozd? Co do cholery robisz w moim domu? – zapytał wstając chwiejnie i przeczesując palcami krótkie, czarne włosy.
– A co nie widać, hę? Parzę herbatę – odparł żebrak podchodząc do paleniska.
– To akurat widzę. Mam na myśli dlaczego u mnie w domu?
– Och, to? – Drozd machnął brudną ręką. – Po prostu odpoczywam, po tym jak cię przytaszczyłem. Wiesz, że masz budowę krasnoluda?!
– Jestem od nich wyższy i smuklejszy – roześmiał się Adan.
– He, chciałbyś. – Żebrak nalał wody do drewnianych kubków i podał jeden sfatygowanemu młodzieńcowi.
Adan odczekał, aż herbata się zaparzy, po czym pociągnął długi łyk gorącego napoju, siorbiąc przy tym głośno.
– Skoro już mnie obrabiasz to powiedz przynajmniej co się stało? – zagadnął delikatnie dotykając obolałego policzka.
– Znokautowałem cię – oświadczył z dumą Drozd, a młodzieniec niemalże oblał się herbatą.
– Że co?
– Wyszedłeś z karczmy zalany w trupa, pamiętasz?
Adan spróbował zebrać myśli. Tak, poprzedniego wieczoru, jak zawsze ograł kilku kupców o nadmiernie wypchanych trzosach, miał dobrą passę i faktycznie trochę wypił…
– Widziałem, jak żeś się toczył po ulicy i miałem przy tym spory ubaw, ha! Kiedy tu nagle pojawił się jeździec, jeden z tych buntowników. – Drozd przygarbił się lekko, strzelając spojrzeniem na boki, a następnie przyłożył brudne palce do skroni i zniżył głos: – Myślę, że to był Guślarz.
Słysząc to Adan nie zdołał powstrzymać parsknięcia.
– Naprawdę, jechał na wzgórze, do Lubendoru! – nie ustępował żebrak.
– Do zamku? – przerwał rozbawiony młodzieniec, po czym zakpił: – Ta i może jeszcze wszedł do prywatnych komnat barona, co? Bądźże poważnym żebrakiem, Droździe!
– Mówię prawdę, widziałem, jak walczył! Ledwo cię ten na koniu minął, a tu wyskakują draby z syndykatu i zaczyna się walka. Chlastają się przeokrutnie, jeździec to jakie cuda wyczynia, zaklęciami sypie, no a ty… tylko się kręcisz i rzygasz w koło. To se wtedy myślę: mateczkę twoją, nieboszczkę znałem, z ojcem twoim piłem, więc i ciebie zostawić nie mogę. Ba, jestem ci prawie jak wuj…
– Jesteś zwykłym włóczęgą – wciął się uradowany całą tą niedorzeczną historią Adan.
– Ciągnę cię za rękaw, wołam: “Ratuj się chłopie!”, ale ty mi tylko na to: “Nie! Ja się będę kręcić!” Tamci to się już na nas zaczynają gapić, więc żem ci dał w gębę i przytargał tutaj.
– Jak szlachetnie z twojej strony!
– Prawda? To może jakaś nagroda, miedziak czy dwa dla poczciwego Drozda?
– Napiłeś się mojej herbaty, jest droga.
– Narażałem życie. – Żebrak uśmiechnął się niewinnie.
Wyglądał przez to jeszcze brzydziej niż zazwyczaj, lecz Adan uległ. Walcząc o zachowanie powagi sięgnął do przymocowanej u pasa sakiewki, natrafił jednak jedynie na próżnię. Rozejrzał się wokoło zdziczałym spojrzeniem.
– Nie ma jej – westchnął spanikowany.
Poczuł, że coś się w nim kotłuje, aż zrobiło mu się gorąco. Zaczął nerwowo przetrząsać pościel oraz nieliczne, koślawe meble, ale bez powodzenia.
– Zgubiłeś sakiewkę?
– Nie, cholernego smoka! Przecież jasne, że sakiewkę!
Żebrak aż się skulił, słysząc jego ton:
– Spokojnie, na pewno ją znajdziesz – wydukał. – Musi gdzieś tutaj być.
– Nie uspokajaj mnie do ku…!
Wyraz twarzy Drozda sprawił jednak, że Adan postanowił powściągnąć nieco język i oszczędzić mu nieprzyjemności. Mamrocząc przekleństwa pod nosem przebrał się, a następnie wypadł z wnętrza swej chatki na krętą, niewybrukowaną ulicę. Głośno odetchnął przez nos.
"Śródgrodzie, pomyślał kwaśno." Niepojęty odór garbarni z rzemieślniczego Podzamcza mieszał się tu z równie paskudną wonią rybich flaków od strony handlowego Nadrzecza. Można wręcz było ulec wrażeniu, że to najgorsze możliwe miejsce do życia w całym Trójrzeczu. Sam Adan nie miał co do tego absolutnie żadnych wątpliwości.
Ruszył biegiem w kierunku znajdującej się nad rzeką gospody. Ulice były dzisiaj dziwnie puste, jeśli nie liczyć szczurów oraz karaluchów, tak więc pierwszych przechodniów napotkał dopiero na szerokim, zbitym z ociosanych bali nabrzeżu Czarnej Łady. W jednym z zaułków dwóch rybaków tłukło się po gębach przy akompaniamencie wiwatów, zaś gdzie indziej, zza sterty śmieci dobiegały ciche piski kurtyzany.
Po niespełna kwadransie, nieco już spokojniejszy młodzieniec dotarł do karczmy. “Brodaty Troll” niczym nie różnił się od innych tego typu przybytków – szeroki, drewniany budynek wieńczył ceglany komin, a nad drzwiami kołysał się mocno już wytarty szyld.
Adan kopniakiem pchnął drzwi i wszedł do głównej sali, która tak jak i cały gród świeciła obecnie pustkami. Zza zbudowanego z wielkich belek szynkwasu spoglądał jedynie gospodarz – Benon – oraz kilka posługaczek.
– Proszę, proszę – odezwał się życzliwie karczmarz – jakoś kiepsko wyglądasz, przyjacielu. Co ci się stało w twarz?
– I tak byś nie uwierzył, ale mam w tej chwili inny problem… – Adan mimowolnie zniżył głos. – W nocy zginęła mi sakiewka.
Benon ryknął donośnym śmiechem:
– Cóż, tak się składa, że mam tu przyjacielu twoją zgubę. Jakiś jegomość przyniósł ją zaraz po otwarciu i kazał zwrócić właścicielowi… a właściwie to konkretnie tobie. – Gospodarz sięgnął pod ladę, po czym rzucił pękaty trzos monet przed osłupiałego młodzieńca.
– Zostawił pieniądze?
– Jako żywo, też byłem zaskoczony. Masz ostatnio dobrą passę, co chłopcze?
Adan poczuł jak jego usta odruchowo układają się w kształt litery “O”. Żywił oczywiście pewne nadzieje, ale miał świadomość, że szanse odzyskania zguby w rzeczywistości są znikome. W oksymorony pokroju "uczciwego znalazcy" w ogóle zaś nie wierzył. Nie wiedział nawet jak właściwie powinien zareagować, zaskoczenie mieszało się w nim z podejrzliwością.
Ostrożnie – zupełnie tak jakby powycierany kawałek skóry miał go za chwilę ugryźć – sięgnął po sakiewkę i zajrzał do środka. Była naprawdę ciężka, od razu dostrzegł też błysk monet. Wewnątrz, pośród stosu złotych soli, większego niż ta buda przynosiła pewnie przez dwa lata pracy, leżał masywny sygnet. Pierścień z szeroką obrączką i elipsoidalną tarczą ozdobioną wizerunkiem smoka bez wątpienia był naprawdę stary. Srebro z którego go wykonano zupełnie sczerniało, przez co cała ozdoba nabrała jakby nowego mrocznego piękna. Adan nie pamiętał by kiedykolwiek wszedł w posiadanie czegoś równie wspaniałego.
“I to w tej dziurze?!”
Jak zahipnotyzowany sięgnął po pierścień, lecz gdy tylko musnął go palcami ból głowy, o którym w emocjach niemalże już zapomniał, rozgorzał ze zdwojoną siłą. Aż zacisnął mocno powieki.
Przeszedł go zimny dreszcz, a żołądkiem targnęły młodości. Setki małych igieł zdawało się wwiercać mu w czaszkę. Ledwo był w stanie utrzymać się na nogach… i nagle tak jak wszystko się zaczęło tak i ustało.
Nieśmiało otworzył oczy i głośno przełknął narastającą mu w gardle gulę. Stał w długim, pozbawionym okien korytarzu o wysokim sklepieniu oraz pokrytej tajemniczymi wzorami podłodze z ciemnego kamienia. Chociaż ceglane mury pozbawione były najdrobniejszej nawet szczeliny wszędzie wokół unosiła się przedziwna jasność. Brakowało też świec czy pochodni, czegokolwiek co mogłoby stanowić źródło złotawej łuny. Wydawało się, że ona po prostu jest.
– Benon! – zawołał, ale odpowiedziała mu cisza. – Kurwa to nie jest śmieszne!
Gdzieś w oddali rozległ się szmer przyciszonej rozmowy, młodzieniec nie był jednak w stanie odróżnić poszczególnych słów. Niepewnie ruszył więc w tamtym kierunku.
Korytarz ciągnął się bardzo długo, idealnie prosty i równy, nie krzyżował się z żadnym innym, a jego wygląd wciąż pozostawał niezmienny. Nawet cegły wciąż wyglądały tak samo, a co najdziwniejsze w miarę wędrówki dźwięk rozmowy nie stawał się ani cichszy, ani też głośniejszy.
– Jest tam kto!? Czy ktoś mnie słyszy! – wydarł się zdesperowany na całe gardło i sekundę potem naszła go myśli, że nie może być pewny czy właściciele odległych głosów zechcą mu pomóc czy wręcz przeciwnie. Bo tego jednego był już pewien: zdecydowanie potrzebował pomocy.
Z łomoczącym sercem zawrócił i dosłownie o krok za sobą dostrzegł drzwi. Dwuczęściowe, zbite z nieheblowanych desek wrota pojawiły się zupełnie nagle w bocznej ścianie tunelu. Czy możliwe by tak po prostu je przegapił? Uznał, że woli nie wyobrażać sobie innych ewentualności.
Niepewnie pchnął prawe skrzydło i wszedł do ciemnej przypominającej sypialnie komnaty. Wnętrze zdawało się niezwykle eleganckie, w bogato rzeźbionym kominku szalał ogień od którego bił niemiłosierny żar, a na obitych aksamitem ścianach wisiały religijne malowidła w złoconych ramach. Adan nigdy przedtem nie widział równie wytwornego pokoju i myśl o tym skąd się tu przedostał natchnęła go jeszcze większym niepokojem.
Do całości obrazu pomieszczenia nie pasowała jedynie ściana naprzeciwko. Miała lśniącą, nierówną, lecz gładką powierzchnię, jakby stanowiła część granitowej jaskini. Tuż przy niej stało bujane, dziecięce łóżeczko kołysząc się samoistnie.
Młodzieniec, wiedziony bardziej instynktem niż nakazem woli podszedł i zajrzał do środka. Nie był pewien kogo spodziewał się ujrzeć, zapewne tłustego kaszojada jakiegoś możnowladcy, elfa, krasnala, smoka czy jakieś inne monstrum, ale nie broń! W dziecięcej pierzynie leżał miecz. I to nie byle jaki, lecz naprawdę paskudny! Ciemna stal jednosiecznej klingi stopniowo ku szczytowi ostrza nabierała krwiście czerwonej barwy, tak że broń bardziej niż elegancki oręż cywilizowanych ludzi przypominała nóż rzeźnicki.
Nagle ziemia zatrzęsła się Adanowi pod nogami, a z sufitu opadła chmura pyłu. Nierówna, kamienna ściana z przeciwka poruszyła się. Zaczęła się przesuwać niczym cielsko ogromnego węża, aż na samym jej środku pojawiło się oko. W pierwszej chwili było wodniste i zamglone, błyskawicznie odzyskało jednak klarowność. Ogromne, złociste gadzie oko o pionowej źrenicy. Adan zastygł wpatrzony w nie jak zahipnotyzowany.
Wszelkie myśli zostały przemocą wyparte z jego umysłu. Pokój gdzieś zniknął, stał teraz u wylotu ciemnej jaskini. Przed nim istniało tylko to oko. Pulsując złotym blaskiem wciągało go coraz głębiej w nieznany dotąd świat. Jaskinia zniknęła, ujrzał wokół siebie nieokreślone formy, kolory nieznane ludziom. Słyszał prawdziwie przerażające głosy. Groziły mu wszystko co do jednego.
Zaczął się szamotać. Chciał uciec, ale gdziekolwiek się nie obrócił olbrzymie oko już na niego patrzyło. Nie był pewien czy tak naprawdę to umyka czy ono nim steruje. Aż nagle, pośród ciemności rozwarła się rozświetlona płomieniami paszcza i zabrzmiał ryk. Wilgotny, cuchnący krwią, wstrząsający do kości…
Mocny kuksaniec w ramie wyrwał Adana z letargu.
– Ufff, żyjesz – odetchnął karczmarz. – Sam rozumiesz zgon w lokalu szkodzi interesom.
– Co się stało? – zapytał niemrawo zupełnie zdezorientowany młodzieniec. Jeszcze przed sekundą stał w tej dziwnej grobowej komnacie, teraz zaś leżał na schludnie zamiecionej podłodze głównej sali “Brodatego Trolla”.
Benon zmarszczył swe ogromne cielsko pochylając się pośród grupki posługaczek nad twarzą mlodzieńca. Jedna z jego pracownic po raz kolejny dźgnęła Adana kijem od miotły, za co chłopak posłał jej pytające spojrzenie.
– Straciłeś przytomność, kiedy tego dotknąłeś – wyjaśnił karczmarz wskazując przy tym na srebrny sygnet kurczowo ściskany przez Adana. Młodzieniec nie pamiętam by brał go do ręki. – Od kogo wygrałeś to cholerstwo?
– Nie wiem, nie pamiętam. – Adan zbadał palcami ozdobę i po krótkiej chwili zawahania wrzucił ją z powrotem do sakiewki. – Zresztą to tylko pierścień, więc skończ się wygłupiać i nalej mi piwa. Naprawdę muszę się napić.
– Jesteś pewien? Przez Lubendor przejeżdża pono dzisiaj sam sir Baltazar. To pono pochód triumfalny.
Adan doznał nagłego olśnienia. Przecież mieszkańcy grodu już od kilku dni rozprawiali jedynie o protegowanym samego kanclerza, który wyruszył ostatecznie zmiażdżyć buntowników – niedobitki parszywych czcicieli umarłej bogini. Dlatego wszędzie było tak pusto! Z drugiej strony ludzie plotkowali też, że rebeliantom przewodzą guślarze, więc nie dziwił się sam sobie, iż puścił to gadanie mimo uszu.
– Nie chcesz zobaczyć? Spacer dobrze ci zrobi – nęcił Benon.
– Wolę się napić.
– Jeśli upijesz się już teraz, to gdy przyjdą goście nie będziesz w stanie grać.
– Bez obaw, mam mocną głowę. – To powiedziawszy młodzieniec uśmiechnął się rozbrajająco. Karczmarz w odpowiedzi uniósł jedynie wysoko brwi.
***
Jakieś trzy kwadranse później, lekko podchmielony Adan przeciskał się w tłumie na błoniach, po przeciwnej niż rzeka, stronie zamku. Naprawdę zeszło się tu całe miasto, czego młodzieniec nie potrafił zrozumieć. Porzucać wszystko tylko po to, żeby zobaczyć przejazd jakiegoś paniątka, co w tym ciekawego? Z drugiej strony sam przecież teraz też tu był.
Energicznie torował sobie drogę w tłumie korzystając z niskiego wzrostu oraz szerokich barów, czemu towarzyszyły pełne oburzenia mamrotania gapiów. Ostatecznie przystanął na czole zbiegowiska, pomiędzy tyczkowatym mężczyzną w zakurzonym płaszczu, a matroną z czeredą dzieci.
Niemal dokładnie w tej samej chwili rozległ się dźwięk trąbki. Przed tłumem na skrzydlatym rumaku, przeleciał odziany w białą liberię ozdobioną trzema błękitnymi pasami – symbolizującymi trzy rzeki Trójrzecza: Białą i Czarną Ładę oraz Ose – herold. Przywitał go pełen aprobaty pomruk.
– A oto powraca zwycięski sir Baltazar, rycerz domu Gruszy! – krzyczał wdzięcznym basem z grzbietu pegaza. – Zbrojne ramię Trójrzecza i Swiętego Kościoła Czarnego Króla! Dławiciel buntu! Pogromca heretyków! – Głos herolda słabł w miarę jak zataczając kręgi wzlatywał coraz wyżej.
W następnej kolejności na błonie chorążowie, jadący konno w dwóch rzędach po kilkunastu ludzi. Pierwsza para niosła biało-błękitny sztandar Trójrzecza oraz drugi, zielony, zdobiony wizerunkiem wielkiej gruszki, zapewne herb wodza. Dalej Adan dostrzegł jeszcze sztandary gwardii świątynnej oraz tuzina różnych innych możnowładców, których symboli naturalnie nie znał, jednak ich pstrokate barwy przywoływały nieprzyjemne wspomnienia światła odbijającego się w wielkim oku.
"To był tylko sen. Sen!" – zbeształ się w duchu i ponownie skupił uwagę na przemarszu wojska.
Za chorążymi, w towarzystwie dwóch kapłanów o kwaśnych minach oraz oddziału gwardii świątynnej leciał, jak domyślił się Adan, sam sir Baltazar – oczywiście na grzbiecie gryfa! Ubrany był w skórzane spodnie, wysokie buty i błyszczący napierśnik z wielką złotą gruszką, zaś z ramion spływał mu zielony płaszcz. Odsłoniętą twarz rycerza okalały złociste loki, a wydatna szczęka oraz kształtne brwi czyniły go nieznośnie przystojnym.
– Co za pizda – mruknął do siebie młodzieniec, jakby w kontrze do coraz bardziej wymyślnych panegiryków herolda.
– Ciota – zgodził się z nim tyczkowaty mężczyzna obok.
– Frędzel – podjął Adan rozpoczynając tym samym prawdziwą lawinę coraz głośniej wykrzykiwanych obelg i kalumni, aż w końcu nieznajomy zawołał:
– Chomik!
Adan, który nabrał już tchu wymyślając kolejną inwektywę zamarł.
– Chomik? – powtórzył nieco skonsternowany.
Mężczyzna skinął aprobująco, najwyraźniej niezwykle dumny z siebie, zaś młodzieniec mimowolnie uśmiechnął się szelmowsko.
– Witaj przyjacielu, nazywają mnie Adan…
***
Drogi Wróblu,
Swą działalnością od lat przysługujesz się sprawie Złotej Róży, a ponadto jesteś jednym z niewielu, których oddanie dla sprawy przerasta osobiste ambicje, dlatego też uznałem za stosowne zwrócić się właśnie do Ciebie. Nie wątpię, iż łącząca nas rodzinna zażyłość jedynie dopomoże Ci w zachowaniu otwartego umysłu wobec tego co następuje:
Do stolicy z pewnością dotarły już informacje o nadciągających z południa plemionach, a i klęska naszych sił w starciu z armią kanclerza nie jest dla Ciebie zapewne żadną tajemnicą. W tych mało sprzyjających dla pokornych sług Bogini zdecydowałem się zatem przyspieszyć realizację wielkiego planu. Domyślam się jakie obiekcje myśli kotłują w Twojej głowie teraz kiedy to czytasz. "Chłopak się nie nadaje!" – powiesz zapewne i wiedz, że całkowicie się z tobą zgadzam. Wybraniec z niego marny, ale nie mamy czasu oczekiwać, aż łaska Bogini się znów objawi. Jeśli nic nie zrobimy może nie być więcej okazji, kolejnych pokoleń kruczych dzieciąt, ani Guślarzy.
Mam nadzieję, iż mogę liczyć na Twe poparcie, tymczasem niech Biała Królowa ma cię w swej opiece,
BhG
II
Paulus, jak przedstawił się tyczkowaty mężczyzna, był to człek cudaczny. Jego szerokie ramiona, żylasty kark oraz przywiązany do szerokiego pasa bojowy młot, wyraźnie kontrastowały z poczciwym i ufnym obliczem. Pociągłą twarz mężczyzny wydłużała jeszcze rzadka, kozia bródka, a długie, jasnobrązowe włosy opadały mu w nieładzie na ramiona.
Ubrany był schludnie, chociaż niezbyt dostatnio i niewątpliwie po cudzoziemsku, a to zawsze oznaczało łatwy zarobek!
– Ładny młot – pochwalił Adan, prowadząc nowego towarzysza krętymi grodowymi uliczkami.
– Nazywa się “Weteran” – odparł uprzejmie jegomość, kładąc dłoń na drzewcu broni. – Potrafi jednym uderzeniem zmiażdżyć hełm, tak że wyciska oczy przez kratownicę.
Młodzieniec skrzywił się nieco na tak obrazową wizję, podjął jednak równie uprzejmie:
– Skoro tak doświadczony z niego wojownik, to co tutaj robicie?
Słysząc to nieznajomy popadł w głęboką zadumę i trwał tak maszerując z nieobecnym obliczem, aż Adan kompletnie zwątpił czy doczeka się odpowiedzi.
– Pewna różnica zdań z moimi przełożonymi sprawiła, że zszedłem ze swej dotychczasowej drogi życiowej – oświadczył w końcu Paulus drapiąc się po czubku głowy.
– Różnica zdań, powiadasz, coś o tym wiem.
– Co masz na myśli? – przeraził się mężczyzna.
– Cóż, mam rękę do kart, szczęście do kości, a w tym mieście nie istnieje lepszy szachista ode mnie! Znalazło się paru takich co twierdziło żem oszukiwał, to żeśmy mieli różnice zdań. Rozumiesz co mam na myśli?
– To nie do końca w ten sposób, ale rozumiem.
W międzyczasie dotarli do “Brodatego Trolla”. Wewnątrz panował już nieco większy tłok i Dan ruchem ręki wskazał nowemu towarzyszowi wolne miejsce, sam zaś podszedł do szynkwasu. Wojownik niezgrabnie ruszył ku okrągłemu stolikowi, po drodze ocierając się nieprzyzwoicie o parę dam oraz wywracając kilka krzeseł. Zdawał się jednak tego w ogóle nie zauważać. W końcu rozsiadł się na niskiej ławie, cierpliwie czekając na powrót młodego hazardzisty, który tymczasem odebrał od Benona dwa kubki świstakoludzkiej brandy zaprawionej ostrą papryką.
“A myślałem, że to ja jestem bałaganiarzem, skwitował w duchu Adan oglądając skutki przemarszu cudzoziemca.”
– Będziesz jedną z pierwszych osób, które spróbują tego trunku – zagaił dosiadając się do stolika. – Mam nadzieję, że masz mocną głowę i pękaty mieszek, bo nie bez przyczyny nazywają to palącym smokiem.
– Dlaczego akurat pękaty mieszek? – zaniepokoił się Paulus.
– Od razu widać, żeś nietutejszy. Ja nigdy nie stawiam.
– Czyli to ja płacę? A co ty niby dajesz od siebie? – w głosie wojownika zabrzmiała nuta oburzenia.
– Możliwość pobycia w doborowym towarzystwie – odparował chwackim tonem Adan. – A do tego garść informacji – dodał po chwili już znacznie bardziej rzeczowo.
– Informacji?
– Skrzydlaty wąż wyszyty na twym płaszczu oznacza, że jesteś paladynem Zakonu Smoka. Z tego co wiem wasza siedziba znajduje się w Pardenii i raczej nie zapuszczacie się do Trójrzecza, a zatem musiałeś uciec z Zakonu. Skoro więc przyjechałeś tutaj, tak daleko na wschód to musisz mieć jakiś środek transportu, ale nie widziałem go na błoniach, czyli jesteś już gdzieś zakwaterowany. Strzelam, że mieszkasz tu, albo u jakiegoś znajomego. Chcesz coś jeszcze wiedzieć?
Adan z radością obserwował rysujące się na twarzy paladyna niedowierzanie i od razu poczuł mimowolny przypływ sympatii do tego prostego woja.
– Kim jesteś? – zapytał Paulus tonem człowieka, który właśnie zobaczył ducha albo inne monstrum.
– Dla karczmarza darem, a dla innych zapewne przekleństwem, Adan tutejszy mistrz szachowy oraz najlepszy szuler tego miasta, do usług.
Następne kilka godzin minęło im na piciu i rozmowie, chociaż trudno ją było nazwać rozmową w ścisłym tego słowa znaczeniu. Paulus zadawał pytanie, a szuler starał się wyczerpująco na nie odpowiedzieć, co bynajmniej wcale nie oznaczało, że trzymał się przy tym prawdy. Potem chwila ciszy i następowała zamiana. Adan jednocześnie cały czas pilnował aby kufel rozmówcy cały pozostawał pełny, a wysoki wojownik robił się z każdą chwilą coraz bardziej gadatliwy.
– Innym pewnie przeszkadza twoja małomówność, przyjacielu – skonstatował w końcu młodzieniec, wychylając odpowiednio rozcieńczony trunek ze swego naczynia; – lecz dla mnie jesteś doskonały, taki przyjemnie orzeźwiający. Wiesz co mam na myśli, prawda?
Paladyn w odpowiedzi pokiwał nieco zbyt energicznie głową, po czym skrzywił się w grymasie świadczącym, iż walczy o zachowanie zawartości własnych trzewi.
– Stanęliśmy na twoim wygnaniu – ciągnął go za język młodzieniec, starając się zabrzmieć przy tym odpowiednio bełkotliwie; – Jaką dokładnie różnicą zdań było ono spowodowane?
– Nie zrozumiesz tego, przyjacielu. Nie, nie, nie, to baaardzo skomplikowane.
– Jestem po 15 kuflach, nie ma takiej wiedzy, której nie byłbym w stanie przyswoić.
Wielki wojownik ryknął donośnym pijańskim śmiechem:
– Niech ci będzie, nie zawsze byłem paladynem, pochodzę z wpływowej pardeńskiej rodziny. Los jednak sprawił, że straciłem swe ziemie i tytuły, a dołączyłem do zakonu. Niestety jednak to zepsucie, które pozbawiło mnie mego nazwiska sięgnęło i tam, rozumiesz? Instytucja, której niegdyś przyświecały wspaniałe ideały, która nigdy nie odwracała się od swej powinności, utknęła w szponach korupcji i stagna… stagnatytacji. Zaczęliśmy służyć zachłannym politykom czemu nie mogłem się biernie przyglądać, więc uciekłem. – To powiedziawszy pijany wojownik padł, uderzając twarzą o stół.
– Na Jeszego, to powinienem chyba tytułować cię paniczem, co nie?
– Przestań, nie wymawiaj tego imienia. Poza tym dla ciebie przyjacielu, jestem tylko Paulus – wymruczał nie odrywając twarzy od blatu.
Widząc jak dalece alkohol wpłynął na paladyna Adana naszła nowa myśl. Zazwyczaj był to moment, w którym proponował “przyjacielską” partyjkę, bo kto w takim stanie potrafiłby oprzeć się pokusie starcia z “jeszcze mocniej dziabniętym” lokalnym mistrzem? Jednak spotkanie paladyna stanowiło niewątpliwą okazję, szczególnie w kontekście porannych wydarzeń. Wszyscy wiedzieli, że w Pardenii, odległej krainie za Górami Krasnoludzkimi, na zachód od Trójrzecza, potężny Zakon Paladynów Smoka sam kontrolował wszystkie te szemrane sztuczki kapłanów i Guślarzy, zwane magią. Wysoki wojownik musiał zatem znać wiele tajemnic.
“A w razie czego powiem potem, że byłem pijany, obiecał sobie Adan.” Delikatnie szturchnął delikatnie leżącego na stole Paulusa i zapytał:
– Co wiesz o magicznych przedmiotach, przyjacielu? Słyszałeś może kiedyś o amulecie z amarantowym kamieniem co wygląda jak serce?
– O amulecie? – wykrztusił wojownik wciąż nie odrywając twarzy od blatu. – To słuchaj uważnie…
***
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo: był tunel, dziwna poświata, drzwi pojawiające się za plecami oraz wielkie oko. Potem Adan obudził się w jednym z pokojów na piętrze “Brodatego Trolla”, a u jego boku leżały dwie nagie kobiety dość dyskusyjnej urody.
“Cholera znów się upiłem!? To niemożliwe!” Natychmiast spojrzał na kredens i pobladły poderwał się na równe nogi, budząc przy tym jedną ze swoich “chybionych inwestycji”.
– Idź spać – jęknęła sennie rudowłosa dziewczyna.
– Co to ma znowu być!? – wykrztusił przez zaciśnięte gardło, sięgając przy tym w kierunku kredensu.
– Wygląda jak sakiewka i to niezbyt pełna, a co?
Oczy Adana niemalże zaświeciły się na czerwono, a para wystrzeliła mu z uszu. Zgromił dziewczynę krwiożerczym spojrzeniem, cedząc przez zaciśnięte zęby:
– Precz stąd, natychmiast!
Przestraszona rudowłosa pospiesznie spróbowała obudzić koleżankę, a gdy nic to nie dało po prostu wzięła ją za rękę i wywlekła z pokoju. Adan zaś niepewnie zajrzał do wnętrza sakiewki. Serce waliło mu jak młot, sygnet jednak wciąż spoczywał bezpiecznie w środku. Sam nie wiedział, dlaczego właściwie poczuł z tego powodu ulgę.
Zdecydowanie mniej spodobała mu się natomiast zasobność sakiewki. Zniknęła ponad połowa monet, a do tego nie potrafił przypomnieć sobie zupełnie niczego z poprzedniego wieczoru. Ubrał się więc pospiesznie, po czym tupiąc głośno zbiegł do prawie pustej głównej sali gospody.
Benon stał przy ladzie szorując beznamiętnie jakiś kufel.
– Działo się może ostatnio coś dziwnego? – zagadnął karczmarza, usiłując przy tym wyglądać na opanowanego.
– Ach tak, dwie nagie kobiety wyszły przed chwilą z mojej karczmy. – Gospodarz ani na moment nie odrywał przeciętnego naczynia.
– Miałem na myśli mój wczorajszy pobyt.
– Ach to! No cóż byłeś jeszcze bardziej “aktywny” niż zwykle – zadrwił jowialnie Benon i Adan wbrew sobie poczuł, że się czerwieni. – Wraz z tym twoim nowym znajomkiem wyszliście dokądś zupełnie pijani, a po jakichś trzech godzinach wróciliście z całym haremem burdelowych dziwek! Potem siadaliście na plecach każdej krzycząc: “Icha! W drogę!” A co najzabawniejsze, z tego co pamiętam to ty stawiałeś!
– Jak to ja!? – Nogi się pod Adanem ugięły, a gniew rozgorzał w nim z nowym żarem. – To nie możliwe, ja nigdy nie stawiam! Który pokój wynajął ten cholerny paladyn, zaraz wszystko wyjaśnimy!?
– Żaden. – Karczmarz wzruszył ramionami. – Tutaj go nie ma. Kiedy się rozstaliście powiedział: “Dzięki bracie za dziewczynki, pora poznać to miasto” i wyszedł zabierając ze sobą dziewczęta.
Te informacje przejawiały dla Adana niemalże zerową wartość. Niemalże. Trzy godziny wystarczyły na to by zdążyli wyjść i wrócić chociaż ich stan skutecznie uniemożliwiał podróż z maksymalną prędkością. Cel musiał być zatem oddalony o mniej niż godzinę drogi.
“Pasuje tylko burdel na północnym krańcu Nadrzecza” – wykalkulował młodzieniec. Znajomość buduarowej topografii grodu nigdy nie wydawała mu się tak pomocna.
Opuściwszy karczmę bez słowa podziękowania, ruszył nabrzeżem zgodnie z nurtem Czarnej Łady. Panował tu dość spory ruch, nie brakowało też patroli milicji, ale młodzieniec nie mógł pozbyć się dziwnego wrażenia, że ktoś go obserwuje i nie ma bynajmniej przyjaznych zamiarów. Od razu powróciła doń opowieść Drozda, która wraz ze wspomnieniem wielkiego oka zdawała się jakby bardziej przekonująca.
“To był jedynie sen, pijacki wid” – wmawiał sobie. Mimo wszystko poczucie niepokoju oraz wzmożona czujność coraz mocniej wypierały w nim gniew. Arealny dotyk czyjegoś spojrzenia wgryzł się między jego łopatki. W końcu Adan nie wytrzymał i obrócił się gwałtownie, nie dostrzegł jednak nikogo poza kilkoma zdziwionymi przechodniami.
“Na wszystkie smoki Stwórcy zaczynam wariować!” Roztrzęsiony ruszył dalej nawołując paladyna. Ostatecznie odnalazł go śpiącego w rowie nieopodal burdelu z namalowanym sadzą fallusem na czole.
– Pobudka! – zawołał. Paladyn jednak nawet się nie poruszył.
– Hej! – Wciąż nic. – Nuże, WSTAWAJ ty…! – Paulus podniósł się nagle niczym ramię katapulty.
Przez chwilę wyraźnie błądził wzrokiem, a gdy zauważył wreszcie Adana oblał się rumieńcem. Młody szuler uznał, że woli nie pytać. Po prostu zaprosił cholernego paladyna na piwo.
***
Koło południa w “Brodatym Trollu” panowała całkiem wesoła atmosfera. Podstarzały minstrel przygrywał cicho na mandolinie, a goście nucili do rytmu bądź śmiali się pogrążeni we własnych rozmowach. Adan zaś szybkim matem, pozbawił właśnie paru zbędnych miedziaków lokalnego kupca, gdy po schodach zszedł wreszcie wykąpany i uśmiechnięty Paulus.
– Tutaj! – zawołał młodzieniec energicznie machając, a następnie wspólnie zjedli posiłek, za który oczywiście w ramach spłaty swego "długu" płacił paladyn. Potem, przez resztę wieczora młodzieniec pił na koszt wysokiego wojownika ucząc go przy tym gry w szachy – z doprawdy mizernym skutkiem.
– Cóż, musisz jeszcze poćwiczyć – skonkludował w końcu.
– Praktyka czyni mistrzem!
– A wyjątki ponoć potwierdza regułę. – Adan poklepał przyjaciela krzepiąco po ramieniu. – Przyniosę nam jeszcze coś do picia.
Zgarnął z dłoni paladyna cztery miedziaki, które ten wysupłał ze swego niemal już zupełnie sflaczałego mieszka, a następnie wstał chwiejnie i skierował się ku ladzie. Pech chciał, że zderzył się z chuderlawym mężczyzną, podążającym wiernie niczym pies, za wytatuowanym osiłkiem. Przepychają się dalej wymamrotał zwięzłe, niezbyt rzutkie przeprosiny, na czym całe zajście zapewne by się skończyło, gdyby nie Paulus, który głośno beknął.
– Słyszałeś, Kotwica!? – wydarł się chuderlak wskazując na dobrodusznego wojownika. – Ten jełop cię zwyzywał!
– Słyszałem, Piesek! – potwierdził osiłek.
– Co, ktoś mnie zwyzywał? – Paulus zamrugał rozglądając się wokoło zdezorientowany.
Było już jednak za późno. Kotwica dźwignął paladyna za fraki, a następnie pchnął na stojących nieopodal gości. Oszołomiony wojownik zatoczył się w tył potrącając ludzi i wylewając trunki.
– Masz na myśli pojedynek szachowy? – warknął kiedy wreszcie odzyskał równowagę. – Ostrzegam cię opanowałem już piony, prawda Adan?
Młody szuler wymownie poklepał się po szyi w gorączkowym geście negacji.
“Tylko nie brnij” błagał w duchu. Paulus Jednak źle zinterpretował jego starania:
– Pokonam cię! – oświadczył krewko.
Dokładnie w tej chwili pięść Kotwicy z nieprzyjemnym plaśnięciem trafiła go w twarz. Dalej wszystko potoczyło się już lawinowo. Ktoś spośród obserwujących całą scenę ludzi krzyknął: “Walka!”, a goście momentalnie rzucili się sobie do gardeł. Chuderlawy towarzysz Kotwicy skoczył z kolei na plecy Adana, jednak młodzieniec zdołał wykonać unik. Obrócił się i celnym kopnięciem powalił przeciwnika. Paulus w tym czasie ciosem pięści posłał jakiegoś rybaka na ziemię, po czym ponownie chwycił się za bary z Kotwicą. Tuż obok nich jacyś dwaj kupcy siekli się wzajemnie nogami od krzeseł, podczas gdy ich parobkowie toczyli ze sobą równie rycerską bitwę.
Rozgorzał istny armagedon. Benon spróbował uspokoić nastroje obietnicą darmowej kolejki dla wszystkich, lecz uderzenie zerwaną z podłogi deską szybko pozbawiło go przytomności. Wrzask i harmider zalały pomieszczenie.
Rozwścieczony Piesek nagle wpadł z powrotem na Adana, bijąc cherlawymi rączkami. Tym razem zupełnie nieprzygotowany szuler zachwiał się lekko, co poskutkowało odbierającym dech trafieniem w brzuch.
– Obudziłeś smoka – stęknął opadając na kolana, po czym z nagłym rykiem wściekłości zerwał się do kontrataku.
Doskoczył do przeciwnika niczym krępy kocur, tłukąc przy tym wściekle pięściami. Nie docenił jednak zwinności Pieska, który zgrabnie uchylił się przed ciosem i uderzył go otwartą dłonią w spuchnięty policzek. Łzy napłynęły Adanowi do oczu. Wściekły grzmotnął chuderlawego awanturnika z taką szybkością i siłą, że ten dosłownie przeleciał kilka metrów roztrącając ludzi za sobą.
Następnie poszukał spojrzeniem Paulusa. Widok przesłaniała mu wyrywająca sobie nawzajem włosy zakochana para, kiedy jednak padli na ziemię spleceni nagle w namiętnym pocałunku, dostrzegł paladyna. Paulus stał na ugiętych nogach i szykował się do przyjęcia szarży, zaś Kotwica krzycząc z furią biegł ku niemu z uniesioną pięścią. Wojownik zatrzymał go jednak ciosem w brzuch tak potężnym, że osiłek niemalże owinął się wokół jego ręki, po czym rzężąc opadł na podłogę, a z kącika jego ust pociekła strużka zmieszanej z krwią śliny.
Paladyn wyprostował się dumnie, posyłając w kierunku Adana szeroki uśmiech. Wtem, przez otaczający go szerokim kołem tłum przebiegł jakiś szmer. Wysoki wojownik zdołał się odwrócić w samą porę, by przyjąć na siebie impet trójki rozpędzonych, zakapturzonych karłów. Pierwszy z nich chwycił go za szyję, przewracając na ziemię, co wykorzystał drugi przystawiając sobie krzesło i skacząc zeń na brzuch paladyna z wysuniętym łokciem. Ostatni karzeł opadł na twarz Paulusa atakując ją z nadzwyczajną wprost prędkością małymi piąstkami.
– Naprawdę sądziłeś, że zdołasz przed nami uciec? – zabrzmiał pełen pogardy głos za plecami Adana. Młody szuler rozpoznał w nim minstrela.
Spróbował się obrócić, lecz nie zdołał, gdyż w tej chwili mandolina roztrzaskała się na głowie.
III
"Nie ma jak w domu” – pomyślał sir Baltazar delektując się widokiem niskiej zardzewiałej furtki. Słońce schowało się już nisko za horyzontem i gwiazdy powoli opanowywały niebo, gdy gryf wylądował wreszcie wewnątrz pogrążonego w ciemnościach ogrodu na tyłach dworu. Tyle dni spędzonych w siodle, lecz wreszcie mógł stanąć pewnie na ziemi nie po to by zabijać czy niszczyć, ale po to by za zwyczajną, zardzewiałą furtką odnaleźć wreszcie odrobinę dobra.
– Dobrze się spisałaś, kochana – pogładził gryficę po dziobie i dał znak biegnącym ku niemu służącym, aby zajęli się zwierzęciem. Sam zaś ruszył w kierunku tylnych drzwi budowli.
Syczka stała już w progu przyglądając mu się z delikatnym uśmiechem, a krągłości jej ciała okrywała jedynie cienka halka.
– Już nie mogłam się doczekać, aż wrócisz – obwieściła z lekkim wyrzutem w głosie, jakby była małą dziewczynką. – Wieść o zwycięstwie was wyprzedziłą i już wychodziłam z siebie, kiedy wreszcie mój bohater wróci do domu. Ludzie gadają, że Gruszkowy Rycerz ostatecznie pogromił czciciele umarłej bogini.
– Ach, jakże piękna to noc gdy wracam do mej lubej – wyrecytował podniośle rycerz ignorując pochwałę i rozkładając szeroko ramiona. – Teraz gdy wreszcie jestem we własnym domu, przy ukochanej kobiecie…
– Jesteś spocony. – Dziewczyna śmiejąc się zwinnie umknęła z jego objęć. – I brudny.
– …a te gwiazdy, każda niby taka sama… Zaraz co?
– Nic, nie ważne. – Zwilżonym śliną kciukiem potarła mu delikatnie policzek. – Mówiłeś coś pięknego o gwiazdach?
– Że wszystkie niby wyglądają tak samo i znają je w każdym kraju, nie sądzisz więc, że powinny być przez to pospolite? Co dzień czekają, nie spieszą się, zupełnie jakby miały swój tok życia. Pojawiają się i lśnią, zawsze i wszędzie w tych samych konstelacjach, a jednak zachwycamy się ich pięknem. Witaj ukochana, tęskniłem.
