Miałem wrażenie, że ten moment trwa wiecznie. Wraca do mnie jak zły sen; zmuszając do przeżywania koszmaru kolejny raz, i kolejny, i kolejny, i kolejny…
Grimmington.
Białe ściany sterylnego pomieszczenia wyłożone ekranami komputerów. Plątanina rur, wiążących się w samym środku pokoju. Wielki, żelazny laser; stojący w centrum całego zamieszania i pośród dziesiątek krzątających się naukowców. Wszystko przebiega zgodnie z planem, szykujemy się do teleportacji…
I wtedy następuje błysk. Błysk anihilacji.
Kwant znika. Nie rejestrują go ani radary, ani wyzwalacze elektronowe. Na skutek złej kalibracji wyparowuje o kilka milisekund za wcześnie. A biorąc pod uwagę względny ruch Ziemi, Słońca i całej Drogi Mlecznej, oznacza to przesunięcie rzędu kilku metrów.
Kilku fatalnych metrów…
Ze snu wyrwał mnie dźwięk skrzypiących drzwi.
– Profesor Smak? – zabrzmiał basowy głos. Do gabinetu wszedł elegancko ubrany mężczyzna. Niski i łysy.
Podniosłem głowę znad biurka i dopiłem resztki kawy. Skrzywiłem się – czy mogła być jeszcze bardziej gorzka? Czy naprawdę musiałem ją pić? Może powinienem wyspać się przed spotkaniem? Tylko jak mógłbym spać po tym, co przeżyłem? Gdy tylko zamykam oczy…
– Richard Grant – przedstawił się gość, podając wizytówkę. – Konsorcjum Hadamarda. Byliśmy umówieni w sprawie pańskiego wniosku.
– Tak, tak – odpowiedziałem mruknięciem, odgarniając zalegające na biurku papiery. – Przepraszam za nieporządek. Ostatnio jestem trochę zapracowany.
Richard nie odpowiedział. W ciszy wyjął z aktówki dokumenty i założył okulary o grubych oprawach. Tylko po to, stwierdziłem, by móc spoglądać znad nich na rozmówcę z należytą dawką pogardy.
– Zapoznałem się z pańskim dorobkiem naukowym. Wiem, że zaczynał pan w ciele płynnym…
– To stare dzieje. – Machnąłem ręką. – Pracowałem wtedy w większej grupie. Inni liczyli, ja głównie robiłem obrazki. Ale szybko odkryłem, że to nie to, czym chcę się zajmować.
– …ale potem dołączył do projektu informatyków kwantowych. Zajmował się pan konkretnie teleportacją fotonów, tam i z powrotem. Według tamtych wniosków chcieliście opracować rewolucyjną metodę ponadświetlnego transportu energii. I wtedy zdarzył się wypadek w fabryce Grimmington.
– Nie chcę o tym mówić. Czy możemy przejść do omówienia projektu?
– Nie – odparł sucho Richard. – Jak to możliwe? Wielka na kilkanaście pięter fabryka została zniszczona i ocalał tylko pan?
Nie tylko ja. Przed oczami stanął mi tamten moment – oślepiający błysk, rozprzestrzeniający się po całym głównym holu i znikająca w nim Romualda…
– Marlenka – szepnęła mi kiedyś. – Nie sądzisz, że to piękne imię?
Przywarła do mnie mocniej. Porywisty wiatr sprawiał, że na zewnątrz było coraz chłodniej.
– Moja babka się tak nazywała – prychnąłem. – Chciałabyś, żeby mi się przypominała za każdym razem?
Nie otwierałem oczu. Wystarczyło, że czułem każdy kosmyk jej włosów; wdychałem zapach jej kwiatowych perfum; delektowałem się jej anielskim głosem… Chciałem, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nie chciałem jej znowu stracić.
– To może Helenka? To też ładne imię.
