- Opowiadanie: Nikolzollern - Lepszy mąż dla Luitgardy

Lepszy mąż dla Luitgardy

Nowa wersja konkursowego opowiadania “Zostać lepszym mężem”, krytykowanego między innymi za zdawkowość w opisie historii bohatera. Postać Karla von Dunkelwalda znowu pojawia się w “Robokoniu

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Lepszy mąż dla Luitgardy

– Jesteś… Jesteś z… nich!

Karl spojrzał w rozszerzone oczy kobiety, z którą, na Boga, żył ostatnie dwa lata, mając jej dość już po pierwszym tygodniu. Zabić ją teraz? Spojrzał na starą stal pięćsetletniej klingi. Nie tym mieczem. W ogóle zabijanie kobiet, choćby takich wścibskich, irytująco głupich i bezużytecznych jak ta, odbierało szacunek do samego siebie. Schował broń do pochwy, usiadł na schodku i zaczął wciągać buty z cholewami. Schody były z drewna – jedyne w tym szklano metalowym akwarium. Wciąż stała dwa kroki od niego. Spojrzał na nią raz jeszcze.

– Owszem, jestem – rzekł. Czuł potrzebę rozmowy, by zająć dłużący się czas, obojętnie z kim, choćby z kozą.

– I co teraz będzie? – spytała.

– Zobaczysz.

– Z nami… – uściśliła.

Karl zatrząsł się ze śmiechu. Jej głupota jest wręcz epicka! Może rozwalić jej łeb o szklaną ścianę tego obrzydliwego domu i zobaczyć czy ma mózg? Miał na to wielką ochotę. Zamiast tego powiedział:

– Jestem żonaty.

To była prawda. Był żonaty. Co więcej, nawet tęsknił za żoną. Za swoją natrętną, zazdrosną i na zabój zakochaną w nim Luitgardą. Przynajmniej była inteligentna, dobrze wychowana, oczytana i nie miała na ciele idiotycznych tatuaży i wetkniętych gdzie popadnie kolczyków.

– Wrócisz do niej? – Wargi kobiety zadrżały.

„W miasto zaraz walnie armata grawitacyjna, a ona myśli o tym, czy z nią zostanę i pewnie wierzy, że to możliwe” – pomyślał mężczyzna, patrząc w migocące w oddali ognie metropolii.

– Przyznam się, że krzywdziłem swoją małżonkę, nie doceniałem. Zdradzałem z czystej złośliwości, by popatrzeć, jak będzie cierpiała. Na tę misję zgłosiłem się, by od niej uciec, ale myślę, że wrócę do niej lepszym mężem niż wyruszyłem.

Stała mrugając. Oczywiście nie mogła tego ogarnąć.

– Tak się składa, że nie mogę jej opuścić. Zawdzięczam jej życie.

To małżeństwo było ceną jego poniekąd niechcianego ocalenia. Było ratunkiem i karą jednocześnie.

 

Wszystko przez to, że nie przestał w odpowiednim czasie widzieć w Sophie dziewczynkę w białej sukience, którą bujał w zamkowym ogrodzie na huśtawce oplecionej kwitnącym pnączem.

Dwunastoletni Karl, dziedzic baronii Dunkelwald, niebieskooki, z włosami do ramion, Sophie, dziewięcioletnia księżniczka Aldebarana i dziesięcioletnia Luitgarda, jej dama do towarzystwa, o wielkich, przepastno czarnych oczach na śniadej twarzyczce, wyglądali tak pięknie, że księżna pani zapragnęła uwiecznić ich na obrazie. Była ku temu doskonała sposobność, gdyż na aldebarańskim dworze bawił się właśnie słynny kowandoński mistrz, don Cristóbal de Ylloa Starszy.

Nawet w dni jesiennej słoty obraz promieniował ciepłem majowego południa i rumieńcem czystych dziecięcych twarzy. Było w nim coś jeszcze.

– Ach, jakie śliczne, niewinne twarze mają te dzieci! – zachwyciła się księżna, kiedy don Cristobal zerwał zasłaniającą obraz płachtę – jak długo zdołają zachować czystość serc wśród intryg dworu?

– Mam wrażenie, że ktoś na tym obrazie nie ma nic do zachowania, moja pani – powiedziała ponuro jej stara bona.

– Co ty mówisz, ciociuchno? – Księżna uniosła brwi.