Dziewczyna w odpowiedzi wzruszyła jedynie ramionami.
"Jest taka mądra" – ta myśl zawsze towarzyszyła Baltazarowi gdy patrzył w oczy dziewczyny. Ona nigdy nie musiała nawet nic mówić. Podczas bitwy serce łomotało mu niczym młot, krew szumiała w uszach, a emocje szalały, ale to ten delikatny skurcz gdzieś w piersi, kiedy patrzył na nią był prawdziwym szczęściem.
– Jakże piękną porę wybiera dla nas los! Zupełnie jakby chciał widzieć nasze spotkania zawsze pod gwiazdami.
– To prawda. – Tym razem to ona wtuliła się w jego ramię. – Taka piękna wiosenna noc, i taka cicha, w Kodanie to rzadkość.
– Uroki stolicy – skwitował. – Ale jest dość zimno, może lepiej wejdźmy do środka?
– Za chwilę. Pod twoją, nieobecność kazałam posadzić nowe sadzonki róż. Choć to pokaże ci gdzie.
Baltazar uległ i Syczka poprowadziła ich w głąb ogrodu. Mijali kolejne żwirowe alejki, wtuleni w siebie, spokojni, bezpieczni. Momentami, gdy omiatał ich chłodny wiatr, rycerz miał ochotę porwać dziewczynę na ręce, przycisnąć sobie do piersi, i otulić własnym płaszczem, a potem zanieść do domu.
– Wiesz, że kiedyś chciałem zostać ogrodnikiem? – zagadnął, gdy ich spacer się przedłużał. – Podglądałem, jak pracują ogrodnicy mojej matki, a nocą wykradałem się i robiłem to co oni, aż pewnego razu przyłapał mnie ojciec i przetrzepał mi za to skórę. Potem zostałem giermkiem, a teraz… – Urwał krzywiąc się.
– Wojna jest straszna – oświadczyła nagle dziwnie sentencjonalnie dziewczyna, po czym dodała: – Ale to musiało być zapewne wspaniałe zwycięstwo. Pokazałeś guślarzom gdzie ich miejsce.
– Nie było tam ani śladu guślarzy, oni wyginęli dawno temu. Jedynie chłopi niezadowoleni po ciężkiej zimie wywlekli na sztandary fałszywą boginię urodzaju i wszczęli rewoltę by pograbić sąsiadów. To była rzeźnia nie wojna.
Wtedy Syczka spojrzała mu w oczy i wciąż tym samym sentencjonalnym tonem bezceremonialnie zmieniła temat:
– A pamiętasz jak pierwszy raz się spotkaliśmy?
Przytaknął skinieniem głowy:
– Zapytałaś mnie wtedy o drogę.
– Tak, a potem cały czas się ciebie trzymałam – roześmiała się. – A ty byłeś strasznie spięty, szedłeś wyprostowany jak na defiladzie!
Chłodny powiew wiatru ponownie rozproszył jej kasztanowe loki. Była taka piękna,w najprostszy dziewczęcy sposób. Tchnąca z jej wesołej buzi niewinność rozpalała w nim pożądanie. Dopiero teraz Baltazar zrozumiał jak bardzo za nią tęsknił, jak bardzo brakowało mu jej spokoju, rozsądku i czułości.
Nie mogąc się powstrzymać porwał wreszcie dziewczynę na ręce i zaniósł w kierunku dworu.
– A róże? – zapiszczała, wesoło machając bosymi stopami.
– Zapomnij o nich.
Noc minęła im głównie na czułościach i Baltazar zasnął dopiero nad ranem. Wreszcie miał cudowne sny, bez żelaza, ognia czy krwi. Obudziło go energiczne pukanie, koło południa. Wybudzony podciągnął nieco wyżej kołdrę, po czym zawołał:
– Wejść!
Pryszczaty giermek zajrzał niepeny do środka i natychmiast spąsowiał widząc swego pana w pościeli.
– Przepraszam, sir – wydukał – ale chwilę temu przybył posłaniec z Twierdzy Ludu. Kanclerz chce pana natychmiast widzieć.
– Kanclerz? Która jest godzina? – Baltazar niewiele myśląc wyskoczył z łóżka. – Przynieś mi napierśnik chłopcze… i całą resztę ubrań też.
***
Twierdza Ludu, pomimo górnolotnej nazwy, była tak naprawdę niezbyt wielkim i zdaniem Baltazara dość upiornym pałacykiem w samym środku Kodanu. Od czasu obalenia rodu Romenestów przed niespełna pięciuset laty urzędowała tu Wielką Kapituła Najświętszego Kościoła Czarnego Króla, a w tym sam kanclerz. Jak na tak starą budowle Twierdzą trzymała się jednak zadziwiająco dobrze strasząc swymi przybrudzonymi murami już od ponad tysiąca lat.
Przemierzając granitowe korytarze Twierdzy rycerz cały czas postukiwał nerwowo dłonią o rękojeść miecza. Przedstawiające religijne sceny gobeliny oraz podświetlone blaskiem kandelabrów portrety kolejnych eparchów bynajmniej nie dodawały wnętrzom przytulnego charakteru. Zawsze czuł się tu nieswojo, a przecież jako syn kapitana gwardii świątynnej wychował się przecież w bardzo podobnej przestrzeni. Powtarzał sobie jednak rozsądnie, że nie ma powodów do obaw.
Niespodziewanie niemal na samym progu gabinetu kanclerza dostrzegł rozmawiającą ze sobą gorączkowym szeptem parę. Jedna z twarzy okazała się niestety znajoma.
– Proszę, proszę toż to sam komendant Milan – zawołał wiedząc, że nie zdoło uniknąć konfrontacji.
– Jak widać. – Ciemnowłosy młodzieniec uśmiechnął się uprzejmie. Był to gładki, wyćwiczony grymas, któremu przeczyło podejrzliwe spojrzenie ciemnoniebieskich oczu. – Witaj Baltazarze.
"Co ten szpicel tutaj robi?" – sarknął w duchu rycerz. Miał jednak dość ogłady by zachować te myśli dla siebie. Skłonił się za to przed towarzyszącą Milanowi, ubraną po męsku, rudowłosą agentką Bezblasku. Odnosił niejasne wrażenie, że gdzieś ją już kiedyś widział.
W odpowiedzi dziewczyna obrzuciła go zaintrygowanym spojrzeniem:
– Subtelny napierśnik, cny rycerzu – mruknęła z udawaną dwornością.
– Dziękuję, Grusza to mój herb.
– Przecież wiemy – jęknął z kolei Milan zmęczonym tonem, zarezerwowanym dla słabych na umyśle. – Powiedz lepiej co tutaj robisz, sir?
Baltazar nie był pewien jak właściwie powinien odpowiedzieć. W zasadzie mógł się jedynie domyślać powodów wezwania. W końcu jednak zadeklarował dość sztywno:
– Kanclerz chce zapewne usłyszeć raport z wyprawy. A być może także złożyć mi osobiste gratulacje – dodał nieco speszony.
– Tak sądzisz? Ciekawe.
– Jak rozumiem was także zaprosił?
– Absurd, dowodzę Bezblaskiem, nie potrzebuję zaproszenia – prychnął komendant czym wywołał drobny, ironiczny uśmieszek na twarzy swej towarzyszki.
Grymas ten najwyraźniej nie był skierowany do niego, lecz Baltazar pozwolił sobie na nieco bardziej uszczypliwy ton:
– Więc dlaczego stoisz na zewnątrz. komendancie?
– Nie ma mnie kto zaanonsować. – Milan wzruszył tylko ramionami, a następnie wskazał na drzwi gabinetu, dając tym samym rycerzowi znak aby wszedł pierwszy.
Baltazar jedynie westchnął w duchu. Nie było sensu się spierać ani naciskać, wszak Milan i tak powie mu tylko tyle ile zechce, a drobny mężczyzna jak na komendanta tajnej policji przystało najbardziej lubił nie mówić niczego. Bez wdawania się więc w dalsze dyskusje po prostu wkroczył do wyłożonego draperiami pomieszczenia, a Milan podąrzył za nim.
Wewnątrz panowała duchota. Wszystkie okna szczelnie zamknięto, na kominku szalał ogień, a stojący po obu stronach kanclerskiego biurka chłopcy świątynni trzymali wypełnione kadzidłami trybularze. Po środku siedział sam kanclerz Obelis z grubym, wełnianym kocem narzuconym na zasuszone ramiona, modląc się cicho z pomocą szklanych paciorków. Widząc jego zapadniętą twarz, aż trudno było uwierzyć, iż niegdyś uchodził za korpulentnego mężczyznę.
Pierwszy urzędnik powitał ich jedynie powolnym skinieniem, ani na moment nie przestając przesuwać w dłoniach szklanych paciorków. Ciężki, złoty łańcuch Eparchy Kościoła Czarnego Króla zakołysał się na jego szyi.
– Przybyłem bezzwłocznie, eminencjo – zagaił uroczyście Baltazar.
– Zaiste sir. Usiądź proszę – odparł ochrypłym szeptem starzec. – Na początek chciałbym ci pogratulować wspaniałego zwycięstwa. Za półtorej tygodnia zorganizujemy bal na twoją cześć.
– Jestem zaszczycony, eminencjo.
– Zdaje sobie sprawę sir, że dopiero wróciłeś. Natomiast obawiam się, iż nie mam dobrych wieści. Trójrzecze i Święty Kościół czarnego króla niebawem znów będą cię potrzebować.
Kanclerz przeniósł wreszcie wzrok z paciorków na swych gości. Przez ułamek sekundy miał minę jakby widział ich po raz pierwszy w życiu, a jego spojrzenie wydawało się wręcz zamglone. Dopiero po chwili w bladych oczach zabłysło życie.
– Co eminencja ma przez to na myśli? – naciskał coraz mocniej poddenerwowany Baltazar. – Czyżby stało się coś złego?
– Och, nie. Jeszcze nie. – Kanclerz zakaszlał trzeszcząco. – Ale z południa naciąga nowe zagrożenie. Straszliwe, bluźniercze, plugawe – doprecyzował starzec, po czym dodał zanosząc się kolejnym atakiem kaszlu: – Komendancie… wyjaśnij mu…
– Parę tygodni temu, tuż przed twoim wyjazdem, posterunek Bezblasku w Rodogrodzie doniósł mi o świstakoludzkich uchodźcach napływających z południa – gładko rozpoczął swój wykład Milan. Z zadowoloną miną zupełnie tak jakby tylko na to czekał. – Uciekinierzy, opowiadali niestworzone historie jak to Bukowiny miały zostać zaatakowane przez co najmniej kilka zaawarskich kaganatów. Całe hordy jeźdźców, a nawet zmiennokształtnych bestii, miały palić, gwałcić i rabować. Uznałem to wtedy za kompletne bzdury. Tam mieszkają tylko duże świstaki w spodniach, kto by chciał je gwałcić? Poleciłem jednak zbadać sprawę.
– I? – Baltazar jednak siedział jak na szpilkach. Nie mógł wręcz znieść gawędziarskiego tomu szpiega.
– I w końcu, przed dwoma dniami przyszedł kolejny raport. Ten sam posterunek potwierdził, że niezwykle potężna horda Zaawarów zajęła Bukowiny i prawdopodobnie przymierza się do inwazji na Trójrzecze.
Rycerz wziął głęboki wdech. "Ani chwili spokoju" – pomyślał gorzko.
– A to nie koniec. – Komendant jakby czytał mu w myślach. – Ich nowy wódz wprowadził ponoć zdołał zjednoczyć hordy wprowadzając wśród kaganatów jednolity kult demonów. To tłumaczyłoby poniekąd pogłoski o zmiennokształtnych. Uchodźcy twierdzą, że on sam nie jest do końca człowiekiem.
– Wiemy czy planują atak i ile mamy czasu na przygotowania?
– Uderzą zapewne za jakieś dwa, może trzy tygodnie kiedy skończą się wiosenne roztopy
– Rozumiem. – Rycerz ostrożnie ważył słowa. – To faktycznie dość krótko by zebrać rycerstwo co nieco komplikuje naszą sytuację. Ale wciąż mamy gwardię świątynną i moich ludzi powinniśmy być w stanie przygotować obronę.
– Nieco komplikuje, co za absurd – Komendant parsknął. – Z całym szacunkiem sir, ale połowa kraju świętuje, bo Gruszkowy Rycerz pokonał bandę zbuntowanych chłopów uzbrojonych w grabie. Nasza sytuacja jest tragiczna.
– Przesadzasz – odburknął nieco urażony rycerz. – Zaawarowie, nie ważne kogo lub co wyznają, to wciąż w większości tylko konnymi pasterze z łukami. Brak im dyscypliny i wyszkolenia. My z kolei dysponujemy od zaraz jakimiś dwoma tysiącami żołnierzy, z czego blisko trzecia część to rycerze. Do tego jazda na gryfach, hipogryfach, pegazach oraz uzdolnieni magicznie kapłani. A przy ograniczeniu pozostałych podatków, umiarkowana danina wojskowa pozwoli nam nająć zaciężnych najemników.
– Najemnikom nie można ufać! Lepiej polegać własnej armii – wciął się nagle wciąż jeszcze pokasłujący kanclerz. – Oni walczą dla pieniędzy oraz łupów. Jeśli zobaczą w tym korzyść natychmiast przejdą na stronę koczowników!
Baltazar zauważył, że przez ułamek sekundy głęboko w oczach Milana pojawił się blask zaciekawienia, który jednak natychmiast przykrył zwyczajny chłodny dystans. Zdziwiła go również gwałtowność reakcji kanclerza, nie chcąc dać po sobie poznać, że coś zauważył, podjął starając się zachować płynność wypowiedzi:
– Proponuje zatem obsadzenie Doliny Białej Łady całością naszych sił. To jedyny korytarz pozwalający wkroczyć nieprzyjacielowi do Trójrzecza. Dostatecznie wąski by bronić się stosunkowo niewielkimi siłami, a przy tym podmokły grunt utrudni robotę konnicy. Przynajmniej tej niepotrafiącej latać. – Uśmiechnął się bo w jego myślach zaczęły krystalizować się zalążki planu. Dobrego planu.
– Ale czy to nie zbędne ryzyko? – zagadnął niemal przymilne Milan, badając twarz kanclerza wzrokiem. – Może skoro zjednoczyli się wokół konkretnego wodza lepiej zlikwidować dowódcę wroga, póki jeszcze nie zaatakowali. Bez przywódcy dzikusy pójdą w rozsypkę. Skarb państwa mógłby wynająć dobrych zabójców. Tak się składa, że znam odpowiednich ludzi, chociaż oczywiście ich usługi nie są tanie.
Baltazar mógłby przysiąc, że słowa komendanta mają jakieś drugie dno – dźwięczało w nich wyzwanie. Czyżby ich sprawdzał? Ale po co? Kanclerz chyba nic jednak nie zauważył, gdyż w odpowiedzi pokiwał jedynie przecząco głową, po czym poprawiając koc na ramionach zwrócił się ochryple do rycerza:
– Nie wątpię, że poprowadzi nas pan do zwycięstwa, sir.
Baltazar przyjął te słowa chłodno. Powinien pewnie coś odpowiedzieć, ale naprawdę nie potrafił wymyślić niczego mądrego. Więcej bitew oraz jeszcze więcej śmierci, które znów staną się jego udziałem, a do tego ten Milan – nie znajdował niczego wartego podniosłych słów.
– Póki co to wszystko, sir. Jesteś wolny, szczegóły kampanii omówimy następnym razem – zakończył wreszcie rozmowę kanclerz. – A teraz gdybyś był tak miły zostaw nas proszę samych z panem komendantem.
Nieco skonfundowany takim obrotem spraw Baltazar wstał z krzesła i skierował się wprost do drzwi. Posłał przy tym komendantowi pytające spojrzenie, lecz został zignorowany.
– A i jeszcze jedno! – zawołał za nim w progu kanclerz. – Pora to chyba sformalizować, niniejszym przyznaję panu tytuł Marszałka Trójrzecza, sir. Ogłosimy to w trakcie balu na cześć wspaniałego zwycięstwa Gruszkowego Rycerza!
Rycerz stanął jak wryty, zaś Milan omal nie zadławił się własną śliną.
– Z całym szacunkiem, eminencjo – wysyczał komendant – ale w poczytalność człowieka z wielką gruszką na piersi raczej trudno mi uwierzyć. Teraz zaczynam wątpić również w pańską!
– Rozumiem, że jest pan komendancie w stanie wskazać lepszą kandydaturę?
– Chy… chyba nie.
– Zatem postanowione – orzekł dosadnie kanclerz. – Gratuluje, sir Baltazarze. Liczę, że dorówna pan sławą na stanowisku swemu świętej pamięci ojcu. Niech Czarny król ma go w swej opiece.
Rycerz z zadowoleniem spojrzał Milanowi w oczy i wyszedł dumnie wyprostowany. Dopiero za drzwiami zdał sobie sprawę co tytuł dla niego oznacza. Więcej zabijania, krwi by sprostać oczekiwaniom. A przede wszystkim rozłąkę.
Postukując w głowie miecza wrócił niespiesznym krokiem do domu.
***
Milan czasami miał wrażenie, że tylko on dostrzega prawdę na temat kanclerza. Dlaczego nikt inny nie widział, że spojrzenie starca choć czasem zamglone nigdy nie traci na bystrości, nikt inny nie zauważał jak “lepsze chwile” pojawiają się zawsze wtedy, gdy są akurat potrzebne. Ta stara gnida niewątpliwie słabła, lecz była to kwestia ciała, a nie umysłu!
Kiedy więc drzwi zamknęły się za sir Baltazarem, komendant sprawienie zajął wygrzane przez niego miejsce i spojrzał wyczekująco w twarz kanclerza. Ten z kolei najpierw westchnął, potem odchrząknął, a potem wydał z siebie jeszcze tuzin innych, nieokreślonych dźwięków, aż w końcu, kiedy wlepione weń wejrzenie niebieskich oczu stało się tak lodowate, że z powodzeniem mogłoby położyć trupem rój szerszeni, przemówił:
– Chciałem z panem komendancie poruszyć jeszcze jeszcze jedną, dość delikatną sprawę. – Podrapał się po głowie jakby zapomniał cóż to za sprawa. – Otóż niedawno na przedmieściach doszło do bardzo niepokojącego zdarzenia…
– Zdarzenia? A to doprawdy ciekawe.
– Postanowiłem objąć tę sprawę ścisłą tajemnicą, wiedziało tylko kilku najbardziej zaufanych członków kapituły. Podejrzewamy jednak, że sprawa może mieć jakiś związek z guślarzami, dlatego po konsultacjach z Ojcem Wasylem zdecydowałem o przekazaniu jej pod skrzydła Bezblasku.
– Robi się coraz to ciekawiej – oświadczył Milan odnawiając maskę sympatii. – Zamieniam się w słuch.
– Przed dwoma dniami doszło do bardzo brutalnego morderstwa na przedmurzach. Ofiarą jest…
– Ernest von Kraht, ambasador Pardenii? – dokończył.
– Zgadza się, ale… skąd wiesz? – Kanclerz, aż zamrugał i tym razem to Milan poczuł, że znowu jest górą.
– Po to zdaje się eminencja powołam nie na stanowisko.
– O ty gnoju! Masz kreta wśród moich ludzi!
"Naprawdę liczyłeś, że zdołasz zataić sprawę?" – zapytał zgryźliwie w myślach. Na głos zaś stwierdził:
– Zajmę się tym, eminencjo.
– Masz mi powiedzieć kto to jest! Jakim prawem w ogóle mnie szpiegujesz…?! – Ostatnie słowa kanclerza przeszły w atak kaszlu.
– Przykro mi, ale nie wiem o czym eminencja mówi. – Milan wstał i ruszył tyłem w kierunku drzwi. – Rozumiem, że wszelkie meldunki mam składać przed eminencją osobiście, czy też skorzystać z pośrednictwa Ojca Wasyla? Zresztą nie ważne, sam wiem. – To mówiąc obrócił się i wyszedł.
Za drzwiami czekała już Kalandra, z tym samym ironicznym uśmieszkiem co wcześniej. Wspólnie, spacerowym krokiem ruszyli ku głównemu wejściu do Twierdzy.
– Widzę, że wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami – zagadnęła drapiąc się po idealnie rumianym policzku.
– Tak, muszę przyznać, że się spisałaś. Kanclerz sam przekazał nam sprawę i to za rekomendacją Ojca Wasyla.
– Ja zawsze się spisuje i tego idioty?
– Nie ładnie tak mówić o swoim przełożonym – skarcił ją. – Aż się boję jak nazywasz mnie?
Kalandra tylko wzruszyła ramionami:
– Przecież wiesz, że Wasyl to skończony dureń. Ale powiedz w takim razie czego kanclerz chciał od naszego gruszkowego bohatera?
Milan musiał porządni zebrać się w sobie, nim następne słowa przeszły mu przez gardło:
– Mianował go marszałkiem, w związku z nadchodzącą wojną – wydukał gderliwie.
– Ojej! – Kalandra teatralnym gestem zasłoniła usta dłonią. – I nie wybrał ciebie? Cóż za zaskoczenie!
– Drwij jeśli chcesz, ale jego nominacja to naprawdę problem – odburknął komendant, a następnie przepuścił dziewczynę w drzwiach prowadzących na niewielką, krętą klatkę schodową. – Mamy teraz pełne ręce roboty, a Baltazar raczej nie będzie skory do współpracy.
– Przez pełne ręce roboty masz na myśli niby te morderstwo? Chętnie cię w tej sprawie odciążę. – Kalandra uśmiechnęła się drapieżnie.
– Przecież wiesz, że nie to miałem na myśli, chociaż sprawa jest naprawdę dziwna. Kanclerz podejrzewa zaangażowanie guślarzy.
– Ach tak? – Zawiesiła się nagle na jego ramieniu. – Proszę oddaj mi tę sprawę.
– Wykluczone. Dla ciebie lepiej dopasowane zadanie.
– Nudy – sarknęła przewracając oczami. – Wolę guślarzy.
– To bardzo ważniejsze zadanie.
– Nudy – powtórzyła dobitniej i kopnęła go w piszczel. – Lepiej dopasowane znaczy takie jak zawsze. Chodzi pewnie przeszpiegi?
– Tak – mruknął nieco urażonym tonem Milan.
W międzyczasie wyszli na zewnątrz i przystanęli na brukowanej pełnej ludzi ulicy. Ich spojrzenia spotkały się. Jego taksujące oraz chłodne, jej zdeterminowane z psotnymi iskierkami.
– Pokręć się trochę, wokół pana podskarbiego. Podejrzewam, że skarbiec świeci pustkami.
– Czy to rozkaz? – dźgnęła go palcem wskazującym w środek piersi.
Skinął głową, a Kalandra uśmiechnęła się triumfalnie. Mimowolnie powiódł za nią wzrokiem, kiedy odeszła w przeciwnym kierunku. Delikatnie uniósł przy tym kąciki ust.
***
Drodzy Bracia i Siostry w służbie Białej Królowej,
Mym smutnym obowiązkiem jest zrelacjonowanie Wam okropnej i niebezpiecznej sytuacji w jakiej znalazła się Złota Róża oraz całe Trójrzecze. Plemię Zawarów – dzicy, na wpół koczowniczy słudzy demonów – zajęli Bukowiny. Teraz zaś przymierzają się do uderzenia prosto w serce Trójrzecza. Nie wymaga dodatkowych wyjaśnień stwierdzenie iż jest to zagrożenie również dla naszych planów.
W związku z tym za dwa tygodnie, w noc pełni księżyca, postanowiłem zwołać Wiec na zamku Lubendor. Proszę Was o rozpatrzenie tych spraw w swoich sercach i stawienie się. Przyszedł czas, aby Złota Róża wyszła z cienia i zaczęła działać.
W imieniu Białej Królowej,
Wielki Mistrz BhG
IV
Poszukiwania mordercy nie mogłyby się chyba rozpocząć w bardziej ironicznym miejscu niż Miasto Umarłych. Ta rozległa i stale rozrastająca się połać cmentarnych pól, miejsce, gdzie chowano dosłownie wszystkich: od najwyższych kapłanów do najgorszych nędzarzy, odzwierciedlała iracjonalną obsesję mieszkańców Trójrzecza na punkcie śmierci.
"Największy pomnik Czarnego Króla, jaki widziałam ten świat" – pomyślał kwaśno Milan, spoglądając na otaczające go ze wszystkich stron, przypominające domki grobowce, misternie zdobione sarkofagi oraz zwyczajne ziemne kopce.
Gigantyczny cmentarz ciągnął się po wewnętrznej stronie muru, wzdłuż wschodniej granic miasta, zajmujący przy tym ogromny obszar pomiędzy Zamszoną Bramą, a dworem rodu Obelisów. Na samym jego środku stał zaś cel Milana – milcząca i ponura Bazylika kapituły Czarnego Króla, wraz z zlokalizowaną pod nią izbą umarłych. Czarna cegła oraz liczne wieżyczki o zaśniedziałych dachach czyniły świątynię w charakterystyczny dla Kodanu sposób upiorną.
– Gdy zjawi się Dalwin przekaż mu by zaczekał na mnie na zewnątrz – polecił swemu woźnicy, a następnie wysiadł z eleganckiego czarnego powozu i udał się wprost ku świątyni.
Do środka wślizgnął się bocznym wejściem, w ślad za grupą pogrążonych w modlitwie chłopców świątynnych odzianych w szare, pokutne wory. Natychmiast zlustrował wnętrze spojrzeniem. Wszystko wyglądało jak zwykle. Wnętrze bazyliki rozjaśniały błękitne czarodziejskie ognie unoszące się tuż pod żebrowym sklepieniem. Ich blask wydobywał z mroku pokrywające sklepie upiorne, ciemne freski. W długich hebanowych ławkach pielgrzymi oraz biedacy kiwali się miarowo, mamrocząc przy tym modlitwy oraz zaklęcia. Pokutnicy z kolei pełźli środkiem głównej nawy wprost ku pokrytemu runami ołtarzowi i to wydarzenia w tamtym miejscu najbardziej zainteresowały Milana.
Z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami przeszedł na przód wzdłuż linii filarów i przystanął tuż obok zapalającego świecę minoryty w powłóczystych szatach z kapturem. Nie poświęcił mu nawet odrobiny uwagi, wpatrzony w prezbiterium.
Tuż ponad ołtarzem zawieszono przymocowany łańcuchami do sufitu ogromnych rozmiarów obraz. Przedstawiał on leżącą na grzbiecie trójgłowego węża nagą kobietę oraz stojącego nad nią, odzianego w czerń mężczyznę z nożem w ręku. Po obu stronach malowidła dymiły zaś podwieszane kadzielnice. Na kamiennej płycie ołtarza tuż poniżej leżał mężczyzna – w zasadzie jeszcze chłopiec – w identycznej pozie z szeroko rozpostartymi kończynami. Młodzik szarpała się w więzach, lecz były to ruchy nienaturalnie ospałe, wręcz leniwe, a jego płaczliwe błagania przypominały raczej mamrotanie lub szept.
Dopiero po chwili Milan zauważył, że chłopiec ma źle rozwiniętą lewą dłoń, nieznacznie mniejszą od prawej. Od razu zrozumiał co to oznacza.
– Ten kto urodził się nie będąc w pełni człowiekiem, a więc: wykoślawiony, niezdolny w pełni do władania swoim ciałem, pozbawiony jednej lub więcej kończyny czy organu, ślepy, głuchy czy osłabły na umyśle nie jest godny tchnienia stwórcy! – zadeklamował podniośle chudy kapłan, który wyłonił się nagle z obejścia prezbiterium w towarzystwie dwóch żołnierzy straży świątynnej. – Jego prawa znikają, majątek przepada, pozycja traci znaczenie bowiem jest on obrazą bogów oraz ludzi!
Duchowny podszedł wprost do ołtarza i przystanął przy głowie otumanionego chłopca, niczym mężczyzna na obrazie. W jego ręku lśnił długi nóż o wąskim ostrzu.
– Stwórca wypalając chaos, a z niego rozgrzanej esencji nakazując swym smokom wykuć świat duchowy i materialny, obdarzył nas swoim tchnieniem. Jednak ta ułomna doczesną forma, jest obrazą dla jego ognia! Zgodnie zatem z wolą jego ekscelencji, Kanclerza Trójrzecza, pomazańca Czarnego Króla, jego eminencji Symeona Obelisa należy okazać temu nieszczęśnikowi litość i uwolnić go od wykoślawionej powłoki! – Kapłan uniósł oburącz nóż ponad błowę. – Oczyścić tchnienie stwórcy, wypalić grzeszną niedoskonałość doczesności. – Cienkie ostrze opadło za światem a potem rozległ się kwik.
Choć dokonana na ołtarzu nie była to bynajmniej piękna śmierć. Chłopiec z ostrzem w piersi szarpnął się spazmatycznie kilka razy, a potem mięśnie zwiotczały pozwalając uciec zawartości trzewi. Mimo obrzydliwego widoku oraz jeszcze bardziej ohydnego zapachu kapłan z rozpostartymi szeroko ramionami pochylił się ponad ciałem, a następnie zaciągnął się wonią odrożąco wszechogarniającej śmierci.
– Użyjcie bracia, z jakże marnej materii zbudowani jesteśmy! Jakże bluźnimy swą nędzną formą przeciw idei stworzenia! Dzięki zatem niech będą Czarnemu Królowi za czystość i moc jaką nam daje! – To mówiąc duchowny wyprostował się gwałtownie, a z jego palców wystrzeliły snopy błękitnych iskier, które pomknęły ku sklepieniu zbijając się po drodze w czarodziejskie ogniki. – Błogosławię was!
Magiczne światła zatańczyły nad tłumem.
"Rozczarowujące" – Milan podsumował w myślach koniec całego tego specyficznego spektaklu. Nawet podskarbi, też przecie członek Wielkiej Kapituły, potrafił posłużyć się znacznie potężniejszą magią mając do dyspozycji raptem lichą duszyczkę, nie mówiąc już o samym kanclerzu. Skala mocy tego zgrzybiałego starucha naprawdę przerażała.
W tle odezwały się piszczałki organów, a wiernii zaczęli śpiewać jakiś podniosły psalm, wznosząc przy tym dłonie ku ognikom, dziękując i przepraszając Czarnego Króla, za ułomności tego świata. Kapłan z kolei pociągnął przepełnionym pychą spojrzeniem wzdłuż zebranych, aż napotkał wzrokiem Milana. Komendant nie wiedział dlaczego, ale miał nadzieję, że duchowny przewróci się podchodząc. Tak się jednak nie stało.
– Ojcze – zaintonował oficjalnym tonem, gdy duchowny zbliżył się doń dostojnie w towarzystwie swych dwóch strażników.
Ojciec Wasyl herbu Alabis był prawdziwym obrazem tego jak powinien wyglądać Duchowładny kapłan. Wysoki, chorobliwie wręcz chudy o charakterystycznym wysoko wygolonym czole i szerokich barach, miał mocny podbródek oraz fale siwych włosów na skroniach, które bezsprzecznie dodawały mu dostojeństwa. Formalnie prałat oraz kasztelan stolicy, a nieoficjalnie mistrz szpiegów w całym Trójrzeczu cieszył się renomą człowiek co najmniej niebezpiecznego i opinię tę zdawał się sam podzielać.
Prawda natomiast była taka, że ten dureń sprawował jedynie rolę figuranta. Kanclerz zdecydowanie preferował osobisty nadzór nad wszelkimi kwestiami wymagającymi ograniczonej uwagi, czemu między innymi pozycję zawdzięczał Milan. To jednak nie przeszkadzało prałatowi z pełną samozadowolenia pychą i wręcz teatralnie ceremonialną konspiracyjnością powtarzać do uszu pierwszego urzędnika zasłyszane na ulicy plotki, a miał przy tym ogromny talent do wybierania tych najbardziej absurdalnych.
– Dobrze cię widzieć, synu. – Ojciec Wasyl wygładził smukłymi dłońmi swój czarny habit. – Jak podobała ci się ceremonia? Czyż nie była wspaniała?
– Przyznaję, że przeprowadziłeś ją Ojcze z niezwykłą gorliwością. – Milan z trudem powstrzymał cisnący mu się na twarz grymas i spróbował zmienić temat: – Ale odwiedziłem świątynie w nieco innej sprawie. Chciałbym obejrzeć ciało szanownego emisariusza.
Duchowładny jednak nie mając najwyraźniej ochoty wychodzić z przyjętej, w swoim mniemaniu zapewne doniosłej roli, zupełnie zignorował podjętą kwestię:
– Winniśmy służyć Czarnemu Królowi, albowiem jest on jedynym prawowitym władcą Trójrzecza, jak i całego świata – zadeklarował moralizatorsko. – Wypełnianie jego woli to prawdziwy zaszczyt, szczególnie dla istotki obliczonej w tak nędzą powierzchowność. Niemniej jednak osobiście sądzę, że chłopiec zostanie potępiony. Dusza jest istotą, najdoskonalszym nośnikiem tchnieniem samego Stwórcy, zaś materia to tylko jej nędzna projekcja. A jakiejż to duszy projekcją może być powłoka kaleką nawet jak na standardy tego ułomnego świata?
Nastąpiła chwila ciszy i Milan uznał, że to doskonała okazja aby mimo wszystko wrócić do głównego tematu. Nim zdążył się jednak odezwać inicjatywę ponownie przejął Ojciec Wasyl:
– Ale dość już o tym. instynkt podpowiada mi, że przybyłeś w sprawie morderstwa emisariusza Kompanii. Mylę się?
– Nie, sam to Ojcu powiedziałem.
– A więc zgadłem. Choć zatem za mną synu, przybliżę ci sytuację.
– Nie ma takiej potrzeby. Znam raporty i chcę tylko obejrzeć ciało.
"Mistrz szpiegów" i tak jednak szczegółowo przedstawił swą pokrętną teorię co do sprawcy oraz okoliczności morderstwa. Sprawcą oczywiście mógł być tylko jakiś ohydy czciciele umarłej bogini, bluźnierca, guślarza. Co do okoliczności zaś tych w zasadzie nie trzeba było wyjaśniać skoro i tak wiadomo kto za wszystko odpowiada. Milana niemal odetchnął z ulgą, gdy wreszcie dotarli do zlokalizowanej w katakumbach Izby Umarłych.
– To on – zakończył swą tyradę Duchwoładny, unosząc przy tym całun z ułożonego na kamiennym katafalku ciała. – I co o tym sądzisz, synu? Jest tak jak mówiłem.
Oświetlony ciepłym blaskiem świec Ernest von Kraht w najmniejszym calu nie wyglądał jak "ludzkie fraszty" z opowieści Ojca Wasyla. Wręcz przeciwnie bez najmniejszego wysiłku dało się zidentyfikować tożsamość ofiary. Co prawda głębokie, postrzępione bruzdy pokrywające całe jego ciało odsłaniały rozdarte mięśnie, kości oraz flaki, lecz wyszczerzona w pośmiertnym grymasie twarz pozostała nietknięta.
"Zupełnie jakby ktoś chciał, żeby go rozpoznano" – skonstatował Milan i przymierzył ukrytą w rękawiczce dłoń do jednej z ran.
– Ludzki rozstaw palców – wymamrotał pod nosem. – Co wykazały pierwotne oględziny, ojcze?
Kapłan podrapał się po wygolonym czole:
– Obrażenia wyglądają jakby zadało je zwierzę, ale to tylko pozory. Twarz celowo oszczędzono, brakuje też śladów pożywiania się na ciele, czy jakichkolwiek ugryzień. To prawie idealna mistyfikacja, bez wątpienia robota Guślarzy! – Ostatnie słowo niemalże wypluł.
Komendant nie poczuł się szczególnie usatysfakcjonowany tą ekspertyzą.
"Może to prawie idealna mistyfikacja, a może właśnie idealna?" – głowił się w duchu. – "Pozorować atak dzikiego zwierzęcia w mieście? Przecież to jakiś absurd."
Nie czekając na dalsze tłumaczenia, bez słowa pożegnania odwrócić się na pięcie i wąską klatką schodową opuścił izbę umarłych, a potem całą bazylikę. Na zewnątrz czekał już nań jego wiecznie spocony asystent, Dalwin.
– Czegoś się pan dowiedział? – zapytał chłopak ocierając czoło haftowaną chusteczką.
– Niczego, o czym nie wiedziałbym już wcześniej. A ty znalazłeś coś na miejscu zbrodni?
– Popytałem wśród ludzi, ale niestety nie. Ciało znalazła nad ranem jakaś staruszka, wszyscy zgodnie twierdzą, że niczego podejrzanego nie widzieli. Ot, może paru cudzoziemców, no ale pełno ich tu się kręci.
– Cudzoziemców powiadasz? – zainteresował się komendant czując znajome uniesienie, znamionujące rodzący się nowy pomysł.
– Jacyś kupcy z Północnych Hospodarstw czy Pardenii, nic niezwykłego. – Dalwin tylko machnął ręką.
– Jesteś absolutnie pewien, że ktoś widział ludzi z Północnych Hospodarstw?
– Chyba jestem pewien…
– To chyba, czy jesteś pewien!?
– Pewien, panie komendancie!
Mszczuj uśmiechnął się do siebie.
– Ludność Krainy Łupieżców jest bardzo podobna do tej z Hospodarstw, nie sądzisz Balwin? Wystarczy, że przestaną gadać o demonach, zaplotą włosy w warkoczyki, ubiorą się przyzwoicie i naprawdę łatwo ich pomylić.
– Mam na imię…
– Muszę coś załatwić – przerwał mu, zmierzając w stronę powozu. – Pod moją nieobecność ty dowodzisz Malwin.
Wsiadł i odjechał, zostawiając zdezorientowanego chłopaka zupełnie samego przed ogromną świątynią.
– Do Magistra Wolidara, a po drodze zatrzymaj się pod “Pijanym Krasnoludem” – polecił woźnicy.
Powóz ruszył, najpierw powoli, potem nabierając coraz większej prędkości, Milan zaś pogrążył się w rozmyślaniach. Wszystko wskazywało na to, że zabójstwa dokonał zmiennokształtny: rany od szponów, ludzie z północy widziani w okolicy i próba wrobienia Guślarzy. Pasowało idealnie. Tylko kto i po co zadał sobie tyle trudu? Co na wszystkie smoki Stwórcy mógłby na tym wszystkim zyskać?
Głowił się tak przez dłuższy czas i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że powóz zatrzymał się już przed nieodległą gospodą.
“Pijany Krasnolud” stanowił idealne środowisko do pozyskiwania informacji. Była to mała karczma, której właściciel – Wiba – z całą pewnością rozwadniał napitki, schodzili się tutaj jednak ci nieliczni mieszkańcy Kodanu, którzy namiętnie wierzyli w potrzebę zmian. Nad stolikami reprezentacji wszystkich stanów regularnie relacjonowali aktualne wydarzenia, dzielili się swoimi opiniami oraz najzwyczajniej w świecie plotkowali, słowem prawdziwa jaskinia głupców.
O tej porze panował straszny tłok i Milan niemal czuł jak smród spoconych ciał oraz alkoholu pokrywa jego kaftan warstwą brudu. Sama myśl, że będzie musiał tu oddychać sprawiała, że przewracało mu się w żołądku. Aby nie przeciągać wizyty dłużej niż to absolutnie konieczne przecisnął się jak najszybciej do stojącego za ladą karczmarza. Korpulentny, łysy mężczyzna rozmawiał akurat z równie spasionym biesiadnikiem o żabim wyglądzie.
– J-je-jeszcze raz, bo nic nie z-zro-z-zumiałem. – wyjąkał gospodarz.
"Dzięki niech będą Stwórcy za karczmarzy" – pomyślał Milan. Ludzie w tym fachu potrafili się dowiedzieć dosłownie wszystkiego, a kiedy mieli jeszcze do tego wadę wymowy, istny luksus! Bo czy j-jonkała mógłby powtórzyć komuś powierzony mu sekret?
– No przecież wszystko dokładnie wyłożyłem – jęknął grubas o żabiej mordzie. – Parę miesięcy temu zaręczyłem mego syna z córką miejscowego rajcy. Nie za bardzo przypadło mi do gustu to dziewczę, bo ma wyłupiaste oczy, nieświeżą cerę i śmieje się, jak głupkowata. Niemniej, jej ojciec to bogaty człowiek! Synalek podszedł do sprawy poważnie, a i ona, kiedy go ujrzała, nie wyglądała na zrozpaczoną. Urządziliśmy piękną ceremonię, popiliśmy tęgo, a narzeczeni wymienili się pierścieniami. Wyobraź pan sobie, że pod koniec uczty nie dało się tej małej ropuchy odkleić od mojego chłopaka! Ha, jeszcze po wyjściu z domu słychać było jej szlochy i zapewnienia, że nie może się doczekać ślubu! I co, nie minęło trzy dni, a te kurwie syny posłały mi wiadomość: „zaręczyny zerwane”! Tego samego dnia ta mała bestia o obwisłych ramionach i parchatym nosie została zaręczona ze sir Baltazarem, rycerzem głupim jak noga stołowa, ale za to gładkim! Pono to bękart samego kanclerza! Synek to się zupełnie załamał, bredzi tylko jak to nie może konkurować z boskim ciałem Baltazara i podobnych bzdurach! Tłumaczę mu cierpliwie, że ciało prawdziwego mężczyzny ma tu i tam fałdy, przecież to świadczy o dobrobycie, o sile umysłu, ale dzieciak nie chce mnie słuchać!
Mężczyzna zawiesił na chwilę głos w pełnej dramatyzmu pauzie, z której skorzystał Milan:
– Wiba musimy porozmawiać – rozkazał.