Myślałem, że ocaliła mnie siła naszej miłości. Ale nie możesz wierzyć w takie rzeczy, gdy jesteś fizykiem. W końcu już Einstein mówił, że nie ma czegoś takiego jak siła.
– Mogę być z panem szczery, profesorze Smak? – prychnął Richard Grant. – Po przejrzeniu papierów mieliśmy kilka obiekcji, ale to tylko drobne kwestie. Miszmasz w harmonogramie można poprawić, a pieniądze zaoszczędzić na pensjach doktorantów. Niepokoi nas tylko pański stan psychiczny.
– Co pan może wiedzieć?! – odparłem ostro. – Ma pan rodzinę? Dom? Córkę?
– Nie mam.
– No właśnie. I dlatego nie zrozumie pan tej historii. A co mógł pojąć i tak dowiedział się pan z gazet.
– Być może coś czytałem – odparł Richard. – Ale pańskie wywiady tylko pana pogrążają.
Po wypadku na uniwersytet zjechały się wszystkie media. Każdy zastanawiał się, jak mogłem przeżyć coś takiego. Prawdę mówiąc sam nie wiedziałem; po prostu obudziłem się po wszystkim w nienaruszonym stanie. Nienaruszonym! Choć wokół leżały dziesiątki zmasakrowanych i wyparowanych ciał, ja jeden stałem na nogach bez najmniejszego zadrapania. Jak wytłumaczyć coś takiego?
Nie powiedziałem im tylko jednego. Nie tylko ja przetrwałem; poza mną wypadek przeżyła moja żona. Choć „przeżyła” to może zbyt dużo powiedziane.
Problemem nie była sama teleportacja kwantu. Problemem było to, gdzie go teleportowaliśmy. Gdy trafił w moją żonę i zareagował z jej polem psychicznym, wprowadził ją w superpozycję. Dlatego wybuch uwolnił tak duże ilości energii.
Superpozycja… Moja żona równocześnie żywa i martwa. W jednej chwili potrafiłem z nią normalnie rozmawiać, w drugiej zaś rozpaczać nad jej zimnym ciałem. Jak kot Schrödingera. Haczyk był jeden – nie mogłem jej zaobserwować, bo to zniszczyłoby superpozycję. Miałbym tylko pięćdziesiąt procent szans, że przeżyje.
Dlatego zawsze odwracałem wzrok, uciekałem w wir pracy i nigdy, przenigdy nie patrzyłem jej prosto w oczy. Była jak kwantowy duch, towarzyszący mi kolejne kilkanaście lat. Z czasem nauczyłem się z tym żyć. Dla bezpieczeństwa przewiozłem do domu i nikomu o tym nie mówiłem. A dla mediów wymyśliłem jakąś pseudonaukową bajkę. Potem posypało się na mnie trochę krytyki, ale nikt nie potrafił dowieść, że mówię nieprawdę.
– Coś pan sugeruje? – spytałem podejrzliwie Granta.
– Ja? Nic – odparł. – Ale kilku pańskich kolegów nie zostawiło suchej nitki na pańskich teoriach. Uważają, że zupełnie nie zna się pan na mechanice kwantowej. A to źle wróży pańskiemu projektowi.
– Ktoś panu coś naopowiadał? Pewnie ten miernota, Manfred. Proszę posłuchać, koncepcja podróży w czasie jest jak najbardziej realna!
Richard Grant zdjął okulary powoli. Naprawdę powoli. Li tylko dla złowrogiego efektu.
– Może więc opowie mi pan o tych podróżach w czasie?
Na początku zastanawiałem się, jak długo wytrzymam bez oglądania mojej żony. Nie spodziewałem się, że będę w stanie to podtrzymywać całe trzynaście lat. Z czasem jednak rzeczy stawały się coraz trudniejsze, a stawka wzrosła. W końcu doczekaliśmy się córki.
– Tato! Tato! – krzyczała Helenka, skacząc po łóżku. – Tato, o co chodzi z tymi strunami?