– Spójrz na te złowrogie cienie, jakie rzucają loki chłopca na jego twarz, a ten jego uśmiech! – Starucha wzdrygnęła się. – Aż ciarki przechodzą. Taki jak nic zamorduje cię z samych nudów.

– Przestań, ciociuchno, przecież mówisz o moim chrześniaku! – zirytowała się pani – jest to efekt oświetlenia, nieprawdaż don Cristobalu?

Malarz skłonił się dwornie i nic nie powiedział.

 

W następnych latach Karl widywał Sophie prawie codziennie, był towarzyszem zabaw i pomocnikiem w nauce. Nauczyciele meldowali księżnej-pani, że chłopiec ma żywy umysł, a jego erudycja szybko rośnie, że księżniczka przy nim szybko robi postępy w historii, geografii i polityce. Na Luitgardę przeciwnie, jego obecność oddziaływała negatywnie. Dziewczyna stawała się roztargniona, a jej wielkie czarne oczy zachodziły mgłą. To jednak nie miało wielkiego znaczenia, gdyż nie ona była dziedziczką.

– Wydaje mi się, że usłyszałam jakieś niewypowiedziane „ale” – powiedziała księżna po wysłuchaniu relacji nauczycieli.

– Kilka razy, przy rozwiązywaniu zadań sytuacyjnych z polityki, – odrzekł siwowłosy profesor Traub – Karl zaproponował takie rozwiązania…

– Szalone?

– Przeciwnie, pani, tylko bardzo, że tak powiem, dojrzałe…

– Inaczej mówiąc, cyniczne? Ale chociaż skuteczne?

– Nader skuteczne, moja pani.

– A co na to księżniczka?

– Odrzucała je z powodów etycznych, zazwyczaj. Zdarzyło się też, że przyznała mu rację.

Księżna wydała smutne westchnienie.

– Pomyślę nad tym – powiedziała, odprawiając nauczycieli.

„Niechże przy Sophie będzie i taki doradca, byle lojalny. Nie zaszkodzi, jeśli będzie miała własne przekonania. Jakże władać, nie słuchając czasem cynicznych rad? Byle nie za często, rzecz jasna.”

– Żeby tylko był lojalny – powiedziała na głos, patrząc na dzieło don Cristobala. Nie żałowała szkatuły złotych solidów, jaką zabrał ze sobą malarz, opuszczając planetę. Ciągle odkrywała w obrazie nowe szczegóły. Wargi chłopca krzywiły się w uprzejmym i lekko szyderczym uśmiechu. Odblask słońca odbity od głowicy kindżału przy jego pasie podkreślał drapieżną linię szczęki.

 

 W wolnym od zajęć z księżniczką czasie, Karl ćwiczył się w dyscyplinach rycerskich z kuzynem księżniczki Willibaldem. Ostatni był rycerzem jak z obrazka, przystojnym, silnym, niegłupim i śmiałym. Nadawałby by się na kurfirsta, choć był trochę za leniwy, ale obecność u boku odpowiedniego kanclerza, niwelowałaby ten mankament. Został przesunięty dalej w kolejce dziedziczenia z powodu pewnych okoliczności swego urodzenia. Mówiono, że jego matka tak bardzo nie chciała tego małżeństwa, że celowo zaszła w ciążę z chłopcem stajennym. Względy polityczne jednak przeważyły i małżeństwo doszło do skutku. Willibald urodził się jako wyjątkowo masywny „wcześniak”. Oczywiście badania genetyczne mogły z łatwością rozwiać wszelkie wątpliwości i właśnie dlatego nie zostały przeprowadzone. Chłopca cicho odstawili na boczny tor. Jako wyrostek zdawał się tym nie przejmować. Nie był poddawany temu intensywnemu szkoleniu, jakie jest udziałem przyszłych władców, mógł zatem trochę leniuchować i korzystać z dostępności używek dostarczanych przez wielkopański status. Nieco młodszy, dowcipny i usłużny Karl łatwo zdobył przyjaźń książątka, które śmiało się z jego żartów i coraz częściej bez zastrzeżeń słuchało rad.