– O-oczywiscie p-panie k-k-komen-d-dancie. Z-zapraszam n-na z-za-zaplecze.
Ignorując protesty grubasa, oburzonego tak bezceremonialnym przerwaniem jego opowieści, karczmarz poprowadził ich do niewielkiego pomieszczenia obok kuchni. Tam przysiadł na niskiej beczułce i zapytał zacierając chciwie dłonie:
– T-to w czym m-mogę p-po-pomóc?
– Potrzebuje informacji o jednym, lub więcej, barbarzyńcy z Krainy Łupieżców, podającym się za mieszkańca Północnych Hospodarstw – wyjaśnił Milan. – Interesuje mnie dosłownie wszystko i dobrze zapłacę.
Wiba, aż zatarł chciwie dłonie, wyobrażając sobie zapewne ewentualna nagrodę za swe usługi. "I bardzo dobrze, niech wie że go ozłocę."
– Czc-czyżby p-pan k-k-komend-da…
– Bądź tak miły i oszczędź mi końcówkę zdania – wciął się komendant. – Chcę też byś rozpuścił wśród swojej klienteli pewną plotkę…
Dokładnie wyłożył jak życzy sobie by brzmiała powtarzana informacja, a karczmarz sporządził notatki po czym odprowadził go z powrotem do powozu. Woźnica popędził konie i koła potoczyły się dalej podskakując na bruku.
Reszta drogi minęła komendantowi równie szybko, co poprzednio i nim upłynął kwadrans zatrzymali się przed dwupiętrowy budynek z kolorowego kamienia. Najzwyczajniejsza w świecie kamienica w żaden sposób nie wyglądał na siedzibę niesławnego Syndykatu Zbrodni, były to jednak tylko pozory.
Tym razem wysiadł z ociąganiem, podszedł do pomalowanych na czerwono drzwi i przygryzając wargę zapukał. Otworzyły się niemal natychmiast, a w progu stanął pomarszczony służący o siwych, sumiastych wąsach.
– W czym mogę panu pomóc? – Jego głos przypominał buczenie trzmiela.
– Magister Wolidar w domu?
Sługa zmierzył komendanta beznamiętnym spojrzeniem, po czym wykonał zapraszający gest. Milan wszedł do środka ostrożnie niczym wąż wpełzający do ptasiego gniazda i natychmiast skierował się w głąb budynku. Wąsacz zatrzymał go jednak kładąc mu zdecydowanie rękę na ramieniu.
– Musi pan oddać broń – oznajmił sztywno. – Z tego co pamiętam miał pan już niejedną okazję, aby zapamiętać tę zasadę.
Z uśmiechem, który jednak nie dotarł do oczu Milan podał wysokiemu mężczyźnie dwa noże, długi sztylet oraz odpięty od pasa skórzany mieszek. Sługa złożył depozyt w niewielkim kufrze.
– Teraz proszę za mną.
Po drewnianych schodach o złoconych poręczach przeszli na długi korytarz, który kończyły masywne hebanowych drzwi otoczone rzeźbionym w węże portalem. Służący otworzył je szeroko i zaprosił Milana gestem do środka.
– Proszę wejść, Magister Wolidar zaraz się zjawi.
Gdy tylko komendant przekroczył próg drzwi zatrzasnęły się za nim. Przestronny gabinet wyłożono drogimi dywanami oraz zwierzęcymi skórami, poza masywnym biurkiem i stojącym obok pojedynczym krzesłem brakowało w nim jednak mebli. Jako że komnata pozbawiona była okien jedyne źródło światła stanowiły dwa złote kandelabry.
Nagle, zza pleców Milan usłyszał delikatny, niemal kobiecy głos:
– Poruszam się na paluszkach, tak więc nikt, nigdy nie słyszy, jak wchodzę. Wchodzę i wychodzę, uważam to za bardzo zabawne. Czasami uda mi się coś podsłuchać… To również mnie bawi.
Komendant nawet nie drgnął. Zamiast tego zaczekał, aż ubrany jedynie w jedwabny szlafrok, muskularny mężczyzna minął go i usiadł zarzucając nogi na biurko. Pod szlafrokiem nie miał zupełnie niczego.
– Miło cię widzieć, Wolidarze. Jak zwykle w całości. – Wymuszonym uśmiechem Milan ledwo zdołał zamaskować wyraz obrzydzenia. Nie należało wszak obrażać zbyt ostentacyjnym grymasem człowieka tak potężnego jak przywódca jednego z klanów Syndykatu Zbrodni.
– Och, jakiś ty pruderyjniutki, ale ciebie również miło znów zobaczyć – zachichotał Magister Wolidar. – Powiedziałbym nawet, że się stęskniłem, ale bywasz tu zdecydowanie za często jak na praworządniuśkiego obywatela. Domyślam się, że chodzi o jakiś interesik? – Milan w odpowiedzi jedynie skinął potwierdzająco. – Ohoho, twoja powściągliwość jest doprawdy zdumiewająca.
– Brak powściągliwości uważam za odrażający, szczególnie w takiej sprawie.
– Ach tak, rozumiem. – Opryszek nagle spoważniał. Zdjął nogi na podłogę i pochylił się nad biurkiem. – Zatem nie chodzi o zwykły interes? Widzę jednak pewien problemik. Bezblask pokrzyżował nam ostatnio bardzo dochodowy interesik i nie jestem pewien, czy w tej sytuacji istnieją… sam rozumiesz, odpowiednie warunki do współpracy.
– Zamknęliśmy też ludzi Czarnej Ręki, z tego co się orientuję waszego głównego konkurenta na lokalnym rynku. Rachunki zostały wyrównane. – Milan wbił w swego rozmówcę spojrzenie niczym gwóźdź. – Poza tym nie proszę cię o jałmużnę Wolidarze. Sprawa jest naprawdę gardłowa i dobrze zapłacę za twą pomoc. Zamordowano pewnego ważnego człowieka…
– Kapłani nieźle się z tym kryli, co? – wszedł mu w słowo opryszek. – A jak ty się dowiedziałeś? Czekaj sam zgadnę, Kalandrunia!
Milan poczuł, że jakaś struna w jego wnętrzu napina się niemalże do stanu krytycznego i ma ochotę pęknąć. Nadludzkim wysiłkiem woli zdołał jednak zachować maskę spokoju.
– Podejrzewam, że zabójstw dokonał zmiennokształtny – wycedził. – A jeśli niezarejestrowana istota magiczna dostała się do stolicy, Syndykat na pewno ma w tym swój udział.
– Niestety przyjacielu, nigdy o takich osobnikach nie słyszałem.
– Osobnikach? – powtórzył odruchowo dotykając przy tym ostatniego, wciąż bezpiecznie ukrytego w mankiecie pod rękawem, noża. – A kto tu mówił o więcej niż jednym potencjalnym zabójcy? Chyba, że jednak wiesz coś więcej?
Twarz Wolidara stężała. Mężczyzna poprawił się na krześle, a następnie zmierzył komendanta otwarcie niechętnym spojrzeniem. Odpowiedział mu tym samym.
Zapanowała pełna napięcia cisza. W końcu jednak przerwał ją sam Wolidar z typową dla siebie serwilistyczną nutą:
– Powiedziałem o osobnikach, ponieważ morderstwo emisariusza Kompanii to nie robótka dla jednej osóbki.
– Daruj mi wymówek, Wolidarze – Komendant pozwolił sobie na lekkie spoufalanie. – Znamy się nie od dziś i obaj doskonale wiemy jak to działa. Proszę tylko o cynk.
Magister jedynie wzruszył ramionami:
– Co zatem proponujesz?
– Trzysta złotych soli i pominę zaangażowanie w sprawę twoich ludzi.
– Umowa stoi, dam ci znać jak się czegoś dowiem. I dla jasności moi chłopcy nie mają z tym nic wspólnego. To robota Czarnej Ręki.
– Bez obaw nigdy nie wątpiłem w twoją krystaliczną niewinność. – Milan uśmiechnął się z nutką triumfu.
– Szlamniczku odprowadź pana komendanta do wyjścia!
Wąsaty sługa wkroczył do pomieszczenia i niemal przemocą zaciągnął komendanta ku głównym drzwiom. Następnie wypchnął go na ulicę, wyrzucając jeszy za nim zarekwirowaną broń oraz czarną sakiewkę.
Poirytowany Milan w milczeniu zebrał swoje rzeczy, po czym polecił odwieźć się na posterunek Bezblasku. Droga minęła mu w akompaniamencie gniewnego mamrotania, a kiedy wpadł wreszcie do swojego gabinetu czuł, że znalazł się na skraju wytrzymałości. Nienawidził bratać się z głupcami, niemal tak bardzo jak z równymi sobie!
Rozluźniając koronkowy kołnierzyk przesunął wzrokiem po pomieszczeniu. Było niezbyt duże, lecz jasne, o bielonych ścianach, kamiennej posadzce i wysokich oknach. Po środku na szerokim drewnianym stole leżały stosy papierów oraz szklane zlewki z płynami w różnych kolorach.
"Idealne miejsce by pomedytować" – podsumował cierpko w duchu. Następnie usiadł na podkulonych nogach pośrodku niewielkiego dywanu na przeciwko stołu i oddychając miarowo zamknął oczy oraz rozluźnił mięśnie. Nawet nie zdawał sobie sprawy jak bardzo był spięty.
W stanie połowicznej świadomości spędził noc oraz większość następnego dnia, nie poruszył się nawet o cal. Całe lata swojej młodości spędził ucząc się tej techniki i doszedł w niej do prawdziwego mistrzostwa. Nie potrzebował nawet ziołowych naparów, żeby wprowadzić się w odpowiedni stan.
Dopiero ciche skrzypienie podłogi zwróciło wybiło go z pełni skupienia. Otworzył jedno oko i natychmiast zacisnął je z powrotem. Naprzeciwko, z rękami założonymi na piersiach, stała Kalandra, a wyjątkowo krótki kaftan odsłaniał cieniutki pas alabastrowej skóry jej brzucha.
– I jak znalazłeś coś? – zapytała kopiąc go w udo.
– Jeszcze nie, ale… Co ty masz na sobie?
– Kaftan, trochę zakurzony – odparła szczerze zaniepokojonym tonem jakby naprawdę nie zrozumiała o co mu chodzi. – Dopiero co wróciłam od podskarbiego Jidiona i nie miałam okazji się przebrać.
– Byłaś u niego tak obnażona!? – Milan podniósł się gwałtownie i podszedł do stołu, gdzie pośród wypełnionych dymiącym zielonkawym płynem fiołek, Dalwin przyszykował dzban wina. – Będę musiał mu wysłać list z przeprosinami.
– Przecież pan podskarbi był zachwycony moją wizytą! – Kalandra, aż klasnęła. – Zresztą bardzo owocną wizytą! Nie uwierzysz jak mu się język rozwiązał.
– Zawsze wiedziałem, że to lubieżnik. – Nalał sobie pełny kielich i pociągnął z rozkoszą trunek.
Nagle dziewczyna uniosła skraj kaftana o niecały cal w górę. Dokładnie w tym momencie, długi łyk komendanta przerodził się w nagły atak kaszlu.
– No dobrze – wydusił cały czerwony na twarzy, gdy wreszcie zdołał się opanować. – Czego się dowiedziałaś?
Kalandra wyszczerzyła się szeroko. Miała naprawdę przepiękne dołeczki w policzkach kiedy się uśmiechała.
– Słuchaj uważnie… – Streściła wszystko, jak zwykle krótko, rzeczowo i dokładnie.
Milan wysłuchał jej uważnie, a w jego głowie narodził się nowy plan. "Czyli plotki okażą się prawdziwe, tym lepiej dla nas."
V
Wiedza i duch powoli spływały z powrotem do umysłu Adana, od kiedy odzyskał przytomność długie dwa dni temu. Obudziło go kapanie wody oraz światło dzienne wpadające do niewielkiej celi przez wykuty wysoko w ścianie otwór wentylacyjny.
– Nie podoba mi się tu – jęknął szuler, kiedy kolejna porcja zimnej wody rozbiła mu się na głowie. Sufit przeciekał dosłownie wszędzie! Wszędzie było też twardo i niewygodnie.
– Też nie jestem z tego zadowolony – przytaknął bełkotliwie Paulus, którego twarz wyglądała jak jeden wielki strup – ale nie ma co narzekać. Przypominają mi się cele mnisze w Wielkiej Kapitule Zakonu Smoka.
– Najgorsze, że nawet nie wiemy czemu nas tu trzymają. Skoro już nas cholera porwali mógłby się ktoś tutaj przynajmniej pofatygować!
Wtem, jakby wywołany przez szulera, w drzwiach pojawił się Kotwica, który co wieczór przynosił im jedzenie. Tępy spojrzał na nich przez kraty i zarechotał:
– Żarcie ptaszyny. – Wsunął drewnianą tacę przez szczelinę pod drzwiami, a kiedy paladyn podszedł, żeby zabrać naczynie umknął pospiesznie.
– O nic nie zdążyłem go zapytać – oświadczył Adan z nutą pretensji w głosie, ale po chwili dodał zrezygnowany: – Zresztą i tak nieważne. Co przyniósł?
– Żarcie, przecież powiedział – odparł Paulus właściwym dla stwierdzania oczywistości tonem.
Młodzieniec jedynie pokręcił głową, po czym podniósł się z westchnieniem rozmasowując kark i powłócząc nogami podszedł do Paulusa. Na tacy znajdował się niski, cynowy kubek z wodą oraz dwie zeschnięte kromki ciemnego chleba, jedna odrobinę zapleśniała. Paladyn sięgnął po tę drugą, za co Adan był mu wdzięczny.
Zjedli w milczeniu i podzielili się wodą. Potem dzielny wojownik zasnął, szuler zaś nucił cicho klepiąc się dłońmi do rytmu po udach. Gdyby miał chociaż karty albo kości, przynajmniej by mu się tak nie nudziło. Porywacze zabrali mu jednak dosłownie wszystko.
Ze zgrozą przypomniał sobie o ukrytym wewnątrz sakiewki sygnecie. Samo wspomnienie sprawiła, iż zrobiło mu się ciężko na duchu.
Po następnych kilku godzinach, które dla Adana ciągnęły się niczym kilka dni, za kratami pojawiła się z kolei zgruchotana twarz Pieska.
– Jak wam się podoba komnata, luksus co? – zapiszczał zdeformowanym głosikiem.
– Straszna speluna i macie tu szpetną obsługę – odparł hardo młody szuler.
– Bez gadania! – obruszył się Piesek.
– Przecież sam za…
– Wstawać, pod ścianę i ręce za siebie! Magister Stanes chce was widzieć!
Kiedy obaj z paladynem niechętnie to uczynili rozległ się zgrzyt kluczy, a następnie do każdego z nich podeszło po dwóch ludzi i skrępowało im nadgarstki. Adan spróbował napiąć ręce, tak by więzy lekko opadły, kiedy rozluźni mięśnie. To nie byłby pierwszy raz gdy został aresztowany po niefortunnym wieczorze w karczmie. Strażnik musiał jednak znać tę sztuczkę, gdyż tylko uderzył go w potylicę i zacisnął rzemień najmocniej jak się dało.
– Ruszać! – To był głos Kotwicy.
Adan ociągał się jednak jeszcze przez chwilę, ale wtedy poczuł jak ostry czubek sztyletu kłuje go między łopatkami. Natychmiast pojął wskazówkę, odwrócił się i wykonał polecenie.
Maszerowali długim, ciemnym korytarzem. Paulus szedł obok niego, czterech strażników z tyłu, a Piesek z Kotwicą na przedzie. Wtem, w jednej z mijanych cel młody szuler dostrzegł znajome oblicze, oświetlone żółtym blaskiem pochodni.
– Drozd, ty tutaj!?
– Zaciągnąłem się – oświadczył z dumą żebrak, wciskając umorusaną twarz pomiędzy kraty. – Jest dach i micha, więcej celów nie mam!
Dalsza dyskusja stała się niemożliwa, gdyż kłujący ociągającego się szulera sztyletem strażnik, ani na moment nie zwolnił kroku. Minęli więc celę Drozda i chwilę później po kamiennych schodach przeszli do ciężkich metalowych wrót, przez które wprowadzono ich z kolei do dużej, okrągłej sali w całości obitej boazerią. Nie było tu żadnych mebli za to mnóstwo drzwi, każde wykonane z innego materiału.
Pośrodku komnaty klęczała para, którą Adan kojarzył z pocałunku podczas bójki w karczmie. Oboje płaszczyli się przed odzianym w jasnobeżowy dublet mężczyzną o elegancko przystrzyżonej, szpiczastej bródce.
– Naprawdę chciałbym darować wam życie – oświadczył jegomość znudzonym tonem – ale znacie zasady. Którą stronę monety wybieracie?
– Nie błagam! – zaskowytał klęczący na podłodze mężczyzna. – Magistrze przebacz nam!
– Z elfem – oznajmiła z kolei chłodno jego towarzyszką. Nie płakała.
Magister Stanes zupełnie się tym jednak nie przejął. Mechanicznym ruchem wyjął z kieszeni złotą monetę, podrzucił ją do góry i bez patrzenia złapał.
– Człowiek – oświadczył kładąc pieniądz na drugiej dłoni.
– Jak? – Tym razem lodowaty spokój kobiety wywołał płytki uśmieszek na twarzy Magistra, który odpowiedział jej z lekkim przekąsem:
– Obdzieranie ze skóry, a potem zostaniecie utopieni w beczce z octem. Zabrać ich! – Przez wykonane z kości drzwi, do pomieszczenia wbiegło dwóch osiłków i wywlekło piszczącego mężczyznę oraz jego dzielną partnerkę.
Adan przełknął głośno ślinę i nagle ptasio bystre oczy zwróciły się ku niemu. Pod wpływem silnego ciosu w brzuch upadł nagle na kolana.
– Który z was to Guślarz? – Magister zbliżył się dostojnym krokiem. Jego Orli nos i długa szyja nadawały mu sępiego wyglądu.
– To on miał sygnet, mój panie. – Piesek wskazał kulącego się na podłodze Adana.
– Magistrze, eee… panie. No panie Magistrze, no to jest jakieś nieporozumienie – zaczął tłumaczyć się szuler. – Ktoś mi podrzucił ten sygnet, on nie jest mój! Ja jestem tylko prostym hazardzistą, poza tym byłem pijany! Nigdy bym się nie odważył zadrzeć z syndykatem!
Twarz Stanesa wykrzywił pełen niesmaku grymas.
– Skończ dukać chłopcze bo nic nie rozumiem. A wy – zwrócił się do Pieska, Kotwicy oraz towarzyszących im porywaczy – rozwiążcie ich i wyjdźcie.
– Ależ panie czy to rozsądne? – zająknął się Kotwica.
Stanes w odpowiedzi jedynie mlasnął głośno. Cała eskorta w panice wykonała rozkaz i uciekła zostawiając Adana oraz Paulusa samych z Magistrem.
– Maaa… paaa… panie Magistrze to naprawdę pomyłka – podjął szuler rozmasowując uwolnione nadgarstki. – Zgubiłem sakiewkę, a kiedy ją odzyskałem ten sygnet już tam był. To wina Drozda!
– Kogo?
– No Drozda żebraka, zaciągnął się do waszej celi. To on to wszystko…!
– My nie przyjmujemy łachmaniarzy. – Stanes wbił długie palce w sine, zarośnięte policzki młodzieńca i z niedbałą brutalnością szarpnął go do góry. – Lepiej od razu powiedz mi prawdę, kim jesteś i czego chce od ciebie Złota Róża?
Zapadła głucha cisza, podczas której Magister badał twarz Adana swym ptasim spojrzeniem. Nagle, najwyraźniej widząc zdezorientowany wyraz twarzy młodzieńca, puścił go, sięgnął za pazuchę i wyjął starannie złożony list.
– Umiesz czytać? – zapytał.
– Oczywiście – obruszył się szuler Adan biorąc do ręki wiadomość.
Papier był chropowaty i zabezpieczony obecnie przełamaną pieczęcią, przedstawiającą symbol róży.
Zaczął powoli składać litery:
Drogi Adanie,
Udało mi się ustalić, jak dotrzeć do artefaktu, którego szukasz. Niestety duchzwój z dokładną lokalizacją miecza znajduje się w posiadaniu jednej z frakcji syndykatu – Poszukiwaczy. Sygnet z wizerunkiem smoka, który Ci przesłałem jest kluczem do jego odczytania. Wystrzegaj się jednak samodzielnych kontaktów z syndykatem. Złota Róża pracuje nad odzyskaniem zwoju.
Niech pamięć Białej Królowej ma cię w swej opiece. Do zobaczenia wkrótce.
Wiecznie oddany,
BhG
– To nie do mnie – oświadczył zwracając list Stanesowi.
– Jak masz na imię, chłopcze?
– Adan, ale… – Młodzieniec w ostatniej chwili pochwycił rzucony nagle przedmiot, sczerniały srebrny sygnet z wizerunkiem smoka. Zdał sobie sprawę, że dotyka go po raz pierwszy od pamiętnego omdlenia. Wbrew jego obawom nic się jednak nie wydarzyło.
– Moi ludzie znaleźli ten pierścień w twojej sakiewce. – Głos Magistra stanowił niemalże ucieleśnienie braku zainteresowania. – Mam uwierzyć, że to zwykły zbieg okoliczności? Bardzo niefortunne.
– Ktoś mi to podrzucił!
– Załóżmy, że nawet ci wierzę. Wciąż jednak możemy pomóc sobie nawzajem. Odczytasz dla mnie ten zwój, a ja zwrócę ci wolność.
– Nie możesz sam go przeczytać? – Adan domyślił się odpowiedź dokładnie w chwili, w której pytanie opuściło jego usta.
– Myślisz, że nie próbowałem? Widać to musisz być ty.
– A co z moim druhem? – żachnął się przypomniawszy sobie nagle o Paulusie.
– Nim? – Stanes wykonał nieokreślony ruch ręką w kierunku paladyna. – On będzie musiał wybrać.
– Nie!
Adan sam poczuł się zaskoczony gwałtownością własnej reakcji. Naprawdę zdążył polubić prostego woja, chociaż niewątpliwie znajomość ta wiązała się dlań jak na razie przede wszystkim ze stratami finansowymi! Tym bardziej jednak nie mógł pozwolić skrzywdzić swojego dłużnika.
– Przykro mi. – Magister wzruszył ramionami. – Którą stronę monety wybierasz, paladynie?
Paulus nie odpowiedział od razu. Nachmurzył się za to straszliwie i począł rozmasowywać skronie. Cisza przedłużała się, a młody szuler czuł jak zimna kropla potu spływa mu między łopatkami.
– Szerszą! – oświadczył promiennie paladyn.
Młodzieniec rozdziawił szeroko usta, w życiu nie podejrzewał towarzyszą o taki spryt! Stanes jednak nie przejął się zbytnio. W gruncie rzeczy nie próbował nawet protestować! Podrzucił jedynie niedbale złoty krążek, po czym wykonał krok w tył. Moneta spadła na podłogę migocząc w świetle pochodni i… wylądowała stając pionowo, na węższej krawędzi! Obaj przyjaciele wpatrywali się w nią z szeroko otwartymi oczami.
– Czeka cię poćwiartowanie – oświadczył dobitnie Magister, zdobywając się nawet na lekki uśmiech. – Zabrać go!
Kościane drzwi otworzyły się szeroko i do środka wpadło dwóch osiłków, lecz pobladły Paulus zareagował szybciej. Bez ostrzeżenia doskoczył ku Stonesowi atakując go pięścią. Magister nie dał się jednak zaskoczyć. Płynnym ruchem uniknął ciosu, chwycił paladyna za nadgarstek i wykręcił mu ramię. Adan po początkowym szoku stanął z szeroko rozpostartymi ramionami na drodze nadciągających opryszków.
– Odstąpcie! – warknął, a chwilę później uderzony w twarz padł wypluwając kilka zębów. Jeden z osiłków przyklęknął mu na plecach.
– Ćwiartujcie go powoli. – Ton Magistra zabarwiła wreszcie nuta irytacji, gdy przekazywał obezwładnionego Paulusa w ręce drugiego ze swych ludzi.
– Błagam daruj mu życie! – wypalił bełkotliwie Adan. – Pomogę ci tylko mu odpuść!
– Zgoda. – Stanes tak jakby tylko na to czekał ruchem dłoni powstrzymał i odprawił dwóch osiłków. – Wstawaj z podłogi chłopcze i chodź za mną, nim zmienię zdanie.
Oswobodzony Adan podniósł się chwiejnie, spluwając na bok krwią. Następnie wykonanymi z drewna o czerwonawej barwie drzwiami przeszedł za Magistrem do kamiennego korytarza. Czekał tam już na nich szpakowaty mężczyzna, w którym Adan rozpoznał podstarzałego barda.
– O to ten grajek z karczmy! – wykrzyknął Paulus. – Ty zdradziecki…!
– Tolima zaprowadzi was do biblioteki – przerwał mu dosadnie Stanes. – Nie radzę wierzgać, nie jest tak delikatny jak ja. – To mówiąc przywódca Syndykatu odwrócił się i odszedł.
Tolima bez wdawania się w zbędne pogawędki poprowadził ich serią krętych korytarzy wprost do ogromnego westybulu z brązowego marmuru. Tam zatrzymał się i wskazał na ciężkie metalowe drzwi, zdobione inskrypcjami w dziwnym języku. Symbole przypominały bardziej runy niż litery i z całą pewnością nie była to wspólna mowa.
– Oto Wielka Biblioteka Poszukiwaczy – zaintonował uroczyście.
Adan nigdy nie widział biblioteki z prawdziwego zdarzenia, ale ta która ukazała się oczom gdy przekroczył próg westybulu ewidentnie zasługiwała na miano wielkiej. Potężny, piramidalny magazyn ksiąg i manuskryptów stał pośrodku wykutej w skale hali, a z jego szczytu wznosiła się ku sklepieniu kolumna błękitnego światła. Ściany pomieszczenia obiegały z kolei spiralne schody, połączone z piramidą wiedzy drewnianymi pomostami.
Biblioteka wydawała się zbyt piękna, zanadto wielka by można było się tu skupić na czytaniu. Tezę tą jakby potwierdzał wszechobecny półmrok oraz pustka. Oprócz nich pochrapywał tu jedynie stary bibliotekarz o pokrytej włochatymi brodawkami twarzy
– Imponujące, – westchnął paladyn – ale skąd to wszystko?
– Poszukiwacze są jedną z najbardziej wpływowych frakcji w Syndykacie Zbrodni. Specjalizujemy się w pozyskiwaniu i katalogowaniu wiedzy – wyjaśnił zwięźle Tolima. – Za mną.
Rozpoczęli wspinaczkę po spiralnych schodach. Ciepły blask świec oświetlał szerokie, kamienne stopnie oraz ogromne pejzaże powieszone w koło w ozdobnych ramach. Wszystkie przedstawiały krainy, bez najmniejszego, wyjątku wyglądające jak miejsca gdzie można nieźle zarobić.
"Chciałbym móc tam zagrać" – pomyślał Adan.
Po wspięciu się na wysokość co najmniej kilku kondygnacji długim pomostem przeszli do wnętrza książkowej piramidy. Powietrze pachniało tu starym papierem oraz kurzem, a w każdym kącie wisiały pajęczyny. Tolima prowadził ich głębiej i głębiej, aż wreszcie przystanął przy dużym kufrze z czarnego drewna. Zakurzona skrzynia nosiła na sobie świeże ślady dłoni, świadczące o tym iż ktoś całkiem niedawno przetrząsał jej zawartość. Tolima zamaszystym gestem uniósł wieko, zapraszając Adana by zajrzał do środka.
– Zabieraj się do roboty – polecił przy tym.
Młodzieniec zawahał się przez chwilę, nim wsunął na palec zwróconą mu przez Stanesa ozdobę. "To były tylko zwidy!" – złajał się gdy nic się wydarzyło.
Zajrzał w głąb skrzyni i jego oczom ukazały się pojedynczy, zwój. Pergamin sprawiał wrażenie nienadgryzionego zębem czasu, a szpulę, na której go owinięto, wyrzeźbiono na kształt smoczych łbów. Gdy tylko dotknął przedmiotu jego spojrzenie zamgliło się…
Wyleciał spośród chmur siedząc w siodle, na grzbiecie ogromnego, zielonego gada! Z masywnej szyi, grzbietu oraz długiego ogona bestii, wyrastały kolce, a szerokie, skórzaste skrzydła biły z hukiem powietrze.
"Kurwa znowu to samo! – pomyślał. – Lecę na cholernym, żywym smoku!" Naszła go nieodparta ochota, żeby złapać mocniej za specjalny uchwyt przy siodle. Nie potrafił jednak kontrolować własnego ciała. Albo raczej ciała w którym się znajdował, uświadomił sobie.
Smok powoli i ostrożnie wylądował u podnóża szerokiej wieży, wzniesionej z łupków białego kamienia, na szczycie wzgórza. W jej pobliżu znajdowała się niewielka osada, wręcz wioska. Niskie chałupy, ziemianki, a nawet szałasy rozsiane były pomiędzy wzgórzem oraz rzeką. Brązowe i żółte łaty pul pokrywały teren między nimi.
Ten widok wydał się Adanowi dziwnie znajomy. Zamknął oczy i wyobraził sobie ceglane mury oraz gąszcz dodatkowych drewnianych zabudowań poniżej. No oczywiście był w Lubendorze, a właściwie… w czymś co dopiero stanie się zamkiem Lubendor!
Mężczyzna, w którego ciele aktualnie się znajdował zjechał na ziemię po przedniej łapie bestii. Teraz dopiero szuler mógł obejrzeć smoka w całej okazałości. Umięśnione, pokryte łuskowym pancerzem cielsko liczyło sobie jakieś sto dwadzieścia sążni długości! Masywne łapy uzbrojone były w zakrzywione szpony, a długą szyję wieńczył rogaty łeb.
– Dziękuję ci Mokoszu. – Mężczyzna wykonał płytki skłon przed smokiem. – Żałuję, że więcej się nie spotkamy, ale to co robimy może ocalić świat.
– Zaszczytem było służyć u twego boku, Derwanie – odparł czule Mokosz, a następnie wzbił się w powietrze wzniecając tym potężny podmuch.
Derwan patrzył przez chwilę jak smok znika pośród chmur, po czym odwrócił się ku dwóm oczekującym u stóp wieży mężczyznom.
– Wasza królewska mość – pokłonił się podstarzały wojownik o długiej zaplecionej w warkocz brodzie, a młodziutki kapłan z wysoko wygolonym czołem natychmiast poszedł w jego ślady.
– Czy wszystko gotowe? – Derwan skierował to pytanie w kierunku duchowego.
Młodzik ze zbolałą miną poklepał przypięte do pasa niewielkie zawiniątko i odparł:
– Zgodnie z rozkazem, ale czy jesteś pewien panie, że chcesz to zrobić?
– A jakie wyjście nam pozostało?
To widocznie wystarczyło wszystkim za odpowiedź, gdyż wspólnie zeszli w mroki piwnic pod wieżą. Kamienny mur był tu jeszcze wciąż biały i nie okopcony przez pochodnie, co oznaczało, iż budowla jest stosunkowo nowa. Jak daleko w przeszłości się znalazł, to pytanie nie dawało Adanowi spokoju. Uznał jednak, że odpowiedź mogłaby go przyprawić o rozstrój żołądka.
Oczami monarchy przyjrzał się układowi prymitywnie ociosanych kamieni: dłuższa, a potem krótsza krawędź, dłuższa i znów krótsza i tak dalej. Studiował wzrokiem rząd po rzędzie, aż wreszcie odnalazł błąd: dwie krótkie krawędzie obok siebie. Nacisnął jeden z kamieni.
Wtem ściana rozstąpiła się na dwoje niczym ogromne wrota, odsłaniając
– To zapora Guślarzy, mój panie – wyjaśnił wojownik wskazując idealnie gładką taflę błękitnej światłości. Młody szuler poczuł, że zapiera mu dech i nie był pewny czy to jego własne uczucie czy też Derwana.
Monarcha przyglądał się ścianie jeszcze chwilę, a następnie zdjął z palca masywny srebrny sygnet, który Adan od razu rozpoznał, po czym podał go brodaczowi.
– Wiecie co z tym zrobić – oznajmił, a następnie zwrócił się do młodego kapłana: – Mestwinie?
– Jeśli przekroczysz zaporę mój panie, zginiesz.
– Czy dzięki temu zdołasz ją zapieczętować tak aby tylko mój dziedzic mógł wejść do środka?
– Być może.
– Zatem warto zaryzykować.
– Ależ panie… – włączył się brodaty wojownik, lecz nie zdołał dokończyć.
– Wykonaj swe zdanie Guślarzu i strzeż mych potomków. Mnie zaś pozwól wykonać moje. – To mówiąc monarcha zmierzył jeszcze raz rycerza surowym spojrzeniem, potem zmówił szeptem modlitwę do umarłej bogini i drżąc na całym ciele wykonał krok na przód. Jego ciało objęła niebieska światłość.
Adan stanął zupełnie wolny, gdy otaczająca go powłoka spopieliła się. Stał teraz na długim kamiennym moście zawieszonym w bezkresnym błękicie. Świetlista ściana jaśniała od tej strony karmazynowym blaskiem. Po krótkiej chwili wyłonił się z niej Mestwin.
Młody szuler spróbował dotknąć mężczyzny jednak jego ręka przeszła przez młodziutkiego kapłana na wylot.
"Jestem duchem!" – pomyślał, a przez jego niematerialne ciało przebiegł dreszcz. Czy to możliwe aby tu zginął?
Mestwin, z grymasem smutku na twarzy, ponadk kupką popiołów jaka pozostała po ciele monarchy i ostrożnie zebrał prochów. Za pomocą reszty narysował zaś u podnóża świetlistej ściany jakiś symbol. Następnie kapłan wstał i ruszył biegiem ku majaczącej w oddali platformie.
Młodzieniec podążył za nim. Z pewną dozą samozadowolenia stwierdził, iż jako duch nie ma przynajmniej zadyszki, wciąż jednak myśl o stanie w jakim się znajduje wywoływała u niego ciarki.
Biegł za kapłanem, a otaczający ich błękit z każdą chwilą ciemniał do tego stopnia, że kiedy dotarli wreszcie na kamienną platformę wokoło panował już całkowity mrok. Podłoże zaś skrywała czarna niczym źrenica mgła. Mestwin podszedł do owalnego postumentu na samym zawieszonej w próżni płaszczyzny. Delikatnie ułożył na nim zawiniątko, które do tej pory nosił przypięte u pasa, gdy wtem rozległ się dudniący głos:
– JAK ŚMIESZ TU WKRACZAĆ!
Wołanie dobiegało zewsząd. Pobrzmiewało w nim coś, co skojarzyło się Adanowi z szelestem stronic bardzo starej księgi. W tej chwili Mestwin padł na kolana przed postumentem szepcząc coś pod nosem i gorączkowo rozsypując koło zebrane uprzednio prochy.
Adan kątem oka zauważył gdzieś za sobą ruch, a kiedy się obrócił serce podeszło mu niemal do gardła. Spowijająca podłoże ciemna mgła unosiła się i poruszała, nabierając coraz bardziej ludzkich kształtów. Już po chwili maszerowały ku nim całe zastępy mglistych postaci.
Adan odruchowo cofnął o krok. Mestwin zaś zupełnie nie poruszony przestawał mamrotać. Wtedy szuler zdał sobie sprawę, że istoty obrały sobie za cel jego, a nie kapłana.
– O w dupę – jęknął i spróbował się uszczypnąć. Nic to jednak nie dało. – Hej ty nosz pośpiesz się do cholery!
Kapłan go jednak nie słyszał, a ręce Adana za każdym razem przechodził przez jego ciało jakby próbował szturchać powietrze. Mgliste istoty zaś zbliżały się każdą chwilą były coraz bliżej. Szły powoli, niczym makabryczna parodia pielgrzymów.
Przestało go obchodzić co też robi młody kapłan. Widział już dosyć i nie miał najmniej ochoty przekonać się czy mgliste istoty zdołają go dotknąć. Nieprzyjemne skurcze w klatce piersiowej oraz złowieszczy głos z tyłu głowy podpowiadały mu że tak. Postanowił uciekać, lecz pielgrzymi oddzielali go od jedynej sensownej drogi wyjścia.
Spanikowany przebiegł na przeciwny koniec platformy i rozejrzał się, lecz innego pomostu po prostu nie było. Wszędzie wkoło, tam gdzie kończyło się podłoże, rozpościerał się tylko nieskończony mrok. A pielgrzymi sunęli ku niemu. Minęli już klęczącego Mestwina podchodząc bliżej i bliżej. Niemal byli w stanie go dosięgnąć.
Nie miał ucieczki, znalazł się w potrzasku.
"I co teraz?" – gorączkowa myśl przebiegła przez umysł Adana. Mógł jeszcze skoczyć w otchłań. Gdy jednak zajrzał w ziejącą paszczę pustki, jego kończyny obróciły się w sztaby ołowiu.
"Skacz!"
Nie potrafił. Nie chciał umrzeć.
Kilkanaście par mglistych rąk wyciągnęło się ku niemu. Mimowolnie szarpnął się do tyłu. Krawędź platformy zatańczyła pod jego butem i stracił równowagę. Ostatnimi co wydział nim runął w otchłań był Mestwin wstający nagle pośród mglistych pielgrzymów i rozkładając szeroko ramiona.
Oddalająca się platforma wysoko nad nim rozbłysła falą oślepiającej, szkarłatnej światłości. W następnej chwili Adan uderzył plecami o podłogę w bibliotece.
Paulus przyskoczył doń natychmiast.
– Wszystko w porządku? – zapytał szczerze zatroskany. – Dasz radę to odczytać?
– Ile czasu minęło? – Paladyn dwoił i troił mu się w oczach.
– Jak to? Odkąd tu jesteśmy, jakieś dwadzieścia sekund.
– Ja… – Szuler nawet nie wiedział co powiedzieć.
– Miałeś wizję – domyślił się Paulus i pomógł mu wstać. – Tak działają duchzwoje. To utrwalony zapis duszy jednej bądź kilku osób. Kogo widziałeś?
– Nie jestem pewien. Chyba króla Derwana III.
– Ostatniego członka władcę z rodu Romenestów? – roześmiał się Tolima. – Magister będzie zachwycony.
***
– Skrytka w piwnicy pod wieżą powiadasz? – Stanes zdawał się bardziej skupiać na usuwaniu brudu zza paznokci, niż na odpowiedziach nagiego, przywiązanego do krzesła młodzieńca.
– Tak – potwierdził Adan. – Trzeba nacisnąć na właściwy kamień, a potem pokonać zaporę i tam jest portal.
– Dokąd prowadzi?
– Nie wiem.
Magister spoliczkował go niedbale, co jednak wcale nie uczyniło ciosu lżejszym.
– Naprawdę nie wiem gdzie się to miejsce znajduje, ani co tam teraz dokładnie jest! – skłamał Adan, a potem najbardziej niedbale i rozwlekle jak tylko potrafił powtórzył Magistrowi całą opracowaną na poczekaniu bajeczkę.
Stanes słuchał go z doskonale obojętnym obliczem, zaś kiedy skończył stwierdził jakby od niechcenia:
– Cokolwiek się tam znajduje przyniesiesz mi to.
– Ja!? Nie dam rady! Mogę zginąć!
– Jestem gotowy na takie poświęcenie. – To powiedziawszy Magister skinął na Kotwicę. – Zacieniony chce mieć ten przedmiot, a ja zamierzam mu go dostarczyć. Za wszelką cenę.
Wytatuowany osiłek zaczął wściekle bić młodzieńca po twarzy oraz brzuchu. Adan szarpał się, a więzy ocierały jego ciało i zdzierały skórę, lecz Magister pozostał niewzruszony. Z zadowoleniem obserwował wszystko zimnym, ptasim spojrzeniem.
– Będziesz służyć, albo zgotuje twojemu przygłupiemu paladynowi śmierć w męczarniach, a potem zadbam o to byś mu zazdrościł – wycedził przez zaciśnięte zęby z nieskrywaną brutalnością. – Zrozumiałeś?
– T-t-ak…
– To świetnie, doprawdy wybornie.
***
AKTA Z TAJNEGO ARCHIWUM POSZUKIWACZY
17. Obiekt: Symeon Obelis
– Opis fizyczny: Mężczyzna, wysoki, nieco otyły. Włosy jasne. Twarz okrągła o obwisłych policzkach i łagodnych rysach. Oczy niebieskie, właściwie osadzone. Nos duży, lekko zaokrąglony. Usta pełne, szerokie. Chorowity i posunięty w czasie. Obiekt nie posiada wyrazistych cech szczególnych.
– Biografia: Herb Obelis. Urodzony prawdopodobnie w Kodanie (ok.1400r.). Obiekt wykazywał wysokie zdolności magiczne i wstąpił do nowicjatu Eparchii Trójrzecza przy Bazylice kapituły Czarnego Króla (1413r.), gdzie po raptem dwóch latach uzyskał święcenia. Uzyskał tytuł kanonika (1420r.) i prałata (1423r.), a ostatecznie jako Definitor Eparchii Trójrzecza został członkiem Wielkiej Kapituły (1432r.). Wybrany Eparchą Trójrzecza oraz Wielkim Kanclerzem Kapituły (nazywany też kanclerzem Trójrzecza, de facto przywódca kapituły i całego kraju) w 1440 roku. (patrz “Działania oraz polityka Eparchii Czarnego Króla w Trójrzeczu do 1440 roku"). Beneficjent na urzędzie, od 1486 roku najdłużej w historii sprawujący ten urząd.