– Słyszałeś? – mruknęła Romualda, ledwo unosząc powieki. – Nasza córka cię potrzebuje.
Ziewnąłem. Nie miałem ochoty wstawać.
– Nie za wcześnie na naukę? – spytałem, nie otwierając oczu. – Co wyczytałaś?
– Że w rzeczywistości mamy dziesięć wymiarów. – Przerwała na chwilę, odliczając dokładnie tyle palców. Westchnęła, z zaskoczeniem odkrywając, że ma ich dokładnie tyle, ile trzeba. – Ale jak to się ma do gitary?
Westchnąłem i, wciąż przymykając oczy, wyślizgnąłem się spod kołdry.
– Chodź, opowiem ci wszystko w salonie. Nie chcesz chyba obudzić mamy?
– W teorii strun występuje dziesięć wymiarów, choć my obserwujemy tylko trzy przestrzenne i czas – wyjaśniłem Richardowi Grantowi. – Zastanawiał się pan, gdzie się podziewa pozostałe sześć?
Grant pokręcił głową.
– Proszę sobie więc wyobrazić, że czas nie jest linią prostą – kontynuowałem. – Że są tak naprawdę dwa wymiary czasowe, które układają się w pączek. Nie takiego okrągłego z nadzieniem, tylko donuta z dziurką i lukrem na wierzchu. I po tym słodziutkim lukrze porusza się normalny czas.
Uszami wyobraźni słyszałem małą Helenkę, wzdychającą z zachwytem nad moim wywodem. Przed oczami widziałem jednak tylko pana Granta.
– Pytanie brzmi co się stanie, gdy zejdziemy z tego lukru. Zrobimy pętelkę przez dziurkę, zjedziemy trochę pod kąt i pyk; lądujemy znowu na górze, ale w innym miejscu. To tak jakbyśmy podróżowali w czasie. A co najciekawsze; każda linia stworzona z posypki na tym lukrze mogłaby odpowiadać alternatywnym wydarzeniom, istniejącym równocześnie.
– Przypomina to trochę tachiony z jednej z pana prac.
– Właśnie! I tak jak tachiony, do ześlizgnięcia się z lukru będzie trzeba przyspieszyć do prędkości większej niż prędkość światła. A to tworzy pewne zagrożenia. Jeśli nie przyspieszy się wystarczająco, to dylatacja czasu, zamiast w przeszłość, wyrzuci podróżnika w daleką przyszłość. Rozumie pan, czemu to tak niebezpieczne?
– Niezbyt – przyznał niechętnie Grant.
– Proszę więc sobie wyobrazić późny wszechświat, w którym znajduje się czarna energia. Ta sama czarna energia, która dzisiaj przyspiesza rozszerzanie się wszechświata. Gdyby była tylko ona, i do tego w ogromnych ilościach, potrafiłaby rozerwać człowieka w ułamku sekundy. Bardziej niż na atomy – zostałyby z nas tylko pozrywane struny kwantowe. Morderczy proces; w jednej z prac opisałem go jako raviolizacja.
Richard Grant nie odpowiedział, ale widziałem, że zrobiłem na nim wrażenie. Wstałem, by odetchnąć i zaparzyć sobie kawę w nowo kupionym ekspresie. Gdy wychyliłem jej pierwszy łyk, Grant w końcu spytał:
– Potrzebuje więc pan ogromnej ilości energii. Skąd ją pan weźmie?
– Jest jedno źródło, które może mi je zapewnić. To gigantyczna, makroskopowa superpozycja.
Jak każda miłość, tak i nasza w końcu zaczęła się sypać. Romualda zaczęła robić mi wyrzuty. Że długo siedzę w pracy, że nie opiekuję się dzieckiem, że jej nie zauważam i nie patrzę na nią tak jak kiedyś… Pewnie coś w tym było. Gówno mnie to obchodziło – ja też miałem tego wszystkiego dość.