 

Minęło dziesięć lat. Sophie i Luitgarda, wysokie i postawne płynęły w pawanie niczym łabędzie. Pierwsza – silna i energiczna, przypominała leśną boginkę z dawnych legend, która potrafiła dosięgnąć oszczepem uciekającą sarnę i wziąć porządny zamach maczugą. Druga – prawdziwa piękność, o pysznych, niczym róża południa kształtach, powłóczystym spojrzeniu i długiej smukłej szyi, zapowiadającej głęboki, niski głos.

Rodzice księżniczki przebierali wśród pretendentów do jej ręki niczym w szkatule pełnej drogocennych pierścieni. Tymczasem serce złotowłosej boginki wzdychało do biednego, już niezbyt młodego rycerza, stojącego z halabardą u drzwi do zamkowego ogrodu i układającego dla niej miłosne wiersze. Oboje wszak rozumieli, że dzielące ich progi są wyższe od murów twierdzy.

Tymczasem kuzyn Willi kruszył kopie w szrankach, w buhurtach siał spustoszenie w szeregach wrogich drużyn, trzymając się w ścisłej czołówce turniejowych gwiazdorów. Przewodził beztroskiej kompanii młodych rycerzy, dyskretnie i pieczołowicie dobranych przez Karla, który równie ochoczo tańczył z łabędziami, jak biesiadował z Willibaldem w towarzystwie oficerów chorągwi ordynansowych, straży pałacowej oraz innych młodych dostojników na kluczowych stanowiskach.

Nagła wieść o katastrofie książęcego gwiazdolotu na orbicie Rigla, gdzie rządząca para udała się aby wziąć udział w uroczystym posiedzeniu Reichstagu, zaskoczyła na aldebarańskim dworze wszystkich, prócz Karla. Miał na ten przypadek przemyślany scenariusz. Obmyślił go… po co? Z nudów? Raczej na wszelki wypadek. Władcy planety cieszyli się dobrym zdrowiem i nic nie zapowiadało rychłej sukcesji. Do księżnej, swej matki chrzestnej, młody Dunkelwald czuł nawet coś w rodzaju przywiązania. Nie uważał, że w ten sposób postępuje nielojalnie, przecież sztaby generalne opracowują plany na wypadek konfliktu zbrojnego z każdym możliwym przeciwnikiem, nie wyłączając aktualnych sojuszników.

 

Uknuł taki dobry spisek, by oddać koronę Willemu, a samą dziedziczkę jedynie zmusić do popełnienia mezaliansu, na dodatek z mężczyzną, w którym się kochała. Schemat był zgrabny i elegancki, ale jak miał się przekonać, nigdy nie można być pewnym zachowań ludzkich.

Owego dnia było słońce mocno przygrzewało  z samego rana i Karl postanowił nie zakładać kolczugi, choć ostrożność nakazywała to zrobić. Idąc na piechotę przez zamkowy park wymienił porozumiewawcze spojrzenia z kilkoma spiskowcami. Wszyscy byli na wyznaczonych stanowiskach.

Wszedł na dziedziniec, ciesząc się wciąż panującym tam cieniem. Spojrzał w górę. Na galerii trzeciego piętra w otoczeniu kilku dworaków stał Willibald w oficjalnym stroju. Jego zwykły styl ubierania się był szykownie bałaganiarski, ale dzisiaj wyglądał tak, jakby miał zaraz wygłosić przemówienie. I faktycznie miał je wkrótce wygłosić. Doczekawszy się, kiedy książę go zauważy, Karl skłonił się nisko. Willibald odpowiedział skinieniem głowy.

Dunkelwald czuł przypływ adrenaliny. Zamach stanu wychodził na prostą. Wszedł pod arkady, by udać się do sali audiencji na spotkanie z grupa spiskowców, która miała opanować pokoje księżniczki, ale natknął na człowieka w zbroi.

Okazał się nim przyszły mąż Sophie, rycerz Oswald.

„Po cholerę ten dureń wlazł w zbroję?” – pomyślał Karl z irytacją – powiedziałem mu wyraźnie, żeby się do niczego nie mieszał!”

Oswalda on urabiał od dłuższego czasu, zdając sobie sprawę, że w duszy rycerza odbywają się niebagatelne zmagania z udziałem lojalności, miłości, rozpaczy i nadziei. Tę ostatnią Karl sukcesywnie rozbudzał i doprowadził wręcz do entuzjazmu.