– Uwagi: Obiekt wykazuje prawdopodobnie największy poziom zdolności magicznych odnotowany w ostatnim stuleciu. Brak potwierdzonych informacji o życiu prywatnym obiektu.
– Poziom zagrożenia: wysoki
151. Obiekt: Baltazar Grusza
– Opis fizyczny: Mężczyzna, średni wzrost, barczysty. Włosy blond. Twarz owalna o kształtnych kościach policzkowych i masywnej szczęce. Rysy regularne. Oczy szare, szeroko osadzone. Nos prosty i kształtny. Usta wąskie. Obiekt nieprzeciętnie gładki.
– Biografia: Herb Grusza. Urodzony w Kodanie (1467r.) jako syn Marszałka Trójrzecza sir Teodora (patrz “Teodor Grusza” nr.22). Rozpoczął karierę w armii Trójrzecza (1480r.). Obiekt pasowany na rycerza, potem dowódca straży świątynnej miasta Kodan (1483r.). Mianowany Marszałkiem Trójrzecza (1492r.).
– Uwagi: -----------------------------------------------------------------------------------------------------
– Poziom zagrożenia: nikły.
154. Obiekt: Milan Świetlik [Bezblask]
– Opis fizyczny: Mężczyzna, niski i chudy. Włosy brunatne. Twarz pociągła o wyrazistych kościach policzkowych i wąskim podbródku. Rysy łagodne. Oczy niebieskie, małe, właściwie osadzone. Nos wydatny, lekko zadarty. Wargi pełne. Obiekt nie posiada wyrazistych cech szczególnych.
– Biografia: Herb Świetlik. Obiekt jak udało się ustalić urodzony w rodowej posiadłości w baronii Lubendor (1470r.), bliski krewny lokalnej rodziny możnowładczej (patrz "Bazyl Grot" nr. ). Nauki pobierał na zamku barona, a następnie za poparciem rodziny obiekt objął funkcję oficerską w Bezblasku (1487r.). Awansował do rangi komendanta posterunku w Kodanie (1490r.)
– Uwagi: Obiekt często nawiązywał kontakt z syndykatem (patrz “Bezblask” rozdział “Kontakty i działania nieoficjalne”). [człowiek o wysokim potencjale, mogący oddać Poszukiwaczom nieocenione usługi]
– Poziom zagrożenia: niski/średni.
VI
Wizyta Kalandry stanowiła chyba jedyny wyrazisty akcent podczas dwóch dni ciągłej medytacji w gabinecie, okazyjnie przerywanej nic niewnoszącymi raportami Dalwina. Przez ten czas frustracja Milana zdążyła urosnąć do niemal apokaliptycznych rozmiarów. Osobiście opuścił swą siedzibę tylko raz, udając się do karczmarza Wiby, rezultaty pracy szpiega okazały się jednak wysoce niezadowalające i jedną pociechę stanowił fakt, iż plotki na temat stanu skarbca rozchodziły się w iście zastraszającym tempie.
Tak więc Milan czekał, czekał i czekał, zaś wiadomość od Wolidara wciąż nie nadchodziła. W końcu jednak trzeciego dnia z rana rozległo się pukanie, a do wnętrza gabinetu zajrzał Dalwin.
– Jacyś ludzie oczekują pana na dole, komendancie. Twierdzą jakoby się ich pan spodziewał.
– Ach tak? Dobrze, każ ich wprowadzić – odparł, siląc się aby zachować neutralny wyraz twarzy. – Daj też znać Kalandrze. Będzie wiedziała co robić.
– Tak jest panie komendancie! – Dalwin wybiegł z pomieszczenia ni to salutując, ni ocierając pot z czoła.
Milan zaś poczuł, jak ogarnia go znajomy chłód. Ściągnął łopatki, wyłamał kilka palców, z przyjemnym strzyknięciem rozmasował skronie i odetchnął kilka razy, aż wreszcie rozległo się następne pukanie.
– Proszę!
Do gabinetu wtoczyło się dwóch mężczyzn. Pierwszy, złotowłosy dryblas przypominał Milanowi sir Baltazara, drugi zaś okazał się niskim grubaskiem. W jego spojrzeniu komendant zauważył jednak zimny blask znamionujący doświadczonego wojownika.
– Miło pana widzieć. – Grubasek uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Ostatnio zdecydowanie zbyt wielu ludzi cieszy się na mój widok – odmruknął Milan. – Niemniej ufam, że ja również mam powody do zadowolenia?
To mówiąc podniósł się z dywanu i przysiadł na skraju stołu z rękami splecionymi za plecami.
– To zależy? Magister Wolidar przesyła prezent, ale… – opryszek wymownie zawiesił głos.
– Bez obaw, tak się zupełnym przypadkiem składa, że mam akuratnie równie wartościowy “prezent” dla Magistra Wolidara. Równo tysiąc soli czeka na dole, jeśli mają panowie życzenie przeliczyć.
Obydwaj mężczyźni spojrzeli po sobie i skinęli głowami. W końcu odezwał się dryblas:
– Chodzą słuchy, że na tyłach gospody “Pod drzewcem”, na przedmurzach, grasuje dzikie zwierzę. Magister martwi się, że ktoś ważny lada chwila może na nie wpaść..
– Rozumiem. – Milan wstał prostując się powoli. Pewnym ruchem wyciąga rękę ku przypominającemu Baltazara opryszkowi. – Bardzo panom dziękuję.
Mężczyzna uścisnął mu rękę i dokładnie w tej chwili komendant natarł nań ukrytym w lewym rękawie sztyletem. Czuł, jak ostrze ześlizguje się po kręgosłupie. Krew gwałtownym strumieniem wyprysnęła mu na twarz.
Grubas dał się zaskoczyć. Sięgając po przypięty u pasa sztylet tarczkowy zawahał się tylko przez ułamek sekundy, lecz ta chwila zwłoki kosztowała go życie. Prawa dłoń Milana zniknęła wewnątrz rękawa, po czym wynurzyła się tnąc oprycha nożem przez wydatne brzuszysko. Ostrze przebiło skórę, uwalniając obrzydliwy smród trzewi. Grubas zawył opadając na kolana i przytrzymując własne flaki, zaś komendant prześliznąwszy się za plecy mężczyzny, wprawnym ruchem poderżnął mu gardło. Krew zbryzgała bieloną ścianę gabinetu oraz rozlała się po posadzce.
Milan wytarł oba ostrza o kurtę jeszcze rzężącego opryszka, a następnie schował je z powrotem do ukrytych pochew wewnątrz szerokich rękawów. Następnie kawałkiem tkaniny niedbale wytarł twarz i podbiegł do masywnej szafy stojącej w rogu gabinetu. Ze środka wyjął długi na około trzy i pół stopy miecz.
W międzyczasie do gabinetu wszedł zaalarmowany hałasem Dalwin, który widząc ciała gości stanął jak wryty, energicznie trąc przy tym czoło haftowaną chustką.
– Pozbądź się ich w miarę dyskretnie – polecił Milan przypasając niech oraz zawartość swej czarnej sakiewki. – A potem ściągnij oddziały straży świątynnej do gospody “Pod drzewcem” na przedmurzach. Ja już tam będę czekał, ale nie ważcie się wchodzić, dopóki nie dam wam sygnału!
– Ależ pan komendancie… Może lepiej byłoby wsłać straż, by sami złapali kogo trzeba?
– Pomyśl logicznie Jalwin. Dowodzi nimi sir Baltazar, nie potrafiliby nawet złapać francy w burdelu.
– Mam na imię… – zaczął Dalwin, Milan jednak już wybiegł potrącając go w drzwiach.
***
Gdy tylko Dalwin ją powiadomił Kalandra niezwłocznie udała się do “Pijanego krasnoluda”. Na tyłach gospody czekała już na nią czterdziestka gotowych do bitki mężczyzn i kobiet, zgromadzonych tu na rozkaz Milana w przeciągu ostatnich dwóch dni.
Na ich twarzach malował się zapał, który jednak przygasł nieco, gdy rzuciła na podłogę dwa wypchane ubraniami worki i zawołała:
– Przebierać się, żwawo! Nie zapomnijcie o rękawiczkach oraz zasłonach!
W jej myślach znów rozbrzmiały rozkazy Milana, sprzed dwóch dni:
– "Zbierz czterdziestu naszych ludzi, takich co, do których masz absolutną pewność. Przebierzcie się za drabów Syndykatu. Dokładnie za ludzi Czarnej Ręki, przebranych za naszych agentów.
– Że co?" – przerwała mu wtedy, ale Milana nie tak łatwo było zbić z tropu:
– "Nie rozumiesz? Założycie mundury Bezblasku, ale z zasłoniętymi twarzami i w czarnych rękawicach. Na mój znak udacie się do siedziby Słuchaczy i zrobicie swoje. Najlepiej dajcie się przy tym zobaczyć paru przechodniom. Gdy reszta Syndykatu dowie się o umundurowanych agentach Bezblasku z zasłoniętymi twarzami natychmiast nabiorą podejrzeń.
– Albo słusznie uznają nas za agentów przebranych za nie-agentów udających agentów"
– Absurd – prychnął. – Na miejscu Słuchacze odnajdą mnóstwo śladów wskazujących na nas, ale żadnych ciał i nagle pośród z jakiegoś niewyjaśnionego powodu porzuconych mundurów odkryją tylko jedną czarną rękawiczkę. Do tego jeszcze plotki o ludziach Czarnej Ręki powtarzane w każdej gospodzie…"
Uznała, że lepiej nie podążać zbyt długo myślami za tą pokrętną logiką, a poza tym w jej głowie głos Milana brzmiał dziwnie zrzędliwie, toteż przekierowała całość uwagi na czekające ją zadanie.
– Nuże, piększycie się jak panienki! – ponagliła swych kamratów.
Dokonawszy szybkiej inspekcji strojów, poprowadziła oddział ku siedzibie Wolidara.
***
“Pod drzewcem” podłogi nie zamiatano chyba od kilku lat. Ławy kleiły się niemiłosiernie, a z sufitu zwisały pajęczyny. Zapach również był nieprzyjemnie lepki i wilgotny.
"Nic dziwnego, że wieje pustką" – pomyślał Milan spoglądając przy tym na ostygłe palenisko.
Nie mogło być jednak mowy, aby pomylił miejsce. Na skraju jego pola widzenia, pojawiła się postać – ubrana w poplamiony tłuszczem i winem fartuszek, najroślejsza kobieta jaką kiedykolwiek widział.
– Komendant Milan? – zapytała z silnym północnym akcentem. – Chodź za mną. Magister Wolidar kazał mi cię zaprowadzić na miejsce.
– A to nie tutaj? Z tego co mi przekazano…
– Za mną kochaniutki! – Kobieta odwróciła się na pięcie i ruszyła ku zewnętrznemu dziedzińcowi na tyłach gospody.
Z lekkim oporem, ale usłuchał bez dalszych pytań. Jeśli chciał to zakończyć musiał zagrać według zasad Wolidara, nawet jeśli nie miał wątpliwości, że wchodzi w pułapkę. Dłońmi wybadał rękojeści ukrytych wewnątrz rękawów noży.
Z zewnętrznego dziedzińca na tyłach gospody przedostali się na zarośnięte podwórze przy następnej parceli. Potem na kolejny dziedziniec i tak dalej, aż dotarli niemal do końca ciągu zabudowań. Wtedy kobieta zatrzymała się przy tylnych drzwiach koślawego drewnianego baraku.
– Tam – oświadczyła lakonicznie, przystanowszy przy omszałej, kamiennej studni.
***
Kamienica sprawiała wrażenie opuszczonej. Kalandra była jednak pewna, że Słuchacze nigdy nie opuścili by tego miejsca. Wolidar nie mógł się ich przecież spodziewać, a nawet gdyby nigdy by swej głównej bazy nie porzucił.
"Prawda?"
– Za mną – rozkazała, przechodząc ponad wyważonymi drzwiami wprost w trzewia budowli. Wnętrza kamienicy zaprojektowano w sposób jaki mógłby pojąć tylko wąż, lecz Milan dokładnie wytłumaczył jej lokalizację gabinetu Magistra Wolidara. Likwidacja stanowiła absolutny priorytet.
Kalandra podzieliła oddział. Sama wraz z dwunastoma ludźmi weszła na piętro po drewnianych schodach, reszcie zaś poleciła sprawdzić parter i pilnować aby nikt się nie wydostał. Jeśli plan miał się powieść musieli zginąć wszyscy.
Kamienica pozostawała pogrążona w absolutnej ciszy. Jedyny wyjątek stanowiło skrzypienie drewnianej podłogi, tam gdzie akurat nie pokrywały jej dywany. Dźwięk ten upiornie współgrał ze śledzącymi ich spojrzeniami wypchanych, zwierzęcych głów zawieszonych na ścianach. Kalandra poleciła sprawdzać wszystkie pomieszczenia na ich drodze, jednak nigdzie nie napotkali żywej duszy.
W końcu dotarli do długiego korytarza, gdzie na przeciwnym krańcu dostrzegła hebanowe drzwi gabinetu Magistra Wolidara. Stał otworem, szyderczo zapraszając gości do środka.
Nagle na parterze rozległy się pierwsze wrzaski zaskoczenia i agonii, a potem krzyki napastników. Zabrzmiało głośne tupanie ciężkich buciorów na schodach, brzdęk metalu. Kalandra była na to gotowa. Od początku się tego spodziewała.
– Nie zatrzymać się! – krzyknęła wskazując ruchem podbródka otwarte drzwi gabinetu. Ruszyła przed siebie nie patrząc czy reszta poszła jej śladem. W biegu dobyła dwóch długich noży bojowych.
Mniej więcej w połowie długości korytarza z wnętrza ścian doszło ją mechaniczne kliknięcie. W ostatniej sekundzie przypadła do dywanu.
Ze ścian z sykiem sprężonego powietrza wystrzeliły setki długich igieł, a chwilę później rozległ się głuchy huk uderzających o podłogę ciał. Podniosła się na łokciach i spojrzała za siebie. Większość z jej dziesięcioosobowej grupy szarpała się na podłodze tocząc pianę z ust. Jedynie trójka, którą przed zatrutymi igłami odsłoniły ciała pozostałych, stała zdezorientowana pośrodku korytarza.
– Pomóżcie na dole – poleciła im wstając czujnie z podłogi. Odetchnęli z ulgą widząc, że żyje. – Tutaj obejdę się sama.
Wycofali się skwapliwie. Tylko jedna, krępa, ciemnowłosa dziewczyna zawahała się chwilę dłużej, ale po chwili i ona z ulgą na twarzy dołączyła do pozostałych szczęśliwców. Sądząc jednak po wrzaskach dobiegających z dołu powodów do ulgi wcale nie miała.
Kalandra spojrzała w kierunku gabinetu. Skwapliwie przeczesała wzrokiem dalszą część korytarza, jednak nie dostrzegła niczego co mogłoby zwolnić mechanizm pułapki. Zdecydowała się więc zdać na szybkość oraz instynkt i pobiec.
Nagle w otwartych drzwiach pojawiła się postać wąsatego służącego Wolidara. Mężczyzna ściskał w dłoniach dwa buzdygany. Kalandra na ten widok jedynie jeszcze bardziej przyspieszyła.
Nowa partia zatrutych igieł wystrzeliła, na trzy kroki przed sługą. Tym razem jednak Kalandra się tego spodziewała. Długim ślizgiem przemknęła poniżej pocisków, a następnie podcięła i przewróciła na siebie zaskoczonego wąsatego mężczyznę.
Bojowe noże przeszyły pierś oraz podbrzusze sługi, zaś zatrute igły wbiły się w jego ramiona szyję oraz policzki. Kalandra zrzuciła go z siebie na bok, i nie czekając aż skona wyrwała ostrza wśród jęku agonii.
Gabinet Wolidara okazał się zupełnie pusty. Poza dziewczyną i rzężącym wąsaczem nie było tu nikogo.
"Uciekł?" – przebiegło jej przez myśli pełne goryczy pytanie. – "Straciłby całą reputację…"
Wiedziona bardziej instynktem niźli wskazówkami zmysłów odwróciła się unosząc skrzyżowane bojowe noże. Z ukrytych drzwi w ścianie pomieszczenia wyskoczył Magister Wolidar wymierzając zza głowy potworne pionowe cięcie. Ostrza spotkały się z brzękiem, a Kalandra poczuła jak siła uderzenia niemal wyrywa jej broń z ręki. W tej samej chwili pięść przywódcy Słuchaczy trafiła ją w twarz.
Policzek zapłoną bólem i na moment Kalandra straciła ostrość widzenia. Zatoczyła się do tyłu czując metaliczny posmak krwi w ustach. Gnój chyba poluzował jej zęba!
Ze łzami w oczach odskoczyła od przeciwnika, ale Wolidar wciąż napierał z szaleńczą pasją. Wymierzył mieczem w szyję Kalandry, ta jednak uchyliła się i przyjęła następny cios pomiędzy skrzyżowane noże. Trzasnęła stal. Potem jeszcze raz, kolejny i następne, gdy Wolidar nacierał zapamiętale. Kalandra cały czas tylko się broniła, a po chwili ręce paliły ją już żywym ogniem. Coraz częściej się przy tym cofała, aż nagle za plecami poczuła ścianę. Jej chłodny dotyk wywołał nieprzyjemny skurcz strachu wewnątrz piersi dziewczyny.
– Głupiutka Kalandrunia – zaśmiał się Magister. Nawet w takiej chwili miał na sobie jedynie szlafrok i to rozwiązany!
Zaatakował szczytem ostrza. Przechyliła się na bok unikając paskudnego pchnięcia, a miecz Wolidara zaklinował się w ścianie.
Najpierw umknęła na bok ku otwartej przestrzeni pomieszczenia, a potem błyskawicznie, niczym lis umykający przed myśliwym, odbiła w drugą stronę skracając dystans i atakując obydwoma nożami naraz. Opryszek zdążył jednak w porę uwolnić swój miecz. Sparować wszystkie uderzenia, po czym szarżując odepchnął ją z całej siły.
Utrzymała równowagę. Zaczęła powoli okrążać przeciwnika, od czasu do czasu pozorując ataki, z nadzieją, iż uda się sprowokować Wolidara do popełnienia błędu. Bezskutecznie. Mężczyzna przez cały czas pozostawał czujny. Co jakiś czas sam za to kołysał obnażonymi biodrami, jakby próbując tym sposobem choćby na chwilę odciągnąć wzrok dziewczyny. I o zgrozo, to zadziałało!
"Ograniczę kontakty z Milanem!" – poprzysięgła sobie.
Wtem opryszek wykonał głęboki wypad w przód rozkraczając się niecnie i zaatakował. Ciął zamaszyście mieczem znad głowy. Kalandra umknęła na bok pozwalając aby klinga przeciwnika uderzyła o podłogę, lecz do niczego takiego nie doszło. Magister Wolidar ruchem nadgarstka przekształcił potężny zamach w poziome cięcie. Był to doskonały cios, znamionujący wyśmienitego szermierza i dziewczyna jedynie cudem zdołała się osłonić.
Rozpoczęło się kolejne furiackie natarcie. Ewidentnie zamierzał najpierw ją zmusić do zaciekłej obrony i zmęczyć, a następnie wypatroszyć podstępnym sztychem. Walczył sekwencyjnie. W tym Kalandra dostrzegła dla siebie okazję.
Postanowiła zaryzykować. Zatrzymała spadające na nią ostrze Wolidara własnym, lecz czubek jej noża zaraz po odbiciu ciosu zatoczył niewielkie kółko. Mistrz zachwiał się napotkawszy mniejszy opór od spodziewanego.
Przez ułamek sekundy nagie lędźwie były odsłonięte. Kalandra zanurkowała ku nim, wbijając drugi nóż głęboko w pachwinę osiłka. Wolidar krzyknął, ona zaś wyrwała broń, kręcąc ostrzem na boki.
Upadł, a z rany miarowym strumieniem wystrzeliła fontanna jasnoczerwonej posoki.
– Cóż za ironia, nie sądzisz? – zagadnęła wskazując ruchem podbródka lewą pachwinę łkającego na podłodze mężczyzny. Szkarłatna kałuża błyskawicznie zalewała coraz obszerniejsze połacie kosztownego dywanu. – Milan powiedziałby pewnie, że zgubiła cię nieobyczajność, ale mi się w sumie podobało.
To mówiąc przykucnęła nad Wolidarem maczając palce w jego krwi. Następnie pomazała nią sobie policzki, zawsze uważała, że we krwi wrogów jej do twarzy.
– Nawiedziła mnie piękniutka śmierć – roześmiał się z kolei ochryple opryszek. Zdawał się dziwnie zadowolony z siebie. – No i… masz piękny strój dziewczynko. He… Miluś nieźle to wykombinował… przyznaje, ale nic wam z tego nie wyjdzie. On już się postara… by Milanowi nie było dane zbyt długo się cieszyć.
– O czym ty do cholery mówisz!? – Kalandra poczuła niespodziewany przypływ gniewu. Walka jej nie złościła, to nie było nic osobistego, ale teraz działo się coś innego, znacznie mniej uczciwego. – Co mu zrobiłeś, gnoju!?
– Ja? Zupełnie nic. – Głos opryszka słabł coraz bardziej. – Czy ja ci wyg… wyglądam jakbym mógł ko… kogoś skrzyw… skrzywdzić. Ale twój… komendancik ma inny… innych wrogów.
– Gadaj konkretnie! – rozkazała i wbiła kciuk w ranę, którą zadała mężczyźnie. Wolidar zawył płaczliwie z bólu. – Kto!? Jaki wróg?
Jedynie bezgłośnie poruszył ustami, na kształt czegoś co przypominało słowo “Zacieniony", a potem jego głowa opadła na bok. Skonał.
Kalandra czuła jak nieprzyjemnie natrętna myśl spływa na jej serce i z każdą chwilą pęcznieje, aż niemal odbiera jej dech. Chciała pobiec, ale nie wiedziała nawet dokąd powinna się udać.
On przecież nie mógł zginąć. Taki cholerny zrzęda nie może tak po prostu zniknąć z jej życia?
"Przestań" – zbeształ się w duchu. Miała własne sprawy i własne zadanie, które należało wykonać. Milan na pewno sobie poradzi. Napewno.
Szepcząc pod nosem przekleństwa wymaszerowała z gabinetu. W kamienicy wciąż trwała walka.
***
Milan nie zważając na opartą o krawędź studni przyglądającą mu się potężną kobietę dobył miecza, a następnie odetchnąwszy głośno podszedł do odrapanych drzwi.
– Powodzenia przyjacielu! – zawołał głośno, zupełnie jakby chciała dać znać o jego przybyciu komuś wewnątrz.
Potem wstała i odeszła tą samą drogą którą go przyprowadziła. Nie zatrzymywał jej.
Zamiast tego jeszcze raz jeszcze otakoswał koślawy budynek wzrokiem, po czym z głośnym skrzypieniem zawiasów otworzył ostrożnie drzwi. W środku nie widział absolutnie nikogo co oznaczało, że… Wbiegł do środka, jak wystrzelony z procy i raptem o dwa kroki za progiem odwrócił się równie gwałtownie.
Dwaj, przyczajeni po obu stronach wejścia mężczyźni zostali zupełnie zaskoczeni tym manewrem. Znacznie roślejsi od przeciętnych mieszkańców Trójrzecza, mieli liczne tatuaże oraz długie włosy zaplecione w charakterystyczne, cienkie warkoczyki.
"Łupieżcy" – pomyślał triumfalnie i nie czekając, aż zdążą odnaleźć się w nowej sytuacji jednym płynnym ruchem wydobył z ukryty wewnątrz lewego rękawa nóż do rzucania.
Ułamek sekundy później jeden z Łupieżców osunął się na ziemię obficie brocząc z ust krwią. Gdy tylko nóż opuścił rękę Milana drugi najemnik przystąpił do ataku uderzając znad głowy nabitą ćwiekami pałką.
Komendant odbił ten oraz kilka kolejnych ciosów mieczem za każdym razem zmieniając kąt nachylenia swego ostrza jedynie o parę cali. Następnie pełnym gracji ćwierćobrotem uchylił się na bok i zbijając pałkę ku dołowi błyskawicznie wyprowadził sztych na twarz mężczyzny. Trafił w skraj lewego oczodołu najemnika, którego zawartość wypłynęła na podłogę.
Łupieżca z wrzaskiem przycisnął dłoń do twarzy tamując krwawienie oraz cofnął się o kilka kroków wymachując przed sobą pałką jakby histerycznie próbując odpędzić od siebie Milana. Ten jednak nie dał przeciwnikowi czasu by się pozbierać. Cały wywierał nacisk zasypując mężczyznę seriami krótkich, precyzyjnie mierzonych pchnięć. Wreszcie bogatszy o kilka dodatkowych dziur w ciele Łupieżca opadł na kolana łapczywie łapiąc świszczący oddech. W kącikach ust zbierała mu się szkarlatyna piana, a z pustego oczodołu płynęły zmieszane z krwią łzy.
Dopiero wtedy komendant po raz pierwszy przyjrzał się twarzy najemnika. Zaskoczeniem stwierdził, że w istocie nie jest to doświadczony wojownik lecz góra szesnastoletni chłopiec. Pokaźny wzrost oraz liczne tatuaże dodawały mu co prawda powagi, ale dziewiczy meszek włosów pod nosem nie pozostawiał wątpliwości.
Dobił go zdecydowanym, płaskim cięciem. Następnie upewnił się czy drugi, raniony nożem najemnika na pewno nie żyje. Ten okazał się jeszcze młodszy od towarzysza. Z niesmakiem pokręcił głową, a następnie wyrwał nóż z piersi chłopaka.
Poza nimi Milan był wewnątrz zupełnie sam. Budynek okazał się sporych rozmiarów magazynem, lub spichrzem. Wzdłuż jednej z bocznych ścian biegła waląca się, drewniana galeria, w której cieniu piętrzyło się kilkanaście wiklinowych koszy i jakiś kufer. Czuć było zapach kurzu, mysich odchodów, wilgoci, zgnilizny oraz pleśni, zmieszany z bardziej subtelnym aromatem wysuszonych ziół zwisających z powały. Nigdzie nie było widać nawet śladu obecności zmiennokształtnego.
Nagle w przeciwległym rogu pomieszczenia, gdzie galeria częściowo się zawaliła tworząc w tym miejscu nisko zawieszony, pochyły daszek Milan kątem oka dostrzegł ruch. Zwrócił się w tamtą stronę zaciskając mocniej dłoń na rękojeści miecza.
– Tak sądziłam, że nie podołają. – Z pod zawalonej galerii wynurzała się ta sama mocno zbudowana kobieta, która go tutaj przyprowadziła. Komendant nie miał pojęcia jak się tam znalazła, ale wątpił aby odpowiedź na to pytanie miała w tej chwili jakiekolwiek znaczenie.
Kobieta uśmiechnęła się drapieżnie idąc spacerowym krokiem w jego stronę.
– Byli jeszcze dziećmi – odparł oschle Milan przybierając bojową postawę. – Poza tym nie musiałaś mi ich wystawiać jeśli liczyłaś, że im się uda.
– Och, ależ ja wcale nie liczyłam, że im się uda. Wtedy sama musiałabym się pozbyć świadków. A tak, tajemnice są bezpieczne, a zwierzyna podmęczona przez ogary.
To mówiąc wyszczerzyła się jeszcze szerzej i rozpoczęła przemianę. Jej ciało rozrosło się, rozrywając ubrania, kości przemieszczały się pod skórą, która gwałtownie obrosła sierścią, zaś w otwartej szeroko paszczy zalśniły długie kły.
Kobieta była berserkiem – plugawym, demonicznym zmiennokształtnym zdolnym do przemiany w niedźwiedzia. Jej zwierzęca postać miała jednak wciąż pewne ludzkie cechy: stąpał na dwóch nogach, dłonie choć wyposażone w długie pazury nie przypominały łap, a z osadzonego na szerokiej szyi niedźwiedziego łba spoglądały inteligentne oczy.
Smród zgnilizny przebił się ponad wszelkie inne wonie w pomieszczeniu. Milan natychmiast zrozumiał jak bardzo przeliczył się w swoich kalkulacjach. Postanowił się wycofać jednak berserk nienaturalnie długim susem pokonał całą dzielącą ich długość pomieszczenia zagradzając mu drogę do wyjścia. Czarne pazury rozcięły z sykiem powietrze mknąc ku twarzy komendanta.
Źrenice Milana rozszerzyły się gwałtownie, a oblicze wykrzywił mimowolny grymas zaskoczenia, ciało jednak zareagowało instynktownie. Uskoczył na bok i przetoczył się przez bark o włos mijając długie szponów. Następnie poderwał się na równe nogi, po czym ciął mieczem między kostne wyrostki kręgosłupa przebijające skórę na karku pochylonej bestii. Ostrze broni skaleczyło jedynie delikatnie skórę zmiennokształtnego nie czyniąc mu przy tym żadnej większej krzywdy.
– Nie trzeba było inwestować tyle w sztylety – mruknął do siebie cofając się przed następnym zamachem potwora.
Rzucił jednym z ukrytych wewnątrz rękawa noży w pysk bestii, ta jednak odbiła się od go łapą na bok nawet na chwilę nie spowalniając natarcia. Berserk ryczał i uderzał pazurami z mocą, która wyrwała Milanowi miecz z dłoni. Sięgnął do ukrytych w rękawach noży, jednak nie zdążył. Stwór grzmotnął go łapą odrzucając na bok.
Oddech gwałtownie uleciał komendantowi z płuc, kiedy zatoczył łuk w powietrzu i upadł pod galerią, uderzając w wiklinowe kosze. Przez ułamek sekundy świat przesłonił cień, a myśli przesłoniła mgła. W uszach szumiała mu krew. Jej smak zresztą czuł też w ustach.
"Jeśli chcesz żyć idioto musisz się podnieść!" – Jego własne myśli mówiły jakby głosem Kalandry. – "Musisz walczyć!"
Chwiejnie powstał z podłogi próbując skupić wzrok. Czuł jak po lewej ręce spływa mu coś ciepłego.
– Przekaż Czarnemu Królowi, że zabiła cię Lotta Erpdottir, i że przyjdziemy także po niego – oznajmiła zniekształconym, warkliwym głosem zmiennokształtna.
Ruszyła do ataku biegnąc na czterech łapach, niczym niedźwiedź, z nienaturalnie szeroko otwartą paszczą. Skołowany Milan, drżącą dłonią sięgnął do zawieszonej u pasa sakiewki z czarnej skóry. W duchu modlił się, aby jej zawartość przetrwała upadek.
“Sześcienna fiolka, gdzie ona jest!?"
Stwór był szybszy niż jakikolwiek człowiek. Dzieliło ich raptem jakieś pięć sążni!
“Stożkowata, walcowata…!”
Cztery sążnie…
“…kulista, mam!”
…trzy sążnie, dwa, sążeń…
Rzucił. Sześcienny flakonik pomknął obracając się w powietrzu, po czym roztrzaskał się na pysku bestii. Zielonkawy kwas ochlapał łeb oraz i potwora, przepalił sierść oraz skórę, wgryzając się coraz głębiej w czaszkę. Nozdrza Milana uderzył słodkawy zapach palonego ciała. Niedźwiedzi ryk powoli przeszedł w kobiecy szloch i już po chwili na podłodze leżało przeżarte ludzkie ciało.
Komendant ciężko dysząc padł na kolana, a następnie pochylił się w przód i trwał tak podparty na prawej ręce przez dobrych kilka minut. Jego drugie ramię pulsowało potwornym bólem. Cały rękaw oraz rękawiczkę miał mokre od krwi.
Wreszcie podniósł się nieporadnie, zdawszy sobie sprawę, że powinien najpierw samodzielnie przeszukać ciała pozwoli wkroczyć tu straży świątynnej. Nie zdążył jednak tego zrobić gdyż ściana na przeciwko wejścia eksplodowała. Gdy chmura drzazg i pyłu opadła, w wyrwie pojawił się ojciec Wasyl z płonącą kulą unoszącą się nad jego dłonią.
– Proszę, proszę, widzę że wszystkim się już zająłeś synu – stwierdził duchowny wkraczając do środka wraz z całym zastępem straży świątynnej. – Samodzielnie udaremniłeś spisek guślarzy i to u progu wojny, opowiem o tym kanclerzowi. Kto wie może przyzna ci jakiś medal?
– To nie byli Guślarze – wycedził z trudem Milan – tylko słudzy demonów. Lotta Erpdottir, znana zmiennokształtna najemniczka z Krainy Łupieżców, to ona za tym stoi.
Ojciec Wasyl zbył jego słowa sceptycznym mlaśnięciem:
– Jesteś ranny i straciłeś dużo krwi – odparował protekcjonalnie. – Nawet jeśli to guślarze z pewnością ją wynajęli. I gdzie ten twój łajzowaty asystent? Nóże chłopcze wleź tu i zajmij się swoim dowódcą!
Do środka niepewnie zajrzał Dalwin, a następnie wypatrzywszy Milana przypadł doń jak najszybciej.
– Pańska ręka…
– To tylko draśnięcie Halwin – przerwał mu cichym syknięciem komendat. – Lepiej powiedz co oni tu robią jeszcze znaku – warknął Milan.
– Przepraszam panie komendancie, ale ja mówiłem, żeby nie, tylko że wtedy zjawił się ojciec Wasyl. – Asystent przetarł kilkukrotnie czoło. – Ja nie mogłem nic zrobić. Miał rozkazy od samego kanclerza, żeby aresztować guślarskich spiskowców.
– Rozumiem.
– Panie komendancie…
– Nie martw się nic nie zawiniłeś.
– Tak to ewidentnie Guślarze! – zawyrokował pełnym nabożnej czci tonem kapłan, kopnąwszy ciało zmiennokształtnej. – Teraz czeka ich stukrotna zemsta w królestwie naszego Pana.
VII
Zielony lew wyszyty na chorągwi zamku Lubendor i zafajdany przez ptaki doskonale oddawał aktualne samopoczucie Adana. Całe, życie czekał na swoją wielką wygraną, marzył o awanturniczych przygodach, aż wreszcie się cholera doczekał. Jechał na powolnej, ale zdradzieckiej habecie, jechał w towarzystwie barda mordercy, ubrany w przepocony mundur cywilnego posłańca o za długich rękawach i za ciasnym kroju, a wszystko po to by ratować poznanego parę dni temu paladyna, przez którego stracił majątek!
"Naprawdę jestem głupcem!" – pomyślał kwaśno. Z drugiej strony jaki tak naprawdę miał wybór?
Plan Magistra Stanesa był stosunkowo prosty: przebrani za posłańców razem z Tolimą musieli wejść do zamku, przemknąć się do portalu pod wieżą, podczas gdy ludzie Syndykaty przeprowadzą pozorowany atak na stajnie dla odwrócenia uwagi straży, a następnie wleźć do portalu.
"Prosty plan jak nie dożyć poranka."
– Skup się, strażnicy patrzą – wyrwał go z zamyślenia Tolima.
Wspólnie podjeżdżali już niemal pod niewielką furtkę wbudowaną w zamkniętą na noc zamkową bramę. Adan cały czas kurczowo trzymał się przy tym karku swego leniwego rumaka.
"Cywilizowani ludzie powinni poruszać się na dwóch nogach!" – pomstował w duchu.
Na miano cywilizowanego bynajmniej nie zasługiwał jednak uzbrojony w halabardę strażnik, który wytoczył się zza furtki.
– Czego tu kurwa? – wybełkotał.
– Mamy wiadomość ze stolicy dla barona – odpowiedział Tolima zeskakując z konia.
Adan natychmiast poszedł za jego przykładem, a raczej spadł, czemu towarzyszył głośny rechot pijanego mężczyzny. Podniósłszy się niezdarnie młodzieniec otrzepał dłonie i posłał kobyle pełne wyrzutu spojrzenie. W międzyczasie Tolima wręczył strażnikowi jakieś papiery
– No dobra niech wam będzie. Chodźta za mną.
Strażnik powiódł ich przez furtkę na wewnętrzny dziedziniec i dalej do dyżurki dla wartowników. Tam wskazał im dwa krzesła, nakazując zaczekać, aż przyjdzie sierżant sam zaś przystanął w drzwiach bełkocząc coś pod nosem. Adan nie zdążył się jednak nawet wygodnie się usadowić, kiedy wszystko się zaczęło.
– Szybcy są – syknął w kierunku Tolimy, za co otrzymał ganiące spojrzenie.
Najpierw rozległy się dość spokojne wzajemne nawoływania wartowników, po chwili już pełne zaniepokojenia krzyki, aż w końcu zabrzmiał dzwon alarmowy. Pijany strażnik, aż podskoczył przestraszony, a następnie wybiegł z pomieszczenia, omal nie potykając się przy tym o własną halabardę.
Tolima podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Odczekał chwilę, lustrując zamkowy dziedzic wzrokiem, aż wreszcie dał znak by podążać za nim. Szuler zawahał się przez moment, przypomniał sobie jednak idealnie obojętny ton Magistra: Nie chciałbym być w skórze tego paladyna, jeśli zawiedziesz. Jak najszybciej dogonił więc barda, który bądź to nie zauważył, bądź zignorował jego chwilową zwłokę.
Po zamkowym dziedzińcu biegali liczni strażnicy, nikt jednak nie zwracał uwagi na dwóch “posłańców”. Mimo to Adan jedynie największym wysiłkiem woli zdołał zachowywać naturalny wyraz twarzy oraz spokojny krok gdy mijały ich kolejne grupki żołnierzy. Tak nie niepokojeni przez nikogo przeszli wraz z Tolimą wzdłuż zamkowych murów, aż pod samą wieżę.
Wysoka zbudowana z łupków białego kamienia budowla obecnie była częściowo wkomponowanej w ceglany mur. Do jej wnętrza, prowadził niższe niż Adan to zapamiętał z wizji drzwiczki, które otworzyły się z głośnym piskiem zawiasów, lecz bez konieczności korzystania z wytrychu.
"Wszystko idzie coś zbyt łatwo" – zauważył z pewnym niepokojem Adan. Nie podzielił się jednak swymi przemyśleniami z Tolimą, gdyż ten ponaglając go polecił mu prowadzić dalej na dół. Młody szuler zdjął zatem ze ściany pochodnie i wyślizganymi, kamiennymi schodkami zszedł do piwnic.
Nie licząc wszechobecnych rupieci na dole wszystko wyglądało niemal dokładnie tak samo jak w wizji, z tą różnicą że… ściany otynkowano.
– I gdzie ten portal? – warknął Tolima.
– Nie wiem, gdzieś za ścianą – mruknął, sam nie będąc pewien czy zaistniała sytuacja go bawi, czy wręcz przeciwnie. Nie zdołał zdusić nerwowego chichotu.
"A jeśli to wszystko była nieprawda, jedynie przebłysk szaleństwa?" – przeszło mu przez myśl.
– Co ty nie powiesz? Za którą!?
– Skąd mam wiedzieć, wcześniej nie było tynku.
– To lepiej bierz się do roboty i znajdź ten portal, zamiast udawać idiotę! – Melodyjny głos barda wręcz przeszywał chłodem. – Inaczej Magister Stanes żywcem powyrywa wnętrzności tego twojego paladyna, a potem go nimi nakarmi. Zrozumiano!?
Adan nic nie odpowiedział, zacisnął tylko usta w wąską linię kolejny raz zastanawiając się, dlaczego właściwie to robi. Ale skoro potrząsnął już kubkiem to należało rzucić kośćmi. Zamknął oczy próbując przypomnieć sobie na której ścianie widział portal, przywołał całe swe skupienie i… i wtedy to poczuł!
Coś zza zastawionej starymi meblami ściany po jego prawej stronie przyzywało go. Nie, nie przyzwało, oczekiwało na niego! Nie słyszał żadnych szeptów ani wewnętrznego głosu, nie odczuwał jakiejś dziwnej pewności, jak to sobie wyobrażał, po prostu miał wrażenie, że coś go obserwuje. Patrzy się nań pełnym wyczekiwania wzrokiem. Poddaje się mu.
– Tam – wskazał nie potrafiąc zapanować nad drżeniem własnej dłoni.
Poczuł jak arealny ciężar zalega mu na piersi. W bezgranicznym oddaniu tej siły było coś mrocznego. Tolima najwyraźniej jednak tego nie odczuwał, gdyż z kwaśnym wyrazem twarzy podszedł do ściany i zaczął przesuwać oblepione, kurzem meble.
– Bierz się do roboty i mi pomóż – ponaglił go.
Adan przełknął gulę w gardle, po czym niepewnie podszedł do przesuwającego rozklekotany regał barda. Przeżarty przez korniki mebel rozpadł się im w rękach. Tolima zaczął wtedy po prostu kopać oraz przewracać na podłogę kolejne klamoty. Chwile później stali przed nagą, przybrudzoną ścianą pokrytą białym tynkiem. Adan dotknął jej z pewnym wahaniem. Natychmiast poczuł, jak zalewa go kolejna fala mrocznej, pełnej wyczekiwania energii. Ciepłe, elektryzujące doznanie.
Przed oczami mignęły mu postacie mglistych pielgrzymów, a w głowie usłyszał przypominający szelest starożytnych stronic głos, tak realny, jakby nie był jedynie nachalnym wspomnieniem: “JAK ŚMIESZ TU WKRACZAĆ!“
– To jednak kiepski pomysł – namyślił się, gwałtownie cofając rękę.
Mina barda, o ile to w ogóle możliwe jeszcze bardziej skwaśniała. Bez wdawania się w dyskusje dobył noża, następnie chwyciwszy Adana za włosy przycisnął jego twarz bokiem do ściany. Następnie zamachnął się ostrzem i uderzył nożem w ścianę tuż przed nosem młodzieńca. Nie udało mu się jednak nawet zadrapać tynku.