– Wyprowadzam się! – oznajmiła któregoś razu, a ja tylko wzruszyłem ramionami. Helenka była w przedszkolu, nie musiałem się więc nią przejmować.
Tak, tęskniłem za żoną. Ale za tą prawdziwą, którą straciłem w Grimmington. Gdyby nie ten cholerny błysk, ta anihilacja… Jak mogłem kochać kogoś, kogo nie widziałem tyle lat? Jak, do diaska?
– Jesteś gównem! – krzyknęła Romualda. – Jesteś niczym! Żałuję, że cię poznałam!
– Nie żałuję, że pana poznałem – powiedział Richard Grant. – To naprawdę coś wielkiego. Przełomowe dokonanie ludzkości.
Staliśmy przed statkiem kosmicznym, mającym zabrać nas z lukru. Trzydzieści miliardów dolarów nie poszło na marne. Jedyne czego żałowałem, to że w końcu nie wykorzystaliśmy tej ladacznicy, mojej żony. Pod naciskiem Granta, który rzeczywiście o mało nie uznał mnie za niepoczytalnego, zastąpiliśmy je małymi reaktorami fuzyjnymi i żaglami słonecznymi. Piekielna Romualda…
– Jesteśmy siebie warci! – prychnąłem. – Nie widzisz, jak się dla ciebie staram? Gdyby nie Helenka… Oj, już dawno otworzyłbym oczy! Tylko dzięki temu wciąż żyjesz i tu jesteś!
– A ty znowu swoje…
– Od dwudziestu cholernych lat pracuję, by przywrócić cię do życia, a ty tak mi się odwdzięczasz? Puszczając się z Manfredem?
– Co ty pieprzysz?!
– Jesteś kwantowym duchem, do jasnej cholery!
Zasiadłem za sterami, sprawdziłem hamulec, sprzęgło – wszystko działało. Ustawiłem lusterka i zapiąłem pasy, a Richard usiadł koło mnie. Nadeszła pamiętna chwila…
Wcisnąłem przycisk „turbo”.
Statek szarpnął i wcisnęło nas w fotele. Licznik prędkości pokazywał coraz większe wartości. Trzysta kilometrów na sekundę. Czterysta. Pięćset. Pięćset tysięcy.
– Zaraz im pokażemy! – krzyknąłem do Granta. – Przekroczymy prędkość światła!
– Zaraz ci pokażę.
Wstałem i wyszedłem z salonu.
Zbliżaliśmy się do prędkości światła. Licznik zwolnił, choć tylko na chwilę. Gdy przekroczymy barierę, nabierzemy niesamowitej mocy. Do jej pokonania zostało dziesięć, dziewięć…
Wbiegłem do kuchni i wyjąłem nóż.
Cztery, trzy…
– Chcesz zobaczyć prawdę? – Siadłem przy cholernym stole. – Patrz i podziwiaj!
Jeden… Zero! I…
I nic.
Lecieliśmy wciąż z prędkością światła.
– Co się dzieje? – zdążył spytać Grant, nim jego ciało rozpłynęło się na malutkie kawałeczki.
Pozrywało mu struny, a ja miałem wrażenie, że zaraz pozrywa i moje. Nie czułem już ręki, nie czułem nóg. Zostało mi najwyżej parę sekund…
Postawiłem nóż na sztorc i uderzyłem weń głową. Ostrze przeszyło moje lewe oko, a po drugim uderzeniu również prawe.
– Zadowolona? Teraz mogę zostać z tobą na zawsze! Haha!
– Jesteś pieprzonym wariatem!
– Teraz twoim wariatem! Hahaha! Na zawsze!
Obraz statku kosmicznego i rozpływającego się Richarda Granta objawił się ostatni raz w krótkim błysku anihilacji, po czym zniknął na zawsze. Naprawdę udało mi się zostać. Przeżyłem.