– Pański miecz, baronie – rzekł rycerz Oswald ze zmęczeniem w głosie. Spojrzenie rycerza zdradzało nieprzespaną noc, zmarszczki w kątach oczu się pogłębiły. Jeszcze wczoraj w tych oczach płonął ogień, a pierś unosiła się zapowiedzią szczęścia.

„A jednak postanowił postąpić słusznie” – stwierdził Karl.

Z cienia wyszli jeszcze dwaj gwardziści w pełnym rynsztunku.

– Co do licha…

W jednej chwili zrozumiał wszystko. Nie odwrócił się na łoskot upadku i krzyk przerażonej kobiety za plecami. W milczeniu odpiął pas z mieczem i sztyletem i oddał Oswaldowi. Na  dziedzińcu wokół ciała niedoszłego władcy zbierał się tłumek. Nikt się nie obejrzał, kiedy gwardziści poprowadzili niedoszłego kanclerza do lochu.

Odwiedziły go w więzieniu – Sophie, rozgniewana i zawiedziona zdradą towarzysza dziecięcych zabaw, i nieodłączna Liutgarda z wzdymającą się od nadmiaru uczuć piersią i palącym spojrzeniem czarnych oczu.

– Po coś to zrobił? – zapytała nowa władczyni.

– Hm… – Karl wzruszył ramionami – Widzisz, Sophie, twój kuzyn częściej słuchał moich rad!

– Przez te twoje rady jest teraz martwy!

– Postąpiłaś właśnie tak, jakbym tobie poradził.

Lodowa iskra rozbłysła w błękitnym oku młodziutkiej księżnej. Zofia Frederika obróciła się i wyszła bez słowa. Jej towarzyszka przywarła na moment do grubo kutej kraty, a potem pobiegła za swoją panią.

 

Melodramatyczny wątek ocalenia obudził ciekawość kobiety tak silną, że zapomniała o przerażającym odkryciu jego tożsamości.

– Jak to się stało? – zapytała przysiadając na wysokim taborecie.

Karl zerknął na kuchenny zegar. Do wielkiego boom zostawało jeszcze ze dwadzieścia minut.

– Zostałem skazany na ścięcie. Wszedłem na szafot i miałem już uklęknąć przed pieńkiem, kiedy ona wbiegła za mną. Objęła mnie i krzyknęła, żem jej narzeczony i katu mnie nie odda. A że istnieje w naszym księstwie dawny zwyczaj, że dziewica może w ten sposób zbrodniarza od kaźni wybawić, jeśli go zaraz poślubi, to i uratowała. Nie sądziłem, że w swoje dwadzieścia pięć lat i przy takiej urodzie jest jeszcze dziewicą.

Uśmiechnął się krzywo. Pamiętał zaskoczenie przechodzące w nieznośną żenadę, jakie wywołała w nim ta operetkowa akcja. Tak dobrze przygotował się na śmierć! Nawet się wyspowiadał, choć nie czuł żadnej skruchy, o czym też powiedział kapelanowi więziennemu. Doświadczony klecha, który zęby zjadł na różnych osobliwych przypadkach, podrapał się w głowę i rzekł, że skoro nie czuje skruchy, trzeba chociażby rozumem uznać, że jego działania były niewłaściwe, inaczej nici z rozgrzeszenia. Karl zastanowił się i zgodził. Kapelan udzielił mu absolucji, zaznaczając, że, oczywiście, niczego nie gwarantuje. O tego momentu skazaniec nie bez zainteresowania oczekiwał przejścia na tamtą stronę. A tu – masz!

W pierwszej chwili zupełnie zbaraniał, dlatego też nie uczynił nic, by przeciwdziałać nieproszonej interwencji. Ponadto, gdyby przeciwstawił się patetycznej akcji Luitgardy, operetka zamieniłaby się w groteskową farsę w stylu Comedia del Arte. Teraz przynajmniej nikt się nie śmiał, no może prawie nikt. Niektórzy prostaczkowie, zwłaszcza płci niewieściej, ronili łzy wzruszenia. Panowie i damy patrzyli z niedowierzaniem, zaś jaśnie pani przyciskała do ust chusteczkę, a jej ramiona lekko się trzęsły. W końcu księżna otarła łzy i machnęła chustką na znak, że ułaskawia skazańca. Jej zemsta, musiał to przyznać, była doskonała. Niespodziewana narzeczona, bez przerwy gadając, ciągnęła go w dół po stopniach szafotu, na deski którego z głuchym łoskotem zaczęły spadać głowy pozostałych spiskowców – ośmiu mężczyzn i trzech kobiet.