– Co jest? – mruknął do siebie zaskoczony. Puścił włosy Adana, bez reszty oddając się próbie usunięcia białej naściennej powłoki. – To nie jest zwykły tynk – skonstatował w końcu, widząc że jego wysiłki nie niosą ze sobą żadnych wymiernych rezultatów.
– W takim razie wracajmy. Trudno próbowaliśmy, tynk okazał się zbyt potężny. – Szuler obrócił się na pięcie, jednak powstrzymał go rozkaz Tolimy:
– Teraz ty spróbuj. Udało ci się ze zwojem to i z tym dasz radę. A jeśli nie to cię zabiję.
Adan niechętnie wziął nóż z ręki barda. Przez sekundę rozważał czy nie użyć go w inny sposób, mina Tolimy nie pozostawiała jednak złudzeń co do tego, iż wie jakie myśli kotłują się w głowie młodzieńca. Posłusznie więc zaczął skrobać ścianę nożem.
Biały tynk był twardy jak granit! Nie zdołał nawet zeskrobać brudu. Zdenerwowany szuler, czując na plecach spojrzenie Tolimy zaczął coraz szybciej, mocniej i bardziej nieostrożnie kuć ścianę nożem, niczym kilofem. W pewnym momencie ostrze ześlizgnęło się po niewzruszonej gładzi trafiając w drugą dłoń młodzieńca, którą do tej pory podpierał się o jej powierzchnię dla wzmocnienia siły oraz celności uderzeń.
Krew zbroczyła tynk i wtedy nagle zapora ustąpiła. Po białej gładzi rozeszła fala płomieni odsłaniając nagi kamienny mur. Tolima niezbyt przejęty całym zajściem podszedł do kąta i nie czekając na dalsze instrukcje Adana zaczął losowo obmacywać kolejne łubki kamienienia, aż w końcu przycisnął ten właściwy. Części ścian rozeszły się na dwoje niczym ogromne wrota, a oczom Adana ukazała się lśniący błękitem portal.
Nowe fale energii wylewały się teraz swobodnie. Szuler miał wrażenie jakby powierzchnię jego umysłu opływała lepka i gęsta smoła. Nawet Tolima cofnął się z niewyraźnym grymasem na pomarszczonej twarzy.
– Psia mać, i co teraz? – zapytał.
– Teraz chyba trzeba wejść do środka. – Adan jakby zahipnotyzowany przyzywającą go energią chiał się cofnąć ale nie potrafił. To uczucie, ten dotyk był w pewnym sensie nawet przyjemny.
Tolima pchnął go z całej siły, a szuler zatoczywszy się w przód stracił równowagę i wpadł prosto w zadziwiająco gorącą toń portalu. Ciepło, niewyobrażalny gorąc ogarnął jego ciało, parząc skórę, wdzierając się do płuc oraz gardła, a potem nagle żar ustąpił.
Adan znalazł się w dziwnym stanie nieważkości. Wisiał pośród wypełnionej niebieskim światłem przestrzeni, a w oddali migotał szkarłatny punkcik – przejście na drugą stronę, jak sobie uświadomił. Zaczął nieporadnie płynąć przez światłość w jego kierunku. Zdał sobie przy tym sprawę, że odruchowo wstrzymuje oddech, co jednak okazało się całkowicie zbędne. Przed nim gdzieniegdzie unosiły się ciemne chmury przypominające gigantyczne skazy na powierzchni lustra. Adan nie miał pewności czy mogą mu coś zrobić, ale zapobiegliwie opływał je szerokim łukiem. Za bardzo przywodziły na myśli mroczną mgłę z wizji. Dodatkowo miał wrażenie, że im bardziej zbliża się do szkarłatnego portalu tym skaz jest więcej, a na jego polu widzenia osiada ciemny nalot. Minął jeszcze dwie zastygłe w przestrzeni chmury i zatrzymał się. Pośród przypominającej nocne niebo wirował portal z krwisto czerwonego światła. Adan niepewny co zastanie po drugiej stronie powoli i z namaszczeniem wsunął dłoń do jego środka. Szarpnęło nim.
Chwile trwało zanim zorientował się, gdzie teraz stoi. Nigdy wcześniej nie widział tego miejsca, lecz coś mu mówiło, że taki krajobraz nie istnieje naturalnie w przyrodzie. Przed nim, aż po miedzianą linię horyzontu rozciągała się płaska niczym blat łąka. Nie czuć jednak było zapachu kwiatów czy trawy, nie dało się też usłyszeć żadnych dźwięków. Jedynie idealna gładź bezkresnej równiny. Całość wrażenia mącił tylko kanion – ciasna rozpadlina ciągnąca się od stóp Adana zygzakiem w tym samym kierunku, w którym z tego co pamiętał prowadziła droga do magicznym postumentem.
– Hę, hm!
– Co ku… – głos uwiązł Adanowi w gardle, gdy się obrócił.
Przed nim, oko w oko stał lew. Nie było to jednak z całą pewnością zwykłe zwierzę: jego sierść lśniła szmaragdowym blaskiem, a w bujną grzywę wplecione miał liściaste pnącza. Z zielonych oczy bestii biła zaś mądrość minionej epoki.
– A zatem przybyłeś – przemówił lew.
Cholerny lew przemówił! Adan przewrócił się zaczął czołgać do tyłu, w głąb kanionu. Jego usta opuścił jedynie niewyraźny skrzek.
– Wygadany, hm? Ale nic to. – Lew uśmiechnął się prezentując ostre kły i przez jedno mgnienie oka Adanowi wydało się, że widzi dumne oblicze uśmiechniętego, ciemnowłosego mężczyzny o długiej brodzie. Nigdy wcześniej nie miał okazji oglądać tej twarzy, ale z jakiegoś powodu wiedział kto to jest. – Nie musisz się mnie obawiać. Przybyłeś po klucz prawda, prawda?
– Ale przecież widziałem jak zginąłeś! – wrzasnął odzyskawszy wreszcie mowę. – Spaliłeś się przechodząc przez portal!
Jego wysokość król Derwan zdawał się autentycznie rozbawiony.
– Co tu zatem robisz chłopcze?
– Bo ja dostałem twój pierścień – wyjaśnił Adan, pospiesznie usiłując sobie przypomnieć jak najwięcej szczegółów z wizji. – I czytałem duchzwój. Przyszedłem po to co tu ukryłeś, razem z Mestwinem.
– Ale czy wiesz czego takiego szukasz? I po co?
– No tego… – wybełkotał coś niezrozumiale pod nosem. – Nie?
Lew tylko pokręcił łbem, a wplecione w jego grzywę pnącza zakołysały się.
– Podążasz drogą na której końcu czeka najpotężniejszy przedmiot tego świata. Jeden z dwunastu, mieczy obdarzonych imieniem, więc zapytam jeszcze raz czy wiesz co robisz – ostatnie słowa monarch w zasadzie zamieniły się w warkot.
– M-ma się rozumieć – przytaknął jąkając się szuler.
– To co czeka na końcu to broń o niewysłowionej mocy i jako Romenest masz jej strzec.
– Chyba zaszło jakieś straszne nieporozumienie. Ty jesteś tym tam całym Romenestem, jasna sprawa, Derwan któryśtam, ostatni król Trójrzecza i te sprawy. Ja się nazywam Adan, dumny syn rybaka i strasznego moczymordy swoją drogą. Więc ja tak może nooo? Już pójdę?
– Skoro tu dotarłeś Adanie synu rybaka musisz być jednym z nas. Krwią z mojej krwi.
– Eee – Adan pokręcił przecząco głową. – Wcale nie.
– Ależ tak.
– Otóż nie.
– Tak.
– Nie.
– Ale Mestwin…
– Coś spierdolił – uciął dyskusję młodzieniec. – Nie mam rodziny, nazwiska, ziemi ani tytułów. Zupełnie nic.
– A jednak tu jesteś. – Derwan zmierzył go raz jeszcze oceniającym spojrzeniem. – Trochę przy niski – mówił jakby do siebie – i niemiłosiernie krępy, to prawda ale Mestwin nigdy nie popełniłby takiego błędu. Tak, dość już tych dyskusji – orzekł na powrót z pełnym przekonaniem. – Zerwałeś pieczęcie więc pochodzisz z mojej krwi.
– Ale…
– Nie ma żadnych “ale”, dość czasu już zmarnowaliśmy. Pójdź za mną Adanie synu rybaka. Pieczęć już nie istnieje i niebawem wedrze się tu Czarny Król.
– Ten Czarny Król? – Młody Szuler, aż się zachwiał. – W sensie, że władca krainy dusz?
– Naturalnie, nie ma innego.
– Ale po co!?
– Jesteś Romenestem – stwierdził lew, tak jakby to wszystko tłumaczyło. – Tak więc jeśli chcesz jeszcze pożyć, to lepiej już chodźmy. Zaprowadzę cię.
– A to nie tamtędy? – zapytał Adan wskazując na wąski kanion za swoimi plecami.
Lwi monarcha nie zaszczycił go odpowiedzią. Długim susem przeskoczył ponad głową młodzieńca w głąb rozpadliny i opezanąc się ogonem od nieistniejących much ruszył przed siebie. Szuler wobec braku lepszych perspektyw podreptał za nim.
Kanion okazała się tak wąski, że jego ściany dotykały ramion młodzieńca. Adan wręcz dził się jak Derwan w swej masywnej zwierzęcej postaci potrafił tak sprawnie się tędy przemieszczać, podczas gdy on sam ciągle się o coś ocierał. W końcu nie wytrzymał i zebrał się w sobie by wypowiedzieć na głos nurtujące go pytanie:
– Co to za miejsce? Wygląda jakoś inaczej niż w wizji której doświadczyłem.
– To bańka świata – odparł monarcha, ponownie tak jakby szuler miał chociażby blade pojęcie o czym mówi. – Osadzono ją w krainie Czarnego Króla, którą zapewne dane ci było oglądać.
– Czyli, że właściwie jesteśmy w świecie umarłych, tak? – Adan przełknął głośno ślinę i odruchowo obejrzał się za siebie.
– Nie umarłych, tylko dusz, a właściwie w mikrorzeczywistości osadzonej w królestwie dusz.
– To nie powinieneś być przypadkiem duchem? – Szuler uszczypnął się kilkukrotnie, ale lew nie zniknął.
– Ależ ja jestem duchem? – monarcha nie zdołał stłumić chichotu. – Już zapomniałem, jak to jest po tamtej stronie, wierzyć w swą nieśmiertelną duszę i nie potrafić jej sobie inaczej wyobrazić, jak tylko w ciele, które umarło. Czyż to nie zabawne?
Jeśli do tej pory Adan czuł się skołowany, to teraz już zupełnie stracił jakiekolwiek rozeznanie. Był jak zaszyty w worku kociak porwany przez nurt Czarnej Łady – nie wiedział jak się z tego teraz wyplątać, ani w zasadzie jak się wogóle w to wszystko wpakował.
“Na pewno przez Paulusa!” – pomstował w duchu.
Ale przecież skoro jedna wizja była prawdziwa to wszystko co zobaczył mogło się okazać prawdą, a ta myśl przyprawiała go o mdłości. Dalej szedł w milczeniu. Lew nie starał się go zagadywać. Kanion w końcu zaczął się poszerzał, aż wreszcie miejsca było dosyć, by młodzieniec mógł stanąć z rozpostartymi ramionami.
Wreszcie dotarli do końca drogi. Na niewysokim stalagmicie o płaskim, ściętym szczycie leżało płócienne zawiniątko. Wszystko wokół niego wyglądało tak niepozornie, tak zwyczajnie, że Adan zaczął się nerwowo rozglądać w poszukiwaniu jakiejś zasadzki. Poczucie niepokój dodatkowo potęgowała wszechobecna martwa cisza. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak irytuje go ten absolutny jałowy bezruch i o dziwo obecność monarch nagle wydała się mu nawet krzepiąca.
"Naprawdę oszalałem!" – pomyślał po raz ostatni rozważając ucieczkę z powrotem do portalu, wydanie Tolimy strażom i porzucenie Paulusa. Na pewno ten cholerny paladyn go w to wszystko wpakował! Ale… cóż musiał przyznać, że sam w pewnym stopniu skrycie chce poznać jakimi kartami dysponuje los. “Podążasz drogą na której końcu czeka najpotężniejszy przedmiot tego świata.” Takie rzeczy mają przecież swoją wartość. Wartość, która może dać człowiekowi wolność.
Niesiony tym odrobinę wymuszonym przepływem optymizmu ruszył dziarsko przed siebie, sięgając ku zawiniątku. Powstrzymały go jednak słowa lwa:
– Muszę cię ostrzec, chłopcze. Kiedy chwycisz artefakt pieczęć zostanie ostatecznie przełamana, a Czarny Król z pewnością zaatakuje. Będziesz musiał uciekać.
– Jak to? – bąknął szuler z powrotem cofając się o krok.
– Jak mówiłem znajdujemy się w bańce świata. Osadzono ją po stronie krainy dusz, ale to nie do końca to samo co być w królestwie Czarnego Króla. To poniekąd sztuczny, zupełnie odrębny świat, stworzony dzięki połączonej mocy guślarzy oraz duchowładnych. Pieczęć krwi już przełamałeś, został jeszcze duchowy pierwiastek, który kapłan Mestwin zakotwiczył w tym przedmiocie. – Lew ruchem pyska wskazał na złożone pośrodku stalagmitu zawiniątko. – Kiedy go dotkniesz pieczęć zostanie zupełnie zerwana.
Tego było już za wiele. Adan zaczął biec z powrotem w kierunku portalu wykrzykując pod adresem: króla Derwana, Czarnego Króla, Guślarzy, Paulusa, Stanesa, Drozda, całego tego miejsca oraz magii ogółem, najokropniejsze bluzgi jakie tylko znał. Nie oszalał jeszcze tak bardzo, żeby…
Padł twarzą na ziemię, czując zimny dotyk pazurów między łopatkami. Jego ucho omiótł zadziwiająco zimny oddech:
– Chyba nie rozumiesz, Adanie synu rybaka – zawarczał lew. – Nie wiem jak się tu znalazłeś, ale połowa pieczęci została zdjęta i prędzej czy później ona upadnie. Czarny Król, albo co gorsza Jesza wedrze się tu, a potem posiądzie moc o jakiej nie śniłeś na wieki zatracając równowagę świata.
Młodzieniec nie próbował się nawet wyrywać. Po prostu leżał przygnieciony przez ogromnego lwa, z każdą chwilą coraz bardziej sparaliżowany własnym strachem. Sam Jesza, najstraszniejszy spośród demonów, miałby polować to coś z czym jest związany? Serce łomotało mu się o klatkę piersiową.
– Nie moją rzeczą jest tłumaczyć ci sprawy bogów, chłopcze – podjął monarcha. – Ale Złota Róża, guślarze oni mogą pomóc ci dźwigać to brzemię. – Jakby dla zobrazowania swych słów wcisnął go jeszcze mocniej łapą w ziemię. – Czy jeżeli cię puszczę mogę zatem liczyć, że nie uciekniesz?
Szuler w odpowiedzi wydał z siebie jedynie coś na kształt stęknięcia, a kiedy lew zabrał swą ogromną łapę z jego pleców, podniósł się niezdanie. Spojrzał ponownie ku zawiniątku i mógłby przysiąc, że wszystko wokół jakby nagle wyblakło. Po raz kolejny przełykając głośno ślinę, a następnie drobnymi kroczkami podszedł do stalagmitu.
Oddech uwiązł mu w gardle, zaś serce ścisnął gwałtowny skurcz, kiedy ostrożnie sięgnął po zawiniątko. Krew tętniła mu w uszach wybijając rytm: Bum bumbum bum, Bum bumbum bum.
Tym razem świat rozpłynął się gładko, wręcz malowniczo, pośród smolisto-czarnych smug. Młodzieniec nie poczuł absolutnie nic. Przez chwilę otaczała go tylko absolutna czerń, potem na jej powierzchni zamigotały różnobarwne plamy, aż nagle z gwałtownością burzy pierwsze powróciły dźwięki.
W momencie kiedy w pełni zacisnął dłoń wokół zawiniątka stał już obok lwa monarchy na przeciwko pokrytego inskrypcjami postumentu, pośrodku zawieszonej w bezkresnej ciemności i zasnutej czarną mgłą kamiennej platformy. Po drugiej stronie bardzo długiego kamiennego pomostu majaczyła złocista poświata – portalu do domu
– Nie gap się, chłopcze. Uciekaj! – zaryczał lew.
Mgłę zmarszczył nagle podmuch lekkiego wiatru. “Wiatru?” – zdążył jeszcze pomyśleć szuler. Nie czuł przecież nawet najmniejszej bryzy.
– Och, niech sczeznę – jęknął.
Nie było już jednak czasu na biadolenie. Drżące tafle mgły podnosiły się gwałtownie, a z ich wnętrza, niczym z wnętrza jaskini, zaczęły wychodzić wysokie, człekokształtne owady, szepcząc złowrogo.
"Dusze tchórzy" – Adan nie wiedział dlaczego, ale patrząc na monstra był tego pewien.
Widma od razu ruszyły w ich kierunku, a lew warcząc skoczył im naprzeciw. Szuler pamiętając o mocy jaką rzekomo miał zapewnić artefakt gorączkowo zabrał się za rozplątywanie zawiniątka. Warstwy tkaniny ktoś kilkukrotnie owinął kawałkiem sznurka i zawiązał na idiotycznie ciasny supeł.
– To twoja robota? – sarknął w kierunku lwa, usiłując jednocześnie przegryźć węzeł, gdy wtem usłyszał dziwny klekot za plecami.
Błyskawicznie obrócił się i uderzył pięścią prosto w łeb owadopodobnego stwóra usiłującego zajśc go od tyłu. Monstrum bardziej zaskoczone niźli obolałe odskoczyło o krok trzasnął przy tym szczękoczułkami, zaś Adan omal nie wrzasnął z bólu. Owadzi pancerz okazał się niezwykle twardy i kolczasty. W związku z tym rzucił się do ucieczki, w jednym kierunku w jakim nie dostrzegł, żadnego stwora. Szarpał przy tym sznurek zębami sznurek ze zdwojoną mocą.
Upiór ruszył za nim trzaskając szczękoczułkami. Adan dobiegł do krawędzi platformy, a potem skręcił w przeciwnym kierunku niż złocisty portal. Wielki owad ledwo wyhamował przed przepaścią, po czym wykonał długie susy i rzucił się na plecy walczącego z supłem młodzieńca. W tej jednak chwili sznurek ustąpił. Szuler straciwszy nagle równowagę poleciał jak długi przed siebie, szczęśliwie unikając tym samym szponów upiora, który przeskoczył nad nim. Upadłszy twarzą w ciemną mgłę, wygrzebał z warstw tkaniny potężny artefakt. a następnie niewiele myśląc poderwał się na kolana celując w kierunku stwora.
Upiór zaklekotał szczękoczułkami i przechylił łeb przyglądając się celującemu weń oburącz za pomocą najzwyczajniejszego w świecie klucza Adanowi.
– No to już są kurwa jakieś…
Robal powalił młodzieńca na ziemię szarżą. Zaczęli szamotać się w absolutnej, duszącej ciemność. Jedną dłonią Adan zdołał pochwycić nadgarstek przeciwnika, lecz drucie wyposażone ostre szpony ramię stworzenia przeorału mu biodro. Mgła gryzła go w oczy, zaczynało brakować mu też powietrza, a pazury krzesały o podłogę iskry niepokojąco jego twarzy!
Wtem coś owinęło się wokół ciała owada, a następnie poderwało go w powietrze i cisnęło poza obręb platformy. Wyswobodzony Adan podniósł się nabierając łapczywie powietrza.
– Klucz? – natychmiast pociągnął go za język lew, ewidentnie nie przejmując się stanem młodzieńca.
– Mam go. – Adan potrząsnął ściskanym w prawej dłoni przedmiotem, po czym dodał z wyrzutem: – Mówiłeś, że to niewyobrażalnie potężna broń.
– Powiedziałem, że broń czeka na końcu ścieżki. Nigdy nie mówiłem, że TO jest koniec – odburknął protekcjonalnie monarcha, po czym ruchem pyska dał Adanowi znak by wsiadł mu na grzbiet.
Szuler niezgrabnie acz bez ociągania spełnił polecenie i wspólnie ruszyli przez most w kierunku złocistego portalu. Wszędzie wokoło nich fałdy mgły zbiegały się ze sobą i co jakiś czas uwalniały coraz bardziej upiorne istoty, od insektoidalnych stworów po pozbawionych twarzy ludzi ubranych jakby w cień. Lew omijał je długimi susami lub zwyczajnie taranował, przez co kurczowo trzymający się jego młodzieniec kilkakrotnie omal nie spadł. Czasem też porastające ciało monarchy pnącza rozwijały się i uderzając niczym bicze rozbijały mgliste skupiska. Złocisty punkt portalu był coraz bliżej.
– GŁUPCY, NIE WIECIE CO CZYNICIE! – rozległ się za nimi przypominający szelest stron starożytnej księgi głos.
Adan czując na sobie chłodny dotyk czyjegoś spojrzenia obrócił się przez ramię. W nieprzeniknionej ciemności sunęło ku nim prawdziwe monstrum. Przypominało górskiego masywu oraz ośmiornicy, otaczały je wirujące obłok czarnej mgły.
Nie, to nie był obłok, lecz stado kruków! Dziesiątki wielkich jak niedźwiedzie, cholernych kruków, które natychmiast pomknęły za uciekającym na grzbiecie monarchy Adanem. Ich, coraz bliższe głosy zlewały się ze sobą w prawdziwe morze potępieńczych wrzasków.
– Ja pierdolę szybciej! – wrzasnął szuler, czując jak krew odpływa mu z twarzy.
– Nie damy rady! – wydyszał w odpowiedzi lew. – Musisz coś zrobić!
– Ja!? Niby jak!?
Derwan nie odpowiedział i spanikowany szuler wbił spojrzenie w pikujące ku nim ptaki modląc się w duchu, sam niepewny w zasadzie do kogo. Wtedy to poczuł.
Ta sama wzywająca go, pełna oczekiwania energia. Ciepłe, elektryzujące doznanie. Tym razem jednak nie próbował sięgać ku niej, lecz pozwolił, aby go zalała. Kruki były kiedyś ludźmi! Wszystkie bez wyjątku były władającymi magią kapłanami, widział to tak samo wyraźnie jak dostrzegał w insektoidalnych stworach tchórzy. Mieli w sobie moc, płomień pasji, ogień który Adan odnalazł także i w sobie, związał go ze sobą. Nie pewny co właściwie robi pchnął swą wolę ku nieprzebranej chmarze. Poczuł jak ciepłą energią w nim narasta.
Ptasie kłębowisko przeobraziło się nagle w falę bursztynowych płomieni, która pomknęła z powrotem ku górobodobnemu monstrum, ciągnąć za sobą szare języki dymu. Adan obserwował to z podziwem, mimowolnie otwierając usta. To on sam stworzył tę nawałę ognia, nie miał co do tego cienia wątpliwości.
Żar ogarniał go przepełniał do granic jestestwa. W istocie ledwo młodzieniec był w stanie utrzymać się na grzbiecie lwa, jednak przestało go to obchodzić, tak samo jak coraz bardziej nieodległy portal. Miał wrażenie, że gdyby tylko zechciał mógł uczynić wszystko. Był wolny. Był w zasadzie bogiem, potężnym i niepowstrzymanym żywiołem!
Głos prawdziwego bóstwa obmył jego umysł jak lodowata morska fala, bezpowrotnie zabierając ze sobą uczucie potęgi:
– JAK ŚMIESZ NAIWNY MAŁY CZŁOWIECZKU! ZA TWĄ PYCHĘ SPOTKA CIĘ KARA!
Bursztynowa kipiel zatrzymała się tuż przed monstrualną postacią, po czym runęła z powrotem ku uciekinierom. Lew przyspieszył gwałtownie, nadludzkim wysiłkiem pokonując ostatnie skrawki pomostu dzielące ich od portalu.
Nie zdążyli. Ogień opadł za ich plecami rozbijając most i zalewając cały horyzont piekielnym żarem. Pojedyncze pnącze w ostatniej chwili owinęło się wokół bioder Adana i cisnęła nim jak workiem piasku. Wpadł do portalu na sekundę przed tym nim dogoniła go czarna ściana płomieni.
– Guślarze, pomogą ci! – wykrzyknął jeszcze lew nim wraz z całym światem pochłoną go ogień.
***
Szuler obudził się obolały z silnymi zawrotami głowy. Ostatnie co pamiętał to dziwny sen o karkołomnej ucieczce na grzbiecie gadającego lwa. Nad nim stał zaś Tolima z nieprzejednanym obliczem.
– Jak długo…?
– Dwie godziny – odparł zirytowany bard.
– Na wszystkie smoki Stwórcy, dlaczego mnie nie ocuciłeś albo nie wyniosłeś!?
– Widziałeś się w lustrze? Do przewiezienia takiego ulanego krasnoluda potrzebny byłby wóz zaprzęgnięty w dwa konie!
– To wina kości… – zaczął usprawiedliwiać swą krzepką budowę szuler, jednak w tej samej chwili trzymany przez Tolimę klucz. Czyli to nie był tylko sen.
– Spodziewałem się czegoś, no nie wiem bardziej konkretnego. A ty? – zaśmiał się bard obracając przedmiot w dłoni. – Ale, dobra zbieraj się i wynośmy się stąd, zanim nas odkryją. Na górze dzieje się coś dziwnego i Magister pewnie się już niecierpliwi. Na pewno zechce z tobą pomówić.
Ledwie zdążyli się obrócić, gdy nagle, jakby spod ziemi wyrosła przed nimi gromada uzbrojonych po zęby strażników. Adan wciąż nieco skołowany spojrzał na Tolimę, ale ten jedynie wymownie pokręcił głową, po czym dał do zrozumienia najbliższemu strażnikowi, że się poddaje. Wartownicy nie postąpili jednak nawet kroku w ich stronę. Rozeszli się tylko na boki robiąc przejście zbudowanemu niczym ceglany mur mężczyźnie. O ile mury miewały spiczaste uszy. Wysoki, szeroki w barach i imponująco opanowany elf podszedł dumnie do Tolimy, kładąc mu rękę na ramieniu. Sekundę później głowa barda eksplodowała rozbryzgując kawałki czaszki oraz mózgu na wszystkie strony.
Nieporuszony elf skierował za to spojrzenie ciemnych oczu wprost na Adana.
– Witamy w Złotej Róży.
***
AKTA Z TAJNEGO ARCHIWUM POSZUKIWACZY
1. Obiekt: Savvas Lucard
– Opis fizyczny: ---------------------------------------------------------------------------------------------
– Biografia: --------------------------------------------------------------------------------------------------
– Uwagi: -----------------------------------------------------------------------------------------------------
– Poziom zagrożenia: poza skalą [!!!pod żadnym pozorem nie wchodzić w interakcje!!!].
168. Obiekt: Kalandra [Bezblask]
– Opis fizyczny: Kobieta, szczupłej acz krzepkiej budowy. Włosy rude. Twarz sercowata o regularnych rysach. Oczy duże i ciemne, właściwie osadzone. Nos drobny lekko piegowaty. Usta pełne. Obiekt nieprzeciętnie gładki.
– Biografia: Obiekt prawdopodobnie nie posiada nazwiska ani herbu. Jak udało się ustalić urodzona w okolicach Kodaniu (1469r.). Od 1480r. związana z Bezblaskiem. Przyjmuje się, iż obiekt nieoficjalnie pełni funkcję zastępcy aktualnego komendanta Bezblasku w Kodanie (patrz "Milan Świetlik")
– Uwagi: Obiekt często nawiązywał kontakt z Syndykatem (patrz “Bezblask” rozdział “Kontakty i działania nieoficjalne”).
– Poziom zagrożenia: niski
2579. Obiekt: Adan
– Opis fizyczny: Mężczyzna, niski i krępy (podejrzewa się domieszkę krwi krasnoludzkiej). Włosy krótkie, czarne, nosi brodę. Twarz kwadratowa, rysy ostre. Oczy ciemne i wąskie, właściwie osadzone. Nos mały, prosty, usta wąskie. Obiekt ma bliznę nad lewą brwią.
– Biografia: Kmieć urodzony w 1473r. w grodzie przy zamku Lubendor.
– Uwagi: Zainteresowanie jego osobą wykazują Guślarze. (patrz “Złota Róża”)
– Poziom zagrożenia: brak (domniemany marginalny).
VIII
Bal, to słowo można było wyczytać na ustach wszystkich mieszkańców Kodanu, przechodzących tego wieczoru ulicami miasta. Następne brzmiały z kolei skarbiec oraz pustka, co akurat radowało Milana.
Od starcia z berserkiem minęły już dobre trzy dni wypełnione raportami i płaszczeniem się przed ostatnio “słabującym na umyśle” kanclerzem. Sprawczyni morderstw zdołała zbiec, dowodów na udział guślarzy nie znaleziono. Ostatecznie pierwszy urzędnik chyba mu uwierzył, a przynajmniej przestał zadawać niewygodne pytania. To nie oznaczało jednak chwili wolnego. Miał przecież własne sprawy, którymi należało się zająć i które wymagały wzięcia udziału w całej tej farsie ku czci gruszkowego rycerza.
– Jak wyglądam? – zapytała Kalandra, stanąwszy u jego boku.
W rozłożystej czerwonej sukni, spiętej szerokim pasem z barwionej skóry prezentowała się jeszcze piękniej niż zwykle, i no cóż… jeszcze bardziej niebezpiecznie.
– Jakbyś za chwilę miała dokonać masowego mordu.
– Ty również nie straszysz. – Dziewczyna zignorowała wygłoszoną zgryźliwym tonem uwagę i udała, że poprawia ułożenie rudych loków. Odkąd dowiedziała się, że zdołał ujść cało z zastawionej na nich pułapki okazywała mu coś na kształt pobłażliwości. – A jak tam twoja ręka?
– Coraz lepiej – skłamał.
Zranione ramię mocno dawało mu się we znaki i żadne zioła, maści czy leki nie pomagały. Czuł, że trawi go gorączka.
– Zanim wejdziemy do powozu mam jeszcze jedno pytanie – spróbował zmienić temat.
– Zamieniam się w słuch.
– Jak i gdzie do cholery zdołałaś ukryć w tym sztylet?
Kalandra uśmiechnęła się i niezbyt delikatnie ujęła jego rękę, po czym przyłożyła ją do swojej talii. Przechyliła przy tym lekko głowę, trzepocząc rzęsami. Komendant gotów był się założyć, że w piwnych oczach dziewczyny przez ułamek sekundy dostrzegł psotne iskierki.
– Czujesz? – zapytała.
– Yyy… Wybacz, ale trudno mi się skupić, gdy…
– Uszy ci poczerwieniały – zaśmiała się.
– Absurd… to miraż.
Przysunęła się do niego na, tyle blisko, że niemalże stykali się twarzami i zaczęła przesuwać jego rękę ku górze, aż ta dotarła do biustu.
– Czy teraz jest łatwiej? – Jej oczy zwęziły się nagle.
– Ja nie… To znaczy, czy to podchwytliwe pytanie? Sedno tego pytania jest na tyle trudne do uchwycenia, że odpowiedź na nie zajmie mi nieco dłuższą chwilę. A zatem no, reasumując… Co łatwiej?
– Wyczuć rękojeść, głupku. – Uderzyła go delikatnie w czoło. – Jedźmy, bo się spóźnimy.
***
Noc jak to zwykle o tej porze roku była zimna i niebo podtrzymywały jeszcze kolumny dymu wydobywające się z setek kominów. Baltazar musiał przyznać, że miało to w sobie jakiś pokrzepiający urok. Aż szkoda, że jechał pić zdrowie przyszłych trupów.
– Stresujesz się? – zapytała Syczka. Wzruszył ramionami nie odwracając twarzy od okna. – Powinieneś dobrze się zaprezentować.
– Masz rację. Spróbuję być przede wszystkim sobą.
– Czy ty mnie w ogóle słuchałeś, kochany? – Dziewczyna była tak blisko niego, chwyciła go delikatnie za kolano. – Masz się zachowywać jak generał z prawdziwego zdarzenia. Jesteś teraz marszałkiem, a ci ludzie potrzebują bohatera. Masz pokazać, że wiesz co tam robisz.
– Sądziłem, że jestem taki na co dzień – stwierdził z absolutną powagą.
Syczka roześmiała się dźwięcznie, zaś Baltazar spojrzał na nią osłupiały. W tej jednak chwili powóz się zatrzymał. Rycerz wyszedł pierwszy i otworzył drzwi swojej wybrance, co z oszołomieniem na twarzy odebrała oczekująca ich służba. Syczka podała mu rękę i wspólnie weszli do pałacu.
Dalej oświetlonym złoconymi kandelabrami korytarzem i po szerokich schodach przeszli do sali balowej. Syczka podtrzymywała palcami rozłożystą spódnicę szaro-zielonej sukni, która podkreślała jej przyjemne, pulchne krągłości zaś Baltazar kroczył sztywno, ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie. Strażnik otworzył przed nimi wysokie, pomalowane na biało drzwi. Sala balowa była pełna ludzi i od razu uderzyła w nich wrzawa, hałas muzyki oraz światła. Ściany miały odcień różowego marmuru, a wzdłuż jednej ciągnęły się szeroko pootwierane drzwi balkonowe. Jednak mimo chłodu płynącego z zewnątrz w pomieszczeniu panowała duchota.
– Przybył jego ekscelencja, Marszałek Trójrzecza, sir Baltazar herbu Grusza! – zaintonował uroczyście odziany w biało-błękitną liberię służący.
***
Kiedy padło nazwisko gościa honorowego wszechobecny raban wzmógł się jeszcze bardziej od czego Milanowi, aż zakręciło się w głowie. Nie słyszał własnych myśli, a przecież przybył by zdobywać cudze. Zadanie było banalnie proste, wieści o Kurtapadach rozeszły się po kontynencie zatrważająco szybko, od rozmowy w gabinecie kanclerza minął raptem tydzień, a już plotkował cały kraj i wszyscy sąsiedzi! Należało znaleźć szpiega, a bal stanowił po temu okazję jak żadna inna.
Wokoło zdążyły się już uformować zamknięte grupki gości, których nie wymieszało nawet nagłe poruszenie i Milan obrał sobie za cel jedna z nich.
– Dość duże rozwarstwienie – podsumowała Kalandra podążając za jego spojrzeniem.
– Oczywiście, arystokraci negocjują z dyplomatami o zmianie narodowości swego tytułu, artyści próbują uchwycić tragizm wojny, rycerze sprawdzić, z jakim stopniem mogą zacząć w armii, no a bankierzy chcą tylko przelicytować i sprzedać. Wszystko w miłej jowialnej atmosferze.
– Zmiana narodowości tytułu? Naprawdę sądzisz, że jest aż tak źle?
– Nie, kanclerz jest sprytniejszy niż wygląda i to mi się właśnie nie podda. – Spojrzał w kierunku stołu honorowego. Pierwszego urzędnika co prawda nie było na uczcie, za to wśród możnych brylował podskarbi Jidion herbu Nanercz – wpływowy możny oraz duchowładny kapłan o szczurzej twarzy i jeszcze bardziej szczurzym usposobieniu. – Pora zabrać się do pracy moja droga.
Kalandrze nie musiano dwa razy powtarzać. Dziewczyna z uwodzicielskim pół uśmieszkiem zanurkowała w kierunku jakiegoś arystokraty i Milan został sam.
Zaczął przeciskać się, ku uprzednio wybranej grupie, kiedy nagle ktoś trącił go przypadkowo w lewe ramię. Komendant miał wrażenie jakby miliony malutkich igiełek wbiło mu się naraz od obojczyka, aż po czubki palców. Na twarzy poczuł uderzenie gorąca. tak źle jeszcze nie było i omal się nie skulił. Chwytając zdrową ręką za bark odniósł wrażenie, jakby obejmował obcą tkankę.
– Możny Milan? – Usłyszał za plecami głos kogoś, kto mówił z silnym pardenskim akcentem.
Nie zdążył się nawet obrócić, gdy przed nim pojawił się wysoki mężczyzna o ciemnych, zaczesanych wonną pomadą włosach. Jego spojrzenie miało w sobie coś takiego, że Mszczuj z trudem zwalczył odruch cofnięcia się.
– Nie pochodzę z możnego rodu – odparł pochylając lekko głowę. – Panie ambasadorze, jak mniemam?
– A tak, gdzie moje maniery? Savvas Lucard, kłaniam się. – Mężczyzna pochylił się lekko i wtedy Milan zrozumiał co tak bardzo poruszyło go w oczach ambasadora. Prawie nie miały tęczówek! – Chyba pana potrąciłem, proszę o wybaczenie. Jakiś cham mnie popchnął.
– Nic się nie stało – odburknął nieco skonfundowany Milan.
– Ależ stało, to paskudne zadrapanie. Musi pewnie potwornie boleć?
Skąd on wie? – zastanowił się w duchu, nie zdążył jednak wypowiedzieć tego pytania na głos. Tajemniczy pan Lucard po prostu rozpłynął się pośród tłumu. Całkowicie zdezorientowany Milan ruszył więc ku pierwotnie upatrzonemu stolikowi. Raptem dwa kroki dalej za bark chwyciła go Kalandra. Aż się skrzywił.
– Ambasador Teoklos jest ponoć obecny na uczcie – mruknęła dziewczyna wskazując ruchem podbródka na niskiego mężczyznę w todze, siedzącego pośród grupy do której zmierzał. – Przed tańcami do ciebie dołączę. – Dorzuciła jeszcze z krzywym uśmieszkiem i znów zniknęła pośród gości.
Co on tu robi? – pomyślał ospale komendant. – Z drugiej strony, przecież to krasnolud.
Dalej nieniepokojony dotarł wreszcie do nakrytego obrusem stołu w rogu pomieszczenia. Ambasador, siedział wraz z kilkoma innymi osobistościami, wśród których Milan rozpoznał tylko podskarbiego – możnego Jidiona.
Kiedy on tu przylazł? – pomyślał. Wciąż kręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że wszystko wokoło dzieje się zbyt szybko. – Muszę wziąć się w garść!
– Ekscelencjo. – Jednym, płynnym ruchem skłonił się lekko, przysunął sobie krzesło i usiadł. A przynajmniej próbował to właśnie uczynić, gdyż w praktyce opadł ciężko na wyściełane siedzenie.
– Komendant Milan jak dobrze, że znalazł pan dla mnie trochę czasu. Już się bałem, że zdechnę z nudów. – Krasnoludzki ambasador zmierzył go zdziwionym spojrzeniem, spod krzaczastych brwi. – Aby na pewno dobrze się pan czuje?
– Oczywiście, oczywiście, mogę nawet opowiedzieć ekscelencji krotochwilę. Zapewniam, że jestem cenionym anegdociarzem!
Ale ja bredzę, zauważył, przeczesując palcami ciemne włosy. Poczuł boleśnie ten dotyk na całej skórze głowy. Jego kark też miał cały obolały, a na twarz wystąpiły mu wypieki gorąca i dopiero teraz uświadomił sobie jak bardzo jest spocony. Czy to możliwe by było tu, aż tak duszno?
– Niewątpliwie humor to coś z czego właśnie pan słynie, ale jakoś się obejdziemy – odburknął cierpko podskarbi Jidion, po czym zwrócił się do krasnoluda: – O czym ekscelencja mówił nim nam przerwano?
– Pytałem o egzystencjalną odrębność duszy? – Na kwadratowej twarzy ambasadora Teoklosa odmalowała się prawdziwa pasja. – Wszak mówi się “dusza” dla ułatwienia pewnych pojęć, dla uproszczenia, dla skrótu. Kiedy jednak zacząć analizować duchowy aspekt istnienia nie ma żadnego odrębnego znaczenia. Wraz ze śmiercią, z końcem ciała, na ma przecież możliwości dalszego istnienia duszy! No bo gdzie!? W czym? Jak? Nie może istnieć bez oczu, które widzą, bez uszu które słyszą, bez nosa, bez krtani, bez dotyku, bez mózgu, który myśli! Nasze badania dowodzą, że poza mózgiem nie można o niczym myśleć, a czym jest istnienie bez myśli! Jakże to, trzeba przeanalizować sprawę inteligentnie, nawet gdyby to było wbrew naszej potrzebuje wiary. Pierwszy obowiązek człowieka, a już krasnoluda przede wszystkim, być inteligentnym!
– Czyli nie wierzy pan w istnienie Królestwa Umarłych? – próbował zgadywać Milan jednak język odmówił mu posłuszeństwa.
– Nikt go nigdy nie umiejscowił, nie spenetrował, nie widział, nie ma dowodów na jego istnienie.
– A magia? – orzekł możny Jidion.
– Kuglarskie sztuczki kapłanów – odciął się krasnolud, zbywając dalsze protesty podskarbiego machnięciem dłoni. – Od setek lak nie widziano maga z prawdziwego zdarzenia, skąd wiadomo, że nie byli tylko wytworem wyobraźni waszych przodków?
Milan miał wrażenie, że nie nadąża za otoczeniem. Wszyscy słyszeli przecież jak kapłani w święto Czarnego Króla rozmawiają z duchami, czy też widzieli jak przywołują płomienie i Teoklosowi z całą pewnością również nie mogło to umknąć. Krasnoludy co prawda od dziesięcioleci izolowały się w swych górach, na zachodnim krańcu Trójrzecza, jednak chyba zapomnieli o całej reszcie świata, prawda? Nie, nie ambasador na pewno jedynie drażnił się z wścibskim kapłanem.
Kiedy odpowiedź Jidiona nie nadeszła Milan zwrócił się bezpośrednio do Emisariusza, zmieniając temat:
– Ile czasu ekscelencja daje Trójrzeczu? .
– Prosto z mostu co? Wolałbym nie odpowiadać na to pytanie bez obecności biegłego w prawie.
– Ja daję wam czas do końca lata, potem koczownicy się wedrą – odrzekł jakiś mężczyzna o włosach zaplecionych w warkoczyki. Mówił z ciężkim, północnym akcentem. – Ostatnio dużo się słyszy o rozruchach przy granicach i setkach wojowników o tępych obliczach. Pono nie wiadomo gdzie kończy się koń, a zaczyna się człowiek.
Krasnolud dał sygnał służbie by dolano mu wina, po czym przepłukawszy gardło długim łykiem orzekł:
– “Cywilizacja namiotowa’’ prowadzona przez silnego osobnika z darem wymowy to chyba największe zagrożenie dla kulturalnej społeczności rządzonej przez półidiotów w czarnych habitach. Zaiste logika to okrutna bogini!
Milan nie zaczekał by wysłuchać pełnych oburzenia protestów możnego Jidiona, gdyż właśnie w tej chwili jego ramieniem targnęły potworne skurcze. Podniósł się chwiejnie i przyciskając lewą rękę do piersi, ruszył niezgrabnym galopem przez tłum. Odprowadziło go zdziwione spojrzenie Kalandry. Wychodząc dał jej jeszcze znak by zajęła jego miejsce, potem jego żołądkiem targnęły mdłości.
***
Baltazar zgodnie z sugestią Syczki uznał bal ku jego czci za okazję do podreperowania sobie zmysłu politycznego. W końcu to jemu powierzono pełne kierownictwo nad armią i niewykluczone, że nadciągających w niczym burzowa chmura złych czasach to on będzie zmuszony przejąć ster państwa z rąk zniedołężniałego kanclerza. Dał więc ukochanej wolną rękę, chcąc samemu porozmawiać z kilkoma osobistościami. Miał jednak wrażenie, że wszyscy zebrani z jakiegoś powodu nim gardzą.
– Chciałbym wiedzieć jak by się banki ustosunkowały do prośby o pożyczkę w razie wybuchu konfliktu – podjął pociągnąwszy kolejny łyk wina z trzymanego w dłoni pucharu.
– Po raz dziesiąty powtarzam sir, jestem kupcem nie bankierem! – zirytował się otyły mężczyzna, którego imienia rycerz nie znał. – Jeśli chcesz się tego dowiedzieć możny panie, zapytaj bankiera. – To mówiąc grubas wskazał na postawnego mężczyznę o wypomadowanych włosach, który właśnie dosiadł się do stolika, od którego przed chwilą uciekł Mszczuj.
Ciekawe co mu się stało? – pomyślał rycerz, na głos zapytał jednak:
– Co za różnica kupiec czy bankier?
– Jestem synem handlu on natomiast fiskalizmu. Teraz proszę mi wybaczyć sir, ale muszę porozmawiać z kimś… poważnym – to mówiąc nieznajomy odszedł.
Baltazar niechętnie spojrzał zatem na wskazanego przez otyłego kupca bankiera. Nieznajomy miał w sobie coś dziwnego, niepokojącego i rycerz zapewne nie zdecydowałby się podejść, gdyby nie zmaterializowany w jego głowie obraz patrzącej nań z naganą Syczki.
Westchnąwszy ciężko, dopił swoje wino, po czym postawiwszy puchar na trzymanej przez służącego tacy podszedł do wskazanego stolika. Powitał krasnoludzkiego ambasadora, podskarbiego, kilku innych mniej znacznych zgromadzonych oraz tajemniczego bankiera, a następnie sięgnął w kierunku poręczy ostatniego wolnego krzesła.
Chwycił za drewniane oparcie dokładnie w tej samej chwili, w której uczyniła to rudowłosa pomagierka Milana – Kalandra. Dziewczyna w pierwszej chwili zgromiła go spojrzeniem, jednak raptem ułamek sekundy później na jej twarz wypełzł łobuzerski uśmieszek. Przesadnie dramatycznym gestem odsunęła przed nim krzesło jak dla prawdziwej damy, po czym przyniosła sobie własne.
Oboje usiedli, on pokraśniały jak piwonia, ona zaś pławiąca się w rozbawionych spojrzeniach zebranych przy stole mężczyzn. Nawet krasnolud zdawał się być oczarowany dziewczyną.
– Kalandra! – zakrzyknął klaszcząc w dłonie. – Jak zwykle olśniewasz!
– Ekscelencja, jest nad wyraz uprzejmy – odparła pochylając lekko głowę.
– Pan komendant, gdzieś zniknął, czyżby nie czuł się dobrze? – zagadnął nagle tajemniczy bankier.
– Milan miewa ostatnio okropne… zgagi. Panie…?
– Savvas Lucard, kłaniam się.
– Właściwie ja również pana nie znam, panie Lucard – zainteresował się możny Jidion.
– Proszę mnie uznać za kogoś w rodzaju kupca.
Znów to samo, pomyślał z frustracją Baltazar, na głos zaś powiedział:
– Sądziłem, że jest pan bankierem?
– Na przestrzeni swojego życia trudniłem się różnymi profesjami po trochu, sir. – Savvas Lucard uśmiechnął się samymi kącikami ust, jednak przez ułamek sekundy Baltazar dostrzegł perłowo-biały błysk zębów. Podskarbi obdarzył tajemniczego gościa podejrzliwym spojrzeniem.
Nastąpiła chwila ciężkiej, niezręcznej ciszy i rycerz, aby nieco rozładować atmosferę zagadnął krasnoluda:
– A co ekscelencja sądzi o różnicy między kupcem a bankierem?
Kątem oka dostrzegł, że Kalandra posyła mu powątpiewające spojrzenie, od którego nowa fala czerwieni zalała jego policzki. Ambasador chyba uznał jednak pytanie za absolutnie zasadne, gdyż podjął z rosnącym zapałem:
– Dobrze trafiłeś ze swoim pytaniem, sir. Co prawda my krasnoludy słyniemy z ogromnej słabości do szeroko pojętego słowa, ale ja osobiście z zamiłowania jestem matematykiem., albo jeśli kto woli specjalistą od rachunków, od liczb. Otóż poruszona przez pana kwestia jest przedmiotem bardzo żywej dyskusji filozoficznej, a nawet politycznej! Wszak kupcy wespół z handlem są nośnikiem rozwoju, jednak to bankierzy nieodzownie znamionują rozwinięte społeczeństwo…
– Jest pan cudzoziemcem? – przerwała krasnoludowi Kalandra zwracając się do Savvasa. – Pardeńczykiem jeśli dobrze rozpoznaje akcent?
– Zgadza się, ale mieszkam w Trójrzeczu już od jakiegoś czasu.
– Tak, a jak długo?
I wszyscy pogrążyli się we własnych dyskusjach. Ambasador Teoklos perorował o wzajemnej korelacji handlu oraz fiskalizmu, Savvas Luckard możliwie jak najbardziej wymijająco odpowiadał na kolejne pytania Kalandry, zaś podskarbi przyciszonym szeptem wymieniał informacje z postawnym mężczyzną o zaplecionych w warkoczyki włosach.
Jazgot trwał, aż odziani w biało-błękitne liberie służący obwieścili, że zbliża się pora tańców. Baltazar, który miał prowadzić w pierwszej parze zaczął rozglądać się za Syczką. Możny Jidion dostrzegł ją jednak jako pierwszy:
– Jak ty się nazywasz, słodziutka!? – zawołał nagle.
– Syczka – odparła nieco skonsternowana dziewczyna.
Podeszła do stolika i splotła ramiona wokół szyi Baltazara, zaś rycerz który jej najłagodniejszy ze swych uśmiechów.
– Czy tyle wystarczy? – Podskarbi wyjął z ukrytej kieszeni pękaty mieszek.
– Słucham? – zająknęła się dziewczyna.
– W sensie, że za mało czy, że chcesz omówić lokalizacje?
Baltazar widząc lubieżny uśmiech mężczyzny, aż zacisnął dłonie w pięści, lecz ukochana podrapała go uspokajająco po karku.
– Idioto, ona chce wiedzieć co chcesz mieć zrobione! – roześmiała się nieco podpita dama, gdzieś zza ich pleców. – To profesjonalna nałożnica naszego pana marszałka, nie jakaś tam byle kurtyzana!
– Kurtyzana i nierządnica to to samo – wymamrotał krasnolud, wyraźnie zniesmaczony całą sytuacją.
– W takim razie zamawiam – nie ustępował podskarbi, oblizując blade wargi.
W tym momencie jednak twarz kapłana spotkała się z otwartą dłonią Kalandry, która zafundowała mu siarczysty policzek. Oblicze podskarbiego przez ułamek sekundy wykrzywiło zaskoczenie, a potem furia.
– Uderzony w obronie zwykłej kurwy do czego to doszło…! – pokręcił głową i roześmiał się, przybierając na powrót spokojny, drwiący grymas – Jej burdel dowie się o tym gwałcie na mojej osobie!
– Intelektualnie zostałeś zgwałcony już dawno temu – odparowała rudowłosa piękność, unosząc tym razem pięść.
Wtedy jednak przez tłum przeszło jakieś poruszenie, po czym na środek sali wpadł jeszcze bardziej spocony niż zwykle asystent Milana. Przez chwile poszukiwał wzrokiem swego przełożonego, a kiedy go nie znalazł podbiegł do Kalandry wołając:
– Granica została zaatakowana! Zawarowie wkroczyli do Trójrzecza!
Wybuchła istna wrzawa, a Baltazar dopiero wtedy zauważył, że Savvas Lucard gdzieś zniknął.
***
Powinien był się napić, a może powinien był nie pić? Nie pamiętał. Milanowi wydawało się, że pod skórę lewej ręki ma powtykane rozżarzone węgle. W głowie mu się kręciło i brukowana boczna uliczka przy Twierdzy Ludu niebezpiecznie się pod nim zachwiała. Mimo to nie zwolnił dopóki nie dotarł do “Pijanego Krasnoluda”.
Zasapany oddychał płytko i charcząco, a powietrze przed jego wargami zamieniało się w mgłę. Chłód jakoś nie pomagał mu jednak w oczyszczeniu myśli. Postępował głupio, wiedział o tym. Wiedział, że opuszczenie balu, porzucenie misji było lekkomyślne, nierozważne. Ale na wszystkie smoki Stwórcy myślało mu się tak cholernie ciężko.
Krew szumiała mu w uszach.
– Jaki ładny – zawołała skąpo ubrana kobieta stojąca w drzwiach budynku o zasłoniętych czerwoną tkaniną oknach. – Ładna skóra, śliczne kości.
– Tędy panie. – Inna kobieta ujęła Milana ramieniem i poprowadziła go do środka.
– Nie mogę, moja ręka – wyszeptał.
– Chodź panie, tego wieczoru daj odpocząć rękom. Pomogę ci zrzucić ciężar z krzyża.
Nie miał siły jej się opierać. Zaciągnęła go do niewielkiej izby, w której jedyny mebel stanowiło łoże z baldachimem. Rozpięła mu kaftan, po czym zrzuciła z siebie suknię, jak się okazało jedyną warstwę swego odzienia.
– Wyjdź – polecił jej.
– Ależ panie nawet nie zaczęliśmy.
– Wyjdź! – Starał się zabrzmieć bardziej stanowczo. Bezskutecznie – Dokończę sam – dodał markotnie.
– Uparciuch – dziewczyna uśmiechnęła się psotnie – ale i tak będziesz musiał zapłacić.
To mówiąc wyszła, zaś Milan zaczął zrzucać z siebie ubrania. Najpierw zdjął rękawice i kaftan, z trudem podpinał przymocowane do ramion mankiety na noże, a na koniec bez rozwiązywania tasiemek przy koronkowym kołnierzyku zdarł przez głowę jedwabną koszulę.
Spojrzał na swoją lewą rękę. Od ramienia, aż po koniuszki palców była czerwona, tą samą szkarłatną czerwienią co skóra berserka. Wyraźnie rysująca się pajęczyna żył przybrała z kolei kolor zieleni tak ciemnej, że prawie czarnej. Komendant patrzył na własne ramię zupełnie osłupiały, a pokój i jego myśli wirowały wokół.
Nagle jego ramieniem targnął potworny skurcz, od którego padł na kolana. Ręka sama z siebie wykrzywiła się agonalnie pod nienaturalnym kątem, żyły pulsowały, a kości oraz mięśnie przemieszczały się pod skórą sprawiając Milanowi potworny ból. Jego żołądkiem targnęły mdłości.
W końcu, tuż poniżej jego łokcia pojawiła się sporych rozmiarów wypukłość, która powoli spłynęła na środek dłoni, wśród wrzasków klęczącego komendanta. Wreszcie gula zatrzymała się. Nastąpiła chwila nagłej ulgi, po której skóra pokrywająca wypukłość rozdarła się, a z jej środka wychynęło żółte ślepię o pionowej źrenicy.
Milan nie zdołał powstrzymać skurczu jaki targnął jego żołądkiem. Zwymiotował prosto w oko swojej ręki.
WITAMY W ZŁOTEJ RÓŻY
IX
Ciemne korytarze zamku Lubendor działały dziwnie kojąco na zszargane nerwy Adana. Miały jakby własną chłodną, oniryczną atmosferę, którą podkreślało miarowe dudnienie kroków strażników. Elf szedł na przodzie eskortującej młodzieńca grupy, poruszał się płynne, jakby permanentny półmrok pozbawionej okien części zamku był naturalnym stanem jego życiowej aktywności.
Z uwagi na zapewnienia o rozwianiu wszelkich wątpliwości dopiero, gdy dotrą na miejsce, Adan zdecydował się nie pytać o ciała ludzi Syndykatu, porozrzucane na zamkowym dziedzińcu. Mimo to miał dziwne przeczucie, że dosłownie wpadł z deszczu pod rynnę.
– Cierpienie uszlachetniania, ale mogę uleczyć twe rany, jeśli chcesz – wymruczał elf uznając zapewne, że grymas na twarzy Adana jest wynikiem fizycznego bólu.
– Raczej spasuję.
Chociaż wszystkie sińce, zadrapania i urazy z ostatniego tygodnia – a może dwóch, szuler nie był w zasadzie pewien ile czasu upłynęło od kiedy jego spokojne życie dosłownie legło w gruzach – ale zdecydowanie nie miał ochoty pozwalać na to by elf go dotykał. Zdecydowanie zbyt dobrze wiedział jak skończyło się to dla Tolimy. Postanowił zatem zmienić temat, korzystając z tego, że zbliżali się już do końca nisko sklepionego korytarza głęboko w trzewiach twierdzy:
– Swoja drogą spodziewałem się czegoś, no nie wiem mniej biednego? – zagadnął, wskazując przy tym ku dziwnym, rzeźbionym w roślinne motywy drzwiom naprzeciwko. – Nawet nie ma klamki.
Elf zamiast odpowiedzieć przyłożył dłoń do wyrzeźbionego po środku wizerunku kobiety, oplecionej przez liczne pnącza, a przez jego ramię przeszła smuga szkarłatnej energii. Szkarłat niczym krew rozlał się po płaskorzeźbie aż sięgnął czterech, imitujących zamki od klucza metalowych płytek w rogach drzwi, a te otworzyły się cichym, precyzyjnym ruchem.
– Jeszcze raz, witaj w Złotej Róży. – Elf uśmiechnął się nieco pretensjonalnie pod nosem i niezbyt starannym ruchem nakazał mu wejść do środka. – Wielki Mistrz czeka.
Oczom Adana ukazało się ogromne pomieszczenie o pokrytych freskami ścianach. Jego środek zajmował wysoki na co najmniej dwie kondygnacje filar wspierający żebrowe sklepienie. U jego podnóża stały dwie postacie. Adan natychmiast rozpoznał jedną z nich.
– Ty sukinsynu! – wrzasnął rzuciwszy się na Paulusa z wyciągniętymi rękami. Chwycił wojownika za fraki, zaczął nim potrząsać i bić go pięściami w pierś na co ten nie mógł nic poradzić, gdyż nadgarstki miał skute za plecami. Obaj z łoskotem przewrócili się na dębową posadzkę.
Bójkę szybko przerwał jednak drugi z oczekujących w pomieszczeniu mężczyzn – starzec o łysej czaszce oraz krzaczastych brwiach.
– Łozdziełcie ich – polecił eskortującym Adana strażnikom.
Adan siłą oderwany od leżącego bez ruchu paladyna jeszcze przez ponad minutę wykrzykiwał przekleństwa, nim w końcu się opanował. Nie zdołał jednak odmówić sobie przyjemność warknięcia jeszcze raz w kierunku leżącego na podłodze wojownika:
– Jeszcze z tobą nie skończyłem, Paulus!
– Dopławdy wstrząsający wykwit głubiaństwa – skarcił go łysy mężczyzna. – A ty dłyblasie wstawaj i przestań już udawać małtwego. Przecież widzimy, że oddychasz.
Dopiero wtedy coraz spokojniejszy szuler rozpoznał charakterystyczną wadę wymowy i jeszcze raz przyjrzał się starcowi. Stał przed obliczem samego sir Bazyla herbu Grot, barona zamku! W przeszłości kilkakrotnie widział i słuchał, a przynajmniej usiłował wysłuchać, jego przemówień podczas obchodów święta Czarnego Króla, to też nie mogło być mowy o pomyłce.
Natychmiast znowu padł na podłogę, ale tym razem pochylony w głębokim ukłonie.
– Ratuj mnie o panie baronie, znaczy sir, naczy… sir baronie? – Poderwał się i znów opadł na ziemi bijąc kolejne pokłony. – Zostałem porwany, wrobili mnie w to. Ten tu i syndykat, wrobili mnie! Jestem uczciwym poddanym Rady oraz Kanclerza…
– Tu zwą mnie Wiełkim Mistrzem, ale ty możesz mówić popłostu Bazyl – przerwał mu baron. – I wstań z tej podłogi, nie lubię pokłonów.
Adan natychmiast wykonał polecenie, a wielmoża kontynuował:
– Więc mówisz żeś jest wiełnym poddanym Łady i Kanclerza. Niedobrze, niedobrze, nie lubimy tu takich. Czyżby Asceta nie powiedział ci w czyich płogach się znalazłeś?
– To człowiek mistrzu, chyba nie sądziłeś, że przyswoi za pierwszym razem? – wtrącił elf.
– Pierdol się długouchy.
– Ewidentnie błak ci manieł, ale nie winię cię chłopcze – zainterweniował sir Bazyl, nim Asceta zdołał wykrzesać z siebie jakąś odpowiedź. Adan patrząc w oczy elfa był jednak pewien, że ten zapamięta urazę. – Zdaje sobie spławę, że sposób w jaki dotychczas żyłeś oraz dłogę któłą cię tu ściągnęłiśmy tłudno okłeślić jako szczególnie szprzyjające łozwojowi kultułalnemu.
– Zaraz, wy mnie tu ściągnęliście?
Baron uniósł krzaczastą brew:
– Natułalnie, że my. A myślisz, że od kogo masz ten sygnet i kto napisał przejęty przez Poszukiwaczy list? Nie była to może najlepsza droga, ale okoliczności zmusiły mnie, bym działał szybko. A tak zdołałem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Dwie pieczenie, czyli że chcesz czegoś ode mnie? – powtórzył Adan. – Od razu mówię, na nic się nie piszę! Rozumiecie? Cokolwiek chcecie, będziecie musieli mnie zmusić!
Spojrzał w kierunku drzwi i nawet postąpił krok ku nim, jednak wtedy na karku jakby poczuł oddech lwa monarchy, a przez jego członki przebiegł dreszcz niby wspomnienie potęgi jaką jeszcze niedawno wypełniła jego ciało. Jeśli teraz wyjdzie być może nigdy nie dozna tego uczucia, tej wszechogarniającej wolności żywiołu? A przede wszystkim nigdy nie pozna odpowiedzi i nie zdoła zrzucić tego cholernego ciężaru jaki zaległ mu na sercu, od kiedy po raz pierwszy dotknął sygnetu!
Baron jakby czytał mu w myślach:
– Masz dał wspaniały chłopcze – podjął – nie musi być on jednak jednocześnie brzemieniem. Mamy wobec ciebie tylko życzliwe i jak najszczełsze zamiały.
– Więc to dlatego podsunęliście mnie tym kanaliom, jakbym był waszą zabawką!? – prychnął szuler i ponownie postąpił w kierunku wyjścia.
Zatrzymał go jednak głos barona:
– Masz pławo czuć się zagubiony, ale to była jedyna dostępna dłoga. Pokażę ci.
Bazyl dając znaki, aby młodzieniec podążyć za nim podszedł do stolika ustawionego po drugiej stronie potężnego filaru. Leżała na nim potężna księga o setkach żółknących stronic, wciśniętych pomiędzy płaty tłustej oprawy i Adan od samego jej widoku poczuł się niemiłosiernie znudzony. Baron sprawnie odnalazł jedną z kartek o zagiętym rogu, po czym wskazał na obraz przedstawiający typową religijną scenę.
– Przepiękny drzewołyt, nie sądzisz? – zapytał. – Łozumiesz co widzisz?
– Oczywiście, każdy to wie, śmierć Białej Królowej? – stwierdził Adan, wzruszając ramionami.
W górnej części drzeworytu przedstawiono postać świetlistego starca przysłoniętego przez chmury. Pod mi odziany w czerń mężczyzna przeszywał mieczem białą kobietę, zaś u ich stóp pełzły wąż o trzech głowach. Wydarzenie to kapłani czarnego króla uznawali za najświętszy dzień od czasu Stworzenia, którego pamiątkę obchodzono obowiązkowo w każdym mieście, grodzie czy wiosce Trójrzecza.
– Nie pytam czy wiesz, ale czy łozumiesz co przedstawia ten obłaz? U załania czasu Stwółca podłóżował przez Odwieczną Pustkę właz ze swymi smokami – baron zaczął streszczać, nie czekając na odpowiedź – aż wreszcie natknął się na Chaos, kłólestwo zamieszkane przez demon.
– Stwórca swymi wypalił Chaos. – Inicjatywę niespodziewanie przejął Paulus, który do tej pory nie odezwał ani słowem, a teraz ze wciąż skutymi rękoma powlókł się do stolika za Adadnem – I z przesyconej boskim ogniem esencji nakazał swym smokom wykuć dwa oddzielne królestwa: materii oraz ducha, nad którymi władzę powierza swym dzieciom. Mieszkańców tych krain ulepił zaś samodzielnie na własne podobieństwo. Obdarzył przy tym cześć ludzkość zdolnością dotykania boskiego ognia, dał światu magię po to by połączyć oba królestwa. – Głos paladyna zdawał się natchniony jak nigdy przedtem, a w jego oczach pojawił rzadki błysk, błysk który sprawił, że Adan zaczął zastanawiać się jak dobrze zdążył poznać dobrotliwego wojownika.
– Stwółca zachwycił się swym dziełem i spełniony odleciał w Odwieczną Pustkę – do głosu powrócił baron Bazyl. – Panowanie nad światem matełii objęła jego cółka zwana od tej pory Białą Kłólową, nasza bogini. Świat ducha zaś wziął w posiadanie Czałny Kłól i przez dwanaście stułeci panowały pokój, łównowaga i hałmonia, zaś napełnione tchnieniem Stwółcy światy łozkwitały. Jednak troje z demonicznych książąt: Jesza, Wesna i Godełak zdołało umknąć zagładzie. Aby się zemścić wspólnie uknuli plan: postanowili oni zasiać niezgodę między łodzeństwem i wywołać anałchię. W tym celu stworzyli kobietę, Filozofię, któłą to do dzisiaj czczą jako swoją boginię kłasnoludy. Filozofia przez następne dwanaście stuleci sączyła jad do uszu Czarnego Kłóla, kałmiąc go abstłakcyjnymi myślami o wyższości idei ponad fołmę. Łozbudzając w nim pychę i niezdłowe ambicje, aż Czałny Kłól stał się zazdłosny. Zapłagnął o zagałnąć całe tchnienie, któłego niezgoda w jego oczach stała się podrzędna względem tego co duchowe matełia. Guślałską magię krwii, czerpiącą moc Swółcy z fizyczności, uznał za szczególne bluźniełstwo. Wtedy demoniczna tłójca namówiła go do zabicia Siostry.
Baron zawiesił w pełnej dramatyzmu pauzie glos, z czego jednak skorzystał coraz bardziej tracący zainteresowanie Adan
– Tak, tak, no i ją zabił – dokończył bezceremonialnie. – A jego kapłani polują na guślarzy, biedne sierotki umarłej bogini. Całkiem zresztą skutecznie wydaje mi się. Ale mnie nic do waszych wojenek!
– Wyjaśnisz? – Bazyl spojrzał na Paulusa.
– To zaszczyt – Paladyn skłonił się płytko, acz dwornie przed baronem, po czym wbijając spojrzenie w twarz Adana podjął żarliwie: – Z rozkazu Czarnego Króla demony wykułu dlań dwanaście broni, z których ostatnia, Ostrze Ofiarne, zdolna była zabić boginię. Kiedy zwabiona przez swego brata Biała Królowa przybyła ugodził on ją przeklętym ostrzem i zgładził, jednak ta w porę przejrzawszy podstęp demonów w ostatniej chwili przekazała drzemiące w niej samej tchnienie najszlachetniejszym spośród swych wyznawców, rodowi Romenestów. Tym samym ocaliła świat przed całkowitą utratą równowagi i ponownym złączeniem się materii oraz idei w esencję chaosu, ale też rozpoczęła tysiąclecie wojen w trakcie którego powstało i upadło imperium Romenestów. Tak przynajmniej twierdzą guślarze, bo jak możesz się domyślić duchowładni są innego zdania, a prawdy nie zna nikt – ostatecznie zdanie Paulus wypowiedział, na powrót swym normalnym, pogodnym tonem.
– To jest pławda – Baron niespodziewanie uderzył pięścią w stół. – I duchowładni też to wiedzą, jedynie łudzą się, że chaos pochłonie jedynie wyzutą z tchnienia Stwółcy matełie. Ich zatłute umysły nie są w stanie pojąć, że istota nie może istnieć w całkowitym odełwaniu od fołmy. Nie dotrzegajął, iż jeśli zabłakie łównowagi chaos pochłonie wszystko. Na szczęście ty mój chłopcze jesteś tu by temu zaradzić.
Szuler poczuł jak zalewa go fala gorąca. Olbrzymie komnata wydała mu się nagle ciemniejsza, a pokrywające ściany freski jakby bardziej złowrogie. Wszystkie malowane smoki, walczące, bawiące się czy spłukujące ze sobą postaci ludzi i nie tylko wydawały się wpatrywać weń z groźnymi grymasami na ich osmalonych dymem obliczach. Na karku ponownie poczuł zimny oddech lwa.
Sir Bazyl podszedł doń położył mu dłoń na ramieniu. Adan natychmiast ją jednak odtrącił.
– To niczego nie wyjaśnia! – żachnął się.
– Tak sądzisz? – Bazyl uśmiechnął się pod nosem.
Sygnet i przedstawiony na nim symbol, potężna moc której wspomnienia raz po raz drenowało ciało Adana, duchzwój, wszystko składało się w jedną całość, ale młodzieniec nie chciał, nie mógł dopuścić jej do siebie.
– Mój ojciec był zwykłym zapijaczonym łajdakiem!
– To pławda, bowiem gdy tylko Czałny Kłól zołientował się co złobiła jego siostła, poprzysiągł zgładzić Łomenestów ołaz osłabionych śmiełcią bogini guślarzy. Los jednak w końcu uśmiechnął się do pokołnych sług Białej Kłólowej, w pławdziwie najstłaszniejszym momencie. Otóż kiedy monałchia Łomenstów chyliła się ostatecznie ku upadkowi, a Duchowładni poczuli smak tłiumfu jeden z nich, Mestwin zwany potem Błogosławionym, jako jedyny złozumiał jak stłaszliwe konsekwencje poniosła za sobą boska zbłodnia. Postanowił wykłaść ukłyte przez sługi Czałnego Kłóla Ostrze Ofiałnego, nie zdoławszy jednak zdobyć tej potfołnej klingi wykładł klucz do skałbca, gdzie została ona zapieczętowana i z pomocął niedobitków Guślarzy stworzył bliźniaczą skrytkę. Zamknął w niej kłucz w taki sposób aby tyłko potomek Łomenestów mógł go odzyskać. – Tu Asceta podał baronowi skonfiskowany Adanowi klucz, a ten dokładnie go zaprezentował i odłożył obok księgi. – Co jednak najważniejsze Mestwin ocalił z rzezi Łomenestów ostatniego potomka łodu. Nieślubne dziecko Dełwana III ołaz kłasnoludzkiej kobiety, założyciela tajnej linii dynastii, z któłej pochodzisz ty.
– Ale… ja o niczym nie wiedziałem? – zająknął się Adan. – Nie! To, to, to jakieś bajki!
– Dla twojego bezpieczeństwa ty, twój ojciec, dziad, pładziad i tak pół tysiąclecia do tyłu wychowaliście się w nieświadomości, pod naszą dyskłetną ochłoną. Zaś my strzegliśmy was i obsełwowaliśmy cołaz to kolejne pokolenia w oczekiwaniu na właściwego człowieka we właściwym czasie. Nigdy nie zaobsełwowałeś u siebie żadnych… wyjątkowych zdolności?
– Jak magia? – zainteresował się Paulus.
– Jak magia, paladynie – zgodził się baron.
Adan posłał paladynowi mordercze spojrzenie, po czym wychrypiał ignorując niewygodne pytanie:
– Co masz na myśli mówiąc, że czekaliście na właściwego człowiek we właściwym czasie?
– Za swe zasługi Mestwin został obdarzony wizją. Pod koniec życia objawiła mu się duch bogini i zdładził, że duchowładny niosący w sobie tchnienie samej bogini będzie w stanie odwłucić moc Ostrza Ofiałnego. Przy jego użyciu będzie można wskrzesić boginię i przywłócić łównowagę. Zatem czekaliśmy, aż twój łód wyda włeszcie na świat duchowładnego w okolicznościach sprzyjających odzyskaniu Ostrza Ofiałnego, byliście zbyt cenni by zbędnie łyzykować, tylko że tełaz czas się kończy.
– Czyli chcecie bym wskrzesił tę waszą durną boginię. Tylko, że ja nie mam zamiaru w tym uczestniczyć! – oznajmił twardo młodzieniec, po czym dodał: – A już na pewno nie za darmo.
Wielki Mistrz spojrzał porozumiewawczo na Ascetę, który zacisnął usta w wąską linię. Ewidentnie nie podobało mu się to co baron miał zamiar zaproponować.
– Jeśli myślisz, że możesz nam odmówić to się mylisz – wysyczał Asceta. – Jeśli stąd wyjdziesz, opuścisz zamek czy nawet wyjedziesz z kraju z pewnością poluje na ciebie Syndykat. Poszukiwacze na pewno tak łatwo nie pogodzą się z klęską, dorwą cię choćby na końcu świata i odeślą do królestwa dusz!
– To wasza wina! – Opryskliwy ton elfa na powrót doprowadził Adana do białej gorączki. – Wy wystawiliście mnie tym całym Poszukiwaczom! Zapewnialiście, że macie dobre zamiary, a tak naprawdę odebraliście mi możliwość wyboru!
– Jesteś wybłańcem mój chłopcze, nigdy nie miałeś wybołu, tak jak i my. Ostatnie zachowane skławki infołmacji o samej łokalizacji połtalu układł przed wielu laty jeden z adeptów Łóży, a potem dostały się one w łęce Syndykatu. Tak napławdę wiedzieliśmy, że skłytka jest gdzieś na tełenie zamku i że powiązana jest z sygnetem. Postanowiłem więc ściągnąć cię tu za pośłednictwem Poszukiwaczy. A że połtal mógł sfołsować tylko duchowładny, zaś duchzwój odczytać jedynie Łomenest, tak więc miałem wszelkie powody podejrzewać, że będziesz przy tym względnie bezpieczy. Przynajmniej poza połtalem. – Pomimo twardego wydźwięku słów w głosie barona zabrzmiała nuta współczucia. – Tełaz jednak błagam pomóż nam w ocaleniu świata, przecież to łównież w twoim interesie! Paulus na pewno się z nami zgadza? – Cholerny zdradziecki paladyn skinął głową! – A po wszystkim pozwolimy ci po płostu odejść, z pławdziwą gółą pieniędzy jako podziękowaniem.
Młody szuler wziął bardzo głęboki wdech, potem następny i spokojnie rozważył sytuację. Jego serce po raz kolejny szarpnęło się mocniej na wspomnienie mocy jaką władał. Może zatem nawet mógłby sobie wyobrazić siebie odjeżdżającego z prawdziwą górą złota, w zamian za wskrzeszenie jakiejś tam martwej babki. Przy okazji mógłby nauczyć korzystać z swej mocy również materialnym świecie, tak jak kapłani. To byłoby opłacalne, a kto wie, czy w międzyczasie nie zarysują się jakieś inne opcje?
Sir Bazyl chyba dostrzegł jego wahania, gdyż dodał:
– Jeśli zdecydujesz się pozostać z własnej woli ofełuje łównież wygodną komnatę, nieogłaniczony dostęp do zamkowej spiżałni i piwniczki, możliwość gły na pieniądze z moimi stłażnikami oraz uzdłowienie twoich łan. Swoją dłogą wyglądasz jak jeden wielki kłwiak.
– Zgoda – burknął w końcu Adan, co nawet Asceta zdawał się przyjąć z pewną dozą ulgi. – To macie klucz, bierzecie to całe Ostrze Ofiarne, a potem mówicie jak mam wskrzesić tę waszą boginię, zgadza się?
– Tu jest właśnie haczyk. To nie takie płoste. Do skałbca po ostrze może wejść tylko duchowładny, a jedynym jakim aktualnie dysponujemy jesteś ty. Także – tu baron uśmiechnął szeroko – jutło łozpoczniemy twoje nauki.
Adan już chciał zaprotestować, ale nie zdążył A co ze mną? – zainteresował się, z kolei Paulus.
– To ty nie jesteś z nimi? – Szuler zmierzył Paladyna zaskoczonym spojrzeniem. Przez ostatnie kilka godzin karmił swą determinację obwiniając o wszystko właśnie Paulusa i jego obecność w tym gronie prawdziwych "ojców" jego niedoli wydawała mu się naturalna. – To jak się tu w ogóle znalazłeś? I czemu jesteś skuty do cholery?
– Poszukiwacze zabrali mnie ze sobą, by w razie potrzeby na miejscu przymusić cię do oddania im tego. – Wysoki wojownik wskazał na klucz. – Ewidentnie bali się co to może być i jak mógłbyś tego użyć. Potem kiedy wybuchło całe to zamieszanie z atakiem straży zamkowej od drugiej strony…
Nie wiedząc o co chodzi Adan spojrzał na barona, ten jednak jedynie lekceważąco machnął ręką. Paulus zaś kontynuował niewzruszenie:
– …udało mi się zdobyć broń i uwolnić. Postanowiłem pójść cię odbić, ale ktoś zrzucił mi z murów na głowę kamień. Obudziłem się już tutaj, a skuty baron powiedział, że nic ci nie grozi i za niedługo do nas dołączysz.
– Rozumiem – stwierdził młodzieniec spoglądając na paladyna nieco łaskawiej niż dotychczas.
– Jeśli tylko panicz Adan wyłazi taką ochotę możecie zostać łazem, na znak naszej dobłej woli. Łozkujcie go.
– Niech zostanie – westchnął młodzieniec, zaś Paulus aż podbiegł by go uściskać.
Nie mógł jednak tego zrobić gdyż miał skute za plecami ręce, a okazało się, że rządem że strażników nie ma przy sobie klucza. Ostatecznie więc po uleczeni przez Ascetę, oraz krótkiej serii rozkazów Adan oraz wciąż spętany paladyn poszli za jednym z gwardzistów do swych nowych komnat.
– Nie musiałeś tego wszystkiego robić by mnie ratować– stwierdził nagle Paulus, kiedy wyszli z powrotem na zamkowy dziedziniec. – Dziękuję.
Włożył w to jedno słowo tyle prostoty i niemal psiej wdzięczności, że szuler, aż przystanął.
– Bez obaw przyjacielu – roześmiał się nagle kładąc dłoń na ramieniu paladyn. – Generalnie to już dawno cię porzuciłem.
***
Kiedy Milan miał sześć lat, cały świat wydawał mu się miejscem pełnym dobra, piękna i magii. Wszyscy dorośli wydawali mu się równie wiekowi co twierdza, w której mieszkał, oraz w równym stopniu pełni pradawnej mądrością kompletnie niezrozumiałą dla dziecka. Milan czuł się wtedy szczęśliwy do czasu, aż wszystko jak zwykle się spie… spartaczyło.
"Zawsze się wszystko partaczy" – pomyślał gniewnie. Szedł wybrukowaną uliczką, deszcz przemoczył całe jego ubranie i tyle dobrego, że przynajmniej zmył mu krew z twarzy. Bezblask będzie musiał zatuszować całą sprawę, nie on będzie musiał ją zatuszować. Zmęczony zamknął piekące z braku snu oczy.
Refleks światła na stali. Świst przecinanego powietrza. Ostrze sztyletu przecinające zmysłowe wargi, rozłupujące zęby, wbijające się w podniebienie. Odepchnął od siebie te obrazy, a przynajmniej próbował to uczynić, lecz one nie należały do jego wspomnień. To były obce myśli tak samo jak dziwny szum krwi w jego uszach: “Ju-cha! Ju-cha! Duuużo Ju-cha!”. I tak w koło.
Spojrzał na swoje prawe ramię. Podtrzymywał je tak jakby miał złamaną rękę i większość przechodniów sądziła zapewne, że jest ranny. Jakaś poczciwa kobieta zaproponowała mu nawet pomoc, ale grzecznie odmówił. Tak naprawdę czuł się znacznie lepiej. Miał w sobie energię jak nigdy dotąd, ustąpiły bóle oraz gorączka. Pozostały jedynie wspomnienia.
Żółtawe światło świec tańczące na ścianach. Cień przeszyty przez inne widmo długą lancą zastępującą mu rękę, a potem płaczliwy skowyt konającej kobiety wleczonej przez szkarłatną łapę po ziemi. Wrzask, jęk, nieludzki, zdzierający gardło pisk. “Ju-cha! Ju-cha! Duuużo Ju…”
– Milan! Gdzieś ty się podziewał, do cholery! – zawołała biegnąca ku niemu Kalandra. Rude włosy miała zupełnie przemoczone. – Wszędzie cię szukałam!
– Ja… – zaczął jednak dziewczyna złapała go za połę kaftana i odciągnęła brutalnie do bocznego zaułka, jednocześnie spojrzeniem dając znać oglądającym się na nich ludziom, że lepiej, aby zajęli się własnymi sprawami.
– Mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. – Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu.
– Słuchaj, naprzód to ja muszę ci o czymś powiedzieć…
– Cokolwiek chcesz powiedzieć, to moja sprawa jest ważniejsza – nie ustępowała dziewczyna, a w jej ciemnych oczach lśniła determinacja z lekką tylko domieszką psoty. – Wybuchła wojna, Zawarowie wkroczyli do Trójrzecza.
Nie zareagował.
Cienka czerwona linia na gardle, gejzer krwi. On podpalający świecą zasłony. “Ju-cha! Ju-cha! Duuużo Ju-cha!”
– Milan – Wymówiła jego w taki sposób jaki nikt inny tego nie potrafił. – Co się stało. Co chciałeś mi powiedzieć?
– Już nie ważne – odparł wyłamując palce obu dłoni z przyjemnym, bardzo przyjemnym strzyknięciem. – Mamy wiele roboty.
***
Cały orszak był już gotowy do drogi i wszyscy rycerze stolicy zebrali się przy południowej bramie. Wózki wypełnione były różnego rodzaju dobrami po brzegi, a ich dna aż uginały się pod ciężarem zapasów. Suszone mięso, zboże, warzywa, wszystko co udało się znaleźć w piwnicach Twierdzy Ludu oraz szlacheckich dworów, słowem marny ułamek tego czego potrzebować będzie prawdziwa armia, gdy już zbierze się w Kruczymgrodzie na południu Trójrzecza.
Baltazar przejechał pomiędzy służbą kontrolując i wydając rozkazy. Wkrótce wozy były gotowe do drogi. Nakazał całości orszaku ustawić się w szyk – najpierw chorążowie, potem rycerstwo, a dalej piesza służba i pachołkowie, łącznie ponad dwie setki osób – kiedy dostrzegł coś czego nie spodziewał się zobaczyć.
Pod niesionym przez służbę baldachimem stał kanclerz we własnej osobie, a wraz z nim… Syczka. Wyglądała jak zawsze pięknie w bladobłękitnej sukni zdobionej koronką z kasztanowymi lokami spływającymi po obu stronach jej krągłej buzi. Obserwowała przygotowania do wyjazdu z zatroskaną miną, od której ścisnęło mu się serce.
Bądź twardy – upomniał się w duchu – wojna to nie miejsce na sentymenty. Podjechał do dziewczyny.
– Chyba musimy się pożegnać, ukochana – powiedział chłodno, siląc się jednak przy tym na nikły cień uśmiechu.
– Tak, przyjechaliśmy z kanclerzem, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. – Syczka skinęła głową ku wozom, unikając przy tym kontaktu wzrokowego z rycerzem. – Do zobaczenia ukochany. – Do zobaczenia – dodała równie chłodno co on.