 

– Męczyłeś ją, bo cię uratowała?! – oburzyła się słuchaczka.

„Jeśli zacznie truć o krzywdzeniu kobiet przez mężczyzny, to ją jednak zatłukę, choćby młotkiem do mięsa” – postanowił.

Nie zaczęła. Więc wzruszył ramionami.

– W sumie Luitgarda wyszła na tym najgorzej – przyznał – postąpiła szlachetnie, nawet naraziła się śmieszność, została wykorzystana przez najlepszą przyjaciółkę jako narzędzie dla ukarania zdrajcy i dostała męża, który jest niezdolny do kochania i nosi w sobie urazę za to, że stał się uczestnikiem melodramatycznego przedstawienia.

Spojrzał na zegar.

– Zagadałem się.

Już czas. Włożył na jedwabną koszulę dublet, zapiął pas z mieczem i wyszedł na balkon.

Mógłby powiedzieć, że znowu był sobą, choć szczerze powiedziawszy nie musiał przez te dwa lata specjalnie udawać. Być szpiegiem potęgi, istnienia której nikt nie podejrzewa, było śmiesznie łatwo. Aby dostać się do potrzebnych serwerów musiał zatrudnić się w odpowiedniej firmie, co dla białego mężczyzny tradycyjnej orientacji seksualnej mogło stanowić pewien problem, ale na szczęście w tego rodzaju zakładach potrzebni byli fachowcy i żadna polityka różnorodności nie mogła tego odwołać. Odpowiednie umiejętności posiadał od lat młodzieńczych, miejscowy język opanował przy wsparciu cyberlingwistyki przed lądowaniem.

Trudniej było przyzwyczaić się do tutejszych absurdalnych obyczajów. Miał wrażenie, że świat stoi na głowie, a wszystkie pojęcia mają odwrócone znaczenie. To dotyczyło nie tylko słów, ale samych ludzi: stłamszonych, biernych, pozbawionych naturalnej godności, tchórzliwych i słabych mężczyzn, agresywnych, bezwstydnych, i jednocześnie zagubionych kobiet. Większość tych ludzi sprawiała wrażenie nieszczęśliwych, gdyż była zmuszona do odgrywania niewłaściwych ich naturze roli, choć i z samą naturą tu również mieli problem.

 Szczególnie zabawne było to, że za najwyższą wartość tu uważano wolność jednostki i szczęście osobiste, a na porządku dziennym było narzucanie ludziom absurdalnych reguł, zwariowanych standardów, a nawet równie zboczonych poglądów pod groźbą wykluczenia i zbiorowego szczucia. Wytrzymać tę presję można było tylko przez dobrowolną marginalizację, albo przez poddanie się całej tej obróbce propagandowej, wspieranej przez armię fałszywych spowiedników-terapeutów.

Wracając myślą do spowiedników Karl przypomniał sobie słowa kapelana więziennego, wypowiedziane przed jego niedoszłym straceniem: „Masz, synu, zaburzone naturalne poczucie dobra i zła, ale jesteś inteligentny i spostrzegawczy, więc gdybyś miał przed sobą więcej niż te kilka godzin życia, radziłbym ci przyjąć te pojęcia na wiarę i przyswoić rozumowo, żeby rozum zastąpił ci sumienie. Rozsądek jest narzędziem zawodnym i ograniczonym, ale lepszym niż nic. On potrzebuje godnych zaufania współrzędnych”. A jeśli ich brak? Kim by został tutaj, bez wpojonej religii i kodeksu rycerskiego? Zdawał sobie sprawę, że jedno i drugie traktuje czasem dość osobliwie, ale jednak…

Rozległ się odległy huk wybuchu i równie odległy ryk burzy ogniowej. Pocisk z orbity trafił w magazyny paliwowe bazy US Air Force. Nad zasłaniającym obiekt wzgórzem pojawiła się pomarańczowa luna. Karl nie zatrzymał na niej spojrzenia, zapatrzony w miasto. Przez jakiś czas wydawało się, że nic się nie dzieje. Z tej odległości nie widział, jak drżą i gną się pręty i profile armatury, jak strzela beton i pęka szkło pod wpływem zwielokrotnionej wagi budowli, na jakie się składały. Nie słychać było zgrzytu i pisku deformowanych konstrukcji, wystrzałów pękających lin i skrzących się kabli. Światła wciąż migotały i gasły gdy nieludzko wielkie i obrzydliwie nijakie wieżowce zaczęły składać się i zapadać w sobie. Impuls grawitacyjny już ustał, ale miasto waliło się nadal. Świateł było coraz mniej, aż wszystko pogrążyło się w mroku, tylko gdzieniegdzie przypadkowe pożary czy snopy iskier eklektycznych oświetlały wielokilometrowe rumowisko.

Gdzieś tam, w zawalonym podziemnym garażu, zakneblowany z połamanymi kończynami konał wepchnięty do bagażnika menedżer Parky, jedyna osoba, którą Karl załatwił tutaj własnoręcznie. Parky awansował dzięki polityce różnorodności i czuł się absolutnie nietykalny. Do takiego stopnia, że próbował podrywać Karla. Pozostawienie go przy życiu plamiłoby honor w nie mniejszym stopniu, niż zamordowanie bezbronnej kobiety. Musiał długo zwlekać z pozbyciem się tej plamy, żeby nie zaszkodzić misji. Gdy wreszcie ta planeta usłyszała nadany przez siły imperialne ultimatum, Karl zwabił Parkyego do podziemnego parkingu (Ha, nawet wyszedł kalambur!), zakleił mu gębę taśmą i powiedział:

– Nie mogę zapewnić ci spowiednika, ale masz przynajmniej kilka godzin na rachunek sumienia.

Nie miał pewności czy skruszone kończyny przyprawią tego grzesznika o skruchę, ale dał mu taką szansę. Spełnił wobec niego obowiązek. Teraz należało spełnić obowiązek wobec kobiety.

Miała na imię TJ. Takie kretyńskie imię nadali jej rodzice. Nawet w myślach nie nazywał jej w ten sposób. Kiedy chciał wykazać tak zwaną czułość, mówił do niej Tessi, jak do swojej młodszej siostry Teresy, najczęściej w ogóle nie używał imion, a w myślach nazywał po prostu kobietą.

Odwrócił się od dymiących ruin miasta.

Kobieta stała u drzwi balkonu, zakrywając usta dłońmi.

– Posłuchaj… – zaczął, robiąc krok w jej stronę. Wyciągnął rękę chcąc jej dotknąć, ale cofnęła się kręcąc głową i nadal zasłaniając usta.

„Jestem dla niej kimś w rodzaju diabła” – pomyślał i poczuł jak podłoga zawibrowała pod nogami. Spodziewał się tego – po użyciu armaty grawitacyjnej nieuchronnie następowało trzęsienie ziemi. Szklana ściana pękła obok drzwi balkonowych z ogłuszającym trzaskiem. Kobieta krzyknęła i wyskoczyła na balkon prosto w objęcia Karla.

– Posłuchaj – powiedział rycerz raz jeszcze, trzymając ją za nadgarstki i patrząc w oczy, czego zwykle nie robił – posłuchaj uważnie, bo nie będę miał czasu powtarzać. Wasz świat się zaraz zmieni nie do poznania, na lepsze, czy na gorsze, nie powiem, jak dla kogo. Zmieni radykalnie. Mnie tu nie będzie, więc zrobiłem coś, żebyś miała lepszy początek. Włamałem się na twoje konto bankowe i wyciągnąłem stamtąd wszystko. Sprzedałem też wszystkie twoje akcje Tesli. Kupiłem za te pieniądze dwa rancza i wszystkie konie, jakie mogłem dostać w okolicy, również trochę krów, kóz i osłów. To najlepsza inwestycja na dzień dzisiejszy. Nająłem też uzbrojonych ludzi do pilnowania. Są tam też domy z cegły. Resztę kasy zainwestowałem w srebrne dolarówki, bo papier i bitcoiny zaraz stracą wartość, a srebro wymienisz na nowe monety według wagi. Leżą w samochodzie. Jedź osiemnastką na północ trzydzieści pięć mil. Tam jest pierwsze ranczo. Przewiozłem tam twoją matkę. Przeczekacie tam chaos, który się teraz zacznie. A dalej… jesteś obrotna, dasz sobie rady. Tylko lepiej się ochrzcij z jakimś normalnym imieniem i wyjdź za mąż. Żegnaj.

Puścił ją i zbiegł po schodach. Wytoczył z garażu motocykl. Gdy szarpnął noga pedał, pęknięta szklana ściana runęła z łoskotem. Nie spojrzał w tę stronę. Burzenie jeszcze się nie skończyło, a należało już zacząć budować. Czekało go spotkanie z dwiema grupami „rekonstruktorów”, które stworzył przed rokiem i szkolił w posługiwaniu się białą bronią i wpajał wiarę w słuszność stosunków feudalnych. Do jednej zwerbował jasnowłose bestie z radykalnej prawicy, a do drugiej młodych osiłków z dzielnicy murzyńskiej. Miejscem spotkania była złomownia, gdzie od połowy roku działał zakładzik, produkujący ręczne i wałowe kusze oraz kompaktowe katapulty z wykorzystaniem resor samochodowych. „Rekonstruktorzy” wiedzieli o sobie nawzajem dopiero od wczoraj, a dzisiaj mieli połączyć się z trzecią – z rezerwatu Indian, skąd pochodził przyszły pan tych ziem. Jego Karl szkolił od samego początku.

Łatwiej byłoby stworzyć seniorię dla siebie, ale Karl w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że nie chce spędzić życie w świecie przypominającym dom w stanie kapitalnego remontu. Wszędzie kurz, gruz, wiadra i klnący robotnicy. Owszem, przygód tu starczy na lata, lecz zbliżając się do czterdziestki rycerz pojął, że wcale ich tak bardzo nie pragnie, tylko tęskni do bardziej przewidywalnego, uporządkowanego świata starych planet Rzeszy, być może dlatego, że w tych turbulencjach bał się zgubić pion i poziom, chwiejne koordynaty dobra i zła.

„Czy jestem zły? Czy jesteśmy źli? – myślał, pędząc szosą – Czy świat, który wywracamy do góry nogami, jest zły? Nie wiem czy zły, ale chory z pewnością. Należało go porządnie skopać, póki choroba nie weszła w fazę letalną. Widzieliśmy już światy, wymierające bez widocznych przyczyn, po prostu tracąc rację bytu, a przez to i wolę istnienia. Kiedy wolna wola, dana przez Stwórcę człowiekowi zawodzi, czy bliźni nie może mu pomóc kilkoma kopniakami? Rzecz w tym, że sami często nie wiemy, co jest słuszne. W każdym razie ja nie wiem. Luitgarda powinna wiedzieć. Powie mi, kiedy wrócę”.

Koniec

Komentarze

Fiction na pewno. Ale, na Boga ! Nie science ! Zmień to na fantasy, albo co tam chcesz. Ale nie obrażaj NAUKI. PLEASE !

Początek jak początek, czytałem bardziej z pewnego rodzaju obowiązku – no bo skoro otworzyłem tekst… – ale tylko do momentu, gdy pada zapowiedź grawitacyjnego ciosu. No, zobaczymy! Ale długo musiałem poczekać. Środek, jak dla mnie, nużył. Dopiero pod koniec, oraz na sam koniec, gdy powróciły konkrety bezpośrednio związane z obiecanym ciosem grawitacyjnym, tekst wciągnął mnie naprawdę.

“Recepturowej” wizji Autora komentować nie będę. Nic na siłę, wszystko młotkiem, kontra ewolucyjne metody – tu chyba nikt nikogo nie przekona.

Druga uwaga – bezpośrednie wskazanie na USA jest zbędne. Można się domyślić w oparciu o pewne wzmianki i szczegóły.

Generalnie duży plus. Pozdrawiam.

Adamie, dzięki za odwiedziny i rzeczowy komentarz. Miło, że ktoś nowy zajrzał do Uniwersum Wielkiej Rzeszy. To opowiadanie komponuje się z dwoma drugimi, w których logika jego konstrukcji jest lepiej wyrażona. W dużej mierze jest to utopia, choć dosyć twarda i szorstka w dotyku.

 

SPW, nie mogę się doczekać, kiedy coś napiszesz, żebym zobaczył jak wygląda prawdziwe science fiction.

To tak, jakby szewc, który zrobił krzywe buty , w odpowiedzi na reklamację klienta kazał mu zrobić lepsze. Trochę skromności nikomu nie zaszkodziło. A zaliczenie opowiadania do "fantasy" nikomu nie uwłacza. To tak jakby autor komedii obrażał się o to, że jego dzieła nie nazywają tragedią. A określenie "science-fiction" nie powinno budzić wątpliwości. Jest to wprawdzie fikcja, ale bazująca na wiedzy naukowej. I jeśli przeczytasz coś klasyków takich jak Asimow czy Lem i wielu innych, to sam to zauważysz.

SPW, Fantasy, nawiasem mówiąc, też ma swoje ramy gatunkowe i spychanie tam wszystkiego, co, twoim zdaniem, nie jest science-fiction, uwłacza temu poczciwemu gatunkowi. Skoro nie ma tu żadnej magii, smoków i krasnoludów, ani innych atrybutów fantasy, to według pojęć tego portalu jest to science-fiction. Zgodziłbym się na neutralne określenie “fantastyka”, ale tu takiego nie ma. A jak ci to nie pasuje, to życzę powodzenia w próbach przekonania moderatorów, by wprowadzili zmiany.

Nie do końca załapałem, dlaczego rycerz setki lat później atakuje planetę bronią rodem z sf (to znaczy rozumiem motywację, nie rozumiem, skąd miał możliwości), ani kim dokładnie jest dla niego ta kobieta z teraźniejszości, ale poza tym czytało się nieźle, a główny bohater i intygi na dworze interesujące.

Zygfrydzie, dzięki za odwiedziny. Rycerz nie jest z przeszłości, tylko z innej planety, z wielkiego imperium kosmicznego, zwanego Wielką Rzeszą. Kobieta jest jego konkubiną, z którą żył, będąc szpiegiem w czasie przygotowania inwazji. Wszystkie moje teksty na portalu dotyczą tego uniwersum. Inne opowiadanie o podboju Ziemi nazywa się Szaber sakralny .

O genezie broni grawitacyjnej jest mowa w Burzyć – nie budować

 

Witam.

Lubię opowiadania, w których artefakt występuje jakby w tle, dlatego tekst podobał mi się. Armata grawitacyjna przewija się w opowiadaniu, ale jego główną część zajmuje opis stosunków społecznych panujących na innej planecie. Moim zdaniem jest to science-fiction, nie występują tu żadne elementy cudowności, wszystko jest w jakiś sposób prawdopodobne. A że w obcym państwie zajmującym inne planety występują rycerze, księżniczki i biała broń, to nie znaczy, że jest to fantasy.

Opowiadanie jest płynne, nowe fakty poznajemy stopniowo, wszystko dzieje się bez pośpiechu, co uważam za plus. Nie ma tu nagromadzenia jakichś futurystycznych wynalazków, które upycha się na siłę.

I tu jeszcze o komentarzu SPW. Powołuje się on na Asimowa. Jednym z bohaterów tego pisarza jest diabełek pojawiający się na krawędzi kieliszka, który miał nadludzkie moce zmieniania pewnych zdarzeń. No a czy Asimow nie pisał science fiction?

Pozdrawiam.

Feniks 103. 

audaces fortuna iuvat

Witaj Feniksie! Dziękuję za odwiedziny i apologię. Niektórzy interpretują gatunki fantastyki bardziej kostiumowo, niż merytorycznie. Są rycerze – więc to fantasy. Jeśli chodzi o technologie, to dla mnie są czymś podrzędnym, tworzącym tło czy kontekst dla idei lub ewolucji bohaterów. Nie wierzę, żeby mogły zmienić istotę człowieka, czy jego duchową kondycję.

Miło, że podeszło ci tempo narracji. Może spodoba ci się coś jeszcze. Zapraszam.

Nauczyciele meldowani księżnej-pani, ← literówka

układając dla niej miłosne wiersze. ← lepiej: układającego

Kobieta stała u drwi balkonu zakrywając usta dłońmi. ← literówka

Nieźle misię czytało, ale się trochę pogubiło, bo nie zna wcześniejszych tekstów z tego cyklu, albo już nie pamięta. Komentarz autorski pomógł. Pozdrawiam. :)

Misiu, dzięki za przeczytanie i poprawki. Miło, że sięgasz po kolejne teksty, choć nie wszystkie Ci się podobają. Ten tekst nie ma odniesień do wcześniejszych opowiadań z wyjątkiem Burzyć – nie budować. Ma natomiast kontynuację w “Robokoniu” .

Nowa Fantastyka