I dobrze nadmiar emocji mógłby tylko im obojgu jeszcze bardziej zepsuć humor. Rycerz zwrócił się do kanclerza:
– Zadbaj o nią panie.
– Obiecuję… sir – odparł starzec wpatrując się nieobecnym wzrokiem w zachmurzone, płaczące niebo.
Brama otwarła się ze zgrzytem i orszak wyruszył. Baltazar jeszcze raz, tym razem bez przymuszania się posłał ukochanej uśmiech, po czym skiną głowa kanclerzowi.
– Nie zawiodę – szepnął, a w myślach dodał: “Wrócę do ciebie, ukochana.”
Obrócił konia i pokłusował na przód orszaku rycerzy. Syczka zniknęła za bramą niczym widmo, wspomnienie.
***
AKTA Z TAJNEGO ARCHIWUM POSZUKIWACZY
34 .Obiekt: Jidion herbu Sześciogwiazd
– Opis fizyczny: Mężczyzna, chudy, średniego wzrostu. Włosy brązowe, przetykane siwizną. Twarz szczupła o ostrych rysach. Oczy ciemne, małe, właściwie osadzone. Nos długi i zadarty. Usta duże i wąskie. Obiekt nie posiada wyrazistych cech szczególnych.
– Biografia: Herb Sześciogwiazd. Miejsce urodzenia Kodan (1428r. o.z.) .Obiekt pochodzi z możnego rodu i przynależy do stanu kapłańskiego. Przed rozpoczęciem kariery w Radzie Możnych (1461) skarbnik Soboru Czarnego Króla, a potem przełożony świątyni. Mianowany przez kanclerza Obelisa podskarbim (1464r), powszechnie uważany za prawą zagorzałego zwolennika oraz prawą rękę pierwszego urzędnika. (patrz akta “Działania oraz polityka władz centralnych Republiki Trójrzecza po 1462 roku”)
– Uwagi: Obiekt z całą pewnością jest magiem.
– Poziom zagrożenia: średni/wysoki.
63. Obiekt: Bazyl herbu Grot
– Opis fizyczny: Mężczyzna, średni wzrost, przeciętnej budowy. Włosy dawniej czarne, obecnie łysy. Twarz sercowata o regularnych rysach. Oczy niebieskie, głęboko osadzone. Nos prosty. Usta wąskie. Obiekt nie posiada wyrazistych cech szczególnych poza charakterystyczną wadą wymowy.
– Biografia: Herb Grot. Miejsce urodzenia Lubendor (1423r. o.z.). Obiekt pochodzi z możnego rodu dziedzicznych baronów zamku Lubendor. Pasowany na rycerza w !431 roku, zwycięzca licznych turniejów. Od 1447 roku pełni funkcję barona zamku. Obiekt wykazuje małe zainteresowanie polityką Trójrzecza.
– Uwagi: Jako jedyny rycerz zdołał pokonać sir Teodora herbu Grusza, Marszałka Trójrzecza.
– Poziom zagrożenia: niski
162. Obiekt: Asceta
– Opis fizyczny: Elf, wysoki i szczupły. Włosy długie, kruczoczarne.. Twarz pociągła o dostojnych rysach i wydatnych kościach policzkowych. Oczy ciemne, właściwie osadzone. Nos orli, usta wąskie. Brak wyrazistych cech szczególnych.
– Biografia: Dokładny wiek obiektu nieznany (szacowana data urodzenia ok. 1452r. o.z.). Dworzanin barona Lubendoru sir Bazyla herby Grot, przybyły z elfickich lasów południowej Pardenii (1473r o.z.). Ponoć obiekt opuścił rodzinne strony w niesławie po tym jak jego matka zadała się z krasnoludem, który porzucił ją dla brodatej kobiety.
– Uwagi: Podejrzewa się związki obiektu z Guślarzami. (patrz “Złota Róża”)
– Poziom zagrożenia: średni
X
Zamkowe życie zapowiadało się doprawdy wspaniale, o ile dało się to właściwie ocenić po dwóch nocach oraz jednym dniu spędzonych na chulaczce. Całe szczęście, że sir Bazyl dał mu ten czas by odpoczął nim zaczną szkolenie. Zarobki z hazardu był wielkie, jedzenie pyszne, a łoże wygodne. Adan musiał przyznać, że jeszcze nigdy nie spał w tak wytwornym pomieszczeniu jak obwieszona gobelinami komnata o rozmiarach większych niż jego chatka.
Ciekawe co się z nią teraz dzieje? – pomyślał Adan. – Oby nie zalągł się tam Syndykat, albo… co gorsza Drozd.
Jego rozważania na szczęście w porę przerwał Paulus który wślizgnął się do środka przez dębowe drzwi. Wyglądał już znacznie lepiej, po tym jak Asceta uleczył ich obrażenia na rozkaz barona.
– Dostałeś najładniejszą komnatę! – poskarżył się poczciwy wojownik. – A mi kazali spać w jakiejś kanciapie!
– Tak, tak nawet ujdzie. – Szuler pospiesznie zaczął zbierać wygrane poprzedniego wieczoru od służby pieniądze i pakować je do sakiewki.
Pod nosem po raz ostatni przeliczył sumę i uśmiechnął się mimo woli. Następnie zdjął jeszcze z palca złoty sygnet z krukiem, wrzucił go do środka, po czym zawiązał mieszek na najbardziej skomplikowany supeł jaki udało mu się wymyślić.
– Nie weźmiesz ich ze sobą? – zapytał Paulus, widząc jak młody szuler chowa swój skarb pod materac wyposażonego w baldachim łoża.
– Żartujesz? To nowa sakiewka jeszcze ją zgubię w trakcie tych tam, wygibasów.
– Na treningu?
– No przecież mówię. – Adan wygładził jeszcze materac ponad sakiewką, a następnie wraz z Paulusem opuścili komnatę. – Jak sądzisz, co każą nam robić? – zapytał na zewnątrz.
– Nowych adeptów w Zakonie Paladynów zazwyczaj przez pierwszy miesiąc uczy się podstawowych zasłon szermierczych i jazdy konnej. Karmimy ich wtedy jedynie suchymi nasionami oraz ekstraktami z cisu, by zahartować ich ciała powoli i systematycznie pozbawiając je wody. Nazywam ich wtedy rodzynkami. – Ostatnie zdanie wysoki wojownik wypowiedział trzymając się za brzuch i chichocząc. – Ale będzie ubaw!
– Ekstraktami z cisu? – powtórzył zaintrygowany szuler.
– Tak, w małym stężeniu powoduje biegunkę i wymioty! – Teraz już Paulus niemal płakał z uciechy, a jego gromki śmiech niósł się po zamkowych korytarzach.
Dan w odpowiedzi posłał jedynie przyjacielowi podejrzliwie spojrzenie, odruchowo masując się po brzuchu.
Dalej wąską klatką schodową zeszli na wewnętrzny dziedziniec, gdzie czekał już na nich giermek sir Bazyla – Piekutnik. Szczupły, niewiele niższy od Paulusa blondyn posłał nowoprzybyłym pełne podziwu spojrzenie, pod wpływem którego Adan aż ściągnął łopatki i uniósł podbródek. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, gdyż ubiegł go paladyn:
– Prowadź do swego mistrza akolito!
Twarz giermka rozpłynęła się w rozanielonej minie dziecka, które spotkało rycerza z słuchanych do snu opowieści. Bez słowa odpowiedzi ruszył pospiesznym krokiem w kierunku przejścia, którym dwa dni temu prowadził go Asceta. Dan z Paulusem wymienili porozumiewawcze spojrzenia i szerokimi uśmiechami na twarzach ruszyli za chłopakiem. Za rzeźbionymi drzwiami, w westybulu czekali już na nich baron i Asceta.
– Spóźniliście się – orzekł Wielki Mistrz.
– Przecież jesteśmy prawie o czasie – sprzeciwił się Adan.
– Czekamy od świtu – burknął Asceta.
– A, to w takim razie tośmy się minęli, bo mniej więcej wtedy szliśmy spać.
– Wnioskuję, że dobrze się bawicie i pobyt w mych skłomnych płogach wam odpowiada? Cieszy mnie to.
Młody szuler początkowo zamierzał potwierdzić, potem dla zasady postanowił podzielić się jednak konstruktywną krytyką, jednak paladyn ponownie tego poranka udzielił odpowiedzi jako pierwszy. Zakrzyknął, jednocześnie klepiąc Dana mocno w plecy:
– Pewno, że się bawimy! Pliszka ta służka z cycami jak miechy pozwoliła mu się polizać po…
Sir Bazyl uniósł sękatą dłoń, elf przewrócił oczami zaś giermek Piekutnik otworzył szeroko usta.
– Oszczędź mi płoszę tych wstrząsających szczegółów. Cieszę się waszą ładością i tyle mi wystałczy.
– Spokojnie – jęknął Adan – ma na myśli, że pozwoliła mi wylizać łyżkę z miodu. Może… po prostu przejdziemy do tego tam szkolenia?
Młodzieniec rozejrzał się po refektarzu. Żebrowe sklepienie na jednym, centralnym filarze, u podnóża którego, na specjalnym stojaku lśniła szkarłatem Widmoklinga. Ściany pokryto licznymi freskami przedstawiającymi zarówno Stwórcę, jego boskie potomstwo oraz ich serafinów – smoki.
– Poła abyś dowiedział się czegoś o magii – orzekł baron. – Asceto zechcesz zapłezentować?
Elf podszedł do nich, a następnie poprosił Paulusa, aby pokazał mu dłoń. Gdy ten to uczynił długouchy błyskawicznie ciął go nożem. Paladyn syknął zaskoczony, a krew pociekła z rany, lecz nie opadła na podłogę…
Asceta rozczapierzył palce i grube krople szkarłatu zawisły w powietrzu, zmieniając formę. Dan patrzył jak krew formuje się w ostrze noża, a następnie przelatuje przez pomieszczenie ciśnięta niewidzialną siłą. Szkarłatna klinga wbiła się głęboko w masywną nogę ustawionego pod wschodnią ściana stołu, drżąc przy tym niczym przedziwna broń.
– Guślarze posługują się magią kłwii – wyjaśnił baron. – Sztuczka z ostrzem zapłezentowana przez Ascetę to tak zwana hemomancja. Potłafimy łównież uzdławiać, posługiwać się magią żywiołów, a dawni mistrzowie ponoć zdolni byli do tłansfołmacji własnego ciała. Zawsze i bez wyjątku potrzebujemy jednak kłwi innej żywej istoty jako katalizatoła zaklęcia.
Kolejny ruch palców Ascety. Szkarłatne ostrze z powrotem pod postacią krwi pomknęło ku niemu. Elf wyrzucił przed siebie rękę, a krew natychmiast zamieniła się w ogień, wypaliła się i zniknęła.
Dan patrzył na cały ten pokaz z szeroko otwartymi ustami.
– Ja też tak potrafię, prawda? – zapytał w końcu.
– Mniej więcej – odparł sir Bazyl dając jednocześnie Piekutnikowi znak by ten przyniósł mu ułożone na stole książki. – Ty jesteś duchowładnym więc jako katalizatoła zaklęcia potrzebujesz uwolnionej duszy. Im silniejsza dusza tym potężniejszy efekt. Są oczywiście też inne łóżnice. Duchowładni nie posługują się hemomancją, czy nie potrafią zmieniać postaci są jednak z łeguły znacznie potężniejsi jeśli chodzi o zaklęcia ogniowe i przejawią zdolność nekromancji. Poza tym tylko napławdę świetny kłamca lub potężny mag może okłamać kogoś władnego przejrzeć twą duszę jednym spojrzeniem.
– Nauczycie go tego!? – rozochocił się Paulus.
– Nie. – Wielki Mistrz Wiemy pokręciło przecząco głowy. – O duchowładnych wiemy jedynie tyle ile potrzeba by z nimi walczyć, lecz nikt z nas nie potłafi posługiwać się ich magią. Niestety, tę drogę Żmijdanie będziesz musiał przebyć sam, mam dla ciebie jednak coś co może okazać się pomocne – to mówiąc ruchem dłoni ponaglił Piekutnika, a kiedy wreszcie chłopak podszedł doń niosąc chwiejącą się wieżę książek, wybrał nieduży oprawiony w skórę egzemplarz i podał go Adnowi. – To jest dziennik Mestwina Błogosławionego. Znajdziesz tam pewne wskazówki. Pamiętaj jednak, że twój dał jest wyjątkowy, pochodzi z żyjącej w tobie duszy Białej Kłólowej, a nie od Czałnego Kłóla. Nie wszystko musi działać w ten sam sposób.
– Rozumiem – potwierdził Adan biorąc z rąk barona dziennik. Był lżejszy niż się spodziewałem, a w dotyku zadziwiająco chropowaty. – A reszta tych książek?
Sir Bazyl machnął lekceważąco ręką i ruszył w kierunku wyjścia.
– Nic szczególnego: "Anatomia człowieka", "Pięć szkół walki mieczem", pałę wyjątkowo pięknych eposów, "Pięcioksiąg ładu i anałchii". Same podstawy, masz je przeczytać, a od jutła zaczniemy walkę mieczem.
– Ale…
– Włazie kłopotów ze składaniem literek popłoś o pomoc Piekutnika i pamiętaj, jutło masz być punktualnie o świecie.
Następny siedem dni minęło Adanowi wyjątkowo mozolnie. Rankami ćwiczył walkę mieczem w oparciu o system sześciu zasłon. Były to stosunkowo proste metody ustawienia ostrza tak, aby skutecznie się bronić, musiał je jednak zapamiętać oraz nauczyć się błyskawicznie wykonywać w dowolnych kombinacjach. Popołudniami miał chwilę przerwy na jedzenie i zaczął podejrzewać, że kucharki podają mu przeczyszczające ekstrakty tak jak opowiadał Paulus, czemu baron uparcie zaprzeczał. Następnie, przez godzinę dziennie młody szuler ćwiczył jazdę konną, zaś wieczorami czytał. Jedyną rozrywką w tym straszliwie nudnym czasie stanowiły okazyjne partyjki szachów oraz kości rozgrywane z poczciwym paladynem. Aż wreszcie ósmego dnia z rana nadeszła wielka zmiana.
Obnażony do pasa Adan zadrżał, gdy korygujący jego szermierczą postawę sir Bazyl uszczypnął go w bok.
– Skup się włeszcie – zbeształ go baron.
Szuler jedynie zaciskając palce na długiej rękojeści ćwiczebnego miecza. Zmarszczył przy tym nos czując własny zapach. Pojedynek treningowy okazał się znacznie bardziej wymagający niż ćwiczenia z powietrzem, nawet pomimo tego, że przyszło mu walczyć z Piekutnikem. Chodziło jednak nie tyle o fizyczny trud co publiczność. Tłumnie zebrana służba oraz straż zamkowa kwitowała głośnym śmiechem każde z jego licznych potknięć.
– Tym łazem spłóbuj przetłwać, chociaż z minutę!
– Tak jest.
Rycerz zmierzył go jeszcze po raz ostatni spojrzeniem, po czym odszedł na bok do zgromadzonych i zawołał:
– Walka!
Piekutnik zaatakował jako pierwszy, wykonując głęboki wypad połączony z zamaszystym cięciem znad głowy. Szuler zablokował cios za pomocą tzw. szóstej zasłony – ustawiając ćwiczebny równolegle do twarzy. Składające się z cienkich luźno związanych razem szczap ćwiczebne ostrze zderzyły się głośnym klapnięciem. Rozległy się śmiechy zgromadzonych.
Giermek kontynuował natarcie, uderzając oburącz od lewej strony. Adan jednak co zdziwiło nawet jego samego był na to przygotowany! Okrężnym ruchem łokcia opuścił miecz do trzeciej zasłony, a następnie kontrował błyskawicznym pchnięciem. Spodziewał się, że giermek sparuje cios toteż włożył w pchnięcie całe swe siły, lecz do niczego takiego nie doszło. Ćwiczebne ostrze rozbiło się o pierś Piekutnika. Szczapy wygięły się a potem złamały wyrzucając w powietrze mikroskopijne drzazgi.
Na dziedzińcu zapanowała niezręczna cisza, którą przerwał sam Adan:
– Wygrałem!!! – Szuler padł na kolana i zaczął bić się w niczym nieosłonięta pierś.
– Na wszystkie smoki Stwółcy z czego się cieszysz chłopcze? – Sir Bazyl, aż klepnął się w czoło. – Po tygodniu ćwiczeń ledwo trzymasz się na koniu i udało ci się wygłać jeden pojedynek na dwadzieścia. I to z kim! – Baron wskazał nieokreślony ruchem ręki na Piekutnika. – Przecież ten chłopak jest zapatrzony w ciebie jak wół na malowane włota! On się ledwo łuszał!
– To przez te księgi. Zbyt dużo czasu poświęcam na naukę – próbował usprawiedliwić się Adan nieco urażonym tonem. Posiedzenie wstał przy tym z klęczek otrzepując kolana.
– Przeczytałeś łaptem połowę książki!
– Ale większą połowę!
– Nie kompłomituj się chłopcze. Dawno nie miałem tak tępego ostrza w mej kuźni, a myślałem, że i tak jest już źle. – Przy ostatnich słowach Wielki Mistrz posłał karcące spojrzenie Piekutnikowi. Chłopak ewidentnie nie otrząsnął się jeszcze z doznanej porażki.
Nagle rozległo się wołanie i od strony zamkowej wieży, przez tłum gapiów ku baronowi przecisnął się zamkowy gołębnik. Podstarzały mężczyzna o garbatym nosie oraz spływających na ramiona, mlecznobiałych włosach przekazał Wielkiemu Mistrzowi coś na ucho, ale Adan nie miał wątpliwości jaki charakter ma owa tajemnicza wiadomość.
Pół godziny później szuler stał wraz z Piekutnikiem i Paulusem w prywatnej komnacie barona, gdzie czekali już na nich rycerz oraz Asceta.
– Mam wieści od mojego agenta w stolicy – oświadczył zza masywnego biurka baron. Bawił się przy tym wąskim, drobno zapisanym kawałkiem papieru, zapewne przyniesioną przez gołębia wiadomością. – Zawałowie zatakowali wcześniej niż sądziliśmy.
– A więc potwiełdziły się moje informacje – mruknął elf.
– Niestety. – Baron wyglądał na dziwnie zmartwionego, lecz jednocześnie jakby… podekscytowanego?
"Z powodu cholernych koczowników!?" Adan nie wypowiedział jednak tej myśli na głos w obawie, że Wielki Mistrz zamiast merytorycznej odpowiedzi da mu do przeczytania koleją książkę. Tak do tej pory "zarobił" już traktat o cechach broni białej oraz kilka poematów.
– Są jednak także pewne pozytywny zaistniałej sytuacji – podjął rycerze, postulując przy tym palcami o blat stołu. – Włóbel twiełdzi, że potłafi wykorzystać zaistniałą sytuację do… obalenia kanclerza Obelisa. Symeon Obelis od dawna uznawany jest za najpotężniejszego pośłód Duchowładnych, zabicie go i ustanowienie nowej władzy wielce przysłużyło by się Złotej Łóży.
– To faktycznie kusząca wizja. – Elf zdawał się jednak sceptyczny. – Ale czy wyjaśnił jak zamierza tego dokonać?
– Wróbel osobiście wszystko wam wytłumaczy.
– Jak to wytłumaczy nam? – zainteresował się szuler. – Przyjedzie tu?
– Skądże znowu, to wy pojedziecie do Kodanu. W liście Włóbel płosi o możliwie niewielkie za to elitałne wspałcie i myślę, że Asceta świetnie się w tej łoli nada. Co do łeszty z was dwóch – baron zwrócił się przede wszystkim do Adana i Paulusa – niebawem na zamku zbierze się Wiec Złotej Łóży. Niedobrze byłoby gdybyście się tu pałętali. Odsyłam z zamku nawet większość służby, a poza tym nie powiedziałem jeszcze mym błaciom o ostatnich postępach w twojej spławie Żmijadanie.
– Ale… – zaczął szuler, jednak sir Bazyl nie pozwolił mu dokończyć.
– Bez obaw jestem pewien, że pozostali zadbają o twoje bezpieczeństwo, a od Włóbla będziesz mógł się wiele nauczyć. To najlepszy spośłód wszystkich moich uczniów, nawet jeśli… – rycerz urwał.
– Nawet jeśli co? – podekscytował się Paulus.
Co zaskakujące odpowiedzi udzielił mu jednak nie baron, lecz Asceta z charakterystyczną dla siebie pogardą w głosie:
– Nawet jeśli brak mu talentu magicznego. Ma ogromny potencjał, jeden z największych, a jednocześnie jest zupełnie pozbawiony jakichkolwiek zdolności w tym zakresie. Nawet najprostsze zaklęcia rzuca w okaleczonej formie. Chociażby pamiętny incydent z płynami w…
– Wystałczy przyjacielu! – przerwał pan zamku, po czym zwrócił się w kierunku Adana: – Zapewniam, że on przesadza, Włóbel może przekazać ci naprawdę ogłomną wiedzę w wielu dziedzinach. Chociażby jeśli chodzi o Duchowaładnych, od lat szpieguje samego kanclerza i nigdy nie został wykłyty! Gdyby nie Włóbel nie byłoby cię teraz tutaj.
Już ja za to temu chujowi podziękuję, pomyślał Adan i odesłany przez barona wraz z innymi poszedł się spakować. Następnego dnia miał wyruszyć w podróż do samej stolicy!
***
Pięcioksiąg ładu i anarchii
Rozdział I
Biała Królowa
“Wielbię Białą Królową, umiłowaną córkę samego Stwórcy, stworzyciela materii i ducha,
światów widzialnych i niewidzialnych.
Bogini z Boga, Krew ze Światłości,
Pani świata doczesnego.”
Inwokacja z Sœur
Biała Królowa (Umarła Bogini, lub Córa Krwii) to bogini świata materialnego, życia oraz krwi. Jest ona jednym z dwojga dzieci samego Stwórcy sprawującym opiekę nad wszystkim co doczesne i materialne. Bogini została jednak zgładzona przez swego boskiego brata – Czarnego Króla (tzw. Czarna Zdrada) – co potwierdziły wyraźne zaburzenia magii odczuwalne, dla wszystkich żywych bytów, niezależnie od ich ontologicznej charakterystyki. [Relację Mestwina Błogosławionego w tym zakresie potwierdzają również inne, niezależne źródła z epoki A.]
Początków kultu Białej Królowej można doszukiwać się u zarania dziejów. Z pewnością jest on znacznie starszy niż najwcześniejsze znane źródła materialne. Spersonifikowana Bogini po raz pierwszy pojawia się w kulturze zachodniej na znalezionym w Sœur w Pardenii posążku Reinblanche (44r. o.z.).
Ikonografia oraz kult Białej Królowej powszechnie kojarzą ją nie tylko z życiem, przyrodą czy seksualnością, ale także z krwią i przemocą. Chociaż przedstawiana w wielu formach Bogini jest najczęściej określana jako częściowo lub całkowicie naga, śnieżnobiała kobieta, z której ciała niejednokrotnie wyrastają roślinne pnącza. [przeważnie ciernie A.]
Biała Królowa do czasu Czarnej Zdrady czczona była na całym cywilizowanym świecie, a szczególnie w Pardenii stanowiącej kolebką kultu oraz w Trójrzeczu. Biała Królowa miała być bóstwem opiekuńczym dynastii Romenestów. Od czasu Czarnej Zdrady (w różnych źródłach określanej również jako Czarny Renesans i datowana na 476r. o.z.) kult bogini pozostaje jednak surowo zakazany i jest prześladowany.
Głównymi czcicielami Białej Królowej pozostają Guślarze, ludzie zdolni posługiwać się magią krwi. W przeszłości ten magiczny odłam pozostawał jednak w znacznie luźniejszym stosunku z religią, niż miało to miejsce w przypadku Duchowłądnych. [Obowiązek przynależności magów ducha do stanu kapłańskiego zniesiono 129 lat po śmierci autora A.]
Szczególny odłam kultu Białej Królowej jako Córy Krwi rozprzestrzenił się na północnym zachodzie. Prawdopodobnie bierze on swe początki od pierwotnych bóstw wiejskich, plemiennych i górskich kultur Krainy Łupieżców, które były stopniowo przyswajane oraz przekształcane przez tradycję guślarską epoki wczesnych Romenestów. Wyznawcy kultu Córy Krwi tradycyjne zwani Ascetami wykazywali szczególne zdolności w zakresie hemomancji. [Większość badaczy, w tym sam Mestwin Błogosławiony, zdaje się jednak marginalizować związki Romenestów z tzw. Szkarłatnym Odłamem A.]
[UWAGI: Istnieją teorie jakoby Szkarłatny Odłam był równie stary co główna gałąź kultu Białej Królowej i rozwijał się niezależnie w krainach łupieżców. Kult Córy Krwi charakteryzował się wyjątkową brutalnością. Boginię czczono przede wszystkim jako panią krwi, pożądania oraz wojny. Szczególną właściwość obrządku stanowiły tzw, krwawe ofiar, składane ze zwierząt, a nawet ludzi. Istnieją przekazy źródłowe świadczące, iż rytuały te praktykowano również w Królestwa Trójrzecza, epoki wczasnych Romenestów (1-132r. o.z.)A.]
XI
Burza rozpętała się nocą. Przez ostatni tydzień, który Adan spędził na zamku słońce świeciło niemal nieustannie, rankiem kiedy jednak wyruszali w drogę lało niemiłosiernie. Pożegnanie z baronem na zamkowym dziedzińcu było zatem krótkie i niezbyt wylewne, potem Asceta poprowadził ich przed zamkowe stajnie.
Na wydeptanej łące czekały już na nich dwa wierzchowce. Nie był to jednak jak spodziewał się Adan konie. A przynajmniej nie do końca. Miały olbrzymie orle głowy, z ostrymi, zakrzywionymi dziobami, opierzone szyje oraz skrzydła. Ich przednie nogi, także pokryte piórami, kończyły długie pazury, tylne zaś kopyta.
– Co to ma być? – jęknął szuler.
– Hipogryf – odparł Asceta, zmęczonym tonem kogoś kto zmuszony jest wyjaśniać oczywistość.
– Wiem, tylko że… Ja nie potrafię na czymś takim sterować.
Elf cicho parsknął.
– Dlatego ty polecisz razem ze mną, a paladyn z Piekutnikiem.
Szuler próbował jeszcze przekonać Ascetę, że to kiepski pomysł, lecz ten zwyczajnie go zignorował. W końcu nieporadnie, cały czas zerkając podejrzliwie ku ptasiej głowie, wgramolił się na grzbiet zwierzęcia i przełamując opory chwycił siedzącego przed nim elfa w pasie. Hipogryf był sporo wyższy od zwykłego konia.
Asceta bez ostrzeżenia poruszył spiął wierzchowca pod boki i wystartowali. Hipogryf zaskrzeczał ptasio, przebiegł kilka kroków, rozkładając skrzydła, po czym nagle wzbił się w powietrze, z gwałtownym szarpnięciem. Adan wtulił się mocniej w plecy Ascety, nienawidząc się za to w duchu.
Jazda na hipogryfie zupełnie nie przypominała jazdy konnej. Była znacznie gorsza. zwierz poruszał się bardziej dziko i swobodnie. Zamek Lubendor wraz z przylegającym do niego grodem z każdą chwilą malały w dole. Niosący krople deszczu wiatr chłostał ciało Adana, sprawiając że wełniana kamizelka oraz niegdyś zapewne biała, płócienna koszula kompletnie przemokły już w ciągu pierwszych trzech minut lotu. Szuler cały czas ściskał kolanami boki wierzchowca modląc się by jakiś pomruk wiatru, lub kaprys zwierzęcia nie zrzuciły go na ziemię.
Chwile potem wjechali w zimną, ołowiana toń chmur. Przez chwilę nie było widać nic, a potem nastał świt. Niebo było błękitne, powietrze czyste i zimne, zaś pod nimi sunął biały dywan chmur. Hipogryf uspokoił lot i prowadzony przez Ascetę płynnie skierował się na zachód.
– Muszę przyznać, że to naprawdę robi wrażenie! – usiłował przekrzyczeć pęd powietrza Adan. – Kiedy będziemy w kodanie?
Elf od krzyknął coś co brzmiało jak: “Przed wieczorem”, a potem już milczeli. Powietrze tu w górze było bardzo mroźne i rzadkie. jednak promienie słońca przyjemnie grzały ich w plecy. Mknące pod nimi chmury przywodziły zaś na myśl fantastyczne miasto – położone wysoko w górach, pełne wzniesień, dolin oraz finezyjnych budowli. Szuler zupełnie się na nie zapatrzył tak, że zupełnie stracił orientację w przestrzeni. Wydawało mu się, że przez cały czas lecą prosto, za wyjątkiem chwil, gdy długimi łukami omijali wysokie cumulusy.
Ta biała kraina zrobiła na Adanie, nawet większe wrażenie niż sam Kodan. Kiedy przebili się z powrotem przez puchową zaporę do szarej, deszczowej rzeczywistości jego oczom ukazało się największe miasto jakie kiedykolwiek widział. Zbudowano je w miejscu gdzie Czarna Łada wpływała do szerokiego koryta Białej Łady meandrującej leniwie ku północy. U samego styku rzek z gruntu wystawała potężna wapienna skała, na której czerniły się ruiny dawnego zamku Romenestów, zaś dalej u jej podnóża rozłożyły się równe, rozplanowane rzędy kamiennych budowli. Za otaczającym je ceglanym murem rozciągał się zaś chaotyczny gąszczem drewnianych zabudowań. Ponad tym wszystkim latały gryfy, hipogryfy i pegazy oraz biły świątynne dzwony.
Ku niezadowoleniu młodzieńca wylądowali jednak na przedpolach miasta, pośrodku rozległej, otoczonej zbudowanymi z grubych bali wieżyczkami strażniczymi łące. Natychmiast podeszło do nich dwóch strażników odzianych w, w połowie czarne, a w połowie biało-niebieskie tuniki i po krótkiej rozmowie z Ascetą wskazali im dokąd powinni zaprowadzić zwierzęta.
– Dlaczego nie polecieliśmy od razu do miasta? Widziałem, że ludzie tam latają – zapytał Paulus, gdy opuślili zaimprowizowane na stajnie baraki, a Adan poparł go pełnym aprobaty pomrukiem.
– Tylko straż świątynna może latać nad miastem – wyjaśnił Asceta swym zwyczajnym skwaszonym tonem. – Gdybyśmy spróbowali tam wlecieć zestrzelili by nas z ciężkich kusz. Te cholerstwa ze swoją mocą i zasięgiem chyba najbardziej przyczyniły się do upadku Romenestów.
Jako, że pogoda nie sprzyjała pogawędkom wszyscy uznali te wyjaśnienia za zadowalające i skrajem łąki przeszli na główny trakt, dalej wkraczając w gąszcz drewnianych zabudowań Przedmurza. Ulewa oraz kopyta jucznych zwierząt zamieniły kręte uliczki jedno wielkie bagno. Aż pod bramy właściwego miasta brodzili do kostek w słomiano-błotnej topieli. Przynajmniej Adan wmawiał sobie, że to tylko słoma i błoto. Po co gęstszym gnoju człapały gęsi, którym pogoda zdawała się nie przeszkadzać, podobnie zresztą jak rozlicznym kramarzom.
– Oczy, oczy, marynowane gryfie oczy! – wykrzywiała korpulentna kobieta, stojąca za pełnym butelek i słojów ustawionym pod prowizorycznym daszkiem. – Świstacze ozorki, pyszne tylko u mnie!
– Podkowy, dobre mocne, wyroby z Północnych Hospodarstw.
– Spróbuj szczęścia, poznaj swój los! Nie powiedzą ci tego w świątyni!
– Instrumenty ze wszystkich krain świata, idealne do grania dziękczynnych chorałów.
– Butelkowana ślina Czarnego Króla!
– Perfumowane tkaniny!
– Maści świątynne na wszelkie choroby!
Po bardzo długim marszu i dokładnej kontroli przy bramie dostali się wreszcie do właściwego Kodanu. Szli teraz znacznie lepszą, brukowaną nawierzchnią, ale rumor nie przycichł ani odrobinę. Minęli huczącą młotkami ulice bednarzy, potem skręcili w kolejną prostopadłą aleje, dotarli do małego rynku, kilkoma innymi uliczkami i prześwitami zagłębił się między równe rzędy kamienic, aż w końcu dotarli na miejsce spotkania.
"Szemrany lokal" jak określił go w trakcie drogi Asceta okazał się wysokim masywnym budynkiem o pokrytej czerwonym tynkiem fasadzie i oknach z zasłonami tej samej barwy. Z wnętrza dobiegały śmiechy, piski oraz dźwięki muzyki.
– Wejdziemy i rozdzielimy się w poszukiwaniu Wróbla – rozkazał elf nieznoszącym sprzeciwu tonem. – Macie się nie dekoncentrować i załatwić sprawę jak najszybciej. To… wstrętne typowo ludzkie miejsce.
– Jasne – odparł nonszalancko szuler, po czym dziarskim krokiem jako wszedł do środka jako pierwszy.
Wnętrze budynku okazało się znacznie bardziej imponujące niż jego zewnętrzna powłoka. Wszędzie przy stołach grano o wysokie stawki, nie tylko w karty czy kości, ale także szereg innych gier których młody szuler nie znał. Sole przechodziły z rąk do rąk, ale zastawiania też biżuterię, broń oraz inne mniej lub bardziej wartościowe drobiazgi. Ktoś przegrywał właśnie swe odzienie! Goście mimo to pili oraz śmiali się wesoło, słudzy dolewali alkoholi w najprzeróżniejszych barwach zaś kurtyzany… Dziwki zaciągały mężczyzn za ciężkie zasłony do bocznych komnat, tańczyły lub siadały gościom na kolanach, zachęcając do dalszego ryzyka. Wszystkie pół lub nawet całkowicie nagie!
Dan mimo raczej skromnych warunków z dumą określał swoją spelunę w "Brodatym Ogrze" drugim domem, tym bardziej ze smutkiem stwierdził, że właśnie znalazł nowy! Pożegnawszy Ascetę i Piekutnika zdawkowym skinieniem głowy ruszył w głąb raju. Postanowił zagadnąć człowieka o twarzy pomalowanej jak u błazna, który zaopatrywał gości w alkohol:
– Wybacz przyjacielu może wiesz gdzie znajdę…? Cholera co to za ptak? – zapytał się gorączkowo w myślach.
– Kogo?
– Ptaka.
– To nielegalne, ale… – Błazen uśmiechnął się zniewieściale. – Za dodatkową opłatą, w ustronnym miejscu sam mógłbym…
– Nie! To znaczy to nie tak. Chodzi o prawdziwe zwierzę! – dodał poniewczasie młodzieniec. – To znaczy chodzi o człowieka, ale on ma na imię zwierzę, w sensie ptak. To znaczy, w sensie nooo… on ma na imię jak jakiś ptak.
– Jaki konkretnie? – odezwała się nagle zza pleców Adana niska ciemnowłosa kurtyzana, która ewidentnie obrała go sobie za cel. Dziewczyna natychmiast przywarła doń swym ciałem, obłapiając go natrętnie.
– Yyy… no sęp, może orzeł?
Rozdający alkohol sługa wywrócił na bok oczami, po czym machnął ręką i odszedł zawiedziony. Dziwka zaś przejechała wzdłuż szyi Adana końcówka języka, aż doszła do krótkiej brody, następnie wyszeptała:
– Mmm, taki słony… Wróbel cię oczekuje.
– Nie mogłaś tak od razu?
Dziewczyna, zamiast odpowiedzieć ruszyła już w głąb budynku ciągnąć go wraz z sobą za pasek. Podeszli do otoczonego przez dość spore zbiorowisko stolika, przy którym siłowała się jakaś para. Odziany w togę krasnolud, mimo iż odznaczał się wręcz nieprawdopodobną szerokością karku nie był w stanie pokonać rudowłosej piękności. Ramię mężczyzny przecinały liczne żyły oraz naprężone do granic możliwości mięśnie jednak jego oponentka zdawała się w ogóle tym nie przejmować. Jedną ręką siłując się z krasnoludem w drugiej przytrzymywała puchar wina. W końcu musiała jej się jednak znudzić ta zabawa, gdyż jednym haustem opróżniła naczynie i przycisnęła rękę krasnala do blatu.
– Oto Wróbel – oznajmiła kurtyzana, po czym pocałowała Adana w usta usiłując wepchnąć język między jego wargi. Następnie mrugnęła doń jeszcze i ruszyła w kierunku widocznego w oddali Paulusa.
Młody szuler postanowił nie tracić czasu na śledzie dalszego rozwoju wypadków. Od razu postanowił rozmówić się z krasnoludem.
– Witaj wróblu – wyszeptał podszedłszy do mężczyzn, gdy ten oddalił się nieco od miejsca porażki.
– Spierdalaj młokosie – wywarczał. – Broda ci ledwo od mordy odstaje i śmiesz ze mnie szydzić! I to po jednej porażce! Sam się z nią spróbuj jakeś taki mądry! Wstyd, co z ciebie za krasnolud.
– Słucham? Przecież ja nie jestem krasnoludem! – zawołał Adan w kierunku pleców pospiesznie oddalającego się rozmówcy.
Nagle zza pleców usłyszał pełne ekscytacji okrzyki oraz głośne wołanie rudowłosej dziewczyny rozglądającej się za następnym przeciwnikiem. Z oczami wielkimi niczym monety obrócił się w jej kierunku stolika i przełykając głośno ślinę podjął wyzwanie.
– Kolejny krasnolud – mruknęła opierając łokieć o blat.
Szuler zrobił to samo. Podając dziewczynie rękę odezwał się na tyle cicho by mogła go usłyszeć tylko ona:
– Witaj Wróblu.
– Nie jestem Wróblem.
"Jebani zdrajcy znowu to samo! Wystawili mnie!" – rozeźlił się w myślach. Dziewczyna przyglądała mu się z dziwnym cieniem uśmiechu na twarzy. Jakby odrobinę uwodzicielskim?
– Jestem wysłannikiem Wróbla – wyjaśniła.
– W takim razie jak to przerwiemy? – odetchnął i wskazał spojrzeniem na ich splecione do siłowego pojedynku dłonie.
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko, ukazując zadbane zęby. Chwilę później prawica Dana była już przyciśnięta do blatu.
– Wygrałam, ale bez obaw, wszyscy to nasi agenci.
– Cała szulernia?
– Oszalałeś, tylko ten otaczający nas ciasno krąg – odpowiedziała z wyraźną nutką rozbawienia.
– Rozumiem. Jestem Adan.
– Kalandra. – Wstała od stołu dając młodzieńcowi znak by szedł za nią. – Jesteś jakoś wyższy od przeciętnego krasnoluda – zagadnęła przechodząc między stolikami.
– A ty lepiej zbudowana od przeciętnej kobiety – odgryzł się.
– Czyli uważasz, że kobiety są słabe?
– Uważam, że krasnoludy nie są niskie – odparł śmiertelnie poważnie szuler.
W tej chwili oboje wybuchnęli śmiechem. Adan uznał, że Kalandra jest naprawdę piękna. Oczywiście jej uroda była niepodważalna, ale tym, co naprawdę nadawało jej blasku był uśmiech, który w połączeniu z tymi psotnymi iskierkami w oczach zachęcał do całonocnego przełamywania wszelkich zahamowań. Jego rozmyślania przerwał Asceta, który odnalazł ich wraz z Paulusem oraz Piekutnikiem.
– Widzę, że dobrze się bawisz – wycedził elf
– Ja tylko…
– Wychodzimy! – nie dał dokończyć młodzieńcowi.
Przeszli na zewnątrz, Asceta wydał polecenie, by oporządzić konie, zaś Adana poprosił na stronę. Gdy już się oddali wystarczająco daleko uderzył szulera bez ostrzeżenia grzbietem dłoni w twarz tak, że aż ten zatoczył się i upadł.
– Jeśli jeszcze raz się zdekoncentrujesz to nie ręczę za siebie – powiedział bez ceregieli. – Zbyt wiele zależy teraz od ciebie byś wszystko swoją durnowatą gadką.
– O czym ty mówisz?
Asceta zamiast odpowiedzieć wskazał na przylegający do czerwonego budynku zaułek. Głęboko w wąskiej uliczce leżało nieruchomo ciało. Adan rozpoznał makijaż błazna.
– Nawet nie wiesz ile poświęciłem, by to wszystko mogło się ziścić, więc nie zmuszaj mnie do tego więcej, jasne? – ruchem podbródka elf wskazał w głąb zaułka.
– Myślę że… – Szuler chciał coś powiedzieć, ale… nie wiedział co właściwie. Ostatecznie jedynie pokiwał głową
– Oby tak było, ruszajmy.
***
Kanonady deszczu tłukły o szybę, a zasnuwające pomieszczenie na piętrze cienie z każdą sekundą pogłębiały się coraz bardziej. Milan siedział na krześle przelewając krew do podłużnej fiolki przy blacie laboratoryjnego stołu. Zazwyczaj wolał korzystać ze swojego gabinetu jednak dziś nie mógł sobie na to pozwolić. W rzeczywistości nie był tam od czasu balu ku czci gruszkowego rycerza, kierując poszukiwaniami szpiega oraz podsycając wojnę pomiędzy stołecznymi frakcjami Syndykatu z własnego "domu".
Kiedy zmieszał szkarłatną krew z rdzawą zawartością fiolki naczynie rozgrzało się i przez myśli Milan przemknęła obawa, że szkło pęknie mu w dłoni. Na szczęście mieszanina wystrzeliła jedynie obłoczek dymu, zmieniając kolor na jasno pomarańczowy.
Szczypiące w gardło, duszące obłoki dymu wydostające się z okien burdelu oraz przeszywająca je poświata płomieni, dokładnie tej samej barwy co zawartość fiolki.
Pomimo najwyższego skupienia obraz zdołał wedrzeć się do umysłu Milana. Tym razem był jednak inny: wyraźniejszy, odrębny i tak jakby obserwowany z perspektywy…
– "Narodziłem się w płomieniach!" – Niski, obco brzmiący głos zadudnił wewnątrz czaszki komendanta.
Serce Milana zabiło mocniej w piersi. Upuszczając fiolkę na stół podciągnął rękaw i zdarł z dłoni rękawiczkę.
-"Cholera, jasno tu."
Wielka, wodnista gałka oczna pośrodku jego czerwonej, zakończonej pazurami dłoni łypnęła na niego.
- "O serwus! Sądziłem, że będziesz z mordki jakiś bardziej, no wiesz piekielny. Ostatnio nie miałem czasu się przyjrzeć bo pamiętasz…"
Milan błyskawicznie położył rękę na blacie, dobył sztyletu i zaatakował…
– "Stój, mogę ci się przydać! Pokażę ci świat!"
– Absurd, dopiero się narodziłeś, nic nie wiesz o świecie. – Mimo wszystko zatrzymał sztylet tuż przed demonicznym okiem.
– "Błagam nie oślepiaj mnie!"
– Giń plugawy pomiocie! – Przybliżył sztylet tak, że ten niemal dotykał pionowej źrenicy.
– "Nie możesz! Jeśli mnie zabijesz stracisz rękę!"
– Sprawdźmy.
Milan wziął nowy zamach jednak dokładnie w tej chwili rozległo się pukanie do drzwi. Omal nie spadł z krzesła.
– Zaraz, nie wchodzić jestem nagi, ubieram się! – krzyknął zdesperowany. Musiał ukryć tego stwora nim ktoś go zobaczy.
Schował sztylet i pospiesznie rzucił się na podłogę w poszukiwaniu rękawiczki. Znalazłszy, natychmiast ją założył, czemu towarzyszył pełen ulgi myślowy jęk. Przykrył jeszcze dłoń szerokim rękawem kaftana i zawołał otrzepując odzienie:
– Wejść!
Do laboratorium wkroczyła z wesołą miną oraz włosami mokrymi od deszczu Kalandra. Kropelki wody lśniły na jej rudych lokach niczym diamenty. Za nią wtoczyły się jeszcze trzy postacie.
– Byłeś nagi? – zapytała z nagła mieszanką zdziwienia oraz troski.
– Gościłem tutaj kurtyzanę – odparł komendant usiłując wymyślić jakąś wymówkę. Wściekłe się przy tym zaczerwienił.
– I jest tu jeszcze? – rozochocił się z kolei krępy młodzieniec o czarnej brodzie. – Skoro tak sobie poczyna nawet chuderlawy sługus to już sobie wyobrażam jakim jebajłą musi być ten cały Wróbel. W ogóle gdzie on jest? Z tą dziwką?
Pomimo bezczelnego wyrazu twarzy, przygarbionej sylwetki oraz całego szeregu innych wad, z których został ulepiony, młodzieńca otaczała go jakby aura szelmowskiej śmiałości, a z oczu biła specyficzna charyzma. Milan od pierwszego wejrzenia go znienawidził.
"Oto nasz cholerny wybraniec, pomyślał."
– "Ale, że dziwka czy krasnolud?"
– Krasnolud.
– Wcale nie jestem…
– Wiem kim jesteś. – przerwał Milan, a następnie zwrócił się do Ascety, wskazując na tyczkowatego mężczyznę o wyjątkowo tępym spojrzeniu: – Ale kim jest on?
– Nikim istotnym, to paladyn i przydupas panicza Adana. – Ostatnie słowa elf wypowiedział wyraźnie drwiąco i Milan zaczął zastanawiać się co też jest tego przyczyną.
Odpowiedź przyszła doń natychmiast:
– Nazywam się Adan! No i co z tą kurtyzaną, jest jeszcze tutaj?
– "Właśnie!?"
– Nie i ty akurat powinieneś się zamknąć!
– To nie było miłe – bąknął urażonym tonem Adan.
– Nie mówiłem do ciebie! – odwarknął komendant. – Macie za sobą długą podróż i na pewno jesteście zmęczeni. Jutro porozmawiamy – dodał czując na sobie zdziwione spojrzenia wszystkich pozostałych. – Piekutniku, czy mógłbyś zejść na dół i poszukać Dalwina? Pewnie gdzieś przysypia. Obudź go i przekaż, żeby pokazał wam wasze pokoje. Reszta może się w tym czasie rozgościć w salonie.
– Ale mieliśmy się spotkać z jakimś Wróblem. – Odezwał się po raz pierwszy paladyn. – Znasz go?
Milan nic nie odpowiedział. Spojrzał tylko na blat i jakby dopiero zdając sobie sprawę z powstałego w skutek upuszczenia fiolki bałaganu skrzywił się z odrazą.
– Muszę tu posprzątać i to dokończyć – oznajmił nieobecnym tonem. – Jutro wprowadzę was w moje plany.
Wszyscy zaczęli po kolei wychodzić przepychając w drzwiach. Komendant zauważył jeszcze jak Adan dyskretnie wskazując na niego pyta o coś Piekutnika, a ten potakująco kiwa głową. Ostatecznie w laboratorium pozostała jedynie Kalandra.
– Wszystko w porządku? – zapytała, a w jej głosie słychać było wyraźnie napięcie.
– "Domyśliła się, zabij!"
– Tak, wszystko jest dobrze. Idź, dotrzymaj im towarzystwa, a jutro porozmawiamy. – Wysilił się na niepewny uśmiech.
Wyszła z nieprzeniknioną miną.
XII
Plany, fortele, sztuczki i wszelkie inne najprzeróżniejsze zasadzki przewijały się przez myśli Adana, nie dając mu spać. Nie miał pojęcia co też mógł planować Milan, jednak był absolutnie pewien, że mu się to nie spodoba.
"Nie dam się w nic więcej wplątać! – przysięgał sobie."
Ogółem pierwsza noc spędzona w domu Wróbla była dla niego prawdziwą udręką. Przekręcał się tylko z boku na bok słuchając rozbijającego się o szybę deszczu, niemiłosiernego chrapania Paulusa oraz dochodzących z korytarza dźwięków kroków i nieostrych szeptów. Nie potrafił rozróżnić słów, jednak wydawała mu się, że słyszy gadającego do siebie Milana, a późno w nocy przyciszony, władczy ton Ascety. Zaś kiedy już w końcu udało mu się przysnąć koszmar o białej kobiecie – Białej Królowej, jak sobie uświadomił – powrócił ze zdwojoną siłą.
Wreszcie nad ranem zwlókł się z łóżka i powłócząc nogami zszedł na dół do głównej izby. Od wczorajszej jazdy konnej bolało go dosłownie wszystko.
Dom Milana, choć raczej skromny w wystroju przerastał jego jednoizbową, odziedziczoną po rodzicach rybacką chatkę kilkukrotnie. Dach wydawał się szczelny, a podłoga starannie zamieciona chociaż gospodarz sądząc po opowieściach Dalwina raczej nie często tu bywał.
I to właśnie spoconego asystenta spotkał na dole jako pierwszego. Chłopak naraz dojadał kromkę ciemnego pieczywa, ocierał twarz chusteczką oraz ładował jakieś papiery do przewieszonej przez ramię torby.
– O pan A… to znaczy Adan – poprawił się widząc młodzieńca. Z ust wyleciały mu okruchy jedzenia. – Jak się panu, naczy tobie… Jak ci się spało.
Szuler ziewnął głośno, a następnie przetarł oczy dłonią.
– Bywało lepiej, a właściwie to spałem fatalnie, ale nie będę narzekać – odparł wciąż jeszcze lekko zachrypnięty po nocy. – A ty co tu tak wcześnie robisz?
– Pan komendant wysłał mnie z rozkazami.
Dalwin szarpał się teraz z klamrą od torby na papiery, aż w końcu kiedy zdołał ją zapiąć ruszył pospiesznie w kierunku drzwi wejściowych.
– Wybacz, ale muszę już iść – rzucił przez ramię. – Na tyłach jest spiżarnia, może znajdziesz tam kromkę chleba albo kawałek sera. Nie liczyłbym na zbyt wiele, wczoraj myszkował tam twój wysoki przyjaciel.
Ostatnie słowa Dalwin wypowiedział już zgarniając z kołka przy drzwiach płaszcz i wybiegając na deszcz. Adan został sam, nie zdążył się jednak nawet obrócić, kiedy przebiegł obok niego Piekutnik.
– A ty dokąd? – zawołał za giermkiem.
Chłopak ani na moment nie zwalniając obrócił się na pięcie poklepał w pierś i wybiegł śladem Dalwina na zewnątrz. Szulerowi wydało się, że słyszał jakby szelest papieru.
"Pewnie też ma dostarczyć jakąś wiadomość, pomyślał." Piekutnik z Dalwinem byli do siebie tacy podobni, może to dlatego, że obaj mieli nadętych przełożonych?
Nie zastanawiając się nad tym dłużej powlókł się do spiżarni. Faktycznie znalazł tam jedynie parę obeschniętych kawałków sera, nadgryzioną kiełbasę i butelkę pitnego miodu. Chociaż zdecydowanie zbyt słodki jak na jego gust trunek pozwolił mu z powrotem nieco pozbierać myśli. Przegryzł jeszcze twardy kawałek sera i z dzbanem miodu w ręku wrócił do głównej izby. Tam zajął miejsce w fotelu kącie i czekał.
Jako pierwszy koło ósmej zeszła na dół Kalandra. Mimo wczesnej pory, odziana w m
spodnie oraz męską koszulę, wyglądała naprawdę obłędnie.
– Nie za wcześnie żeby pić? – zapytała wesoło, rozsiadając się w fotelu obok.
– Nie ma czegoś takiego jak zła pora na picie. Nawet tego – dodał krzywiąc się.
– Rozumiem, wiesz czy już wstał?
– Widziałem Dalwina, jak wychodził z rozkazami – odburknął szuler zaskoczony goryczą we własnym głosie. – No i Piekutnika.
– Posłał też Piekutnika? Dziwne.
– Mnie to akurat nie dziwi.
– Tak? A to dlaczego? – Kalandra miała tajemniczy i jakby nieco rozbawiony wyraz twarzy.
– Bo to zadufany w sobie fanatyk i bufon, jak oni wszyscy. Uwielbiają wykorzystywać innych do swoich wojenek. – Jakaś naturalne nić porozumienia między nimi sprawiła, że Dan postanowił rozmawiać z dziewczyną zupełnie otwarcie.
– Oni czyli kto?
– Złota Róża, kapłani, Syndykat czy to ważne? Sługa albo wybraniec, nie ważne jak cię nazywają, dla nich człowiek jest tylko cholerną zabawką. Kośćmi w kubku, którymi mogą dowolnie potrząsać i przerzucać, aż wypadnie kombinacja, która ich zadowoli albo spadniesz ze stołu.
– Dość surowa ocena – podsumowała rudowłosa mierząc go zaciekawionym spojrzeniem. – A wiesz, że ja też należę do Złotej Róży?
– Na Jeszego, jesteś magiem!? – Adan poruszył się tak gwałtownie, że omal nie spadł z krzesła.
– Nie, nic z tych rzeczy – Kalandra parsknęła śmiechem. – Po prostu Złota Róża, mistrz Bazyl wyciągnął mnie dawno temu z Syndykatu i dał mi cel, prawdziwa misję. Nie brzmi tak źle, co nie?
– Nie, o ile jesteś pewna, że wcześniej sam cię do syndykatu nie wpakował? – wycedził szuler i z pewną dozą samozadowolenia przyjął fakt iż jego słowa rozbawiły dziewczynę.
– Zapewniam cię, że sama się tam wpakowałam.
– W takim razie zaczynam sądzić, że to Syndykat starał się ratować.
Śmiali się tak jeszcze przez dobrych kilka minut nim dołączył do nich Paulus. Paladyn był dziś ewidentnie w dość filozoficznym nastroju.
– Istnieć to być postrzeganym – powiedział na dzień dobry przybity i zajął w trzecim, ostatnim wolnym fotelu obok Adana.
– Co się stało?
Szuler pociągnął długi łyk miodu z dzbana, a następnie przekazał naczynie Kalandrze. Dziewczyna również się napiła i oddała trunek Paulusowi który łapczywie pochłonął wszystko co pozostało.
– Ejjj to moje – jęknął młodzieniec, widząc jednak zdezorientowane spojrzenie Paulusa jedynie machnął ręką. – To powiedz co się stało.
Paladyn przełknął ostatniego łyka miodu, przetarł twarz dłonią i zadeklarował rozanielony tonem:
– Miałem wspaniały sen o siedmiu kobietach, z czego trzech naprawdę do rzeczy. Jedna była cała złotowłosa, wysoka i smukła, prawdziwa łania. A druga ciemna niczym noc, o oczach jak gwiazdy, a…
– Do rzeczy – ponagliła go Kalandra.
– No, ale zmuszony byłem wstać za potrzebą, rozumiecie żeby odcedzić kartofelki. Wychodzę z pokoju, a tu na korytarzu spotykam tego chuderlawego sługę tego całego Wróbla. Jak mu tam? Milana!
– On jest… – spróbował wciąć się Adan, ale uznał, że nie warto.
– Miałem dobry dzień więc postanowiłem zgadnąć co słychać. Podchodzę do niego i mówię: "Witaj sługo, czy wiadomo kiedy przyjdzie Wróbel", a on mi kazał obudzić wszystkich jeśli jeszcze śpią zejść na dół i poczekać. – W głosie Paulusa zaczęło pobrzmiewać ewidentne oburzenie.
– No i? – ciągnął go za język Adan nie mogąc jakoś dopatrzeć się puenty.
– Ale wtedy zrozumiałem, że powiedziałem straszną głupotę. Przecież Wróbel może równie dobrze tu przylecieć. Postanowiłem więc wyjaśnić nieporozumienie, ale on wtedy do mnie: "Zamilcz ty szkaradny stworze!" a potem: "Jeszcze tu jesteś? Sprowadź wszystkich na dół." I odszedł.
– To faktycznie dziwne – przyznała Kalandra.
– On mnie chyba nie lubi.
– Milan? Nie przejmuj się. – Dziewczyna machnęła lekceważąco dłonią. – On tak naprawdę pokłada w was wielkie nadzieje. Ponoć już wieku trzynastu lat nadzorował z Wielkim Mistrzem Bazylem rozwój Adana po śmierci jego rodziców. Ponoć gorąco optował by baron nie zabierał cię na wychowanie do zamku. Nie chciał abyś przejął jego wadę wymowy – roześmiała się melodyjnie.
– Dzięki niemu zostałem sam w śmierdzącej noże pełnej wspomnień. Chyba powinienem mu podziękować.
Dziewczyna roześmiała się jeszcze głośniej.
– Dopóki nie pozna się go bliżej, Milan może się wydawać chodząca chmurą burzową. On potrzebuje naprawdę sporo czasu, żeby otworzyć się na nowe znajomości, a wcześniej sprawia wrażenie, jak to trafnie ująłeś bufona. Jednak kiedy już się przez ten etap przebrnie, człowiek zyskuje sobie oddanego… krytyka.
Adan wyłowił w głosie Kalandry ciepłe, niemal czułe nuty i wymownie uniósł brew. Dziewczyna zaczerwieniła się lekko, lecz nie zdążyła niczego odpowiedzieć, gdyż w do izby szedł właśnie wraz z Ascetą obiekt ich żartów.
– Jak widzę humory dopisują – fuknął Milan. – O czym tak plotkujecie?
– O tobie. – Kalandra posłała komendantowi wyzywające spojrzenie.
Wróbel odpowiedział podobnym grymasem, ale po chwili skrzywił się i zerknął na swoje lewe ramię.
– Nie, nie zabije ich z tego powodu – syknął.
Nagle jakby orientując się, że wszyscy na niego patrzą wyszczerzył się nienaturalnie szeroko i uderzając przy tym lewą ręką o ścianę, zadeklarował:
– Skoro są już wszyscy pora żebyście poznali szczegóły planu. Asceto zechcesz dołączyć do pozostałych?
Elf tylko skinął głową i mijając Milana bez słowa podszedł do krzesła w przeciwnym niż Dan rogu izby.
– To co to za wielki plan? – jęknął młodzieniec zirytowany przysługą pauzą. – Znowu jakiś włam, czy tym razem inny przewrót?
– Znowu? – zapytał Wróbel, szybko się jednak zreflektował: – Albo nie, wolę nie wiedzieć. W każdym razie trochę jednego i drugiego, a zarazem ani to, ani to. To nie jest "zwykłe" zadanie, czy misja, tylko wyjątkowo delikatna, jakby to ująć… operacja na tkance państwa.
– Operacja? – powtórzył z niedowierzaniem szuler i poszukał wyjaśnienia na twarzy Kalandry. Dziewczyna jedynie wzruszyła ramionami.
– Owszem operacja – kontynuował Wróbel. – W gruncie rzeczy sam koncept jest stosunkowo prosty. Przeprowadzimy w Skarbcu kontrolę i ujawnimy nieprawidłowości, winowajców rzucimy na pastwę wściekłego tłumu, a następnie sami zaprowadzimy nowy porządek przejmując kontrolę nad stolicą i całym krajem. Jeśli dobrze pójdzie straż miejska położy po sobie uszy chcąc uniknąć rozlewu krwi, a obliczu wojny nikt nie odważy się zakwestionować naszej władzy.
– Zaraz, zaraz co!? A skąd weźmiesz wściekły tłum? – nie ustępował Adan.
– Już się tym zająłem. Od kilkunastu dni krążą po mieście pogłoski o doszczętnej runie skarbu państwa. Dodatkowo niepokoje szczególnie na przedmurzach potęgują regularne optyczki bojówkarzy z Syndykatu. Ludzie są niespokojni, wystarczy tylko iskra aby wywołać bunt.
– A co będzie tą iskrą? – włączył się do dyskusji Asceta.
– Nic. – Milan z pełną samozadowolenia minął chwycił się pod boki. – Absolutnie nic.
– Chyba się zgubiłem – zauważył szuler. – To jak w takim razie zamierzasz wywołać zamieszki?
– Mówiłem wam, że to delikatna operacja. Otóż chce wywołać protesty, w najgorszym przypadku lekkie zmieszanie, ale nie bunt. Napuszczania prostaczków na straże oznaczałoby hekatombę, prawdziwą rzeź, a tego zaś wolę uniknąć.
– Nic już nie rozumiem. – Paulus podrapał się po czole. – To jak wywołamy te protesty i właściwie po co.
Niespodziewanie odpowiedziała mu Kalandra:
– Milan kazał rozpuścić plotki o tym, że straż miejska sama wywołała wojnę w syndykacie – wyjaśniła. – A od wczoraj karczmach chodzą słuchy, że planowana jest nowa danina wojskowa i świątynna.
– I to prawda? – dociekał Paladyn.
– O skarbcu tak – podjął ponownie komendant. – Liczę, że to wystarczy by podburzyć ludzi do lekkiej awantury, szczególnie po zmroku kiedy poczują się ukryci przed wzrokiem władzy.
– A jak wtedy wejdą do miasta? – Asceta postukał palcami o oparcie krzesła. – Bramy są na noc zamykane.
– Tu wykorzystamy siły Bezblasku. Wyślę część ludzi na mury by dopilnowali bram, a razem z pozostałymi przeprowadzę kontrolę w Skarbcu. Wściekły tłum powinien na tyle pochłonąć uwagę straży, że zastanowią się dwukrotnie nim spróbują nam przeszkodzić i zaryzykują rozpętanie prawdziwych zamieszek. A kiedy już ujawnimy totalne bankructwo rady możnych, straże stracą pretekst aby ich wspierać. Szczególnie, że gniew ludzi naprawdę się zaogni.
– Chyba rozumiem – przyznał Asceta, tym razem nieco mniej sceptycznym tonem. – Ale co z kanclerzem i kapłanami? Na pewno nie pozwolą ci na przejęcie władzy, nawet jeśli ujawnisz ich przekręty.
– Zgadza się i tu właśnie zaczyna się twoje zadanie Asceto i Piekutnika. Właśnie, gdzie on jest?
– Wrócił do Lubendoru – prychnął lekceważąco elf. – Dostał jakieś specjalne zdanie od barona.
– Rozumiem, ale i tak nic straconego. W sumie mamy do dyspozycji około stu ludzi Bezblasku i dwa razy tylu agentów Złotej Róży. Większość pójdzie na mury oraz do soboru Czarnego Króla by korzystając z zamieszania obezwładnić Duchowładnych nim wszystko się zorientują co się świeci. Ty zaś Asceto z niewielkim oddziałem zdobędziesz dwór kanclerza i dopilnujesz aby czekał, żywy dopóki nie zajmę skarbca.
– Ma zostać przy życiu? To utrudnia sprawę.
– Owszem, ale tylko i wyłącznie mając go żywego i przeprowadzając oficjalne aresztowanie oraz proces zachowamy pozory ciągłości władzy. Wiem, że to trudne, ale konieczne jeśli chcemy pozyskać lojalność włodarzy pozostałych miast oraz armii na południu. Sir Baltazar jest wobec mnie nie ufny, więc warto byłoby pozyskać również tę jego konkubinę. Jak ona się nazywała?
– Syczkę? – podsunęła Kalandra.
– Właśnie, wiedziałem że jakoś tak zdrożnie. W każdym razie o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem pod przykrywką protestów małe oddziały wystarczą by za jednym razem unieszkodliwić całą duchowładną elitę Kodanu i samemu przejąć władzę, a nikt nawet nie powiąże sprawy ze Złotą Różą! Czy wszystko jasne? Jakieś sugestie?
– A co z nami? – Paladyn uderzył Adana boleśnie w ramię. – Potrzebujemy zbroi!
– Wcale nie! Ja nie chcę iść – sprzeciwił się Szuler.
– Bzdura! Nie będziemy siedzieć w domu kiedy oni się bawią!
Adan zamierzał znowu zaoponować, lecz nie zdążył, gdyż do dyskusji ponownie włączył się Asceta.
– Kiedy planujesz to zrobić?
– Jutro po zmroku.
Ta odpowiedź zaskoczyła dosłownie wszystkich. Asceta uniósł wysoko brwi, Paulus złapał się za kark z nietęgą miną, a Adan pozwolił sobie na kilka dosadnych słów.
– Mszczuj, jesteś tego pewien? – zapytała z kolei Kalandra. – Planowaliśmy poczekać jeszcze co najmniej tydzień pamiętasz. Skąd ten pośpiech?
Komendant przez chwilę nie odpowiedział zupełnie nic, a jednoczenie przez ułamek sekundy zerknął w lewą stronę. Nagle wydał się Adanowi dziwnie zdenerwowany i rozkojarzony.
– Nie mam, to znaczy my nie mamy tyle czasu. Nie wiadomo jak potoczy się wojna, to ostatni moment by przejąć stolicę zachować jeszcze zdolność do kontrolowania sytuacji na południu.
– Ale…
– To nie była sugestia. – Milan brutalnie przerwał nową falę protestów, po czym spojrzał wprost na Adana. – Co do kwestii twojego udziału, za godzinę chcę cię widzieć w moim laboratorium.
To powiedziawszy Wróbel odwrócił się i odszedł z powrotem na piętro zostawiając swych zszokowanych gości samych w izbie.
Dobry humor jakoś opuścił Adana chociaż Kalandra kilkukrotnie zapewniała go, że Milan wie co robi. Ostatecznie godzina minęła mu naprawdę prędko i pociągnąć nosem wspiął się na drugie piętro do laboratorium.
Wewnątrz okazało się, że zajmujący większość pomieszczenia stół przesunięto pod ścianę, a stojące na nim naczynia wypełniła w całości rdzawa substancja. Unosił się tu dziwny nieprzyjemny zapach.
– Asceta powiedział mi, że Wielki Mistrz zdążył rozpocząć już twoje szkolenie – zaczął prosto z mostu siedzący na krawędzi stołu Milan.
– W zasadzie tak…
– A czy powiedział ci również o Duchowładztwie?
– Trochę. – Szuler pokrótce zrelacjonował lekcje barona, na koniec dodając: – Kazał mi też zabrać ze sobą “Dziennik Mestwina Błogosławionego”.
– Rozumiem, czytałeś go już?
– Tak ale…
– Sprawdźmy ile pamiętasz – Komendant kolejny nie pozwolił mu dokończyć co zaczynało już irytować Adana. – Co jest katalizatorem zaklęcia? Jakie są dwa podstawowe elementy konieczne do posłużenia się magia przez Duchowładcę? Która z technik jest najtrudniejsza?
– Katalizatorem zaklęcia może być jedynie dusza uwolniona od swej cielesnej powłoki – zaczął niepewnie szuler. – Podstawowe elementy to: Zrozumienie potrzebne do aktywacji mocy konkretnej duszy oraz Związanie nadające zaklęciu potrzebną formę – dodał z coraz większą pewnością widząc aprobujące skinienia Milana. – Za to najtrudniejszą z technik duchowładztwa jest yyy… odbicie zaklęcia… albo wyssanie duszy!
– Błąd, najtrudniejsza jest projekcja astralna.
– I skąd ja niby miałem to wiedzieć? – jęknął szuler zwieszając ręce.
– Było w dzienniku. – Milan mówił cały czas pospiesznym, rzeczowym tonem, który doprowadzał Dana do szału. – Czy da się zablokować moce Duchowładcy?
– Nie?
– Owszem da się. – Milan wstał wreszcie i chwycił jedną z wypełnionych rdzawym płynem fiolek. – Ten krwawy eliksir służy do czasowego tłumienia zdolności magicznych. Można go łatwo rozpoznać po charakterystycznej woni. Swoją drogą nie wydaje ci się znajoma?
– Śródgrodzie – sarknął Adan czując jak szok miesza się w nim z nutką gniewu i jakby… żalu? Czy to możliwe by jego życie od zawsze było cholerną iluzją! – "Tak śmierdzi Lubendor!"
– Dokładnie. – Milan pochylił się i wyjął spod stołu dwa treningowe miecze, podobne do tych jakimi posługiwali się w trakcie ćwiczeń na zamku. – W przypadku potężnych Duchowładnych takich jak na przykład kanclerz eliksir jest w stanie co najwyżej nieco osłabić ich możliwości. Ale w przypadku przeciętnego użytkownika magi, bądź takiego który zupełnie nie jest jej świadom, może nawet zupełnie odciąć go od Zrozumienia, a co za tymi idzie uniemożliwić rzucenie zaklęcia i uchronić go przed wykryciem przez innych Duchowładnych.
– Skąd tyle o tym wiesz? Przecież jesteś Guślarzem, prawda?
Mszczuj nie odpowiedział od razu.
– Jestem Wróblem, jednym z nielicznych Guślarzy, którzy specjalizują się w walce z Duchowładnymi – wyjaśnił z powagą. – Obecne w zasadzie wraz z Wielkim Mistrzem jesteśmy jedyni.
Adan zrobił zaskoczoną minę, a komendant widząc ją chyba po raz pierwszy odkąd szuler go poznał szczerze się roześmiał:
– Nie mówił ci o tym? Tak to w jego stylu. Ponoć od zawsze marzył o "awantułniczym" życiu, ale strzała w kolano pokrzyżowała jego plany!
Szuler również zachichotał i na nowo przyjrzał się szczupłemu mężczyźnie.
– Ile masz lat? – zapytał nagle. Musieli być mniej więcej w podobnym wieku.
– Jestem od ciebie cztery lata starszy.
"Czyli dwadzieścia trzy – policzył w myślach. – Młodo jak na specjalistę w walce z Duchowładnymi." Nie zdążył jednak zadać kolejnego pytania, gdyż Milan z mieczem ćwiczebnym w dłoni ustawił się naprzeciwko niego i naglącym gestem dał znak by uczynił to samo.
– Nim zdecyduje o twoim udziale w dzisiejszej misji chcę sprawdzić co potrafisz – wyjaśnił. – Jeśli Bogini pozwoli nie będzie się czym ekscytować, niemniej wolę się upewnić, że nic nie spartolisz. Atakujemy na trzy. Raz, dwa…
Przerwało im pukanie, a następnie widok spoconej twarzy Dalwina. Asystent co chwila przecierał czoło chusteczką i ewidentnie był bardzo zdenerwowany.
– Panie komendancie przyszliśmy po eliksir… substancje – poprawił się chłopak, w chwili gdy zza jego pleców przepchnął się łysy, atletyczny mężczyzna o okolonych krótką bródką ustach.
Przybysz, odziany w mundur podobny do tego jaki nosił Dalwin, wbił lodowate spojrzeniem w Mszczuja, na twarz którego dla odmiany zagościł gładki, wyślizgany uśmieszek.
– Jakiś kłopot Bolanie? – zagadnął komendant.
– Naturalnie, że mam kłopot! – Łysy osiłek potrząsnął ściskana w dłoniach kartką. – Co to wszystko ma znaczyć? To są twoje rozkazy!?
– Owszem – potwierdził sztywno Milan. – Czyżby wzbudziły twój niepokój?
– Niepokój!? Otwarcie bram, podejrzana substancja służąca do unieszkodliwiania Duchowładnych, i że niby wykryłeś jakiś spisek, to trąci zamachem stanu!
– Ah to o to chodzi – komendant wyrażał się uprzejmie, niemal jowialnie. – Kalandra naprowadziła mnie na trop rażącej niegospodarność, która ściągnęła Trójrzecze na widmo ruiny, i co na domiar złego winowajcy starają się zatuszować. Chyba rozumiesz, że jestem zobowiązany potwierdzić te informacje wszelkimi dostępnymi krokami?
– Potwierdzić!? To ma być niby potwierdzenie!
– Co więc twoim zdaniem powinienem zrobić, Bolanie? Bo u progu wojny biernie się przyglądać nie zamierzam.
– Nie masz prawa podejmować takiego ryzyka bez żadnych konsultacji! – Bolan ponownie zaczął wymachiwać ściskaną w dłoni kartką. – Tym sposobem wywołasz bunt!
Milan nieznacznie pochylił się ku rozmówcy i przemówił zmienionym tonem. Wciąż wyrażał się z pozoru przyjaźnie, lecz w każdym słowie pobrzękiwał również stal. Bardzo, bardzo zimna stał, jak uświadomił sobie Adan.
– Bezblaskiem kieruje ja, podobnie jak tobą. Nie dobrze jeśli będziesz o tym zapominać.
Zupełnie nieporuszony Bolan omiótł przełożonego butnym spojrzeniem, bez cienia skruchy.
– Wiesz co jest w tej całej sytuacji najgorsze? Że wcale mnie to wszystko nie dziwi! Jeszcze kilka lat temu w ogóle nie musiałbym szukać potwierdzenia. Bezblask nie angażował się w politykę, ale odkąd gołowąs został komendantem wszystko się zmieniło. Nie ufam ci Milan – ostatnie słowa osiłek wypowiedział szczególnie dobitnie.
Gospodarz zareagował natychmiast. Chociaż o dobre pół głowy niższy od rozmówcy, chwycił Bolana lewą ręką za połę munduru i przyciągnął jego twarz do własnej z nadzwyczajną wręcz łatwością.
– Masz dopilnować by ta cholerna brama pozostała otwarta, a ludzie z zewnętrznego pierścienia mogli wejść do miasta – wysyczał. – Nie obchodzą mnie twoje prywatne wynurzenia, poglądy i opinie, winni zostaną aresztowani! Niezależnie od tego czy to kapłani, możni czy sam kanclerz, jasne!? – odepchnął oponenta z taką siłą, że ten aż się przewrócił, po czym zwrócił się do swego asystenta. – Zabierz całą substancję Falwin i rozdaj naszym ludziom, obawiam się, że może im się ona przydać. Bolan z głównej bramy ma się przenieść na Zamszonął, dopilnuj by się tam znalazł. Kiedy wrócisz zaczniemy, a ty Żmijdanie szykuj się, bo iesz z nami. Tylko masz się trzymać blisko Kalandry.
– Mam na imię… – zaczęli równocześnie szuler i asystent jednak Milan już wyszedł.
W ostatniej chwili, kątem oka Adan zauważył, że na twarzy smukłego mężczyzn odmalowało się przerażenie, kiedy w progu zerknął na swe skryte pod rękawiczkami dłonie.
***
Krążącą w żyłach Kalandry iskierkę ekscytacji mącił jedynie chłód deszczowej nocy. Sądząc jednak po minach pozostałych zebranych ziąb dokuczał wszystkim jednakowo. Adan z Paulusem stali obok niej, obaj odziani w kiepsko dopasowane kolczugi, które zorganizował dla nich dowódca Bezblasku. Paladyn wyglądał szczególnie idiotycznie z przypominającym dzwon hełmem na głowie. Szuler zaś, chociaż ewidentnie sceptycznym co do użyteczności ściskanego w dłoniach topora oraz zapewne całej misji, sprawiał swoiście szelmowskie wrażenie. Zadziorny uśmieszek w połączeniu z dość muskularną sylwetką dodawał mu osobliwego uroku.
– Wyglądasz jak poważny krasnolud – zrzuciła zaczepnie. – Wreszcie rozumiem dlaczego Mszczuj pozwolił ci z nami iść!
– Gdybym wiedział, że nagrodą będzie udział w tym całym poronionym przedsięwzięciu, to bym się wczoraj tak cholernie nie starał kiedy mnie maglował! – poskarżył się.
Mimo raczej żartobliwego tonu jego słowa podszyte był pewnego rodzaju napięciem, które Kalandra dostrzegła również w oczach młodzieńca.
– Z tego co mi mówił, jeśli wtedy się starałeś to traktuj swój udział raczej jako karę.
– Uwierz mi nigdy nie myślałem o tym inaczej!
– Wierzę – zachichotała i odruchowo poszukała spojrzeniem Milana.
Komendant podbiegał do każdego z zebranych pod domem agentów Bezblasku oraz Złotej Róży, po kolei wręczając fiolki rdzawej substancji, instruując oraz besztając za “rażące niedociągnięcia” pokroju za luźno zapiętego paska, czy też zbyt tępego spojrzenia. Ostatni zarzut szczególnie usilnie podniósł na widok, rzekomo poprawiającego akustykę hełmu Paulusa.
W końcu jednak, gdy inspekcja dobiegła końca oddział ruszył krętymi uliczkami ku centrum Kodanu. Początkowo wokoło panował względny spokój, a ciszę mącił jedynie szum deszczu oraz odległe grzmoty, w miarę jednak jak zbliżali się do serca miasta zaczynał ich dobiegać coraz większy gwar.
"Ludność Przedmurza weszła do miasta – pomyślała. – I to bardzo, to bardzo zaniepokojona ludność."
Zgodnie z otrzymanymi rozkazami szła tuż obok Adana strzegąc go przed ewentualnymi zagrożeniami oraz – jak to dobitnie dał do zrozumienia Milan – przede wszystkim przed nim samym.
– Wyglądają na naprawdę zdenerwowanych – zagadnął ją szeptem szuler. – Jak sądzisz, czy to wszystko ma szansę się udać?
Nic nie odpowiedziała, wsłuchując się w gniewny pomruk niebios i ludzi tłoczących się na coraz szerszych alejach. Centralna część Kodanu, w której zlokalizowany był Skarbiec prezentowała się doprawdy wspaniale. Wzdłuż szerokich wygodnych arterii pyszniły się nieskazitelnie białe dwory o zdobionych kolumnadami fasadach. Wieńczące je fryzy, podobnie jak szczelnie pozamykane okiennice pokrywały szczegółowe płaskorzeźby. Piękno krajobrazu mącił jednak obszarpany tłum.
Ludzie co prawda schodzili im z drogi, a gniewne pomruki cichły nieco w ich obecności, lecz całe miasto tchnęło po prostu niepokojem.
"Do Skarbca już naprawdę niedaleko, uświadomiła sobie." Przez kilka minut obserwowała jak zbliżają się do sporej, topornej bryły budowli. Masywną konstrukcję, wzniesioną na końcu szerokiej alei, oświetlały płonące mimo deszczu pochodnie. Odział straży miejskiej blokował zgromadzonym dostępu w okolice wrót.
Jeszcze raz przyjrzała się zgromadzonym. Coś tu zdecydowanie nie grało. Dlaczego tak wielu protestujący było w łachmanach? Czyżby Przedmurze naprawdę mogło zamieszkiwać, aż tak wielu skrajnych nędzarzy?
– Pilnuj się paladyna – poleciła Adanowi i nim ten zdążył zaprotestować przecisnęła się na przód w kierunku Milana. Nie zdążyła jednak dotrzeć do komendanta, gdyż ten stanął już oko w oko z dowódcą oddziału straży miejskiej.
– Wybacz panie, ale możny Jidion zabronił dopuszczania kogokolwiek w okolice skarbca! – oświadczył dowódca oddziału chłodnym tonem służbisty.
– Absurd. – Milan jedynie lekko się uśmiechnął. – Lepiej zejdź nam z drogi. Ostrzegam, że podobnie jak ci ludzie za mną znam prawdę, a kiedy już zdobędzie dowody powywieszam wszystkich winnych oraz tych co do których uznam, że im pomagali. Więc jak?
Przez parę chwil obaj mężczyźni mierzyli się na spojrzenia, aż w końcu strażnik usunął się na bok, dając swym ludziom znak by postąpili podobnie.
Nagła wątpliwość wypłynęła ze zdwojoną siłą spośród plątaniny myśli Kalandry. Strażnik ustąpił zdecydowanie zbyt łatwo tak jakby faktycznie przestraszył się tłumu.
"Albo zupełnie jakby takie właśnie miał rozkazy." Dodatków wrota skarbca same w sobie pozostawały niestrzeżone co również uznała za dość dziwne.
Dogoniła zatem przechodzącego pomiędzy strażnikami Milana, po czym szturchnęła go łokciem w lewe ramię. Wydało się jakoś bardziej… muskularne?
– I co teraz? – zapytała, starając się zatuszować emocje.
– Wszystko tak jak planowaliśmy – odparł chłodno komendant, jednak i w jego głosie dało się usłyszeć pewne napięcie. Następnie zerknął na bok i wymamrotał z niesmakiem pod nosem coś co brzmiało jak: – Wiem, że cię dotknęła, ale nie pokaże ci czy jest gorąca. – A po chwili dodał znacznie wyraźniej: – Owszem jest.
Ewidentnie denerwował się nawet bardziej niż Kalandra sądziła, dlatego też postanowiła dać mu spokój. Cofnęła się z powrotem do Adana, który zmierzył ja pytającym spojrzeniem.
– No i?
– No i pilnuj własnego nosa – odburknęła.
– Przestań wiem, że coś tu śmierdzi i nie mam tu na myśli tego. – Szuler postukał dłonią w fiolkę rdzawej mikstury. – Jeden strażnik raz po raz się za nami ogląda. Oblizuje przy tym wargi jak ktoś, kto ma strita w ręce i czeka tylko by powiedzieć "Sprawdzam". – To mówiąc wyszczerzył się w kierunku mężczyzn.
– Uspokój się – skarciła go Kalandra, bardziej surowo niż zamierzała. – Ale masz rację coś tu naprawdę cuchnie…
W tej chwili prowadzący cały oddział Milan podszedł do wrót skarbca. Dwóch agentów Bezblasku złapało za odrzwia i wtedy…
Niczym w sennym koszmarze wrota wraz z całym otaczającym je portalem eksplodowały przykrywając Milana lawiną podskakujących kawałków gruzu i pyłu. Kalandra całkowicie straciła go z oczu.
Spojrzał z ukosa na stojącego obok starego szamana i rozkazał wskazując ku roztaczającym się przed nimi widokom:
Wyboldowane brzmi niezręcznie. Wskazuje się coś, a nie ku czemuś.Kierować można ku czemuś np. wzrok.
– Sam nie wiem czemu tak dobrze nam się wiedzie
Dałabym przecinek przed tak.
Wydarł się brzmi źle. Krzyknał, wrzasnął, ogłosił.
W podsumowaniu pierwszej części, ten las był nieprzekonujący, niby północny bór, niby dżungla, na coś się trzeba zdecydować.
Lotta omiotła spojrzeniem rażony nocną ulewą dziedziniec. Przy omszałej, kamiennej studni dostrzegła rozszarpane ciało i z zadowoleniem pokiwała głową. To była naprawdę dobra robota, lukratywna.
Ulewa to raczej nie rażony, bo razić może grom. Dość nadęty ten wstęp.
– Oczu nie masz? – odburknęła[,] starając się ukryć jak niepokojąco działa na nią dziwnie nieludzka modulacja w głosie rozmówcy.
Ja bym napisała działała, żeby czas przeszły był przeszły;)
Kanclerz i ci jego kapłani wpadną w szał, kiedy odkryją ciało.
Warto ograniczać zaimki, jest już jego.
Przed rozdziałem TEMTEG coś się rozjechało.
Garbarze to raczej za miastem i nad rzeką, a nie pod zamkiem.
przypominającej sypialnię
Doszłam do miecza w kołysce, ale wrócę.
Generalnie fragmenty nie cieszą się tu powodzeniem, gorzej mają jedynie długie fragmenty;)
Mimo błędów i nieznośnej nawet jak dla mnie purpurowości tekstu, czyta się dobrze. Martwię się jedynie, jak Ty to potem wszystko zepniesz w całość, bo na razie co rozdział, nowy świat.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke