- Opowiadanie: Rybak3 - Plan "Basior" - pełna wersja autorska

Plan "Basior" - pełna wersja autorska

Jako że ko­lej­na rocz­ni­ca Wrze­śnia coraz bli­żej, po­zwo­lę sobie przy­po­mnieć ade­kwat­ne opo­wia­da­nie al­ter­hi­sto­rycz­ne. W wer­sji peł­nej, au­tor­skiej, szer­szej niż opu­bli­ko­wa­na w NF. Może komuś kto nie czy­tał, a lubi hi­sto­rię, po­dej­dzie. Może znaj­dzie się tu nawet (w co wątpię :D ) aż tylu czy­ta­ją­cych, że trafi do Bi­blio­te­ki. Opo­wia­da­nie zo­sta­ło opu­bli­ko­wa­ne w nu­me­rze 9/2019 Nowej Fan­ta­sty­ki (autor – Paweł Wol­ski)

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Plan "Basior" - pełna wersja autorska

Oku­po­wa­na Pol­ska, War­sza­wa, 5 X 1939, godz. 12.47

 

Pył opa­dał po­wo­li na lej po wy­bu­chu na rogu No­we­go Świa­tu i Alei Je­ro­zo­lim­skich. Na tro­tu­arach i ko­st­ce bru­ko­wej przy­kry­wał opa­li­zu­ją­cą war­stew­ką drżą­ce ka­łu­że krwi, wy­sza­rzał czę­ścio­wo zwę­glo­ne ludz­kie szcząt­ki i nie­fo­rem­ne bryły po­de­rwa­nych z pod­ło­ża ka­mie­ni. Roz­dar­ty eks­plo­zją opan­ce­rzo­ny mer­ce­des führera, sze­ścio­ko­ło­wy czte­ro­to­no­wy ka­brio­let W31, leżał na boku na skra­ju kil­ku­na­sto­me­tro­wej wyrwy, tuż przy wy­szczer­bio­nym murze ka­mie­ni­cy zaj­mo­wa­nej przez Bank Go­spo­dar­stwa Kra­jo­we­go. Obok po­zba­wio­ne­go głowy ciała w je­dy­nym takim w Eu­ro­pie ja­sno­brą­zo­wym uni­for­mie, na który na­rzu­co­ny był długi skó­rza­ny płaszcz, spo­czy­wa­ły zwło­ki kie­row­cy i za­ra­zem ad­iu­tan­ta wodza, obe­rgrup­penführera SA Wil­hel­ma Bruck­ne­ra. Pod ścia­ną zaś zbu­rzo­nej eks­plo­zją ka­mie­ni­cy przy Nowym Świe­cie 7, przy­gnie­cio­na sta­ty­wem ar­ri­fle­xa, krzy­cząc z bólu i prze­ra­że­nia, le­ża­ła na­dwor­na kro­ni­kar­ka Hi­tle­ra – Leni Rie­fen­stahl. Odłam­ki zma­sa­kro­wa­ły jej twarz, osu­wa­ją­cy się frag­ment muru zmiaż­dżył stopy.

Do tru­pów i ran­nych bie­gli wła­śnie, sami mniej lub bar­dziej kon­tu­zjo­wa­ni, le­ka­rze ekipy me­dycz­nej i ochro­na z trze­cie­go mer­ce­de­sa bio­rą­ce­go udział w prze­jeź­dzie uli­ca­mi pod­bi­tej War­sza­wy, po ode­bra­niu de­fi­la­dy We­hr­mach­tu i zwie­dze­niu przez führera Bel­we­de­ru. Klę­czą­cy przy ciele wodza ge­ne­rał Wal­ther von Brau­schitsch, na­czel­ny do­wód­ca lą­do­wych wojsk nie­miec­kich w Pol­sce, w szoku macał wokół sie­bie roz­ca­pie­rzo­ny­mi pal­ca­mi lewej ręki. Naj­wy­raź­niej szu­kał ode­rwa­nej pra­wej dłoni. Czy­nił to coraz bar­dziej nie­pew­nie. Wy­buch dwóch ćwierć­to­no­wych ła­dun­ków, pod­ło­żo­nych przez grupę sa­pe­rów do­wo­dzo­ną przez ma­jo­ra Fran­cisz­ka Nie­po­kól­czyc­kie­go na tra­sie prze­jaz­du ka­wal­ka­dy zwy­cięz­ców, do­pro­wa­dził do krwo­to­ków we­wnętrz­nych, któ­rych ge­ne­rał nie był w sta­nie prze­żyć. Ge­ne­ra­ło­wie Ga­land i Bla­sko­witz mieli wię­cej szczę­ścia. Oca­le­li przy­pad­kiem. Po­cząt­ko­wo mieli je­chać dru­gim mer­ce­de­sem, tuż przed wozem führera, a za pół­cię­ża­rów­ką z ob­sta­wą, ale spod Bel­we­de­ru za­bra­li się wła­sny­mi au­ta­mi dys­po­zy­cyj­ny­mi. Wła­śnie od­bie­ra­li mel­dun­ki i wy­da­wa­li pierw­sze roz­ka­zy, w tym po­le­ce­nie cał­ko­wi­tej blo­ka­dy in­for­ma­cyj­nej i prze­ka­za­nia Enig­mą za­szy­fro­wa­nej in­for­ma­cji o śmier­ci wodza jego ofi­cjal­ne­mu na­stęp­cy, Her­man­no­wi Go­erin­go­wi. Ko­lej­nym kro­kiem było po­le­ce­nie roz­strze­la­nia ponad czte­ry­stu za­kład­ni­ków, w tym przed­wo­jen­ne­go pre­zy­den­ta mia­sta Ste­fa­na Sta­rzyń­skie­go.

Pol­scy miesz­kań­cy domów są­sia­du­ją­cych z de­fi­la­dą zo­sta­li za­wcza­su uprze­dze­ni przez Ge­sta­po, że pod groź­bą śmier­ci nie wolno im się było nawet zbli­żać do okien. Dzię­ki temu w więk­szo­ści unik­nę­li znacz­niej­szych ob­ra­żeń. Przez po­trza­ska­ne szyby w oko­licz­nych ka­mie­ni­cach, nie­mal co do jed­nej wy­bi­te falą ude­rze­nio­wą, mogli teraz uj­rzeć prze­sło­nię­te pyłem sine chmu­ry na ciem­nym błę­ki­cie, a gdy ktoś od­wa­żył się na wię­cej – czerń i czer­wień sztan­da­rów III Rze­szy w tle.

W znaj­du­ją­cej się kil­ka­dzie­siąt me­trów od trupa Hi­tle­ra piw­ni­cy Cafe Clubu przy Nowym Świe­cie 15/17, za­mknię­tej od ze­wnątrz na ma­syw­ną kłód­kę, po­rucz­nik Fran­ci­szek Unter­ber­ger pu­ścił rącz­kę nie­po­trzeb­nej już so­wiec­kiej sa­per­skiej za­pa­lar­ki. Wie­dział, że jego misja wła­śnie się za­koń­czy­ła. Spo­koj­nie zmó­wił pa­cierz i dał znak przy­bocz­ne­mu, który do tej chwi­li kon­tro­lo­wał we­wnętrz­ny po­dwó­rzec ka­mie­ni­cy z po­zio­mu za­kra­to­wa­ne­go okien­ka w za­głę­bio­nym w bruk wy­ku­szu, tak by móc usły­szeć sy­gna­ły ze­wnętrz­ne­go ob­ser­wa­to­ra.

Wcze­śniej­sze za­ło­że­nia były jasne: za­da­nie jest dla stra­ceń­ców, bez szans uciecz­ki. Sta­no­wi­ska muszą zo­stać za­ję­te trzy dni wcze­śniej. Ob­ser­wa­tor, po­rucz­nik Sa­wic­ki, z kry­jów­ki pod ru­ina­mi gma­chu ko­le­jo­we­go na­prze­ciw­ko BGK strza­łem z ro­syj­skie­go pi­sto­le­tu TT daje znak do roz­po­czę­cia ataku. Po­wi­nien to zro­bić na około dwie se­kun­dy przed wjaz­dem mer­ce­de­sów do dwu­dzie­sto­me­tro­wej sku­tecz­nej stre­fy ra­że­nia. Wtedy przy­bocz­ny w piw­ni­cy Cafe Clubu krzy­czy: „Już!”, a wów­czas Unter­ber­ger na­tych­miast zwie­ra elek­trycz­ny obwód de­to­na­to­ra.

De­cy­du­ją­ce były szczę­śli­wy traf, im­pro­wi­za­cja i mel­du­nek pol­skie­go wy­wia­du z Ber­li­na, nada­ny tuż po ka­pi­tu­la­cji sto­li­cy Pol­ski, in­for­mu­ją­cy o szy­ko­wa­nej przez hi­tle­row­ców de­fi­la­dzie. Resz­tę miały za­ła­twić fi­zy­ka, che­mia i… przy­pa­dek. Pią­te­go paź­dzier­ni­ka 1939 roku wszyst­kie te czyn­ni­ki za­dzia­ła­ły bez­błęd­nie i rów­no­cze­śnie.

Gdyby za­mach się po­wiódł, Sa­wic­ki miał wy­pa­lić po­now­nie, tyle że dwu­krot­nie. A potem skoń­czyć ze sobą.

 – Udało się, udało! – wrza­snął do Unter­ber­ge­ra jego ob­ser­wa­tor, gdy tylko usły­szał dwa pi­sto­le­to­we wy­strza­ły po gi­gan­tycz­nej eks­plo­zji, która do­słow­nie za­ko­ły­sa­ła ka­mie­ni­cą. Zaraz potem roz­legł się huk wy­bu­cha­ją­ce­go gra­na­tu. Obaj żoł­nie­rze spoj­rze­li po sobie ze smut­nym trium­fem w oczach. Sta­no­wi­ło to także ich po­że­gna­nie. Nic wię­cej nie mogli już zro­bić. Asy­stent, pod­la­ski Tatar z po­cho­dze­nia, pod­szedł, prze­ła­do­wał pi­sto­let i wy­pa­lił Unter­ber­ge­ro­wi w tył głowy. Potem ze­rwał za­wlecz­ki trzech kar­bo­wa­nych so­wiec­kich „efek”, wło­żył lufę te­tet­ki do ust i na­tych­miast na­ci­snął spust. Nie żył już, gdy po trzech se­kun­dach za­pal­ni­ki za­dzia­ła­ły i wy­bu­chy roz­nio­sły zwło­ki. Spo­sób za­koń­cze­nia akcji nie był przy­pad­ko­wy. Ucie­kać i tak nie było gdzie, po piw­nicz­nych scho­dach dud­ni­ły już pod­ku­te buty es­es­ma­nów.

 

 

ZSRS, Da­wyd­ko­wo pod Mo­skwą, 29 X 1939, godz. 00.15

 

Czwór­kę li­kwi­da­to­rów prze­my­co­no do pol­skiej am­ba­sa­dy w Mo­skwie przy Spi­ry­do­now­ce 30 jesz­cze w lipcu, po trzech la­tach taj­nych ćwi­czeń z rusz­ni­ca­mi boysa i gra­nat­ni­ka­mi ar­ba­le­sta w wy­dzie­lo­nych sek­to­rach po­li­go­nu w Rem­ber­to­wie. Oraz nad Bu­go-Na­rwią z bry­tyj­skim sprzę­tem nur­ko­wym sys­te­mu Da­wie­sa/Cor­lieu. Wje­cha­li do Kraju Rad w chro­nio­nych przez ku­rie­rów skrzy­niach z „dy­plo­ma­tycz­ną” pocz­tą: jako pia­ni­no, dwie szafy i sejf. Zło­żo­no ich na­stęp­nie za pan­cer­ny­mi drzwia­mi w piw­nicz­nym po­miesz­cze­niu am­ba­sa­dy, wy­po­sa­żo­nym w pod­sta­wo­we za­pa­sy i wy­go­dy i za­mknię­tym od ze­wnątrz dla wszyst­kich poza re­zy­den­tem Dwój­ki. Nie cho­dzi­ło tylko o ukry­cie ko­man­do­sów przed so­wiec­kim kontr­wy­wia­dem. Znacz­nie bar­dziej nie­bez­piecz­ny dla po­wo­dze­nia misji był ak­tu­al­ny szef pla­ców­ki, Wa­cław Grzy­bow­ski, wy­jąt­ko­wy dy­le­tant i po­li­tycz­ny idio­ta, który w swo­ich ra­por­tach do war­szaw­skie­go MSZ nawet pod ko­niec roku 1938 wciąż oce­niał, że „ZSRS słab­nie”.

Tuż przed koń­cem wy­mu­szo­nej przez Mo­ło­to­wa po sie­dem­na­stym wrze­śnia ewa­ku­acji am­ba­sa­dy, w ciem­no­ściach, wśród ob­ja­wów po­spiesz­ne­go zwi­ja­nia i po­rzu­ca­nia pla­ców­ki przez jawny per­so­nel, za­ma­chow­cy nie­po­strze­że­nie opu­ści­li bu­dy­nek na za­kry­tej pace jed­nej z pół­cię­ża­ró­wek chro­nio­nych pro­to­ko­łem dy­plo­ma­tycz­nym. Tą aku­rat kie­ro­wał re­zy­dent ope­ru­ją­cy pod przy­kryw­ką szo­fe­ra. Prze­dziu­ra­wio­na wcze­śniej opona cze­ki­stow­skiej „emki” ode­rwa­ła od nich so­wiec­ką ob­sta­wę na mniej wię­cej kwa­drans. Umoż­li­wi­ło to sa­mot­ny do­jazd na prawy brzeg rzeki Mo­skwy, a na­stęp­nie szyb­ki i dys­kret­ny de­sant z paki, skok w nad­rzecz­ne chasz­cze przy Wo­ro­bio­wych Wzgó­rzach i wej­ście do wody. Re­zy­dent miał re­fleks i szczę­ście – kiedy po­now­nie do­gna­li go taj­nia­cy, był już z po­wro­tem na te­re­nie am­ba­sa­dy i mógł opu­ścić ZSRS bez ko­niecz­no­ści za­ży­wa­nia cy­jan­ka­li z den­ty­stycz­nej plom­by…

Po noc­nym spły­wie z nur­tem, w apa­ra­tach od­de­cho­wych i z wo­dosz­czel­nym alu­mi­nio­wym kon­te­ne­rem ze sprzę­tem, go­ście z Pol­ski zna­leź­li się przy lewym, dzi­kim brze­gu rzeki. Tam wła­śnie, na wy­so­ko­ści ba­gien­nych Łuż­nik, cze­ka­ła na nich kry­jów­ka w ob­dar­tych ze wszyst­kie­go co cenne ru­inach cer­kwi Matki Bożej Ti­chwiń­skiej. Bol­sze­wi­cy znisz­czy­li ją jesz­cze w la­tach 20., a teraz stała sa­mot­na, jak niemy wy­rzut su­mie­nia, po­śród za­pusz­czo­nych pól po­kry­tych zwa­ła­mi roz­kła­da­ją­cych się śmie­ci.

Łuż­ni­ki sta­no­wi­ły w Mo­skwie od­po­wied­nik war­szaw­skie­go Łuku Sie­kier­kow­skie­go, tyle że znacz­nie sku­tecz­niej od­cię­ty od cy­wi­li­za­cji przez kolej ob­wo­do­wą, po­bli­skie za­ple­cze Cmen­ta­rza No­wo­dzie­wi­cze­go, a zwłasz­cza uru­cho­mio­ną pod ko­niec lat 30. bu­do­wę mo­nu­men­tal­ne­go Pa­ła­cu Rad. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do Sie­kie­rek je­sie­nią 1939 roku znacz­nie ła­twiej było tu spo­tkać lisa niż czło­wie­ka. W do­dat­ku u wej­ścia do cer­kiew­nych za­wa­lisk czy­jaś tro­skli­wa ręka sta­ran­nie umie­ści­ła roz­kła­da­ją­ce się i śmier­dzą­ce pod nie­bio­sa ścier­wa kilku psów. Z miej­sca ni­we­lo­wa­ło to chęć eks­plo­ra­cji u ewen­tu­al­nych przy­pad­ko­wych gości. Nie­wi­dzial­na ręka, ani chybi rodem z tej samej „Dwój­ki”, od­po­wied­nio wcze­śniej za­ko­pa­ła też w ko­ry­ta­rzu, od­cię­tym od resz­ty piw­nic ster­tą po­ła­ma­nych desek i ce­gla­nym ru­mo­szem, sześć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów su­che­go wy­so­ko­ka­lo­rycz­ne­go pro­wian­tu w her­me­tycz­nych po­jem­ni­kach.

W tej wła­śnie kry­jów­ce, po­śród ciszy i doj­mu­ją­ce­go smro­du i chło­du, głów­nie na zmia­nę kon­ser­wu­jąc sprzęt i śpiąc w de­san­to­wych śpi­wo­rach, czte­rej mło­dzi bez­i­mien­ni Po­la­cy do­cze­ka­li końca paź­dzier­ni­ka.

Kiedy przy­szedł wy­zna­czo­ny czas, gdy dwie go­dzi­ny po so­bot­nim wcze­snym zmierz­chu za­czął sypać pierw­szy tej je­sie­ni mo­skiew­ski śnieg, po­rzu­ci­li cer­kiew i Łuż­ni­ki. Po­now­nie w stro­jach nur­ków za­nu­rzy­li się w nurt i wró­ci­li pod wodą na jej prawą stro­nę. Nie­wi­docz­ni pod osło­ną wy­so­kie­go brze­gu po­ko­na­li kil­ka­set me­trów pod prąd i wpły­nę­li w uj­ście rzecz­ki Sie­tu­ni, wpa­da­ją­cej do rzeki Mo­skwy kilka ki­lo­me­trów na wschód od Da­wyd­ko­wa, w po­bli­żu Wo­ro­biow­skich Wzgórz.

W kau­czu­ko­wych kom­bi­ne­zo­nach ter­mo­izo­la­cyj­nych, ale tym razem już bez płetw, ru­szy­li po dnie pod le­ni­wy prąd Sie­tu­ni, cią­gnąc obły kon­te­ner z bro­nią i amu­ni­cją. Dwie go­dzi­ny póź­niej le­d­wie żywi ze zmę­cze­nia wy­szli na opu­sto­sza­ły brzeg ki­lo­metr za bez­lud­nym w so­bot­ni wie­czór kom­plek­sem Mos­fil­mu. Po­śród coraz sła­biej sy­pią­cej z nieba mo­krej waty roz­pa­ko­wa­li her­me­tycz­ny po­jem­nik. De­li­kat­nie wy­ję­li jego za­war­tość owi­nię­tą w suche ska­fan­dry, któ­ry­mi z miej­sca za­stą­pi­li nur­ko­we kom­bi­ne­zo­ny, a nie­po­trzeb­ne już alu­mi­nio­we sko­ru­py za­to­pi­li w rzecz­ce. Dobry kwa­drans od­po­czy­wa­li pod osło­ną nocy, śnie­gu i mło­dych so­se­nek. Mieli do prze­by­cia ostat­ni od­ci­nek, naj­trud­niej­szy, bo w bez­po­śred­niej stre­fie dzia­ła­nia sta­li­now­skiej ochro­ny.

Po ko­lej­nych dwóch kwa­dran­sach, przy­kry­ci zbu­twia­ły­mi li­ść­mi, śnie­giem i ma­sku­ją­cy­mi pe­le­ry­na­mi, le­że­li już wśród ko­rze­ni brzóz na skra­ju nie­wiel­kie­go za­gaj­ni­ka. Spo­glą­da­li na bie­gną­cy przed nimi pod­le­śny od­ci­nek szu­tro­wej drogi. Także i to miej­sce nie było przy­pad­ko­we. Kilka lat wcze­śniej, zanim jesz­cze Koba prze­pro­wa­dził się do Da­wyd­ko­wa, a ten aku­rat dziki frag­ment ów­cze­sne­go przed­mie­ścia po­kry­ła sieć cze­ki­stow­skich ochro­nia­rzy, od­wie­dzi­li go „grzy­bia­rze” i „węd­ka­rze” z pol­skiej am­ba­sa­dy. To dzię­ki ich zdję­ciom i za­po­bie­gli­wo­ści grupa za­ma­chow­ców mogła przy­go­to­wać atak. Ko­lej­ne trzy ner­wo­we go­dzi­ny prze­trwa­li reszt­ka­mi sił i am­bi­cji. Mi­ja­ją­ce co pe­wien czas ich od­ci­nek szosy pa­tro­le, ska­żo­ne ru­ty­ną i nie­spe­cjal­nie uważ­ne, nie były groź­ne – nie pro­wa­dzi­ły psów.

Tuż przed pierw­szą w nocy kon­wój rzą­do­wych po­jaz­dów opu­ścił, jak nie­mal co wie­czór, mo­skiew­skie przed­mie­ścia, minął od po­łu­dnia Po­kłon­ną Górę i do­jeż­dżał sta­ran­nie utrzy­ma­ną szosą do pierw­szych za­gaj­ni­ków Da­wyd­ko­wa. Po­śród so­sno­we­go lasu, za po­dwój­nym trzy­me­tro­wym pło­tem mie­ści­ła się tu utaj­nio­na przed lud­no­ścią im­pe­rium oraz spec­służ­ba­mi im­pe­ria­li­stycz­ne­go Za­cho­du świe­żo od­no­wio­na i roz­bu­do­wa­na Bli­ska Dacza. Od­da­lo­na od Krem­la za­le­d­wie o je­de­na­ście ki­lo­me­trów, od roku 1934 była to ulu­bio­na re­zy­den­cja Sta­li­na.

W ka­wal­ka­dzie po­jaz­dów dyk­ta­to­ra nieco ma­syw­niej­szą syl­wet­ką od­zna­cza­ły się dwa so­lid­nie opan­ce­rzo­ne „czar­ne kro­ko­dy­le” – sze­ścio­to­no­we ZiS-y 101E. W jed­nej z tych pan­cer­nych li­mu­zyn sie­dział teraz, jak zwy­kle pod­czas trans­fe­ru wodza do Bli­skiej Daczy, jego so­bo­wtór. W dru­giej, na roz­kła­da­nym fo­te­li­ku ochro­ny, mię­dzy dwoma rzę­da­mi luk­su­so­wych fo­te­li obi­tych gra­na­to­wo-sza­rym pi­ko­wa­nym plu­szem, tkwił sam Koba. W kąt krem­low­skie­go ga­ra­żu od­sta­wił ofia­ro­wa­ne­go mu przez Ro­ose­vel­ta pan­cer­ne­go Pac­kar­da Twe­lve. Ame­ry­kań­skie cacko zbyt się wy­róż­nia­ło, a ostroż­ność była ko­niecz­na. Wła­śnie koń­czy­ła się że­la­zna czyst­ka po Je­żo­wie, wro­go­wie wciąż za­ja­dle knuli, a co do­pie­ro przy­ja­cie­le. Dla­te­go pod ko­niec 1939 roku daczy stale strze­gło trzy­stu trzy­dzie­stu soł­da­tów pod bro­nią.

Mi­ja­ją­ca so­bo­ta dla nie­mło­de­go już Sta­li­na była pie­kiel­nie cięż­ka. Ca­ło­dnio­we ob­ra­dy Biura Po­li­tycz­ne­go WKP(b) na Krem­lu od trzech ty­go­dni zdo­mi­no­wał pro­blem nie­miec­ki. Nie dość, że przy jed­nym z za­ma­chow­ców w War­sza­wie Ge­sta­po zna­la­zło le­gi­ty­ma­cję WKP(b), a przy dru­gim zdję­cia „ro­dzi­ny” zro­bio­ne w Mo­skwie, pod po­mni­kiem Mi­ni­na i Po­żar­skie­go, to były jesz­cze te trzy te­tet­ki z amu­ni­cją wy­pro­du­ko­wa­ną le­d­wie pięć mie­się­cy wcze­śniej.

– Job ich mat, pro­wo­ka­to­rów! – Koba za­klął pod nosem po ro­syj­sku, co było u niego, ro­do­wi­te­go Gru­zi­na, ostat­nio coraz częst­sze. – Ileż się trze­ba było na­tłu­ma­czyć nie­miec­kim par­te­ige­nos­sen, że nasi lu­dzie nie mieli z tym nic wspól­ne­go. A tak do­brze szło…

Walka o wła­dzę po Hi­tle­rze oka­za­ła się w III Rze­szy krót­ka, lecz krwa­wa. Go­ering już dru­gie­go dnia po śmier­ci führera skoń­czył pod gra­dem kul, gdy nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ni ban­dy­ci, po­dob­no lu­dzie Hessa, do­rwa­li go w dro­dze z re­zy­den­cji Ca­rin­hall do Ber­li­na. Hey­dri­cha za­strze­lił jego wła­sny ochro­niarz, by tuż po tym pal­nąć sobie w łeb. I do­pie­ro pro­za­chod­nia frak­cja Hessa ob­ję­ła więk­szość sta­no­wisk par­tyj­nych. Troj­ga imion Ru­dolf Wal­ther Ri­chard Hess, znany jed­nak w okre­ślo­nych krę­gach Ber­li­na pod czwar­tym mia­nem – jako „panna Hess”, a nawet „czar­na Berta” – dążył do po­ko­ju z An­glią i Fran­cją, lecz nie miał za grosz sza­cun­ku wśród ge­ne­ra­li­cji. Wszyst­ko to kom­pli­ko­wa­ło da­le­ko­sięż­ne plany Go­spo­da­rza – jak na­zy­wa­li Sta­li­na naj­bliż­si pod­wład­ni – i do­da­wa­ło mu pracy. Jak tu na­kło­nić no­we­go führera do ataku na Za­chód?

Teraz jed­nak Mo­skwa i grube ścia­ny Krem­la po­zo­sta­ły z tyłu. Cięż­kie chmu­ry stop­nio­wo od­cho­dzi­ły na pół­noc­ny wschód, od­da­jąc niebo gwiaz­dom. Drogę, pola i za­gaj­ni­ki wokół po­kry­wał świe­ży śnieg, roz­ja­śnia­ny świa­tłem księ­ży­ca, tej aku­rat nocy w pełni. Jesz­cze kilka minut i Koba za­szy­je się wresz­cie w bez­piecz­nym zie­lo­nym sank­tu­arium…

Pol­scy ope­ra­to­rzy ostrze­la­li naj­pierw z pan­ce­rzow­ni­cy przed­ni wóz ob­sta­wy, co sku­tecz­nie wy­ha­mo­wa­ło kon­wój, a na­stęp­nie z boy­sów za­ata­ko­wa­li jed­no­cze­śnie oba znaj­du­ją­ce się z tyłu po­jaz­dy ra­dziec­kie­go dyk­ta­to­ra. Po tra­fie­niach z rusz­nic dwa pan­cer­ne sa­mo­cho­dy sto­czy­ły się cięż­ko, po­zor­nie nie­usz­ko­dzo­ne, na po­bo­cza, ale nikt z nich nie wy­sia­dał, dzię­ki czemu mogli w nie wła­do­wać resz­tę za­war­to­ści ma­ga­zyn­ków. Po czym wy­mie­nić je i do­koń­czyć de­mo­lo­wa­nia po­jaz­dów. Tak wła­śnie dzia­ła­ła mięk­ka po­więk­szo­na amu­ni­cja rodem z Ura. Ener­gia ki­ne­tycz­na po­ci­sków, czte­ro­krot­nie wyż­sza niż w pier­wo­wzo­rze, wy­bi­ła we­wnątrz aut wszyst­ko, co żywe, za spra­wą roju od­pry­sków roz­trza­ska­nych trzy­ca­lo­wych szyb i odłam­ków dwu­dzie­sto­mi­li­me­tro­wych sta­lo­wych płyt.

Z sze­ściu wozów wy­sy­pa­ła się ochro­na i ru­nę­ła w kie­run­ku Po­la­ków. Po­zo­sta­ła im więc naj­trud­niej­sza cześć za­da­nia, ta, do któ­rej pod opie­ką spe­cja­li­stów przy­go­to­wy­wa­li się naj­dłu­żej: od­pa­lić ostat­ni ła­du­nek wy­bu­cho­wy. I umrzeć.

 

 

ZSRR, Mo­skwa, Łu­bian­ka, 29 X 1939, godz. 1.12

 

– To­wa­rzy­szu Beria – głos w spec-te­le­fo­nie drżał z na­pię­cia – tu Mier­ku­łow. Go­spo­darz za­bi­ty. Po­wta­rzam, Go­spo­darz za­bi­ty. Za­mach pod Da­wyd­ko­wem. Praw­do­po­dob­nie An­gli­cy, po akcji wy­sa­dzi­li się w po­wie­trze, ale przy tym, co zo­sta­ło z jed­ne­go z nich, zna­leź­li­śmy zdję­cie zro­bio­ne z jakąś bla­dzią w Lon­dy­nie, na tle tego ich ze­ga­ra. Mieli bry­tyj­ską pan­ce­rzow­ni­cę i rusz­ni­ce boys. Prze­ciw­pan­cer­ne. Tak, tylko wy wie­cie, ciało do­wieź­li­śmy do Da­wyd­ko­wa. Tak, ści­sła blo­ka­da.

Beria nie za­sta­na­wiał się ani chwi­li. Gło­sem wy­pra­nym z emo­cji wy­po­wie­dział tylko czte­ry zda­nia:

– Zająć krem­low­ski i mo­skiew­ski węzły łącz­no­ści. Skie­ro­wać na ulice Mo­skwy, na Plac Czer­wo­ny, pułk czoł­gów t35. Zdjąć Chrusz­czo­wa, Ma­len­ko­wa i Mo­ło­to­wa. Resz­cie przy­dzie­lić wzmoc­nio­ną ochro­nę!

 

 

Wlk. Bry­ta­nia, Lon­dyn, Do­wning Stre­et 10, 6 XI 1939, godz. 18.11

 

Troje ludzi wdar­ło się do we­wnątrz, jeden za­ata­ko­wał na ze­wnątrz bu­dyn­ku. Po­li­cjant na ze­wnątrz leżał nie­przy­tom­ny na ziemi, ob­sta­wa z Se­cu­ri­ty Se­rvi­ce nie miała tyle szczę­ścia. Sala na pierw­szym pię­trze, wraz z su­fi­tem, pod­ło­gą i po­miesz­cze­nia­mi wokół, zo­sta­ła już zneu­tra­li­zo­wa­na dwie­ma wiąz­ka­mi so­wiec­kich gra­na­tów obron­nych F-1, prze­szmu­glo­wa­nych pół roku wcze­śniej na Wyspy via Fran­cja, z pod­da­nej cau­dil­lo Fran­co Hisz­pa­nii, z któ­rej czas temu jakiś wy­co­fa­li się sta­li­now­scy „do­rad­cy”. Odłam­ki nie­odwo­łal­nie i osta­tecz­nie po­szat­ko­wa­ły pełen skład bry­tyj­skie­go ga­bi­ne­tu. W tym cy­ga­ro i sa­me­go Pierw­sze­go Lorda Ad­mi­ra­li­cji, czyli od trze­cie­go wrze­śnia spra­wu­ją­ce­go tę za­szczyt­ną funk­cję sir Win­sto­na Chur­chil­la.

Z jed­nym wy­jąt­kiem: tego dnia Rolls Royce Phan­tom II sir Edwar­da Wood’a, pry­wat­nie Lorda Ha­li­fa­xu, a służ­bo­wo mi­ni­stra spraw za­gra­nicz­nych Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa, do­znał na pro­stej dro­dze awa­rii opony i od Do­wning Stre­et znaj­do­wał się ak­tu­al­nie dwa ki­lo­me­try w linii pro­stej. Na tyl­nym skó­rza­nym sie­dze­niu sir Wood, zde­kla­ro­wa­ny zwo­len­nik po­ko­ju z Niem­ca­mi, od­su­wa­ny coraz sku­tecz­niej od spraw Im­pe­rium przez nie­udol­ne­go pre­mie­ra Cham­ber­la­ina i jego fa­wo­ry­ta Chur­chil­la, trwał w sta­nie uprzej­me­go wzbu­rze­nia. Po ob­ję­ciu wła­dzy w Niem­czech przez Hessa, a w czer­wo­nej Rosji przez Berię, który oku­pił to krwią po­ło­wy sta­li­now­skie­go Po­lit­biu­ra, Lord Ha­li­fax sta­wał się dla chur­chil­low­skich ja­strzę­bi coraz bar­dziej nie­wy­god­ny. Ale nie to wy­trą­ci­ło go z rów­no­wa­gi. Nigdy nie po­zwa­lał sobie na spóź­nie­nie, eks­tra­wa­gan­cję nie­wy­ba­czal­ną u czło­wie­ka jego po­zy­cji. Za kil­ka­dzie­siąt minut ten na­strój miał jed­nak ulec zmia­nie.

Kiedy wresz­cie do­tarł na miej­sce, po­li­cja i świe­ża ekipa Se­cu­ri­te Se­rvi­ce wy­no­si­ła wła­śnie do sa­ni­ta­rek zwło­ki za­ma­chow­ców. Przed odłam­ka­mi nie ochro­ni­ły ich ani dę­bo­we bo­aze­rie, ani ścia­ny sali po­sie­dzeń bry­tyj­skie­go rządu. Nie­chluj­nie pod­ro­bio­ne do­ku­men­ty, to­por­na woj­sko­wa bie­li­zna i ze­gar­ki, so­wiec­kie pi­sto­le­ty i po par­tac­ku ła­ta­ne, czę­ścio­wo nie­kom­plet­ne szczę­ki jed­no­znacz­nie wska­żą na miej­sce ich po­cho­dze­nia: Kraj Rad. Jed­nak ich praw­dzi­wych na­zwisk i oj­czy­zny świat nigdy nie pozna. Po­rucz­ni­cy Fi­jał­ka, Ga­wor­ski i Rybka oraz ka­pi­tan Ści­gien­ny swoją ta­jem­ni­cę za­bra­li do bez­i­mien­nych gro­bów.

 

 

Ber­lin, Kan­ce­la­ria Rze­szy, 15 XI 1939, godz. 9.00

 

Führer Rze­szy Nie­miec­kiej Ru­dolf Hess do Jego Eks­ce­len­cji Edwar­da Wooda, Pierw­sze­go Mi­ni­stra Rządu JKM Je­rze­go VI. Ści­śle tajne.

 

W po­wyż­szej sy­tu­acji, w któ­rej oby­wa­te­le obu na­szych mi­łu­ją­cych pokój kra­jów, jak i całej cy­wi­li­zo­wa­nej Eu­ro­py, nie po­tra­fią zna­leźć słów obu­rze­nia wobec be­stial­skich ata­ków za­ma­cho­wych do­ko­na­nych w Lon­dy­nie i War­sza­wie przez agen­tu­rę bol­sze­wic­kiej Rosji, Rząd Rze­szy Wiel­ko­nie­miec­kiej wy­sto­so­wu­je do Rządu Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii pro­po­zy­cję pil­nych roz­mów, w celu za­war­cia trak­ta­tu po­ko­jo­we­go i wie­lo­let­nie­go ukła­du o nie­agre­sji. In­for­mu­ję za­ra­zem, że po­dob­ną pro­po­zy­cję mi­łu­ją­ce pokój Niem­cy skie­ro­wa­ły do Jego Eks­ce­len­cji Edu­ar­da Da­la­die­ra, pre­mie­ra Rady Mi­ni­strów Re­pu­bli­ki Fran­cu­skiej.

 

 

USA, Wa­shing­ton DC, Biały Dom, 14 I 1940, godz. 18.00

 

Fran­klin De­la­no Ro­ose­velt co­nie­dziel­ną ra­dio­wą „Po­ga­dan­kę przy ko­min­ku” za­koń­czył moc­nym ak­cen­tem: „Co mo­że­my i po­win­ni­śmy, jako Ame­ry­ka­nie, pa­trio­ci ko­cha­ją­cy swój kraj, zro­bić dziś i jutro, gdy pań­stwa Eu­ro­py ura­to­wa­ły przez mądry kom­pro­mis pokój świa­to­wy? Nie za­po­mi­nać o do­tych­cza­so­wych ofia­rach prze­mo­cy, ale przede wszyst­kim sku­pić się tu i teraz na bu­do­wie po­tęż­nej i sil­nej Ame­ry­ki, sta­no­wią­cej wzór dla ca­łe­go świa­ta. Ame­ry­ki nie mie­sza­ją­cej się do spraw in­nych państw, ale i nie po­zwa­la­ją­cej innym kra­jom, zwłasz­cza kie­ro­wa­nym przez dyk­ta­tu­ry, na mie­sza­nie się w spra­wy nasze”.

 

 

USA, Il­li­no­is, Chi­ca­go, Jac­ko­wo, „Po­lish Dum­plings & Sau­sa­ge Szwiec”, 22 I 1940, godz. 6.20

 

– No nie guz­draj się, synek, pakuj te pie­ro­gi. Tak, do du­że­go ter­mo­su. Za­wie­ziesz je zaraz do Ste­ven­sa. Tak, do tego splaj­to­wa­ne­go ho­te­lu. Eeee, to nic, że splaj­to­wa­ny, salę ba­lo­wą dziś otwie­ra­ją na spo­tka­nie przed­wy­bor­cze. Kogo? A to nie wszyst­ko jedno? De­mo­kra­tów. Tylko oni teraz się tu nam pod­li­zu­ją, ob­łud­ni­ki. Je­sie­nią wy­bo­ry, to się łaszą. Tu masz, Wal­duś, numer za­mó­wie­nia, już za­pła­co­ne, od­bie­rze od kuch­ni Big Stef. Nie, nie mógł sam. Jego re­stau­rant się po­szka­pił, mieli w nocy awa­rię elek­try­ki. Tylko im z całej ulicy wy­wa­li­ło prąd, za to tak, że ko­niec balu, panno Lalu. Nie spóź­nij się tylko, to idzie na naj­wyż­szy stół…

– Okey, ojcze.

Uro­dzo­ny w roku 1915 w Chi­ca­go syn wła­ści­cie­la zna­nej et­nicz­nej re­stau­ra­cji, uczest­nik pol­skiej wojny obron­nej, pod­po­rucz­nik Szwiec za­brał się do szy­ko­wa­nia na wynos por­cji gar­ma­żer­ki. Zanim za­mknie sta­lo­wy ter­mos, musi jesz­cze dys­kret­nie wstrzyk­nąć do pie­ro­gów spec-przy­pra­wę. Zdro­wi lu­dzie pra­wie nie za­uwa­żą jej skut­ków. Ci z nad­ci­śnie­niem za­no­tu­ją ostry, lecz przej­ścio­wy ból głowy. Ale ci, któ­rzy stale przyj­mu­ją eks­tre­mal­nie duże dawki no­wo­cze­snych i dro­gich me­dy­ka­men­tów ob­ni­ża­ją­cych ci­śnie­nie i prze­krwie­nie serca, zwłasz­cza osoby z po­ra­że­nio­wym nie­do­wła­dem koń­czyn dol­nych, za­re­agu­ją na nią zgod­nie z za­ło­że­nia­mi, spraw­dzo­ny­mi do­świad­czal­nie w jed­nym z war­szaw­skich in­sty­tu­tów me­dycz­nych tuż przed wy­bu­chem wojny. Lecz to nie zaj­mo­wa­ło za­nad­to mło­de­go Szwie­ca.

Do naj­więk­szej nad je­zio­rem Mi­chi­gan sali ba­lo­wej u Ste­ven­sa, od lat słu­żą­cej jako miej­sce naj­waż­niej­szych spo­tkań po­li­tycz­nych w Chi­ca­go, tym razem za­wi­ta gość, który do końca do­ce­ni wa­lo­ry i et­nicz­nej kuch­ni oraz jej do­dat­ków. Nawet tro­chę szko­da, że tylko raz.

 

 

Paryż, 24 I 1940, godz. 14,20

 

Ko­men­tarz agen­cji in­for­ma­cyj­nej Havas.

 

Po nie­spo­dzie­wa­nej śmier­ci F.D.Roosevel­ta, scho­ro­wa­ne­go pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, izo­la­cjo­ni­sty i współ­twór­cy aktu neu­tral­no­ści prze­gło­so­wa­ne­go w Kon­gre­sie USA już w roku 1935, mamy do czy­nie­nia z nowym ame­ry­kań­skim otwar­ciem w świa­to­wej po­li­ty­ce. Do­tych­cza­so­wy wi­ce­pre­zy­dent, a obec­nie nowy pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki, 45-let­ni John Nance Gar­ner zwany Cac­tus Jac­kiem, wraz z nowym wi­ce­pre­zy­den­tem Har­rym Tru­ma­nem z pew­no­ścią skupi się na zmia­nach za­po­wie­dzia­nych w prze­mó­wie­niu in­au­gu­ra­cyj­nym. Na li­be­ra­li­za­cji po­li­ty­ki go­spo­dar­czej, wpro­wa­dze­niu niż­sze­go po­dat­ku po­głów­ne­go oraz na ostrzej­szym po­dej­ściu do so­wiec­kie­go re­żi­mu ko­mu­ni­stycz­ne­go w Eu­ro­pie i Azji.

Z do­brze po­in­for­mo­wa­nych kół w Wa­szyng­to­nie do­cho­dzą opi­nie, że o ile sam Gar­ner po­świę­ci się po­li­ty­ce we­wnętrz­nej, to spra­wa­mi mię­dzy­na­ro­do­wy­mi zaj­mie się Tru­man – jako zwo­len­nik twar­dej i ak­tyw­nej linii w re­la­cjach z pań­stwa­mi nie uzna­ją­cy­mi de­mo­kra­cji i wol­nej go­spo­dar­ki za pryn­cy­pia ustro­jo­we. Zwłasz­cza teraz, w sy­tu­acji gdy ZSRS wy­stą­pi­ło prze­ciw Eu­ro­pie, do­ko­nu­jąc nie­spro­wo­ko­wa­ne­go ni­czym aktu bar­ba­rzyń­skie­go gwał­tu w Lon­dy­nie je­sie­nią ubie­głe­go roku oraz ata­ku­jąc Fin­lan­dię.

 

 

Oku­po­wa­na Pol­ska, Ge­ne­ral­ne Gu­ber­na­tor­stwo, War­sza­wa, ul. Kre­dy­to­wa 6, 26 I 1940, godz. 7.50

 

Dwój­ka męż­czyzn w ob­szer­nych pal­tach i mod­nych ofi­cer­kach po­de­szła do nie­po­zor­ne­go prze­chod­nia, spo­koj­nie idą­ce­go w stro­nę Mar­szał­kow­skiej. W rze­czy­wi­sto­ści był to ko­mu­ni­stycz­ny funk­cjo­na­riusz Ko­min­ter­nu prze­rzu­co­ny dwa ty­go­dnie wcze­śniej z Łap do War­sza­wy, w celu wy­do­by­cia i prze­wie­zie­nia do ro­syj­skiej stre­fy oku­pa­cyj­nej war­szaw­skie­go taj­ne­go ar­chi­wum KPP. Zbio­ry te zo­sta­ły ukry­te w piw­ni­cy jed­ne­go z gma­chów w cen­trum mia­sta przez ad­wo­ka­ta Teo­do­ra Du­ra­cza, przed­wo­jen­ne­go obroń­cę pod­czas war­szaw­skich pro­ce­sów ko­mu­ni­stów z KPP, a nie­ofi­cjal­nie czo­ło­we­go agen­ta so­wiec­kiej siat­ki wy­wia­dow­czej. Sam Du­racz tego zro­bić nie zdą­żył, po śmier­ci Hi­tle­ra spra­wy szły za szyb­ko.

Du­racz na razie był poza za­się­giem chło­pa­ków z grupy li­kwi­da­cyj­nej Służ­by Zwy­cię­stwu Pol­ski, choć już się na niego szy­ko­wa­li, co in­ne­go stary agent No­wot­ko, na co dzień so­wie­ty­zu­ją­cy wschod­nie Ma­zow­sze i część Pod­la­sia, czyli wy­da­ją­cy setki wy­ro­ków śmier­ci na Po­la­ków, ogar­nię­tych 17 wrze­śnia przez bol­sze­wic­ką in­wa­zję. Ów prze­cho­dzień to był wła­śnie on. W we­wnętrz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki niósł naj­śwież­szy przed­wo­jen­ny wykaz człon­ków KPP, dzia­ła­ją­cych także w struk­tu­rach in­nych pol­skich par­tii. Lecz co waż­niej­sze, miał tam rów­nież nie­mal kom­plet­ny spis lo­kal­nych sia­tek i ci­chych zwo­len­ni­ków ko­mu­ni­stów aż po Bra­sław, Równe i Tar­no­pol. In­for­ma­cji było tam nie­po­rów­na­nie wię­cej niż w zbio­rach przed­wrze­śnio­we­go pol­skie­go kontr­wy­wia­du i po­li­cji pań­stwo­wej.

– Pan Mar­ce­li No­wot­ko?

Za­py­ta­ny z miej­sca wy­czuł spra­wę, szarp­nął się w bok, jed­no­cze­śnie wolną prawą ręką się­ga­jąc po te­tet­kę. Za późno. Li­kwi­da­to­rzy na nagle opu­sto­sza­łej Kre­dy­to­wej wy­strze­li­li rów­no­cze­śnie, opróż­nia­jąc pełne ma­ga­zyn­ki. Na­stęp­nie nie nie­po­ko­je­ni przez ni­ko­go, nawet przez trój­kę gra­na­to­wych po­li­cjan­tów, któ­rzy po roz­po­czę­ciu strze­la­ni­ny znik­nę­li w pierw­szej wol­nej bra­mie, szyb­ko prze­szu­ka­li zwło­ki.

– Mam – po­wie­dział pierw­szy z za­ma­chow­ców, ści­ska­jąc w dłoni za­krwa­wio­ny bre­zen­to­wy pa­ku­nek, przy­po­mi­na­ją­cy woj­sko­wy pa­kiet opa­trun­ko­wy.

– Na pewno ten?

– Po­cze­kaj, niech spraw­dzę. Tak! Taki sam jak wczo­raj przy Mo­łoj­cu.

– To w nogi!

Po­dob­ne strze­la­ni­ny trwa­ły na uli­cach pol­skich miast i wsi pod oku­pa­cją nie­miec­ką już od kil­ku­na­stu dni. Pa­ra­dok­sal­nie, ku ci­che­mu za­do­wo­le­niu nie tylko Po­la­ków, ale rów­nież Niem­ców. Tajna wspól­na akcja „Róża Czer­wo­na/Die Rote Rose”, dla któ­rej łącz­ni­kiem mię­dzy pod­zie­miem a oku­pan­tem stał się Wła­dy­sław Stud­nic­ki, ob­ję­ła pol­skich ko­mu­ni­stów, w prak­ty­ce pra­wie co do jed­ne­go so­wiec­kich agen­tów daw­niej sta­li­now­skie­go, a obec­nie be­riow­skie­go wy­wia­du. Mniej znacz­nych Niem­cy zwi­ja­li po cichu i hur­tem li­kwi­do­wa­li w ka­tow­niach Ge­sta­po. Po­la­cy strze­la­li do bar­dziej pro­mi­nent­nych, któ­rych śmierć tłu­ma­czo­no od­sta­wia­ne­mu stop­nio­wo na bok wschod­nie­mu so­jusz­ni­ko­wi hi­tle­row­ców ak­tyw­no­ścią „pol­skich ban­dy­tów”.

Ulice polskich miast i wsi spły­nę­ły krwią. Pol­skie grupy li­kwi­da­cyj­ne w GG i na Kre­sach pod so­wiec­ką oku­pa­cją, wspie­ra­ne po cichu przez Ge­sta­po, zli­kwi­do­wa­ły w ciągu kilku ty­go­dni pra­wie dwa­dzie­ścia pięć ty­się­cy ludzi. Pod­czas bez­względ­nej, naj­więk­szej w całej hi­sto­rii Pol­ski akcji de­ko­mu­ni­za­cyj­nej i an­ty­agen­tu­ral­nej, zbroj­ne pod­zie­mie wy­eli­mi­no­wa­ło trzy­na­ście ty­się­cy człon­ków przed­wo­jen­nej KPP i około dzie­sięć ty­się­cy dawno już do­ro­słych, spla­mio­nych krwią Po­la­ków człon­ków daw­ne­go KZMP – mło­dzie­żo­wej przy­bu­dów­ki par­tii zde­ka­pi­to­wa­nej i roz­wią­za­nej przez Sta­li­na w 1938 roku. W bez­li­to­snych eg­ze­ku­cjach wy­bi­to do­dat­ko­wo około ty­sią­ca agen­tów KPP w PPS. Dużo? W sumie tylu mniej wię­cej Po­la­ków i Żydów wcze­śniej gi­nę­ło w oku­po­wa­nym kraju z rąk na­jeźdź­ców w ciągu dwóch ty­go­dni. Nie była to tania ani łatwa ope­ra­cja. Kosz­to­wa­ła z górą dwa ty­sią­ce po­le­głych „chłop­ców z pod­zie­mia”, bo druga stro­na, nim jej nie­do­bit­ki ucie­kły pod opie­kę Berii, od­gry­za­ła się krwa­wo i bez­względ­nie, jak przy­sta­ło na za­wo­do­wych ter­ro­ry­stów. W efek­cie jed­nak pod­le­głe so­wiec­kie­mu wy­wia­do­wi śro­do­wi­sko ko­mu­ni­stycz­nych zdraj­ców Pol­ski prak­tycz­nie prze­sta­ło ist­nieć. Nie był to powód do spe­cjal­nej chwa­ły dla pol­skie­go Pań­stwa Pod­ziem­ne­go, choć tak na­praw­dę – głów­nie po to zo­sta­ły jesz­cze przed wojną za­pla­no­wa­ne jego struk­tu­ry dy­wer­sji i od­we­tu. Brud­na, choć nie­zbęd­na ro­bo­ta. Dla­te­go do­ty­czą­ce jej do­ku­men­ty i roz­ka­zy co do jed­ne­go znisz­czo­no.

 

 

Oku­po­wa­na Pol­ska, Kra­ków, Wawel, 1 II 1940, godz. 10.50

 

Oświad­cze­nie Hansa Fran­ka, gu­ber­na­to­ra Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni Wiel­ko­nie­miec­kiej Rze­szy.

 

Jeśli trak­tu­ję Po­la­ka opie­kuń­czo, jeśli, że tak po­wiem, przy­jaź­nie go do­piesz­czam, to spo­dzie­wam się, że od­pła­ci mi dobrą pracą. W sy­tu­acji, w któ­rej dzia­ła­ją­ce do­tych­czas na ob­sza­rze Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa naj­waż­niej­sze lo­kal­ne or­ga­ni­za­cje ter­ro­ry­stycz­ne ofi­cjal­nie i jed­no­stron­nie wy­rze­kły się an­ty­nie­miec­kiej prze­mo­cy na te­re­nie po go­spo­dar­sku za­rzą­dza­nym przez Rze­szę, uwa­żam, że nasze wy­sił­ki po­win­ni­śmy od tej pory sku­pić przede wszyst­kim na kwe­stiach ze­wnętrz­nych. Na dziś je­stem upo­waż­nio­ny do stwier­dze­nia, że w za­mian za neu­tral­ność i spo­koj­ną pracę pol­ska lud­ność Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa bę­dzie nie­ba­wem ko­rzy­sta­ła z praw po­dob­nych do tych, któ­ry­mi już cie­szą się miesz­kań­cy Pro­tek­to­ra­tu Czech i Moraw.

 

 

Wa­shing­ton DC, Biały Dom, 9 II 1940, godz. 11.30

 

Pro­to­kół ze spo­tka­nia pre­zy­den­ta Johna Gar­ne­ra, wi­ce­pre­zy­den­ta Harry’ego Tru­ma­na i Dy­rek­to­ra FBI Johna E. Ho­ove­ra.

 

Ści­śle tajne. W trzech eg­zem­pla­rzach. Kon­klu­zja: Na po­le­ce­nie Pre­zy­den­ta Johna Gar­ne­ra Stany Zjed­no­czo­ne roz­po­czy­na­ją re­ali­za­cję pro­gra­mu o kryp­to­ni­mie „Man­hat­tan En­gi­ne­ering Di­strict”. Do­ce­lo­wo do po­ło­wy roku 1944 USA mają dys­po­no­wać co naj­mniej trzy­dzie­sto­ma spraw­ny­mi i moż­li­wy­mi do prze­no­sze­nia na da­le­kich dy­stan­sach jed­nost­ka­mi koń­co­wy­mi Pro­jek­tu oraz za­ple­czem do wy­pro­du­ko­wa­nia na­stęp­nych trzy­dzie­stu jed­no­stek oraz środ­ków prze­no­sze­nia na efek­tyw­nym dy­stan­sie do 7200 mil. W tym celu, oprócz zde­cy­do­wa­ne­go przy­spie­sze­nia trwa­ją­ce­go już pro­gra­mu bu­do­wy su­per­for­te­cy B-29, roz­sze­rze­niu po­win­ny ulec do­sta­wy rudy uranu z Konga i in­nych do­stęp­nych złóż tego ma­te­ria­łu – z do­tych­cza­so­wych 1250 do mi­ni­mum 3500 ton w okre­sie do końca czerw­ca roku 1941, z dal­szym wzro­stem do­staw w mie­sią­cach ko­lej­nych. Od­po­wie­dzial­ność i nad­zór nad pro­gra­mem obej­mie bez­po­śred­nio wi­ce­pre­zy­dent Harry Tru­man, zaś osło­ną kontr­wy­wia­dow­czą, w tym szcze­gól­nie w Los Ala­mos Na­tio­nal La­bo­ra­to­ry i Oak Ridge Na­tio­nal La­bo­ra­to­ry, zajmą się FBI i służ­by De­par­ta­men­tu Obro­ny. Za­ple­cze i in­fra­struk­tu­rę na­uko­wą oraz wspar­cie eks­perc­kie za­pew­nią Naval Re­se­arch La­bo­ra­to­ry, Car­ne­gie In­sti­tu­tion for Scien­ce, Ca­li­for­nia In­sti­tu­te of Tech­no­lo­gy, Uni­wer­sy­te­ty…(…) Pro­jekt ma cha­rak­ter prio­ry­te­to­wy.

 

 

ZSRS, Mo­skwa, Kreml, ga­bi­net Berii, 11 II 1940, godz. 14.40

 

Prag­ma­tycz­ny do bólu Ław­ren­tij Beria, mimo że sam za­czął, tuż przed śmier­cią Wiel­kie­go Na­uczy­cie­la Na­ro­dów i na jego oso­bi­ste po­le­ce­nie, przy­go­to­wy­wać pierw­sze plany i har­mo­no­gra­my roz­strze­la­nia 25 ty­się­cy uwię­zio­nych pol­skich ofi­ce­rów, wła­śnie się za­wa­hał. I zmie­nił zda­nie. Skoro nawet Niem­cy, wbrew wcze­śniej­szym po­ro­zu­mie­niom z taj­nych kon­fe­ren­cji Ge­sta­po i NKWD w Prze­my­ślu i Za­ko­pa­nem, nie­mal z dnia na dzień pod­stęp­nie za­prze­sta­li u sie­bie ma­so­wej eks­ter­mi­na­cji Po­la­ków… Sa­mych zaś „pol­skich” ko­mu­ni­stów rap­tem zro­bi­ło się zde­cy­do­wa­nie za mało, by w przy­szło­ści so­wie­ty­zo­wać Pol­skę głów­nie ich rę­ko­ma, a ro­bie­nie tego wy­łącz­nie si­ła­mi Armii Czer­wo­nej i cze­ki­stów, sta­now­czo się na­to­miast Berii nie uśmie­cha­ło. Je­dy­ny lo­gicz­ny wnio­sek na­su­wał się nie­od­par­cie: w przy­szłej, nie­uchron­nie lu­do­wej Pol­sce trze­ba bę­dzie nieco zwol­nić tempo.

Tym bar­dziej że ostat­nio Po­la­cy, zwłasz­cza niż­sze i śred­nie szar­że ofi­cer­skie trzy­ma­ne w obo­zach Gu­ła­gu, ma­so­wo de­kla­ro­wa­li chęć włą­cze­nia się w po­wo­jen­ną od­bu­do­wę „de­mo­kra­tycz­nej Rzecz­po­spo­li­tej” pod kie­row­nic­twem mi­łu­ją­ce­go pokój Kraju Rad. Beria nie żywił złu­dzeń co do praw­dzi­wych in­ten­cji tych nagle prze­bu­dzo­nych kla­so­wo ty­się­cy za­ka­mie­nia­łych wro­gów Związ­ku So­wiec­kie­go. Jed­nak sy­tu­acja się zmie­ni­ła. Ow­szem, to­wa­rzysz Sta­lin miał co do nich inne, cał­kiem spre­cy­zo­wa­ne plany, ale cóż… nie ma go. Plany no­we­go gen­se­ka były lep­sze dla ZSRR. Zli­kwi­do­wać pol­ską kontrę za­wsze się zdąży, na razie le­piej ich wy­ko­rzy­stać ży­wych. Już on, Beria, zre­edu­ku­je ich i na­uczy praw­dzi­wej po­ko­ry wobec po­tę­gi oj­czy­zny pro­le­ta­ria­tu. O, to­wa­rzysz Mier­ku­łow wła­śnie in­for­mu­je, że Gułag pil­nie po­trze­bu­je no­we­go wsadu siły ro­bo­czej. Niech sobie tam bia­ło­pa­no­wie przez rok czy dwa doj­rze­ją do nowej świa­do­mo­ści kla­so­wej, przy oka­zji wy­rą­bu­jąc wę­giel w Wor­ku­tła­gu i rudy oło­wiu na Ko­ły­mie, a potem się zo­ba­czy. Zwłasz­cza że Po­lit­biu­ro wła­śnie za­de­cy­do­wa­ło: Wiel­ki Plan to­wa­rzy­sza Sta­li­na zo­sta­nie kon­se­kwent­nie zre­ali­zo­wa­ny, jego start, na sku­tek nie­ocze­ki­wa­nych zmian za oce­anem – przy­spie­szo­ny, więc Eu­ro­pę tak czy siak czeka wy­zwo­le­nie przez Armię Czer­wo­ną. Tym samym ta hi­sto­rycz­na chwi­la, kiedy nad Re­ich­sta­giem, a potem po­zo­sta­ły­mi sto­li­ca­mi Sta­re­go Kon­ty­nen­tu, za­ło­po­ce czer­wo­ny sztan­dar zwy­cię­skie­go pro­le­ta­ria­tu, zbli­ża się coraz szyb­ciej. Bo Kraj Rad nie ma in­ne­go wyj­ścia.

Nikt tak jak Beria na po­cząt­ku 1940 roku nie zda­wał sobie spra­wy z traf­no­ści ostrze­żeń Le­ni­na i Sta­li­na: albo świa­to­wa re­wo­lu­cja, albo nie­uchron­ny uwiąd czer­wo­ne­go pań­stwa. Po dro­dze przyj­dzie co praw­da „od­wró­cić” Ja­po­nię i wspól­nie za­blo­ko­wać zry­wa­ją­cych z sa­mo­izo­la­cją Ame­ry­kań­ców, ale czer­wo­ni dy­plo­ma­ci to­wa­rzy­sza Li­twi­no­wa już nad tym pra­cu­ją. Po­dob­nie jak cała Armia Czer­wo­na.

Beria nie wie­dział jed­nak, że za ma­so­wym od­dol­nym ru­chem „pol­skiej zgody i pod­dań­stwa” stał jeden czło­wiek. Prze­rzu­co­ny z War­sza­wy spec­ku­rier Służ­by Zwy­cię­stwu Pol­ski rot­mistrz Wi­told Pi­lec­ki. Kilka ty­go­dni wcze­śniej, za­ro­śnię­ty i ob­szar­pa­ny, dał się uwię­zić NKWD „po wyj­ściu z lasu” na Za­chod­niej Bia­ło­ru­si, gdzie jak ze­znał, ukry­wał się po 17 wrze­śnia 1939 roku. Pi­lec­kie­go po wstęp­nych prze­słu­cha­niach prze­rzu­co­no do Ostasz­ko­wa. Paru in­nych „od­na­le­zio­nych” po nim ofi­ce­rów WP i Po­li­cji Pań­stwo­wej – do Ko­ziel­ska i Sta­ro­biel­ska.

I o to wła­śnie pol­skie­mu do­wódz­twu cho­dzi­ło. Chro­nią­ce jeń­ców wo­jen­nych Kon­wen­cje Ge­new­skie z 1929 roku Zwią­zek So­wiec­ki od­rzu­cił prze­cież nie­przy­pad­ko­wo. Tylko skoń­cze­ni głup­cy za­wcza­su nie wy­cią­gnę­li­by z tego wnio­sków. „Win­kel­ried na­ro­dów” miał odtąd de­fi­ni­tyw­nie przejść do hi­sto­rii. I srał pies ofi­cer­ski honor, gdy druga stro­na dzia­ła wy­łącz­nie zdra­dą i pod­stę­pem!

 

 

Oku­po­wa­na Pol­ska, War­sza­wa, 2 III 1940, Pałac Na­miest­ni­kow­ski przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu, ze­bra­nie Rady Obro­ny Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa, godz. 9.35:

 

Wy­po­wiedź Hansa Fran­ka, gu­ber­na­to­ra Ge­ne­ral­ne­go Gu­ber­na­tor­stwa Wiel­ko­nie­miec­kiej Rze­szy:

– Obro­na Rze­szy wy­ma­ga twar­de­go trzy­ma­nia w ry­zach pod­bi­te­go na­ro­du pol­skie­go, a zwłasz­cza ro­dzą­cych się or­ga­ni­za­cji pod­ziem­nych. Co praw­da ope­ra­cja Tan­nen­berg, pod­czas któ­rej zli­kwi­do­wa­li­śmy bez­po­śred­nio 50 ty­się­cy Po­la­ków z wyż­szych warstw spo­łecz­nych i ko­lej­ne 50 ty­się­cy umie­ści­li­śmy w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych, a zwłasz­cza pa­cy­fi­ka­cja War­sza­wy sta­no­wi­ły sku­tecz­ną lek­cję, ale nie mo­że­my tra­cić czuj­no­ści. Tym bar­dziej, że Po­la­cy zdą­ży­li ewa­ku­ować znacz­ną część elit tuż przed swoją wrze­śnio­wą klę­ską. Ostat­nie wy­da­rze­nia wska­zu­ją jed­nak, że Po­la­cy szyb­ko się uczą i mogą nie­kie­dy oka­zać się przy­dat­ni, a ich przy­wód­cy traf­nie po­tra­fią roz­po­znać wspól­ne­go wroga, któ­re­go przy­go­to­wa­nia do wojny z nami są już wi­docz­ne. W tej sy­tu­acji dal­szą re­ali­za­cję „Planu AB” i li­kwi­da­cję 10 ty­się­cy ko­lej­nych pol­skich przed­sta­wi­cie­li in­te­li­gen­cji, także w związ­ku z su­ge­stia­mi na­sze­go Fuh­re­ra, uwa­żam za zbęd­ną, aż do za­ist­nie­nia no­wych oko­licz­no­ści. Mo­że­my też kon­ty­nu­ować zwal­nia­nie za­trzy­ma­nych Po­la­ków. Jed­nak pa­mię­taj­my, że naj­mniej­sza pod­ję­ta przez nich próba ja­kie­go­kol­wiek wy­stą­pie­nia, po­cią­gnie za sobą ko­lej­ną po­tęż­ną akcję li­kwi­da­cyj­ną.

 

 

ZSRR, Mo­skwa, Kreml, sala obrad Biura Po­li­tycz­ne­go WKP(b), 25 IX 1940, ob­ra­dy Biura Po­li­tycz­ne­go WKP(b), z za­pi­sków Wsie­wo­ło­da Mier­ku­ło­wa, lu­do­we­go ko­mi­sa­rza spraw we­wnętrz­nych:

 

Mówi tow. Ław­ren­tij Beria:

– Tak, to­wa­rzy­sze. Wiel­ki Plan wier­ne­go ucznia Le­ni­na – na­sze­go naj­lep­sze­go na­uczy­cie­la Jó­ze­fa Sta­li­na nadal obo­wią­zu­je. Im­pe­ria­li­ści mają się za­gryźć na­wza­jem, byśmy mogli oswo­bo­dzić ucie­mię­żo­ny pro­le­ta­riat Eu­ro­py i świa­ta oraz utrwa­lić zdo­by­cze na­szej re­wo­lu­cji. Jed­nak po­wsta­je py­ta­nie: jak po­win­ni­śmy to uczy­nić w obec­nej sy­tu­acji kru­che­go, ale jed­nak – ro­zej­mu utrzy­mu­ją­ce­go się nadal poza na­szy­mi za­chod­ni­mi gra­ni­ca­mi. Hess nie ude­rzył na Bel­gię, Danię, Fran­cję i Wiel­ką Bry­ta­nię, kon­cen­tru­jąc obec­nie swoje siły na ob­sza­rze już pod­bi­tym, zwłasz­cza w byłej pań­skiej Pol­sce. (…). W tej sy­tu­acji nie mamy wyj­ścia – zgod­nie z Wiel­kim Pla­nem to­wa­rzy­sza Sta­li­na mu­si­my za­re­ago­wać pierw­si. Tym bar­dziej że na III Rze­szę pra­cu­ją dziś go­spo­dar­ki więk­szo­ści łże-kra­jów oraz oku­po­wa­nych przez Niem­ców prze­my­sło­wych te­ry­to­riów środ­ko­wej Eu­ro­py. Zgod­nie z po­twier­dzo­ny­mi do­nie­sie­nia­mi na­sze­go wy­wia­du, Niem­cy te­stu­ją sze­reg no­wych tech­no­lo­gii, co w ciągu ko­lej­nych trzech lat, w razie braku prze­ciw­dzia­ła­nia z na­szej stro­ny, zni­we­lu­je naszą obec­ną zna­czą­cą prze­wa­gę tech­nicz­ną, tak­tycz­ną, ope­ra­cyj­ną i stra­te­gicz­ną. (szum na sali, sły­chać za­pew­nie­nia ze­bra­nych: „Nie do­pu­ści­my!”, „Wy­prze­dzi­my!”). To samo robią Ame­ry­ka­nie, któ­rych przy­chyl­ność wobec ZSRS, a nawet neu­tral­ność jest coraz bar­dziej nie­pew­na.

Dla­te­go uwa­żam że „Burzę”, po­cząt­ko­wo szy­ko­wa­ną na lato, na­le­ży roz­po­cząć naj­póź­niej wio­sną 1941 roku. Trze­ba też uczy­nić wszyst­ko dla ugrun­to­wa­nia przed po­cząt­kiem Burzy dy­plo­ma­tycz­ne­go zwy­cię­stwa w Wiel­kiej Bry­ta­nii i w za­nie­po­ko­jo­nej po­li­ty­ką Nie­miec Fran­cji. Oraz do­pro­wa­dzić do od­wró­ce­nia so­ju­szy i taj­ne­go po­ro­zu­mie­nia ZSRS z Ce­sar­stwem Ja­po­nii, by w ten spo­sób umoż­li­wić i wspo­móc ma­te­ria­ło­wo i mi­li­tar­nie jego eks­pan­sję na ob­sza­rze Pa­cy­fi­ku. Ja­poń­czy­cy to prag­ma­ty­cy, Niem­ców mają gdzieś, do­ga­da­my się, zwłasz­cza po Chał­chin-Goł. W od­po­wied­nim cza­sie oczy­wi­ście wró­ci­my, to­wa­rzy­sze, rów­nież do kwe­stii ja­poń­skiej. Tym­cza­sem, zgod­nie z za­ło­że­nia­mi Wiel­kie­go Sta­li­na, uru­cho­mi­my nasz Wiel­ki Plan – za­chod­ni plan ope­ra­cyj­ny. Kto jest prze­ciw?”

 

 

War­sza­wa, 2 V 1941, godz. 11.20. Ści­śle tajne

 

Ge­ne­rał Ste­fan Ro­wec­ki-Grot, do­wód­ca Związ­ku Walki Zbroj­nej, do wszyst­kich jed­no­stek i pod­od­dzia­łów ZWZ na zie­miach pol­skich oku­po­wa­nych przez Trze­cią Rze­szę i Zwią­zek So­wiec­ki:

„Nasz wróg i oku­pant, Zwią­zek So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich, wczo­raj rano na całej dłu­go­ści linii de­mar­ka­cyj­nej za­ata­ko­wał hi­tle­row­ską Trze­cią Rze­szę, sfor­so­wał Bug i wszedł pierw­szym ude­rze­niem armii pan­cer­nych na 40 do 70 ki­lo­me­trów w ob­szar zaj­mo­wa­ny przez Niem­ców, osią­ga­jąc prze­wa­gę ope­ra­cyj­ną. W ob­li­czu to­tal­nej wojny mię­dzy na­szy­mi za­bor­ca­mi i spo­dzie­wa­ne­go prze­su­nię­cia so­wiec­kiej stre­fy oku­pa­cyj­nej na za­chód wy­da­ję wszyst­kim żoł­nie­rzom i pra­cow­ni­kom Pań­stwa Pod­ziem­ne­go zakaz ujaw­nia­nia się, a dla ofi­ce­rów do­dat­ko­wo roz­kaz peł­nej wy­mia­ny ken­kart/do­ku­men­tów toż­sa­mo­ści i miejsc za­miesz­ka­nia we­dług planu „W” (z ob­ni­że­niem rangi i po­zio­mu do­ku­men­to­wa­ne­go wy­kształ­ce­nia). Ofi­ce­rom i pod­ofi­ce­rom za­wo­do­wym roz­ka­zu­ję na­stęp­nie pod­jąć cy­wil­ną pracy na nie­ek­spo­no­wa­nych sta­no­wi­skach, w celu unik­nię­cia re­pre­sji no­we­go oku­pan­ta, aż do otrzy­ma­nia ko­lej­nych roz­ka­zów pod­ziem­ne­go Pań­stwa Pol­skie­go.

Po­nad­to pod­le­głym mi jed­nost­kom i od­dzia­łom wy­da­ję roz­kaz, przed wej­ściem Armii Czer­wo­nej i apa­ra­tu re­pre­sji ZSRS: za wszel­ką cenę i nie li­cząc się z ofia­ra­mi, znisz­czyć prze­cho­wy­wa­ne we wszyst­kich do­stęp­nych ar­chi­wach i urzę­dach, także nie­miec­kich, na całym ob­sza­rze RP, akta per­so­nal­ne, za­wie­ra­ją­ce dane ofi­ce­rów i pod­ofi­ce­rów Woj­ska Pol­skie­go, Po­li­cji Pań­stwo­wej i in­nych for­ma­cji zbroj­nych i zmi­li­ta­ry­zo­wa­nych, a także pra­cow­ni­ków wyż­szych urzę­dów i in­sty­tu­cji pań­stwo­wych oraz na­uko­wych, w tym ab­sol­wen­tów szkół wyż­szych i śred­nich.

Za­bra­niam pod ry­go­rem kary śmier­ci po­mo­cy przy iden­ty­fi­ko­wa­niu przez oku­pan­ta da­nych per­so­nal­nych oby­wa­te­li RP. Broń, amu­ni­cję i wy­po­sa­że­nie, w tym środ­ki łącz­no­ści, na­ka­zu­ję po za­kon­ser­wo­wa­niu ukryć w celu póź­niej­sze­go uży­cia. (…). Wobec sił oku­pan­ta nie sto­so­wać czyn­ne­go oporu. Jego pol­sko­ję­zycz­ne sługi – izo­lo­wać lub li­kwi­do­wać.

 

 

Oku­po­wa­ne Niem­cy, Ber­lin/Pocz­dam, 20 XI 1941, godz. 22.35:

 

AKT KA­PI­TU­LA­CJI

My niżej pod­pi­sa­ni, dzia­ła­jąc z upo­waż­nie­nia Na­czel­ne­go Do­wódz­twa Nie­miec­kich Sił Zbroj­nych, ni­niej­szym bez­wa­run­ko­wo pod­da­je­my przed Naj­wyż­szym Do­wódz­twem Armii Czer­wo­nej i jed­no­cze­śnie przed Naj­wyż­szym Do­wódz­twem Alianc­kich Kon­ty­nen­tal­nych Sił Eks­pe­dy­cyj­nych wszyst­kie siły na lą­dzie, morzu i po­wie­trzu, które po­zo­sta­ją w dniu dzi­siej­szym pod nie­miec­ką kon­tro­lą.

Na­czel­ne Do­wódz­two Nie­miec­kich Sił Zbroj­nych na­tych­miast wyda roz­ka­zy nie­miec­kim wła­dzom woj­sko­wym, wod­nym, po­wietrz­nym i wszyst­kim siłom pod nie­miec­ką kon­tro­lą za­prze­sta­nia ak­tyw­nych dzia­łań o go­dzi­nie 23.01 czasu środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go 20 li­sto­pa­da i po­zo­sta­nia na po­zy­cjach zaj­mo­wa­nych w tym cza­sie.

Żaden sta­tek, jed­nost­ka pły­wa­ją­ca ani też sta­tek po­wietrz­ny nie zo­sta­nie za­to­pio­ny, ani też nie zo­sta­ną do­ko­na­ne żadne uszko­dze­nia w ich ka­dłu­bach, ma­szy­nach lub wy­po­sa­że­niu, ani też w ja­kich­kol­wiek urzą­dze­niach, wy­po­sa­że­niu, apa­ra­tach i wszel­kich środ­kach tech­nicz­nych słu­żą­cych ogól­nie do pro­wa­dze­nia wojny.

Na­czel­ne Do­wódz­two Nie­miec­kich Sił Zbroj­nych na­tych­miast wyda od­po­wied­nim do­wód­com, i za­pew­ni prze­ka­zy­wa­nie wszel­kich in­nych roz­ka­zów wy­da­nych przez Naj­wyż­sze Do­wódz­two Armii Czer­wo­nej i przez Naj­wyż­sze Do­wódz­two Alianc­kich Kon­ty­nen­tal­nych Sił Eks­pe­dy­cyj­nych.

Ni­niej­szy akt ka­pi­tu­la­cji nie bę­dzie obo­wią­zy­wał, i zo­sta­nie za­stą­pio­ny przez, ogól­ny do­ku­ment ka­pi­tu­la­cji na­ło­żo­ny przez zwy­cięz­ców w sto­sun­ku do Nie­miec i nie­miec­kich sił zbroj­nych jako ca­ło­ści. W przy­pad­ku, je­że­li Na­czel­ne Do­wódz­two Nie­miec­kich Sił Zbroj­nych lub też ja­kie­kol­wiek siły pod jego kon­tro­lą będą dzia­łać w sprzecz­no­ści z ni­niej­szym Aktem Ka­pi­tu­la­cji, Naj­wyż­sze Do­wódz­two Armii Czer­wo­nej i Naj­wyż­sze Do­wódz­two Alianc­kich Kon­ty­nen­tal­nych Sił Eks­pe­dy­cyj­nych po­dej­mie dzia­ła­nia karne bądź takie, jakie uzna za sto­sow­ne. Ni­niej­szy Akt zo­stał spo­rzą­dzo­ny w ję­zy­ku ro­syj­skim, fran­cu­skim i nie­miec­kim. Tylko wer­sje ro­syj­ska i fran­cu­ska są au­to­ry­ta­tyw­ne. (…)

 

 

Oku­po­wa­ne Niem­cy, Han­no­ver, wię­zie­nie Ge­sta­po Han­no­ver Ahlem, 21 XI 1941, godz. 12.05

 

– To­wa­rzysz Ernst Thal­l­man, czło­nek Ko­mi­te­tu Wy­ko­naw­cze­go Mię­dzy­na­ro­dów­ki Ko­mu­ni­stycz­nej, prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­te­tu Cen­tral­ne­go Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Nie­miec? – Py­ta­nie to, skie­ro­wa­ne do ły­se­go, wy­nędz­nia­łe­go więź­nia w obo­zo­wym pa­sia­ku, zadał oso­bi­ście Iwan Alek­san­dro­wicz Sie­row, za­stęp­ca Lu­do­we­go Ko­mi­sa­rza Spraw We­wnętrz­nych, to­wa­rzy­sza Mier­ku­ło­wa. Do Han­no­ve­ru do­tarł nie­speł­na dwa­na­ście go­dzin po cał­ko­wi­tej i bez­wa­run­ko­wej ka­pi­tu­la­cji III Rze­szy, za­la­nej pan­cer­ny­mi dy­wi­zja­mi Armii Czer­wo­nej.

– Tak, to­wa­rzy­szu – cicha od­po­wiedź nie mogła być już krót­sza bez ry­zy­ka ob­ra­że­nia py­ta­ją­ce­go.

– Tu macie nowe ubra­nie cy­wil­ne, pod wasz wy­miar, w są­sied­nim po­miesz­cze­niu cze­ka­ją fry­zjer i le­karz. Oraz go­rą­cy po­si­łek. Niech mi bę­dzie wolno jako pierw­sze­mu po­gra­tu­lo­wać wam mia­no­wa­nia na urząd pre­mie­ra rządu Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej. Wasi mi­ni­stro­wie cze­ka­ją już w na­szej bazie pod Ber­li­nem. Obozy, w tym je­niec­kie, mo­że­cie prze­jąć po fa­szy­stach. I jesz­cze jedno: jeń­ców wo­jen­nych z Pol­ski na razie nie wy­pusz­czaj­cie. Nie­ba­wem sami się nimi zaj­mie­my. To­wa­rzysz Beria pyta, czy kwar­tał wy­star­czy wam na za­po­cząt­ko­wa­nie bu­do­wy ro­bot­ni­czo-chłop­skiej armii i or­ga­nów bez­pie­czeń­stwa, de­na­zy­fi­ka­cję, wy­bo­ry do lu­do­we­go par­la­men­tu i nową kon­sty­tu­cję Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej?

– Jeśli, to­wa­rzy­sze, po­mo­że­cie nam w tym wiel­kim za­da­niu, nie za­wie­dzie­my wa­sze­go za­ufa­nia, kwar­tał w zu­peł­no­ści wy­star­czy!

 

 

Je­niec dwóch oku­pan­tów – wspo­mnie­nia puł­kow­ni­ka Je­rze­go Skrzy­mow­skie­go, ps. „Ko­stek”, wy­da­nie pierw­sze, roz­dział drugi, Pol­ski In­sty­tut Wy­daw­ni­czy, Lwów, 1964 r.

 

Oflag? Jak to oflag. Numer VI B Do­es­sel, Nad­re­nia Pół­noc­na West­fa­lia. Prze­nie­śli nas tam z Ofla­gu IV C w Col­ditz. Za­czę­li wy­wóz­kę w 1940, tuż po tym jak się do­ga­da­li z An­gli­ka­mi i Fran­cu­za­mi, a na za­cho­dzie za­pa­no­wał spo­kój. Że nas Bry­to­le i Fran­cu­zi sprze­da­li, tośmy wie­dzie­li już we Wrze­śniu. So­wiec­ki cios w plecy za­sko­czył mnie, choć prze­cież można się było go spo­dzie­wać. Masę na­szych wtedy wy­ła­pa­li. Ale w ofla­gu mało się o tym mó­wi­ło. Życie szło jak w każ­dym obo­zie. Od gwizd­ka do gwizd­ka. Nerwy, ocze­ki­wa­nie na listy i pacz­ki z kraju, sar­ka­nie na podłe żar­cie, ro­sną­ce po­czu­cie klę­ski z rzad­ka prze­ry­wa­ne na­dzie­ją pły­ną­cą z od­bior­ni­ka ra­dio­we­go, ukry­wa­ne­go w stro­pie jed­ne­go z ba­ra­ków. Kiedy ZSRS na­padł na Niem­cy, 1 maja 1941 roku, a Fran­cu­zi od za­cho­du też się tro­chę ru­szy­li, cie­szy­li­śmy się jak wa­ria­ci. Naj­waż­niej­sze stało się wtedy, kto pierw­szy do nas doj­dzie.

Jed­nak z na­sze­go na­słu­chu wy­ni­ka­ło, że Fran­cu­zi, jak to ża­bo­ja­dy: znowu bili się dziw­nie. Tym­cza­sem ruscy szli na­przód jak taran. W czerw­cu od­cię­li Niem­ców od ru­muń­skiej ropy, pod ko­niec li­sto­pa­da za­la­li III Rze­szę aż po Ren, i było po na­szych na­dzie­jach. Potem prze­ję­li nasz oflag od Niem­ców. Nic nam nie mó­wi­li o zwol­nie­niach, pro­wa­dzi­li tylko wiecz­ne prze­słu­cha­nia i agi­ta­cje. Więc sie­dzie­li­śmy w ba­ra­kach po sta­re­mu, tyle że Niem­ców na wie­życz­kach za­stą­pi­li rów­nie jak oni okrut­ni, ale bar­dziej zdzi­cza­li Azja­ci, co na obóz wo­ła­li zona. Ru­mu­nia, Buł­ga­ria i Węgry pod­da­ły się Berii wła­ści­wie bez walk, po­dob­nie Sło­wa­cja i Cze­chy. A nawet ka­wa­łek oku­po­wa­nej daw­niej przez Niem­ców Ju­go­sła­wii. Wszę­dzie tam po­wsta­wa­ły już si­ła­mi no­we­go oku­pan­ta re­pu­bli­ki lu­do­we.

Wtedy, 6 grud­nia 1941 roku, spró­bo­wa­li­śmy, pra­wie w pięć­dzie­się­ciu, uciecz­ki, żeby prze­do­stać się do Fran­cji ko­pa­nym pod obo­zem tu­ne­lem. Ale wy­ła­pa­li nas we­spół z Niem­ca­mi z tej ich bol­sze­wic­kiej re­pu­bli­ki, która gład­ko za­stą­pi­ła Trze­cią Rze­szę. Więk­szość schwy­ta­nych roz­strze­la­li w Bu­chen­wal­dzie i Do­rt­mun­dzie. Nie­po­trzeb­na śmierć, jak się póź­niej oka­za­ło. Bo nie­dłu­go potem i tak za­czę­li zwal­niać do Pol­ski. Tylko kilku udało się uciec, w tym mnie.

Długo opi­sy­wać, jak prze­do­sta­łem się do kraju. Sze­dłem no­ca­mi, omi­ja­łem mia­sta i więk­sze wio­ski. Ja­dłem nie­ze­bra­ne ziem­nia­ki z pól, raz z tru­dem wy­do­iłem kro­wi­nę pę­ta­ją­cą się sa­mo­pas po la­sach. Pew­nej nocy pod Dre­znem zo­ba­czy­łem, jak na wschód ru­skie gnają ko­lum­nę na­szych jeń­ców ze sta­la­gów. Szli niby pod eskor­tą, ale o dziwo – bez więk­szej dys­cy­pli­ny. Ukry­ty w krza­kach przy dro­dze z uryw­ków roz­mów w ko­lum­nie do­my­śli­łem się, że pędzą ich jako prze­sie­dleń­ców, już zwol­nio­nych i po­łą­czo­nych z cy­wi­la­mi wra­ca­ją­cy­mi z wy­wóz­ki wprost na Górny Śląsk, pod Gli­wi­ce, które do­łą­czy­li do wcie­lo­nej do im­pe­rium ZSRS wa­sal­nej pol­skiej re­pu­bli­ki lu­do­wej.

Byłem bez pa­go­nów, na wcho­dzą­cej w las dro­dze wmie­sza­łem się w ten tłum, z górą pię­cio­ty­sięcz­ny. Na po­pa­sach raz kar­mi­li, raz nie, aby do przo­du. Raz nawet ka­wa­łek je­cha­li­śmy po­cią­giem w by­dlę­cych wa­go­nach. Widać było, że tłum sze­re­gow­ców i ka­pra­li nie jest dla so­wie­tów in­te­re­su­ją­cy. Wy­ła­py­wa­li tylko ofi­ce­rów. Mnie się udało. Pra­wie na po­cząt­ku jeden ka­pral, chory na serce, zmarł na po­pa­sie. Przed wy­mar­szem o świ­cie wzią­łem jego pa­pie­ry, płaszcz i strze­lec­kie buty, tro­chę tylko za duże. Jego to­wa­rzy­sze nic nie mó­wi­li, zro­zu­mie­li, w czym rzecz, wszy­scy spo­dzie­wa­li się ostrzej­szej kon­tro­li, jak już bę­dzie­my prze­kra­czać nową gra­ni­cę nie­miec­ko-pol­ską, choć w sumie we­wnętrz­ną so­wiec­ką. Po dro­dze wi­dzie­li­śmy ko­lum­ny Niem­ców wy­sie­dla­nych z Gór­ne­go Ślą­ska.

Pa­mię­tam, że w prze­ci­wień­stwie do ziem rdzen­nie pol­skich Niem­cy były po­twor­nie znisz­czo­ne. Bro­ni­li każ­de­go domu, bo tak na­praw­dę ich w miarę zor­ga­ni­zo­wa­ny opór za­czął się do­pie­ro na linii Odry i Nysy, wcze­śniej zo­sta­li spa­ra­li­żo­wa­ni i ode­pchnię­ci kil­ka­set ki­lo­me­trów na za­chód jed­nym nie­ocze­ki­wa­nym ude­rze­niem kil­ku­na­stu armii i kor­pu­sów pan­cer­nych so­wie­tów. W dwóch wiel­kich ko­tłach na wscho­dzie za­mknię­to Niem­com więk­szą część za­wo­do­we­go woj­ska, ich sprzę­tu i za­pa­sów, po­dob­no ruscy ude­rzy­li do­słow­nie na kilka ty­go­dni przed szy­ko­wa­ną nie­miec­ką ofen­sy­wą.

Na szczę­ście dla Pol­ski te wiel­kie bitwy od­by­ły się w na­szych mniej lud­nych re­jo­nach wiej­skich, da­le­ko na wschód od Wisły. Tak mó­wi­li nam na po­sto­jach, kie­dy­śmy jedli po­st­ną kaszę z kotła, ich ofi­ce­ro­wie po­li­tycz­ni, pro­wa­dzą­cy nie­ustan­ną agi­ta­cję. Roz­ma­wia­li z nami nie­mal wy­łącz­nie po ro­syj­sku, co dało mi do my­śle­nia (wy­glą­da­ło na to, że „pol­skich” po­moc­ni­ków so­lid­nie im bra­ko­wa­ło).

Praw­dzi­wa rzeź za­czę­ła się po przej­ściu przez Ro­sjan Warty i Odry. Zgi­nę­ło pięt­na­ście mi­lio­nów Niem­ców i sześć mi­lio­nów Ro­sjan. Obie stro­ny na ma­so­wą skalę użyły bo­wiem gazów bo­jo­wych, po in­cy­den­cie w Ham­bur­gu, kiedy ktoś, do dziś nie wia­do­mo kto, od­pa­lił kil­ka­na­ście moź­dzie­rzo­wych gra­na­tów z sa­ri­nem w za­tło­czo­ne cy­wil­ny­mi uchodź­ca­mi cen­trum mia­sta. Hi­tle­row­cy na­tych­miast od­po­wie­dzie­li Ro­sja­nom tym samym i w Niem­czech roz­pę­ta­ło się pie­kło.

Do Pol­ski wra­ca­li nasi, bo pol­skich więź­niów za­stę­po­wa­li świe­żo „re­edu­ko­wa­ni” nie­wol­ni­cy nie­miec­cy, wę­gier­scy, fiń­scy, ru­muń­scy, buł­gar­scy, a nawet cze­scy i sło­wac­cy… Szło to stop­nio­wo, ale nie­prze­rwa­nie. Naj­pierw wy­pusz­cza­li ze sta­la­gów sze­re­gow­ców i ka­pra­li, potem kor­pus pod­ofi­cer­ski, a kiedy pod ko­niec roku do­tar­łem pod War­sza­wę, z by­łych nie­miec­kich ofla­gów zwol­ni­li nawet młod­szych ofi­ce­rów: po­rucz­ni­ków, ka­pi­ta­nów… Wy­pi­ska, bo­che­nek czar­ne­go chle­ba, i wra­caj do swo­ich, tu już dla cie­bie w ba­ra­kach miej­sca nie ma, już inni je zaj­mu­ją, waż­niej­si, bra­ku­je nawet amu­ni­cji do ma­so­wych roz­strze­li­wań, bo więk­szość idzie na by­łych to­wa­rzy­szy na­zi­stów.

To samo dzia­ło się na wscho­dzie. W ten wła­śnie spo­sób wró­ci­li wtedy do Pol­ski z ła­grów i spec-zon Gu­ła­gu pra­wie wszy­scy pod­ofi­ce­ro­wie i młod­si ofi­ce­ro­wie z Ko­ziel­ska, Ostasz­ko­wa i Sta­ro­biel­ska, po „tur­nu­sach” w taj­dze i ła­gro­wych ko­pal­niach. Tuż potem, a nawet wraz z nimi, nie­kie­dy po­cią­ga­mi, a głów­nie przy­god­nym trans­por­tem i pie­szo, wró­ci­ły setki ty­się­cy, masa cy­wi­lów wy­wie­zio­nych z Kre­sów w 1939 i 1940 i osa­dzo­nych w ła­grach i spe­co­sa­dach jak ZSRS długi i sze­ro­ki. I re­pa­trian­ci z Wilna, Lwowa, Wo­ły­nia. Masy ludzi.

Ru­skie da­wa­li im dwie opcje: mogli iść na za­chód, za Bug, na nie­licz­ne – bo wtedy jesz­cze pra­wie bez Dol­ne­go Ślą­ska, Wro­cła­wia i Szcze­ci­na – Zie­mie Od­zy­ska­ne, bu­do­wać „lu­do­wą et­nicz­nie pol­ską de­mo­kra­cję” i do­star­czać kon­tyn­gen­ty So­wie­tom, albo… do­ży­wot­ni so­wiec­ki pasz­port i Sy­be­ria lub Ka­zach­stan. Wia­do­mo, co nasi wy­bie­ra­li. Tym bar­dziej że tuż po mojej uciecz­ce z ofla­gu 7 grud­nia 1941 roku Ja­poń­czy­cy za­ata­ko­wa­li Ame­ry­ka­nów na Pa­cy­fi­ku. Każdy z nas chciał to prze­cze­kać jak naj­bli­żej domu.

 

 

Oskar Lange, Eko­no­mia upad­ku, roz­dział 2: 1941/1942 – kry­zys so­wiec­kich ła­grów i wy­mu­szo­na li­be­ra­li­za­cja, Na­kła­dem Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa, War­sza­wa 1955

 

Ma­so­we zwol­nie­nia i prze­sie­dle­nia Po­la­ków, po­czy­na­jąc od końca roku 1941, nie były przy­pad­ko­we. Wpi­sy­wa­ły się w jesz­cze sta­li­now­ską kon­cep­cję two­rze­nia et­nicz­nej i zwa­sa­li­zo­wa­nej Pol­ski. I Trwa­ły nawet wów­czas, gdy so­wiec­ka lo­gi­sty­ka i go­spo­dar­ka cy­wil­na we­szły bez­pow­rot­nie w kry­zys, po prze­kro­cze­niu przez Gułag sied­miu mi­lio­nów „pen­sjo­na­riu­szy”. Tego chyba żaden ich wódz się nie spo­dzie­wał, nawet in­te­li­gent­ny Beria, choć dziś by­ło­by to oczy­wi­ste dla każ­de­go, nawet śred­nio wy­edu­ko­wa­ne­go eko­no­mi­sty: sys­tem ła­grów po za­ję­ciu Nie­miec mu­siał szyb­ko upaść pod wła­snym cię­ża­rem.

Resz­ta ZSRS, od nie­let­nich po sta­rusz­ków, pra­co­wa­ła już po dwa­na­ście go­dzin na dobę, i tak ob­su­wa­jąc się w po­tęż­nie­ją­cy de­fi­cyt wszyst­kie­go, zwłasz­cza żyw­no­ści. Stany ucię­ły So­wie­tom do­sta­wy z pro­gra­mu „Cash and Carry”. ZSRS ścią­gał więc bra­ku­ją­ce dobra z pod­bi­tych ziem w ra­mach „opła­ty za wy­zwo­le­nie”.

Ale i tego było mało. W końcu Beria mu­siał zre­du­ko­wać nie­wy­dol­ny Gułag o po­ło­wę. Trze­ba gdzieś prze­cież było umiesz­czać mi­lio­ny Niem­ców oraz jeń­ców i przed­sta­wi­cie­li wyż­szych warstw z pod­bi­ja­nych po kolei kra­jów Eu­ro­py. Amne­stia! Nie zmniej­szy­ło to jed­nak de­fi­cy­tu ka­lo­rii u so­wiec­kiej siły ro­bo­czej. Ani jej ob­cią­że­nia pracą. Sys­tem bol­sze­wic­ki za­pa­dał na po­stę­pu­ją­cą nie­straw­ność, lecz mi­li­tar­nie nadal pró­bo­wał ją prze­zwy­cię­żyć, po­że­ra­jąc jesz­cze wię­cej niż do­tych­czas. Wpraw­dzie nie udało mu się, z braku lo­kal­nych kadr, zso­wie­ty­zo­wać szyb­ko kra­jów ta­kich jak Pol­ska, ale teraz, jeśli bol­sze­wi­cy chcie­li iść dalej na za­chód, gdzie się tylko dało mu­sie­li prze­rzu­cić wszyst­kie obo­wiąz­ki na sa­mych pod­bi­ja­nych, pod osło­ną oku­pa­cyj­nych gar­ni­zo­nów.

 

 

Je­niec dwóch oku­pan­tów – wspo­mnie­nia puł­kow­ni­ka Je­rze­go Skrzy­mow­skie­go, ps. „Ko­stek”, wy­da­nie pierw­sze, roz­dział trze­ci

 

Na prze­ło­mie 1941 i 1942 roku prze­do­sta­łem się do mojej ro­dzin­nej, uko­cha­nej War­sza­wy, znisz­czo­nej nieco przez re­pre­sje z 1939 i przez prze­cho­dzą­cy ostat­ni front, ale oprócz tego nadal w więk­szo­ści pięk­nej i oca­la­łej. Peł­nej przed­wo­jen­nych zna­jo­mych, z żywą na szczę­ście ro­dzi­ną. Spo­ty­ka­łem się z bli­ski­mi w ta­jem­ni­cy, mia­łem już prze­cież cudze, lewe pa­pie­ry. Dzię­ki po­mo­cy przed­wo­jen­nych sze­re­go­wych urzęd­ni­ków, sie­dzą­cych w niby już „de­mo­kra­tycz­nej” ra­dzie miej­skiej, wy­ro­bi­łem ko­lej­ne do­ku­men­ty, tym razem moc­niej­sze. Było to tym ła­twiej­sze, że więk­szość przed­wo­jen­nych ar­chi­wów i ewi­den­cji oso­bo­wych w urzę­dach, fir­mach, a nawet pa­ra­fiach znik­nę­ła albo spło­nę­ła w okre­sie bez­po­śred­nio po­prze­dza­ją­cym wej­ście Ro­sjan. So­wiec­cy nad­zor­cy mieli z tym ogrom­ne pro­ble­my. Nie tylko zresz­tą u nas.

So­wie­ci nie wzię­li pod uwagę, że po utra­cie lwiej czę­ści przed­wo­jen­nej agen­tu­ry, po za­ję­ciu tak wiel­kich ob­sza­rów Eu­ro­py, będą mu­sie­li oprzeć swój apa­rat w Pol­sce na daw­nych ka­drach. Więc i nasz pożal się Boże „so­cja­lizm” już od po­cząt­ku bę­dzie naj­wy­żej „ró­żo­wy”. Tym bar­dziej że wła­śnie wra­ca­ła do kraju więk­szość pol­skiej in­te­li­gen­cji. Na sze­ro­ką pomoc lo­kal­nej „pią­tej ko­lum­ny” Ro­sja­nie mogli li­czyć do­pie­ro w Niem­czech, gdzie ichni ko­mu­ni­ści, potem na­zi­ści, znów ma­so­wo zmie­nia­li barwę ko­szul.

W Pol­sce tym­cza­sem od po­cząt­ku roku 1942 od­twa­rzał się pry­wat­ny han­del, a cała drob­na i śred­nia wy­twór­czość, zwłasz­cza spo­żyw­cza, skry­ła się za pa­ra­wa­nem „spół­dziel­ni pracy”. Duże fa­bry­ki zbro­je­nio­we i huty, choć­by w COP, zmi­li­ta­ry­zo­wa­no, lecz pra­co­wał w nich tylko ten, kto nie zdą­żył uciec. Mło­dzież była pa­trio­tycz­na, na­uczy­cie­le prze­my­ca­li na za­ję­ciach co tylko mogli z przed­wo­jen­ne­go pro­gra­mu. Na uczel­niach zaś ko­lej­ne fale pół­a­nal­fa­be­tów z so­wiec­kich na­bo­rów top­nia­ły już po pierw­szej sesji.

Na pol­skiej wsi było tak samo. So­cja­lizm kwitł. Ale… pil­no­wa­li go sami swoi. W tym ja w ZWZ, a potem w AK.

Pa­mię­tam na przy­kład, jak bo­daj­że trzy­dzie­ste­go marca 1942 razem z chło­pa­ka­mi z PSL-owskich Ba­ta­lio­nów Chłop­skich ob­sta­wia­li­śmy ze­bra­nie za­ło­ży­ciel­skie i wy­bo­ry władz nowo po­wsta­łej spół­dziel­ni rol­ni­czej w Łęcz­no­wo­li pod Łu­ko­wem. Ru­skie wy­ma­ga­li, by sko­lek­ty­wi­zo­wać pol­skie rol­nic­two, no to się sko­lek­ty­wi­zo­wa­ło. Bły­ska­wicz­nie. Jak to mó­wi­li­śmy wtedy – aby tylko ze­szyć fa­stry­gą, na pokaz i dla picu, ła­twiej się to potem z po­wro­tem spru­je. W Łęcz­no­wo­li prze­wod­ni­czą­cym zo­stał w ten spo­sób An­drzej Sa­pie­ha. Lo­kal­ny do­wód­ca AK, przed wojną wia­do­mo – zie­mia­nin. Po­stać warta upa­mięt­nie­nia. To on pod osło­ną dętej spół­dziel­czo­ści za­po­cząt­ko­wał na zie­miach oku­po­wa­nych ma­so­wą pro­duk­cję bim­bru w celu roz­pi­ja­nia ru­skich gar­ni­zo­nów. Z peł­nym zresz­tą suk­ce­sem.

Rok 1942 w ogóle był dziw­ny. Po­czą­tek upły­nął pod zna­kiem wy­bo­rów do „lu­do­we­go Sejmu”. Oczy­wi­ście, w znacz­nej mie­rze kie­ro­wa­li tym po­rząd­ni przed­wo­jen­ni pe­pe­esia­cy i lu­do­wcy.

Potem przy­szedł czer­wiec. Z gi­gan­tycz­nym pol­skim pro­pa­gan­do­wym sa­bo­ta­żem w Mo­skwie, kiedy Beria chciał nas z pompą przy­jąć do tego swo­je­go Świa­to­we­go Związ­ku Rad.. W ich ko­mu­szej Wieży Babel, czyli Pa­ła­cu Rad, rzecz jasna, jak to u nich, przed ter­mi­nem od­da­nym do użyt­ku,  ze stu­me­tro­wym Le­ni­nem w cha­rak­te­rze krę­cą­ce­go się kurka na dachu. Po­ka­zu­ją­cym pię­cio­me­tro­wym pa­lu­chem świe­tla­ną przy­szłość wszę­dzie, tylko nie u swo­ich. Pol­ska de­le­ga­cja, w któ­rej ponad po­ło­wę sta­no­wi­li pod­ra­bia­ni lu­do­wcy i po­rząd­ni pe­pe­esia­cy, z braku laku uda­ją­cy wy­tłu­czo­nych ko­mu­ni­stów,  wje­cha­li na mo­skiew­ski Dwo­rzec Bia­ło­ru­ski aż pię­cio­ma skła­da­mi i za­czę­li od bez­płat­ne­go, bez żad­nych kar­tek, roz­da­nia wi­ta­ją­cym ich ty­siąc­om „ro­bot­ni­czych ra­dziec­kich ak­ty­wi­stów” daru na­ro­du pol­skie­go dla bo­ha­ter­skie­go so­wiec­kie­go pro­le­ta­ria­tu. Ponad ty­sią­ca ton su­szo­nej kieł­ba­sy i hek­to­li­trów pol­skiej wódki. W efek­cie wy­chu­dzo­ny mo­skiew­ski tłum ru­szył sztur­mem na sta­cję. Po­ło­wa Mo­skwy tań­czy­ła wtedy pi­ja­na, a druga jej za­zdro­ści­ła. W końcu do­szło do ro­bot­ni­czych za­mie­szek krwa­wo stłu­mio­nych przez bo­ha­ter­ską Armię Czer­wo­ną, a wście­kły Beria od­wo­łał  uro­czy­sto­ści i po­gnał pol­ską de­le­ga­cję precz, za Bug.

Ko­lej­ną ważną datą oka­zał się czwar­ty lipca. Po de­spe­rac­kim wspól­nym ude­rze­niu Ja­poń­ców i nie­ozna­ko­wa­nych ru­skich na Ala­skę i bazę w Dutch Har­bo­ur na Aleu­tach Ro­sja­nie i Ja­poń­czy­cy co praw­da wy­sa­dzi­li tam de­san­ty i opa­no­wa­li ala­skań­skie wy­brze­że, ale za to śmier­tel­nie wku­rzy­li Wuja Sama.

Czer­wo­ni spu­ści­li nas wtedy na długo z oka, a my im to uła­twia­li­śmy. Bo jakże to tak pa­cy­fi­ko­wać pol­ską, sko­lek­ty­wi­zo­wa­ną do­bro­wol­nie wieś, z uśmie­chem i bez bicia do­star­cza­ją­cą ter­mi­no­wo koł­cho­zo­wy kon­tyn­gent? Nasza Mi­li­cja Oby­wa­tel­ska, także nie­mal bez wy­jąt­ku skła­da­ją­ca się na dole z by­łych funk­cjo­na­riu­szy Po­li­cji Pań­stwo­wej, któ­rzy prze­szli do niej z roz­ka­zu za­kon­spi­ro­wa­ne­go do­wódz­twa ZWZ, a potem AK, nie zwra­ca­ła na to uwagi, a co wię­cej, by­wa­ło, współ­pra­co­wa­ła z nami przy wielu ak­cjach. Na­wia­sem mó­wiąc, so­wiec­cy do­rad­cy „lu­do­we­go rządu PRL”, nie zo­rien­to­wa­ni w rze­czy­wi­stej wy­daj­no­ści pol­skie­go rol­nic­twa, usta­li­li wiel­kość tych kon­tyn­gen­tów we­dług wła­snych, że­nu­ją­co ni­skich ko­mu­ni­stycz­nych norm. Lecz że ra­do­sna spra­woz­daw­czość w pol­skich koł­cho­zach sze­rzy­ła się ni­czym pożar, zgod­nie z roz­ka­za­mi Pań­stwa Pod­ziem­ne­go, to cała ukry­wa­na nad­wyż­ka, kil­ka­krot­nie wyż­sza od tych norm, tra­fia­ła bez re­gla­men­ta­cji na kra­jo­we tar­go­wi­ska. A kiedy jesz­cze do­szły do tego ma­so­wo fał­szo­wa­ne kart­ki na żyw­ność, so­wiec­kie cen­tral­ne pla­no­wa­nie w Pol­sce po pro­stu się roz­pa­dło.

 

 

Pol­ska, War­sza­wa, Aleje Je­ro­zo­lim­skie, 11 li­sto­pa­da 1942, 22.46

 

– Alek, dawaj bu­tel­ki, już idą. Dobry towar, świe­ża do­sta­wa z Ło­wi­cza, spół­dziel­cy od Sa­pie­hy pędzą na po­tę­gę. – „Zośka” wziął w garść fla­chę i z pro­mien­nym uśmie­chem wy­szedł na­prze­ciw dwu­oso­bo­we­go pa­tro­lu w so­wiec­kich uni­for­mach. – To­wa­risz­czi, s pol­skim prazd­ni­kom dla was w po­dar­kie!

– Wot ma­ła­diec, pri­jat­no zdies’, w Pol­szie, słu­żit’. Żałko, szto eto kon­cza­jet­sia. Pri­kaz. W konce goda wo wsiej Pol­sze ucho­dim w za­kry­ty­je gar­ni­zo­ny. Ili gdie to dal­sze. Ka­niec prazd­ni­ka. – So­wiec­ki star­szy­na pie­czo­ło­wi­cie prze­jął butlę od Za­wadz­kie­go i klep­nął go w ramię. – A my­sliw­ska­ja koł­ba­sa u was jest? Za­ku­sit’ cho­czet­sia!

– Imie­jem dwa ki­lo­gram­ma, no… zna­je­tie cenu.

– Dzier­ży, mal­czik pa­tro­ny, piat­dzie­siat za kilo eto pro­sto darom! Nu, nam nada idti. Pra­sz­czaj­tie, rie­bia­ta.

– Pra­sz­czaj, skur­wie­lu – ostat­nie zda­nie Zośka wy­mam­ro­tał, gdy pa­trol od­da­lił się nieco, by spo­żyć litr bim­bru pod ape­tycz­nie pach­ną­cą wę­dzar­nią wę­dli­nę z nie­ewi­den­cjo­no­wa­nych “spół­dziel­czych” świń.

W tym kwar­ta­le tylko on i Alek roz­da­li w sto­li­cy dwa ty­sią­ce li­trów sa­mo­go­nu skraj­nie już zde­pra­wo­wa­nym po­by­tem w Pol­sce soł­da­tom. To samo dzia­ło się w całej Pol­sce. Nie­le­gal­ne i pół­le­gal­ne go­rzel­nie na po­trze­by akcji prze­ra­bia­ły zgni­łe wa­rzy­wa i obite owoce już w każ­dym po­wie­cie, a akow­skie za­kon­spi­ro­wa­ne ma­ga­zy­ny broni pę­ka­ły w szwach. Tym­cza­sem Beria za­sta­na­wiał się, jak to wszyst­ko znowu ogar­nąć, gdy wy­da­ny zo­sta­nie cał­ko­wi­ty zakaz kon­tak­tów jego wojsk z kra­jow­ca­mi i po wy­co­fa­niu oddziałów do ko­szar.

 

 

Ta­de­usz Za­wadz­ki „Zośka”, harc­mistrz, major w sta­nie spo­czyn­ku, War­sza­wa 1974, spo­tka­nie w Hufcu ZHP War­sza­wa Pra­ga-Pół­noc, tekst zre­pro­du­ko­wa­ny z na­gra­nia ama­tor­skie­go

 

Do końca 1942 roku „Szare Sze­re­gi” już nie­mal w ca­ło­ści we­szły do Lu­do­wych Har­ce­rzy. Gdzie ro­bi­li­śmy dalej swoje, tyle że nie pcha­jąc się ru­skim w oczy. Ro­syj­scy opraw­cy z NKWD, choć pod wszyst­ki­mi więk­szy­mi pol­ski­mi mia­sta­mi stały so­wiec­kie gar­ni­zo­ny, bez sze­ro­kie­go opar­cia w miej­sco­wych sprze­daw­czy­kach mu­sie­li z ko­niecz­no­ści dzia­łać ostroż­nie, wy­biór­czo. Je­dy­ne, co jesz­cze na więk­szą skalę mogli, kiedy Gułag im się po­sy­pał, a ko­le­je za­kor­ko­wa­ły, to utrzy­my­wać wobec wy­bra­nych Po­la­ków oso­bi­sty szan­taż, za spra­wą prze­trzy­my­wa­nych nadal po ła­grach dzie­sią­tek, lecz już nie setek ty­się­cy bli­skich z ich ro­dzin.

Do tego So­wie­ci mieli praw­dzi­wy pro­blem z po­bo­rem do pod­po­rząd­ko­wa­nej Mo­skwie „lu­do­wej armii”. Po­la­cy nie chcie­li się za nich i we­spół z nimi bić. Bran­ka do „lu­do­we­go woj­ska” oka­za­ła się, przy braku ewi­den­cji oraz boj­ko­cie spisu po­wszech­ne­go, ab­so­lut­nie nie­sku­tecz­na. A nie­licz­ne po­wsta­łe pol­skie pod­od­dzia­ły albo przy pierw­szej oka­zji ma­so­wo de­zer­te­ro­wa­ły, albo na ko­lej­nych fron­tach eu­ro­pej­skich otwie­ra­nych przez ZSRS czy to w pół­noc­nych Wło­szech, czy to w Szwaj­ca­rii, prze­cho­dzi­ły z bro­nią na drugą stro­nę. Wcie­le­ni de­zer­te­ro­wa­li przy pierw­szej oka­zji. W naj­gor­szym przy­pad­ku, kiedy nie można było zwiać, uda­wa­li bez­u­ży­tecz­nych idio­tów. I co tu robić? W końcu, jak ma­wia­li sami Ro­sja­nie, pię­ciu mi­lio­nów od ręki nie za­mkniesz, mi­lio­na od ręki nie roz­strze­lasz. So­wie­ci za­czę­li więc na dużą skalę wy­ła­py­wać Po­la­ków na przy­mu­so­we ro­bo­ty – wcie­lać siłą ty­sią­ce ludzi wprost z ich za­kła­dów do ta­bo­rów i fa­bryk zbro­je­nio­wych! No i stąd te nasze akcje ma­łe­go sa­bo­ta­żu… Zna­cie? Skoro tak, to opo­wiem wam le­piej o na­szym uda­nym za­ma­chu na ko­mu­sze­go agen­ta Bie­ru­ta…

Wiem, wiem, że to wszyst­ko brzmi dla was, druh­ny i dru­ho­wie, dość bez­tro­sko. Nie­ste­ty, okres w miarę bez­piecz­ne­go prze­cze­ki­wa­nia wła­śnie mijał. Kiedy za­czął się czer­wiec roku 1943, czer­wo­ny agre­sor znów za­ata­ko­wał w Eu­ro­pie…

 

 

So­wiec­ko-fran­cu­ska linia de­mar­ka­cyj­na w Niem­czech mię­dzy oku­pa­cyj­ną stre­fą ZSRR i stre­fą Alian­tów Za­chod­nich na Renie, 7 km od mostu imie­nia Eri­cha Lu­den­dorf­fa, 19 VI 1943, godz. 2.32

 

Lejt­nant Wa­si­lij Mar­gie­łow, trzy­dzie­stocz­te­ro­let­ni do­wód­ca kom­pa­nii zwia­du si­ło­we­go z 4. ba­ta­lio­nu II Kor­pu­su Wojsk Po­wietrz­no­de­san­to­wych RKKA, wi­dział pod sobą sza­ra­wą wstę­gę naj­więk­szej nie­miec­kiej rzeki i dwie wieże pod­trzy­mu­ją­ce kon­struk­cję naj­waż­niej­sze­go dziś mostu na Renie. Do­kład­nie pod jego no­ga­mi sta­cjo­no­wa­ło zgru­po­wa­nie wojsk alianc­kich, kon­kret­nie sztab fran­cu­skiej 2. armii, z ude­rze­nio­wym trzo­nem w po­sta­ci fran­cu­skiej 4. dy­wi­zji pan­cer­nej do­wo­dzo­nej przez ge­ne­ra­ła de Gaul­le’a. Nad nim roz­gwież­dżo­ne niebo za­sła­nia­ła wy­dę­ta cza­sza de­san­to­we­go spa­do­chro­nu.

Po­dob­ne gwiezd­ne za­ćmie­nia Wasia wi­dział jak okiem się­gnąć w pro­mie­niu ki­lo­me­tra. To była jego pierw­sza akcja po chwa­leb­nym de­san­cie na Ala­skę. Ska­ka­li wtedy ramię w ramię z żółt­ka­mi, jako nie­ozna­ko­wa­ne „zie­lo­ne lu­dzi­ki”. Kum­ple Wasi z ochro­ny w Da­wyd­ko­wie ga­da­li przy wódce, że na ten ge­nial­ny po­mysł wpadł po­dob­no nie­ja­ki Spi­ri­don Iwa­no­wicz Putin, były ku­charz Le­ni­na i Sta­li­na, a obec­ny Berii. Ostro wów­czas dali po­pa­lić ka­pi­ta­li­stycz­nym wy­zy­ski­wa­czom i wró­ci­li na stare ro­syj­skie zie­mie. Przy oka­zji wy­rżnę­li w pień An­cho­ra­ge. Co praw­da nie było wiele do wy­rzy­na­nia, bo lud­ność gre­mial­nie zwia­ła w ala­skań­ską tajgę, ale dla Waśki i jego kum­pli wy­star­czy­ło.

Dzię­ki tam­tej ope­ra­cji ja­poń­skie bom­bow­ce od wielu mie­się­cy sku­tecz­nie blo­ko­wa­ły Ame­ry­ka­nom więk­szą część szla­ków że­glu­go­wych na pół­noc­no-wschod­nim Pa­cy­fi­ku. I co naj­waż­niej­sze – porty oraz bazy ma­ry­nar­ki wo­jen­nej i lot­nic­twa na za­chod­nim wy­brze­żu Sta­nów. od Eve­rett pod Se­at­tle, po Los An­ge­les i San Fran­ci­sco. Ra­dziec­kie Piet­ki w tym cza­sie, sprze­da­ne Ja­poń­czy­kom za kawał Mon­go­lii We­wnętrz­nej, rą­ba­ły za­blo­ko­wa­ną w por­tach Za­chod­nie­go Wy­brze­ża flotę Wuja Sama, a do tego stocz­nie, set­ka­mi ćwierć­to­nó­wek z sied­miu ki­lo­me­trów w te i nazad – ile tylko Trans­sib prze­wiózł, a Ja­poń­ce ze swo­ich wysp pod­rzu­ci­li. Na tych wy­so­ko­ściach po­ści­go­we ame­ry­kań­skie Hawki nie da­wa­ły ich rady do­go­nić, Air­cobr i Mu­stan­gów mieli ame­ry­kań­ce wciąż za mało. Wy­stra­szo­na Ka­na­da sie­dzia­ła cicho, po­dob­nie jak nadal neu­tral­ni An­gli­cy – Ja­poń­czy­cy na razie nie ru­szy­li pra­wie ich azja­tyc­kich ko­lo­nii, trzy­ma­jąc je na deser. Prze­ję­li je­dy­nie an­glo-ho­len­der­skie złoża ropy naf­to­wej. Most po­wietrz­ny i mor­ski z Wła­dy­wo­sto­ku, Yoko­ha­my i Osaki do An­cho­ra­ge, Sitki i na Aleu­ty pra­co­wał na okrą­gło od wio­sny do je­sie­ni. Co z kolei uła­twi­ło Ja­poń­czy­kom zdo­by­cie Mi­dway i za­to­pie­nie kilku ame­ry­kań­skich lot­ni­skow­ców po ko­lej­nym ataku na Ha­wa­je.

– Ale dość bu­ja­nia w ob­ło­kach – roz­ka­zał sam sobie Wa­si­lij. – To już prze­szłość a przed nami wiel­kie czyny, lejt­nan­cie!

Mar­gie­łow le­ciał w dru­giej fali. Pierw­szą, kwa­drans wcze­śniej, sta­no­wi­ło osiem­na­stu „mi­ne­rów gwar­dii”, któ­rzy już opa­no­wa­li wieże mo­sto­we, wy­bi­li ich za­ło­gi i czę­ścio­wo zde­mon­to­wa­li sys­tem za­mi­no­wa­nia. Resz­tę ła­dun­ków neu­tra­li­zo­wa­ły już re­gu­lar­ne od­dzia­ły sa­per­skie. Po mo­ście, nie­wi­docz­nym w nocy i z tej od­le­gło­ści, je­chał już rząd śred­nich czoł­gów t-34, po­prze­dza­nych przez lek­kie szo­so­we BT-7. Roz­kaz wy­da­ny przez ge­ne­ra­ła armii Kon­stan­te­go Ro­kos­sow­skie­go był jasny: w ciągu pierw­szych dwóch go­dzin prze­rzu­cić na za­chod­ni brzeg Renu 260 czoł­gów śred­nich, 120 lek­kich i dy­wi­zję pie­cho­ty zme­cha­ni­zo­wa­nej wraz z za­ple­czem. Na­stęp­nie roz­sze­rzyć przy­czó­łek. Zdez­or­ga­ni­zo­wać prze­ciw­dzia­ła­nie fran­cu­skiej 4. dy­wi­zji pan­cer­nej, zneu­tra­li­zo­wać sztab i węzły łącz­no­ści oraz lot­ni­ska fran­cu­skiej 2. armii. Pod osło­ną VII i XI kor­pu­su po­wietrz­ne­go i grup po­wietrz­no­de­san­to­wych, wy­pro­wa­dzić na ru­bież ataku siły trzech kor­pu­sów pan­cer­nych i dwóch zme­cha­ni­zo­wa­nych. Po prze­rzu­cie mo­sta­mi na Renie, w tym pon­to­no­wy­mi, całej Pół­noc­nej Grupy Wojsk Fron­tu Za­chod­nie­go, w ko­or­dy­na­cji z Po­łu­dnio­wą Grupą na­cie­ra­ją­cą z re­jo­nu ze­środ­ko­wa­nia wokół Karls­ru­he, przy za­bez­pie­cze­niu tyłów for­ma­cja­mi po­li­cyj­ny­mi Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej, pla­no­we roz­wi­nię­cie Grupy Pół­noc w kie­run­ku Liege – Char­le­roi – Amiens. Cele dal­sze – Paryż, Ca­la­is.

Le­onid Breż­niew, młody i pełen par­tyj­ne­go en­tu­zja­zmu po­li­truk w dy­wi­zji Mar­gie­ło­wa, prze­ko­ny­wał, że pój­dzie to bez pro­ble­mu i Fran­cja zo­sta­nie wkrót­ce ko­lej­ną lu­do­wą re­pu­bli­ką, bo do bu­do­wy „ba­giet­ko­we­go so­cja­li­zmu” za­bie­rze się w niej z miej­sca trzy­sta ty­się­cy fran­cu­skich ko­mu­ni­stów i trzy razy tyle so­cja­li­stów.

– Jak tylko nasze czoł­gi wjadą do Pa­ry­ża – pro­ro­ko­wał cał­kiem słusz­nie, jak się wkrót­ce oka­za­ło – cie­mię­żo­ny lud po­wsta­nie i na­tych­miast po­wo­ła brat­ni Front Lu­do­wy, który ogło­si i pro­kla­mu­je Fran­cu­ską Re­pu­bli­kę Lu­do­wą. Po­łą­czo­ną z ZSRS wiecz­nym so­ju­szem! Zo­ba­czy­cie, to­wa­rzy­sze – wiesz­czył Breż­niew, jak się wkrót­ce miało oka­zać, cał­kiem traf­nie – wkrót­ce czer­wo­ni Fran­cu­zi sami, pod wodzą przy­by­łe­go z nami to­wa­rzy­sza Mo­ri­sa To­rie­za, roz­pra­wią się z wła­sny­mi bur­żu­ja­mi, sami ich po­za­my­ka­ją, a nawet sami, bez na­szej po­mo­cy, będą ich ści­nać ta­śmo­wo i z en­tu­zja­zmem, tych krwio­pij­ców, ni­czym w cza­sach chwa­leb­nej Wiel­kiej Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej! Mówię wam, tego ich fa­szy­stę Die­go­la też zetną, i to przy wtó­rze na­szej Mar­sy­lian­ki!

Nie na­le­ży się dzi­wić, że po tak ra­do­snych dla świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu za­po­wie­dziach lejt­nant spec­na­zu Wa­si­lij Mar­gie­łow z za­pa­łem i od­wa­gą wy­peł­niał ko­lej­ne roz­ka­zy. Pod no­ga­mi za­ma­ja­czy­ły mu wozy dy­wi­zyj­ne­go węzła łącz­no­ści. Skon­cen­tro­wał się, za­klął cicho, lekko ugiął nogi w ko­la­nach i wy­lą­do­wał… Znowu przy­szła pora, by za­bi­jać.

 

 

Rej­kia­wik, Is­lan­dia, lot­ni­sko woj­sko­we USAAF, 509 Com­po­si­te Group, 23 V 1944, godz. 15.10

 

Puł­kow­nik Paul Tib­bets, do­wód­ca spe­cjal­nej grupy lot­ni­czej, w skład któ­rej wcho­dzi­ło dwa­dzie­ścia osiem bo­ein­gów B-29 su­per­for­tress, sta­ran­nie przy­pi­nał się do fo­te­la sze­ro­ki­mi pa­sa­mi bez­pie­czeń­stwa. Pro­ce­du­ry tej do­peł­niał nie tylko on, ale cała dwu­na­sto­oso­bo­wa za­ło­ga. Już od pra­wie roku latał w skła­dzie prze­kra­cza­ją­cym no­mi­nal­ny. Teraz jed­nak miał po­waż­niej­sze zmar­twie­nia.

Do­wód­ca Tib­bet­sa, ge­ne­rał major Cur­tis LeMay, pod­czas ostat­niej od­pra­wy nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści: to bę­dzie trud­na misja, ale wy­ko­nal­na. Trasa lotu w prak­ty­ce wy­klu­czała pro­ble­my z obro­ną prze­ciw­lot­ni­czą nie­przy­ja­cie­la, so­wiec­kie sa­mo­lo­ty: Jaki 9, Ła7, ani nawet pierw­sze, jed­nak wciąż nie­licz­ne sko­pio­wa­ne przez Ro­sjan me-262, czyli w so­wiec­kiej no­men­kla­tu­rze Ła-8, nie miały szans na do­pad­nię­cie su­per­for­tec nad­la­tu­ją­cych trój­ka­mi na mi­ni­mal­nej wy­so­ko­ści nad mia­sta – i wzno­szą­cych się do­pie­ro tuż przed nimi na mak­sy­mal­ny pułap dzie­się­ciu ty­się­cy me­trów. Co praw­da prze­ję­ta przez Ro­sjan tech­no­lo­gia ra­da­ro­wa hi­tle­row­skiej III Rze­szy, w tym da­le­ko­no­śne ra­da­ry sys­te­mu Freya, po­zwa­la­ła śle­dzić sa­mo­lo­ty już z od­le­gło­ści stu czter­dzie­stu ki­lo­me­trów, ale były bez­u­ży­tecz­ne w przy­pad­ku celów po­ru­sza­ją­cych się tak nisko. Roz­po­zna­ne wcze­śniej na­ziem­ne ra­da­ry śred­nie­go za­się­gu Ame­ry­ka­nie omi­ja­li rów­nie sta­ran­nie. Nocne bom­bow­ce Wo­jen­no­woz­dusz­no­go Fłota Kra­snoj Armii, A-20, zmo­der­ni­zo­wa­ne kopie ame­ry­kań­skich Do­ugla­sów DB-7, nie­bacz­nie prze­ka­za­nych Ro­sja­nom jesz­cze przez Ro­ose­vel­ta, miały co praw­da na po­kła­dach namierniki krót­ko­dy­stan­so­we, ale nie do­ga­nia­ły B-29D, po­spiesz­nej mo­dy­fi­ka­cji ame­ry­kań­skie­go ko­lo­sa.

Su­per­for­te­ce wcho­dzą­ce w skład Grupy Mie­sza­nej klu­cza­mi we­szły w ob­szar po­wietrz­ny ZSRS. Nie pod­no­si­ły się aż do osią­gnię­cia re­jo­nu zrzu­tu. Bo­eing puł­kow­ni­ka Tib­bet­sa skie­ro­wał się nad Le­nin­grad po wy­ko­na­niu sze­ro­kie­go łuku, znad je­zio­ra Ła­do­ga, wcze­śniej wla­tu­jąc w prze­strzeń po­wietrz­ną ZSRS od pół­no­cy, skąd nikt się go nie spo­dzie­wał. Od mie­sią­ca pra­wie w ogóle nie la­ta­no nad ZSRS, poza po­je­dyn­czy­mi mi­sja­mi zwia­dow­czy­mi. Tej nocy wróg miał spać mocno i spo­koj­nie. Do czasu.

Ope­ra­cja sta­no­wi­ła naj­więk­szy lo­gi­stycz­ny maj­stersz­tyk ame­ry­kań­skich sił zbroj­nych od czasu prze­rzu­tu wojsk do Eu­ro­py w 1917 roku. Przy­go­to­wy­wa­no ją nie­prze­rwa­nie od końca roku 1943, od kiedy pro­jekt Man­hat­tan wszedł w de­cy­du­ją­cą fazę two­rze­nia pierw­szych pro­to­ty­pów, B-29 upo­ra­ły się z cho­ro­ba­mi wieku dzie­cię­ce­go, a świe­żut­ka, nie­mal sześć­dzie­się­cio­to­no­wa ich wer­sja, B-29D umoż­li­wi­ła bez­pro­ble­mo­we do­tar­cie do nie­mal każ­de­go punk­tu Eu­ra­zji. Oraz po­wrót.

Rej­kia­vik sta­no­wił je­dy­nie miej­sce śród­lą­do­wa­nia na do­tan­ko­wa­nie i szyb­kie prze­glą­dy, sa­mo­lo­ty grupy do­wo­dzo­nej przez Tib­bet­sa miały już za sobą mor­der­czy rajd naj­pierw nad pół­noc­no-wschod­ni­mi ob­sza­ra­mi kon­ty­nen­tu ame­ry­kań­skie­go do lot­ni­czej bazy Thule na pół­noc­no-za­chod­nich krań­cach Gren­lan­dii, a potem ko­lej­ny skok –  na Is­lan­dię zmie­nio­ną przez sprzy­mie­rzo­nych w nie­za­ta­pial­ny i uzbro­jo­ny po zęby, osła­nia­ny z morza i po­wie­trza lot­ni­sko­wiec. Do Rej­kia­vi­ku nie do­tar­ła tylko jedna z for­tec, z po­wo­du de­fek­tu po­kła­do­we­go ra­da­ru za­wró­ci­ła do Thule, ale na­le­ża­ła do „asy­sten­tek”. Is­lan­dia sta­no­wi­ła ostat­ni spo­koj­ny przy­sta­nek dla załóg Tib­bet­sa, od lu­te­go 1941 roku szko­lo­nych w Wi­chi­ta do pi­lo­to­wa­nia z za­mknię­ty­mi ocza­mi naj­po­tęż­niej­sze­go sa­mo­lo­tu jaki kie­dy­kol­wiek uno­sił się nad Zie­mią.

Roz­ka­zy były jasne, lu­dzie od­po­wied­nio zmo­ty­wo­wa­ni, sprzęt spraw­ny. W ciągu czter­dzie­stu ośmiu go­dzin bomby nowej ge­ne­ra­cji miały spaść na ośrod­ki pro­duk­cji zbro­je­nio­wej oraz na zgru­po­wa­nia wojsk armii so­wiec­kiej. Ge­ne­rał Cur­tis LeMay trzy­mał już w sej­fie ko­lej­ne roz­ka­zy pre­zy­den­ta Gar­ne­ra, w razie gdyby com­mies po pierw­szej fali na­lo­tów za­re­ago­wa­li opor­nie. A jego pod­wład­ni na Pa­cy­fi­ku wła­śnie od­pa­la­li sil­ni­ki su­per­for­tec nio­są­cych ła­dun­ki nad Hi­ro­szi­mę i Kioto. Po pół­no­cy z 26 na 27 maja Tib­bets i jego ko­le­dzy za­czną zrzu­cać pod­ra­so­wa­ne trzy­dzie­sto­ki­lo­to­no­we „Gru­ba­sy” i „Ma­łych Chłop­ców” na ko­lej­ne cele. Aż do skut­ku. Wuj Sam nie miał już in­ne­go wyj­ścia: Ja­poń­czy­cy i Ro­sja­nie wciąż blo­ko­wa­li mu Pa­cy­fik, pa­no­szy­li się na Ala­sce i Aleu­tach i coraz moc­niej roz­py­cha­li się na Atlan­ty­ku.

„Enola Gay” Tib­bet­sa ła­god­nie za­opie­ko­wa­ła się jego ludź­mi. Unio­sła ich w po­wie­trze w czu­łych ob­ję­ciach, jako przed­ostat­nia w tej fazie ope­ra­cji. Ich celem był Le­nin­grad. Co praw­da słyn­ne tam­tej­sze „białe noce” za­czy­na­ły się w po­ło­wie czerw­ca, jed­nak w tym roku za­ło­ga „Enoli” za­po­cząt­ku­je je wcze­śniej, za­pa­la­jąc naj­ja­śniej­sze ze słońc przed drugą nad ranem.

 

USA, Wa­shing­ton D.C., Wa­szyng­ton, Biały Dom, Ga­bi­net Owal­ny, 25 V 1944, godz. 13.25:

Do Jego Eks­ce­len­cji Pre­mie­ra Rządu Związ­ku So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich Ław­rien­ti­ja Berii oraz do wia­do­mo­ści pre­mie­ra Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej Ern­sta Thal­man­na:

„– In­for­mu­je­my, że stra­te­gicz­ne siły po­wietrz­ne Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki Pół­noc­nej, po­zo­sta­ją­cych w sta­nie wojny ze Związ­kiem So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich i tzw. Nie­miec­kiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej od dnia ni­czym nie­spro­wo­ko­wa­ne­go de­san­tu sił spe­cjal­nych ZSRS na An­cho­ra­ge (Ala­ska), w dniu przed­wczo­raj­szym, wczo­raj­szym i dzi­siej­szym zrzu­ci­ły bomby nowej ge­ne­ra­cji na na­stę­pu­ją­ce mia­sta Pana Kraju a także Nie­miec – ośrod­ki pro­duk­cji zbro­je­nio­wej oraz na zgru­po­wa­nia wojsk so­wiec­kiej armii: Le­nin­grad, Baku, Kuj­by­szew, Char­ków, Swier­dłowsk, Mur­mańsk, Łu­gańsk, Wła­dy­wo­stok, Kom­so­molsk, Gorki, Se­wa­sto­pol, Kijów. Po­nad­to zwień­czo­ne po­wo­dze­niem bom­bar­do­wa­nia ła­dun­ka­mi nowej ge­ne­ra­cji ob­ję­ły przy­go­to­wa­ne do in­wa­zji na so­jusz­ni­ka Sta­nów Zjed­no­czo­nych, czyli Zjed­no­czo­ne Kró­le­stwo Wiel­kiej Bry­ta­nii, zgru­po­wa­nia wojsk so­wiec­kich, fran­cu­skich i nie­miec­kich, obiek­ty stra­te­gicz­ne a także za­kła­dy zbro­je­nio­we znaj­du­ją­ce się pod oraz w niżej wy­mie­nio­nych ośrod­kach: Ber­lin, Mun­chen, Ham­burg, Bre­slau, Stet­tin, Frank­furt am Mein, Brest, Diep­pe, Ca­la­is, Dun­kier­ka.

In­for­mu­ję Pana, że ko­lej­ny­mi obiek­ta­mi prze­zna­czo­ny­mi do znisz­cze­nia za po­mo­cą ame­ry­kań­skiej broni nowej ge­ne­ra­cji są, po­czy­na­jąc od pół­no­cy z 26 na 27 maja, obiek­ty i zgru­po­wa­nia woj­sko­we w na­stę­pu­ją­cych mia­stach: Mo­skwa, No­wo­sy­birsk, a także wszyst­kie za­kła­dy zbro­je­nio­we we wszyst­kich ośrod­kach w Pań­skim kraju o za­lud­nie­niu prze­kra­cza­ją­cym 100 ty­się­cy osób.  Dal­sze bom­bar­do­wa­nie bro­nią ato­mo­wą cen­trów prze­my­sło­wych i wę­złów trans­por­to­wych ZSRS pro­wa­dzo­ne bę­dzie przez siły po­wietrz­ne Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki nie­prze­rwa­nie, aż do chwi­li pod­pi­sa­nia przez ZSRS aktu bez­wa­run­ko­wej ka­pi­tu­la­cji i wy­co­fa­nia sił zbroj­nych i zmi­li­ta­ry­zo­wa­nych ZSRS poza gra­ni­ce z 1 wrze­śnia 1939 roku.

Rządy Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki oraz po­zo­sta­ją­ce­go w ko­ali­cji z USA Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii, a także so­jusz­ni­cze rządy państw alianc­kich , w tym na uchodź­stwie: Fran­cji, Pol­ski, Cze­cho­sło­wa­cji, Wę­gier, Ru­mu­nii, Buł­ga­rii, Gre­cji, Włoch, Danii, Bel­gii, Ho­lan­dii, Szwaj­ca­rii, Au­strii, Litwy, Łotwy, Es­to­nii, Fin­lan­dii, Al­ba­nii, Ju­go­sła­wii, Szwe­cji i Nor­we­gii ocze­ku­ją od Pana rządu, kraju i sił zbroj­nych i po­li­cyj­nych:

– Na­tych­mia­sto­wej i bez­wa­run­ko­wej ka­pi­tu­la­cji zgod­nej z punk­ta­mi ber­liń­skie­go aktu ka­pi­tu­la­cji III Rze­szy 20 li­sto­pa­da 1941 roku

– Na­tych­mia­sto­we­go zwol­nie­nia z so­wiec­kich obo­zów, wię­zień i miejsc przy­mu­so­we­go po­by­tu wszyst­kich prze­by­wa­ją­cych tam oby­wa­te­li państw pod­bi­tych i oku­po­wa­nych przez ZSRS, za­pew­nie­nie im przez pana kraj opie­ki me­dycz­nej, wy­ży­wie­nia i trans­por­tu do ich kra­jów i miejsc po­cho­dze­nia i wcze­śniej­sze­go za­miesz­ka­nia.

– Wy­co­fa­nia się, lub bez­wa­run­ko­we­go pod­da­nia się przed­sta­wi­cie­lom i woj­skom ko­ali­cji sprzy­mie­rzo­nym z USA, w ciągu trzech dni, li­cząc od go­dzi­ny 24.00 dnia dzi­siej­sze­go wszyst­kich sił oku­pa­cyj­nych ZSRR poza linie gra­nicz­ne z 1 IX 1939 r., z po­zo­sta­wie­niem w ca­ło­ści i w sta­nie spraw­nym i nie­na­ru­szo­nym na po­wyż­szych te­re­nach wszel­kiej, w tym oso­bi­stej strze­lec­kiej broni, amu­ni­cji, sprzę­tu i za­pa­sów oraz wszel­kich urzą­dzeń in­fra­struk­tu­ry.

(…) Plan po­ko­jo­wy, wraz z listą re­pa­ra­cji wo­jen­nych na­leż­nych od ZSRS i Nie­miec, i za­bez­pie­czeń te­ry­to­rial­nych pod nie, zo­sta­nie przed­sta­wio­ny wy­so­kim Stro­nom na­tych­miast po uzgod­nie­niu przez Ko­mi­sję Mię­dzy­so­jusz­ni­czą i pod­pi­sa­niu przez rządy kra­jów Ko­ali­cji An­ty­bol­sze­wic­kiej i An­ty­na­zi­stow­skiej. (…). Za­ra­zem in­for­mu­ję Pana Pre­mie­ra, że po­prze­dzo­ny toż­sa­my­mi dzia­ła­nia­mi armii USA, ana­lo­gicz­ny plan po­ko­jo­wy dla fak­tycz­nie sprzy­mie­rzo­ne­go z ZSRS Ce­sar­stwa Ja­po­nii zo­stał prze­sła­ny wła­dzom tego kraju.

John N. Gar­ner

Pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki

Wa­shing­ton D.C., White House

 

 

War­sza­wa, 27 V 1944, godz. 9.00

 

Ge­ne­rał Ste­fan Ro­wec­ki-Grot, do­wód­ca Armii Kra­jo­wej, do jed­no­stek i pod­od­dzia­łów AK na zie­miach pol­skich, do wszyst­kich oby­wa­te­li Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej:

 

Ro­da­cy!

Wy­bi­ła go­dzi­na po­wsta­nia. Na ru­inach Mo­skwy i Ber­li­na roz­pa­dły się plany oku­pan­tów. Tyran Ław­rien­tij Beria i jego sta­li­now­scy po­plecz­ni­cy nie żyją, zmie­ce­ni przez gniew wła­snych nie­wol­ni­ków. Nowy tym­cza­so­wy rząd so­wiec­ki trzy go­dzi­ny temu, na gru­zach zbom­bar­do­wa­nej Mo­skwy, przy­jął w pełni wa­run­ki ka­pi­tu­la­cji, po­sta­wio­ne mu przez Rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych Ame­ry­ki Pół­noc­nej, Rząd Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii oraz pra­wo­wi­te rządy państw z nimi sprzy­mie­rzo­nych, w tym Rząd na Wy­chodź­stwie Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej.

Jako pierw­si zo­sta­li­śmy pięć lat temu za­ata­ko­wa­ni przez hi­tle­row­skie  i bol­sze­wic­kie hordy bar­ba­rzyń­ców. Jed­nak choć prze­gra­li­śmy bitwę, wy­gra­li­śmy tę wojnę, bo gdy wro­go­wie się wy­krwa­wia­li, my za­cho­wa­li­śmy naszą naj­cen­niej­szą sub­stan­cję: nie­mal nie­na­ru­szo­ny Naród i jego pra­gnie­nie wol­no­ści. Dzię­ki na­szej walce i mą­dro­ści, dzię­ki krwi setek ty­się­cy na­szych po­le­głych i za­mę­czo­nych żoł­nie­rzy i pra­wie po­ło­wy mi­lio­na oby­wa­te­li cy­wil­nych, dzię­ki na­szym nie­za­wod­nym sprzy­mie­rzeń­com, dzię­ki twór­cy na­sze­go Pań­stwa, świę­tej i wdzięcz­nej pa­mię­ci Mar­szał­ko­wi Jó­ze­fo­wi Pił­sud­skie­mu, znów je­ste­śmy wolni. Od dziś tylko od nas za­le­żeć bę­dzie, czy wy­gra­my także i drogo opła­co­ny pokój. Oraz jaki to bę­dzie dla nas pokój.

Na wszyst­kich zie­miach Rze­czy­po­spo­li­tej, zgod­nie z po­le­ce­niem Pre­mie­ra Rządu RP, przy­by­łe­go do Pol­ski z Wa­szyng­to­nu Sta­ni­sła­wa Mi­ko­łaj­czy­ka, roz­ka­zu­ję wy­ko­nać Plan Orkan!

 

 

Pol­ska, Po­znań, Dwo­rzec Głów­ny, 27 maja 1944, godz. 14.30

 

Jurek Skrzy­mow­ski, daw­niej w kon­spi­ra­cji „Ko­stek”, oparł się skraj­nie zmę­czo­ny na sta­lo­wej po­rę­czy swo­je­go „Fedka” – cięż­kie­go so­wiec­kie­go pa­ro­wo­zu FD.

Zaj­mo­wał się nim z ro­sną­cą nie­chę­cią i obrzy­dze­niem od ponad pół roku, za spra­wą de­kre­tu Bo­le­sła­wa Bie­ru­ta, agen­ta-pre­zy­den­ta oku­po­wa­nej przez So­wie­tów „lu­do­wej Pol­ski”, wy­da­ne­go tuż przed jego śmier­cią w za­ma­chu zor­ga­ni­zo­wa­nym przez AK. Wcie­lo­ny przy­mu­so­wo, jak po­ło­wa war­szaw­skiej za­jezd­ni tram­wa­jo­wej, do zmi­li­ta­ry­zo­wa­nych so­wiec­kich kolei, z wy­da­ną przez ja­kie­goś ka­pu­sia ro­dzi­ną za­mknię­tą w cha­rak­te­rze za­kład­ni­ków w Oświę­ci­miu, woził z Fran­cji do So­wie­tów roz­sza­bro­wa­ny ma­ją­tek, głów­nie żyw­ność. Z po­wro­tem na­to­miast za­opa­trze­nie woj­sko­we do ewi­dent­nie szy­ko­wa­nej przez ru­skich in­wa­zji na Wyspy Bry­tyj­skie. Pły­wa­ją­ce czoł­gi t-40, trans­por­to­we szy­bow­ce, amu­ni­cję, żoł­nie­rzy, w tym wielu star­szych, albo bar­dzo mło­dych. Przede wszyst­kim jed­nak – po osiem sta­lo­wych barek de­san­to­wych na wagon, wło­żo­nych w sie­bie jak ma­triosz­ki.

Ro­zu­miał, że po Fran­cji przyj­dzie pora na znów bo­jo­wo na­sta­wio­ną Wiel­ką Bry­ta­nię. Ak­tu­al­no­ści zbie­rał za każ­dym razem, gdy prze­jeż­dżał przez Pol­skę. An­go­le na­resz­cie bez­po­śred­nio za­gro­że­ni, po­go­ni­li ka­pi­tu­lan­ta Wood’a i czym prę­dzej we­szli w alians z wku­rzo­ną do bia­ło­ści Ame­ry­ką. Dzię­ki czemu Ame­ry­ka­nie mogli za­cząć po­waż­nie my­śleć o od­bi­ciu Ala­ski. So­wie­ci po­szli na ca­łość. Od stycz­nia, rów­nież w dość li­be­ral­nie do­tych­czas trak­to­wa­nej Pol­sce, za­czę­ło się robić zde­cy­do­wa­nie głod­niej i nie­bez­piecz­niej. Po mak­sy­mal­nie prze­cią­gnię­tym okre­sie uda­wa­ne­go so­cja­li­zmu, fał­szy­wej ule­gło­ści i po­zo­ro­wa­nej współ­pra­cy, żarty się skoń­czy­ły i maski spa­dły nie­mal rów­no­cze­śnie z obu stron. Bru­tal­nym ak­cjom oku­pan­ta od­po­wie­dział ma­so­wy sa­bo­taż, pierw­szym eg­ze­ku­cjom akty od­we­tu… W po­ło­wie marca 1944 po­now­nie ru­szy­ło koło lu­do­bój­czej prze­mo­cy. Na szczę­ście na krót­ko.

24 maja wie­czo­rem Ko­stek do­jeż­dżał wła­śnie skła­dem peł­nym sprzę­tu woj­sko­we­go pod sto­li­cę Nie­miec, kiedy nagle, tuż przed ber­liń­skim Lich­ten­ber­giem, coś z nie­wy­obra­żal­ną siłą roz­świe­tli­ło niebo, na­stęp­nie grzmot­nę­ło, by po chwi­li za­ko­ły­sać stu­trzy­dzie­sto­to­no­wym pa­ro­wo­zem FD.

Gruba stal ten­dra osło­ni­ła czte­ro­oso­bo­wą za­ło­gę przed bez­po­śred­ni­mi skut­ka­mi pro­mie­nio­wa­nia, choć i tak wszyst­kich so­lid­nie ośle­pi­ło. Nie wie­dzie­li, że bomba, która ude­rzy­ła nad Mo­abi­tem, w oko­li­cach Lehr­te Haupt­bahn­ho­fu, miała trzy­dzie­ści jeden ki­lo­ton. W wy­ni­ku eks­plo­zji na miej­scu zgi­nę­ło ponad sto dzie­więć­dzie­siąt ty­się­cy ludzi. W tym około sto dwa­dzie­ścia ty­się­cy sa­mych Ro­sjan, sko­sza­ro­wa­nych w tran­zy­to­wych mia­stecz­kach na­mio­to­wych wokół naj­waż­niej­sze­go ber­liń­skie­go węzła ko­le­jo­we­go. Dru­gie tyle miało umrzeć nie­ba­wem z ran i na cho­ro­bę po­pro­mien­ną.

Na naj­bliż­szym oca­la­łym placu roz­jaz­do­wym cały sprzęt z esze­lo­nu Kost­ka zwa­lo­no bez­ce­re­mo­nial­nie na zie­mię. Na puste plat­for­my za­czę­to ła­do­wać setki ran­nych czer­wo­no­ar­miej­ców, do­wo­żo­nych jak po­pad­nie. W końcu kła­dzio­no ich jak leci, wprost na go­łych de­skach. Do­dat­ko­wo za­pa­ko­wa­li się nie­miec­cy i so­wiec­cy sa­ni­ta­riu­sze. Po­ciąg ru­szył z po­wro­tem na Po­znań, do naj­bliż­szych sta­cjo­nar­nych szpi­ta­li woj­sko­wych. Po pierw­szej dobie, skła­da­ją­cej się głów­nie z po­sto­jów, po­ło­wa upior­ne­go ła­dun­ku, w sumie ponad sześć­set osób, już nie żyła. Ro­syj­scy fel­cze­rzy wy­rzu­ca­li ko­lej­ne zwło­ki wprost na nasyp.

Teraz esze­lon stał pusty na bocz­ni­cy. Ran­nych już wy­wie­zio­no. Ko­stek nie mógł za­po­mnieć twa­rzy prze­no­szo­nych tuż obok Fedka ostat­nich stu pięć­dzie­się­ciu jesz­cze ży­wych soł­da­tów.

Nagle ze swego miej­sca uj­rzał coś kilka dni wcze­śniej kom­plet­nie nie­wy­obra­żal­ne­go: nad dwor­cem Po­znań Głów­ny wzle­cia­ła jak ptak praw­dzi­wa bia­ło-czer­wo­na flaga! Bez ko­mu­ni­stycz­nych ozdó­bek, gwiazd, sier­pów i mło­tów, po­kracz­nych ły­sych kur uda­ją­cych orła w wień­cu zbóż, z bielą nie­zre­du­ko­wa­ną do wą­skie­go paska. To było sil­niej­sze od roz­sąd­ku, stra­chu o za­mknię­tych przez Ro­sjan za­kład­ni­ków, o matkę, sio­strę… Na sztyw­nych no­gach wy­siadł na peron i nie od­wra­ca­jąc się, ru­szył przed sie­bie.

Ro­syj­scy ko­le­ja­rze z jego skła­du nie po­wie­dzie­li ani słowa, nie wyj­mo­wa­li broni, nie strze­la­li w plecy, tylko po­nu­ro spo­glą­da­li na bu­dy­nek dwor­ca. Ko­stek nie my­ślał o ni­czym, po pro­stu szedł tam, skąd bie­gli uzbro­je­ni lu­dzie, Po­la­cy.

Po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach wszedł do ra­tu­sza, gdzie dzia­łał już sztab po­wstań­czy. Wy­le­gi­ty­mo­wał się, do­stał fa­brycz­nie nową so­wiec­ką pe­pe­szę i kilka ta­le­rzy naboi, bia­ło-czer­wo­ną opa­skę i pię­ciu mło­dych ludzi jako pod­ko­mend­nych. Po­biegł z nimi roz­bra­jać so­wiec­kie pa­tro­le. Ro­sja­nie, spa­ra­li­żo­wa­ni skalą i grozą od­we­tu, z rzad­ka tylko sta­wia­li opór.

I tak wła­śnie dla Kost­ka i ponad trzy­dzie­stu czte­rech mi­lio­nów jego ro­da­ków za­czę­ła się znów Nie­pod­le­gła.

 

 

War­sza­wa, Kra­kow­skie Przed­mie­ście 26/28, Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, Wy­dział Hi­sto­rii, 31 X 1968

 

– Hi­sto­ria nie wy­ba­cza na­ro­dom braku wy­obraź­ni ich elit. Pierw­sza Rzecz­po­spo­li­ta za­pła­ci­ła za to naj­wyż­szą cenę. – Czwart­ko­wy wy­kład pro­fe­so­ra Lecha Bey­na­ra, pu­bli­ku­ją­ce­go pod wo­jen­nym jesz­cze pseu­do­ni­mem Ja­sie­ni­ca, jak zwy­kle przy­cią­gnął tłumy stu­den­tów. Sala pę­ka­ła w szwach. – Druga Rzecz­po­spo­li­ta, a pa­trząc sze­rzej, utwo­rzo­na z jej ini­cja­ty­wy w roku 1955 środ­ko­wo­eu­ro­pej­ska unia go­spo­dar­cza i woj­sko­wa, wy­cią­gnę­ła wnio­ski za­rów­no z prze­szło­ści da­le­kiej, jak i tej bliż­szej. Re­gio­ny i sze­ro­ka au­to­no­mia dla mniej­szo­ści ucy­wi­li­zo­wa­ły re­la­cje i sto­no­wa­ły dawne na­cjo­na­li­zmy. Wy­mia­ny te­ry­to­rial­ne, uła­twio­ne re­pa­ra­cja­mi wo­jen­ny­mi od Nie­miec i So­wie­tów, wy­gła­dzi­ły naj­ostrzej­sze spory. Wszy­scy byli za, bo czuli jesz­cze na kar­kach twar­de bu­cio­ry ger­mań­skich kul­tur­tra­ege­rów i azja­tyc­kich soł­da­tów. To nie­waż­ne, że zde­ko­mu­ni­zo­wa­na Rosja do dziś bo­ry­ka się z dłu­go­fa­lo­wy­mi skut­ka­mi klę­ski, wojny do­mo­wej, głodu i epi­de­mii… Zaś Trze­cia Rze­sza zo­sta­ła po woj­nie roz­bi­ta na kil­ka­na­ście sła­bych i wy­lud­nio­nych gło­dem, cho­ro­ba­mi i kry­zy­sem kra­ików, omi­nię­tych przez po­wo­jen­ny eu­ro­pej­ski cud go­spo­dar­czy, także dzię­ki na­sze­mu dłu­go­trwa­łe­mu sprze­ci­wo­wi wobec ame­ry­kań­skich pla­nów po­mo­cy dla Nie­miec. Twar­do wy­ko­rzy­sta­li­śmy tę moż­li­wość. Za­rów­no jako jeden z czte­rech kra­jów za­rzą­dza­ją­cych, w imie­niu wła­snym i przy­ja­ciół, stre­fa­mi oku­pa­cyj­ny­mi w Niem­czech i Rosji, stały czło­nek Rady Bez­pie­czeń­stwa od­no­wio­nej Ligi Na­ro­dów, jak i ze wzglę­du na nasz oca­lo­ny po­ten­cjał, równy po­wo­jen­ne­mu fran­cu­skie­mu.

Nie­waż­ne też, że Rosja wciąż bo­ry­ka się z ka­ta­stro­fal­ny­mi dłu­go­fa­lo­wy­mi skut­ka­mi klę­ski, wojny do­mo­wej, głodu i epi­de­mii, od nie­daw­na zaś z rosz­cze­nia­mi bły­ska­wicz­nie roz­wi­ja­ją­cych się bur­żu­azyj­nych Chin. Prze­cież za­rów­no w Niem­czech so­cja­li­sta Hi­tler, jak i w Rosji jej ko­mu­ni­stycz­ny car Sta­lin nadal, nawet tyle dekad po ich śmier­ci sta­no­wią dla wielu punkt od­nie­sie­nia, pre­tekst do przy­szłych prób re­wi­zji no­we­go świa­to­we­go po­rząd­ku.

Zda­nia te pa­da­ły w uważ­ną ciszę. Pierw­szo­rocz­nia­cy, w tym Anna Ba­czyń­ska, któ­rej oj­ciec Krzysz­tof, obec­nie naj­słyn­niej­szy pol­ski poeta, z nie­wia­do­mych przy­czyn dość długo sprze­ci­wiał się po­ma­tu­ral­ne­mu wy­bo­ro­wi uko­cha­nej córki, wsłu­chi­wa­li się w każde słowo au­to­ra hi­sto­rycz­nych be­st­sel­le­rów.

– Chciej­stwo i ego­izm elit za­wsze się msz­czą – cią­gnął Bey­nar. – Ale naj­bar­dziej mści się ich brak wy­obraź­ni. Bo nawet z nią wiel­kość państw bu­du­je się za­wsze z tru­dem, co naj­mniej przez de­ka­dy, ale bez niej – bły­ska­wicz­nie się ją traci. Za­pra­szam Pań­stwa do tre­no­wa­nia wy­obraź­ni, nie­zbęd­nej nie tylko przy­szłym hi­sto­ry­kom, ale też przy­szłym pol­skim i eu­ro­pej­skim eli­tom. W gru­pach ćwi­cze­nio­wych moi asy­sten­ci do­ko­na­ją przy­dzia­łu te­ma­tów pań­stwa wy­pra­co­wań se­me­stral­nych na temat hi­sto­rii, które się nie wy­da­rzy­ły…

Pół go­dzi­ny póź­niej Anna jako ostat­nia w gru­pie roz­wi­nę­ła wy­cią­gnię­tą w za­im­pro­wi­zo­wa­nym lo­so­wa­niu, z kor­po­ra­cyj­nej czap­ki Witka Wań­ko­wi­cza – wnuka, nadal zgryź­li­we­go i żwa­we­go ne­sto­ra pol­skie­go re­por­ta­żu Mel­chio­ra i po­wo­jen­ne­go syna star­szej z jego córek, Kry­sty­ny. Witek robił nawet do Anny pierw­sze pod­cho­dy, ale na razie trzy­ma­ła go na dy­stans. Mło­kos jesz­cze, nie­po­waż­ny.

Z kar­tecz­ki od­czy­ta­ła temat swej przy­szłej pracy: Hi­tler i Sta­lin nie giną w roku 1939. Skut­ki dla Pol­ski i Eu­ro­py. Obok wid­niał spis wy­ma­gań. To nie miało być zwy­kłe gdy­ba­nie. Cze­ka­ła ją mrów­cza praca hi­sto­rycz­ne­go de­tek­ty­wa. Lecz jakże pa­sjo­nu­ją­ca!

W domu, nie­du­żej willi na Żo­li­bo­rzu, oczy­wi­ście po­chwa­li­ła się ojcu. Zdu­mia­ła ją jego re­ak­cja. Kiedy tylko po­ka­za­ła mu kart­kę, Krzysz­tof Kamil Ba­czyń­ski za­marł, po czym wy­szep­tał:

– Więc jed­nak Leon u schył­ku życia nie wy­trzy­mał.

– Tato, o co cho­dzi? Co ty mó­wisz? – Anka z cie­ka­wo­ścią spoj­rza­ła na czło­wie­ka naj­bliż­sze­go jej po śmier­ci matki, zmar­łej dwa lata temu. Oj­ciec owdo­wiał wtedy po­now­nie, gdy jego druga, po­wo­jen­na żona, le­karz epi­de­mio­log, za­pa­dła na śmier­tel­ną cho­ro­bę w cza­sie pe­ters­bur­skiej misji PCK, wal­cząc z epi­de­mią ospy.

Ba­czyń­ski przez wielu ty­po­wa­ny był na przy­szłe­go li­te­rac­kie­go no­bli­stę, jakby Po­la­kom nie wy­star­cza­ła nie­daw­na, le­d­wie z roku 1965 na­gro­da dla sę­dzi­we­go Wit­ka­ce­go. Do­stał ją za Ostat­nie trans­atlan­ty­ki, wstrzą­sa­ją­cy i jak to u niego – po­zor­nie sur­re­ali­stycz­ny, choć w pełni prze­cież tym razem zgod­ny z fak­ta­mi opis epo­pei kilku ty­się­cy naj­wy­bit­niej­szych pol­skich twór­ców, na­ukow­ców i ar­ty­stów, wy­sła­nych przez MSZ w po­ło­wie sierp­nia 1939 roku na Wy­sta­wę Świa­to­wą w Nowym Jorku. Gdy kilka ty­go­dni póź­niej Niem­cy i So­wie­ty za­ata­ko­wa­ły Pol­skę, wy­da­lo­ne z izo­lu­ją­cych się Sta­nów m/s „Pił­sud­ski” i m/s „Ba­to­ry” po­pły­nę­ły dalej, aż do pierw­szych przy­ja­znych por­tów Ar­gen­ty­ny i Chile, by po woj­nie przy­wieźć pa­sa­że­rów z po­wro­tem do kraju. To ostat­nie wiel­kie dzie­ło mi­strza, w isto­cie psy­cho­lo­gi­zu­ją­cy re­por­taż, Anna wręcz uwiel­bia­ła.

Ba­czyń­ski po raz pierw­szy owdo­wiał w 1944, gdy jego ów­cze­sna wy­bran­ka Bar­ba­ra zgi­nę­ła od odłam­ka szkła wy­rwa­ne­go przy­pad­ko­wą eks­plo­zją nie­wy­bu­chu z 1939. Po­lo­nist­ka, tuż po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści szła do pracy Pla­cem Grzy­bow­skim, mi­ja­ła ro­bot­ni­ków wy­bu­rza­ją­cych starą ka­mie­ni­cę. Przy­pad­ko­wa śmierć, kom­plet­nie nie­po­trzeb­na, więc tym bar­dziej bo­le­sna dla bli­skich. Po tra­gicz­nym odej­ściu dru­giej żony oj­ciec Anny na kilka lat prze­stał pisać, a znów za­czął ma­lo­wać. Tylko dzię­ki temu mogli wów­czas wraz z córką nadal żyć na jako takim po­zio­mie. Teraz pa­trzył na nią ze smut­kiem:

– Bo wi­dzisz, có­recz­ko, ja cię znam. Masz do­cie­kli­wość i za­wzię­tość po matce. Jeśli się tym zaj­miesz, w końcu do­ko­piesz się ta­kich rze­czy, po któ­rych wszyst­ko może się zmie­nić. Od­puść, pro­szę.

– Prze­cież wiesz, że nie mogę. Los zde­cy­do­wał. Ta praca jest dla mnie ważna. Czuję to.

– Nie ma cze­goś ta­kie­go jak los – nad­spo­dzie­wa­nie ostro za­re­ago­wał Krzysz­tof, od­wra­ca­jąc się od im­bry­ka z her­ba­tą, którą wła­śnie na­le­wał do jesz­cze przed­wo­jen­nych, kru­chych por­ce­la­no­wych fi­li­ża­nek. Prze­trwa­ły nawet bom­bar­do­wa­nia mia­sta z wrze­śnia 1939, w miesz­ka­niu na Ba­ga­te­li, gdzie ro­dzi­na Ba­czyń­skich miesz­ka­ła aż do nie­miec­kiej oku­pa­cji. – Los nie­mal za­wsze można ograć! Ale to kosz­tu­je. Cza­sem za­pła­cisz je­dy­nie utra­co­ną nie­win­no­ścią. Lecz nie­kie­dy całym ży­ciem. Pro­szę cię raz jesz­cze, wnieś o zmia­nę te­ma­tu!

– Tato, po­wiedz, czy cho­dzi ci o… sty­czeń 1940? – już za­da­jąc to py­ta­nie, wie­dzia­ła, że wkra­cza na nie­bez­piecz­ny grunt, ale nie zdą­ży­ła ugryźć się w język.

Krzysz­tof Kamil Ba­czyń­ski, jako żoł­nierz pod­zie­mia i nie­odrod­ny syn przed­wo­jen­ne­go ka­pi­ta­na „Dwój­ki”, by­łe­go le­gio­ni­sty, brał ak­tyw­ny udział w nie­chlub­nej „Róży Czer­wo­nej” – wspól­nej pol­sko-nie­miec­kiej akcji li­kwi­du­ją­cej sta­li­now­ską agen­tu­rę w Pol­sce. Kilka razy uczest­ni­czył w za­ma­chach pod Bia­łym­sto­kiem w jed­nej gru­pie z Ja­sie­ni­cą. Wie­rzył w to, co robi, ale i tak zbyt mocno to prze­żył. Od­bi­ja­ło się to póź­nej w jego wier­szach.

– Nie tylko. – Ba­czyń­ski głę­bo­ko ode­tchnął, jakby wresz­cie pod­jął ważną de­cy­zję i spra­wi­ło mu to ulgę. – Wi­dzisz, có­recz­ko, już pora, byś się do­wie­dzia­ła: twój dzia­dek, a mój oj­ciec Sta­ni­sław, był w gro­nie tych ludzi Mar­szał­ka, któ­rzy już przed wojną zmie­ni­li nasz los. Zanim zmarł w 1939, po­wie­dział mi na łożu śmier­ci, że wkrót­ce, jak wielu in­nych, wezmę udział w ra­to­wa­niu Pol­ski. I żebym wy­ko­ny­wał zwią­za­ne z tym roz­ka­zy, wszel­kie roz­ka­zy, z czy­stym su­mie­niem i ser­cem, bo nie będą one przy­pad­ko­we. Wtedy my­śla­łem, że to ma­ja­cze­nie umie­ra­ją­ce­go. W 1940 coś mi jed­nak za­świ­ta­ło, nawet po­wie­dzia­łem o tym Bey­na­ro­wi. On zaś kazał mi trzy­mać język za zę­ba­mi. Jak widać, po woj­nie pew­nie za­czął sam kopać i chyba do­wie­dział się cze­goś wię­cej, bo ten twój „temat”, jak sądzę, zręcz­nie ci pod­rzu­co­ny, to jego prze­kaz, su­ge­stia ra­czej do mnie niż do cie­bie. Może bym nadal sie­dział cicho? Wi­dzisz, w czter­dzie­stym ósmym, pod­czas prze­pro­wadz­ki po ślu­bie z twoją mamą, roz­wa­li­ła się stara ko­mo­da po moich ro­dzi­cach. Ze skryt­ki w bla­cie wy­pa­dły bi­buł­ki, mi­kro­fil­my… Wy­ni­ka­ło z nich, że twój dzia­dek, już w cza­sie po­wstań ślą­skich do­wo­dzą­cy spec­gru­pą dy­wer­syj­ną na ty­łach Niem­ców, od po­cząt­ku lat trzy­dzie­stych jako za­ufa­ny czło­wiek Mar­szał­ka i czło­nek jego za­ka­mu­flo­wa­ne­go ze­spo­łu ko­or­dy­no­wał moduł so­wiec­ki „Ba­sio­ra”.

– „Ba­sio­ra”…?

– Taj­ne­go pol­skie­go planu eli­mi­na­cji Sta­li­na, Hi­tle­ra i kilku in­nych czo­ło­wych świa­to­wych po­li­ty­ków tam­tych cza­sów. Po to, by oni nie wy­tłu­kli nas. Dla­te­go pro­szę cię, nie drąż te­ma­tu i wy­myśl coś lek­kie­go, nie­zo­bo­wią­zu­ją­ce­go. Z Bey­na­rem sam po­ga­dam. Jeśli chce mi coś prze­ka­zać, to bez po­śred­ni­ków. Skoro świat wciąż nie wie o „Ba­sio­rze”, to zna­czy, że za upu­blicz­nie­nie tej ta­jem­ni­cy nadal płaci się głową… Więc jak, od­pu­ścisz? Za dwa­dzie­ścia lat sam prze­ka­żę ci pa­miąt­ki po dziad­ku. Wtedy zro­zu­miesz.

 

 

Pol­ska, War­sza­wa, ul. Mie­dzia­na 11, 10 V 1999, godz. 19.30

 

Na sze­ro­kim ekra­nie pre­mie­ro­we­go Mul­ti­ki­na „Sfinx” po­ja­wi­ły się pierw­sze kadry naj­now­szej su­per­pro­duk­cji Je­rze­go Hof­f­ma­na Niech świat za­pło­nie!, opar­tej na su­per­be­st­sel­le­rze pro­fe­sor Anny Ba­czyń­skiej-Wań­ko­wicz. Książ­ka, zbe­le­try­zo­wa­ne roz­wi­nię­cie jej ha­bi­li­ta­cji, sprze­da­ła się na wszyst­kich kon­ty­nen­tach w bez­pre­ce­den­so­wym na­kła­dzie ponad dwu­dzie­stu mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy, a wy­daw­nic­two Ge­be­th­ner i Wolf już szy­ko­wa­ło ko­lej­ne wy­da­nia.

Nic dziw­ne­go. Jej pier­wo­wzór – praca na­uko­wa z roku 1994, zło­żo­na na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim i udo­stęp­nio­na w sieci – wy­wo­ła­ła mię­dzy­na­ro­do­wy szok i po­tęż­ny dy­plo­ma­tycz­ny skan­dal. Choć Anna nie opi­sa­ła szcze­gó­ło­wo akcji w Lon­dy­nie i Chi­ca­go, bo do tych aku­rat ma­te­ria­łów nie do­tar­ła, a jej roz­mów­cy, nawet jeśli coś wie­dzie­li, mil­cze­li jak grób, Wiel­ka Bry­ta­nia wy­sto­so­wa­ła pro­test. Stany Zjed­no­czo­ne za­gro­zi­ły kon­se­kwen­cja­mi, ale po zgod­nych sprze­ci­wach wpły­wo­wych lob­bies ży­dow­skie­go i pol­skie­go, w ob­li­czu re­al­nej pol­skiej groź­by wy­co­fa­nia stu­ty­sięcz­ne­go na­ro­do­we­go kon­tyn­gen­tu ze wspól­nych sił sta­bi­li­za­cyj­nych, osła­nia­ją­cych utwo­rzo­ny wresz­cie w Pa­le­sty­nie Erec Isra­el, za­si­lo­ny czte­ro­mi­lio­no­wą mi­gra­cją z Pol­ski, chył­kiem się z tego wy­co­fa­ły.

Na wszyst­kich kon­ty­nen­tach po­li­ty­cy i dzien­ni­ka­rze py­ta­li, na ile te sen­sa­cje są zgod­ne z praw­dą, a jeśli tak, to jak po­win­no się w tej sy­tu­acji za­re­ago­wać, pół wieku po woj­nie. Naj­ostrzej od­po­wie­dzia­ły, co oczy­wi­ste, ka­dłu­bo­wa Rosja i po­wo­li łą­czą­ce się Niem­cy.

Niem­ca­mi Pol­ska nie prze­ję­ła się w ogóle. Rosja sta­no­wi­ła tylko nieco więk­szy pro­blem. Mo­skiew­ski am­ba­sa­dor wy­je­chał z War­sza­wy na dłu­gie czte­ry lata, ku żywej ra­do­ści Litwy, Bia­ło­ru­si i Ukra­iny. W końcu wró­cił, lecz do­pie­ro wtedy, gdy pod ko­niec stu­le­cia Kreml buń­czucz­nie ogło­sił, że wła­śnie prze­pro­wa­dził pierw­szą udaną pod­ziem­ną eks­plo­zję ato­mo­wą na Uralu i ma już nawet środ­ki prze­no­sze­nia. Po­twier­dzi­ły to sej­smo­gra­fy i sa­te­li­ty szpie­gow­skie Paktu Środ­ko­wo­eu­ro­pej­skie­go. Co z kolei na po­wrót za­cie­śni­ło współ­pra­cę woj­sko­wą Pol­ski z USA, osła­bio­ną po „Afe­rze Ulama” w la­tach 50., kiedy nad Wisłę tra­fi­ły plany ame­ry­kań­skich bomb wo­do­ro­wych.

Ulam wró­cił do kraju do­pie­ro w 1980, dzię­ki go­spo­dar­czo-po­li­tycz­nej od­wil­ży mię­dzy Sta­na­mi a tą czę­ścią Eu­ro­py. Anna wspo­mi­na­ła go z praw­dzi­wym po­dzi­wem. Także dzię­ki niemu u progu XXI wieku li­czą­ca pięć­dzie­siąt pięć mi­lio­nów miesz­kań­ców Pol­ska coraz bar­dziej li­czy­ła się jako dy­na­micz­ne re­gio­nal­ne mo­car­stwo. Jako filar Unii Środ­ko­wo­eu­ro­pej­skiej i za­bez­pie­cza­ją­cej ją wspól­no­ty obron­nej za­czy­na­ła roz­da­wać karty nie tylko w naj­bliż­szym oto­cze­niu.

Córka Ba­czyń­skie­go, stała uczest­nicz­ka ma­ni­fe­sta­cji z oka­zji ma­jo­we­go Dnia Zwy­cię­stwa, nie raz miała oka­zję po­dzi­wiać prze­la­tu­ją­ce nad Pla­cem Pił­sud­skie­go su­per­my­śliw­ce PZL p-88 Sokół i dud­nią­ce po sto­łecz­nym bruku czoł­gi trze­ciej ge­ne­ra­cji An­ders 91. Kiedy zaś od­wie­dzi­ła wraz z mężem Wi­tol­dem młod­sze­go syna Pio­tra, po­rucz­ni­ka w Mar­Wo­ju, mogła przyj­rzeć się jed­no­st­ce, którą wy­ru­szał w wie­lo­mie­sięcz­ne pa­tro­lo­we rejsy na pół­noc­ny Atlan­tyk. Jed­ne­mu z sze­ściu ato­mo­wych okrę­tów pod­wod­nych pły­wa­ją­cych pod pol­ską ban­de­rą.

Teraz Witek też przy niej był, gdy tym­cza­sem ona ob­ser­wo­wa­ła coraz gło­śniej re­agu­ją­cą wi­dow­nię. Wielu wi­dzów ko­lej­ny raz oglą­da­ło film, wcze­śniej roz­po­wszech­nia­ny nie­ofi­cjal­nie na za­mknię­tych po­ka­zach dla wy­bra­nych. Zbli­ża­ła się klu­czo­wa scena z hi­sto­rii od­two­rzo­nej przez Ba­czyń­ską. Spo­tka­nie w Bel­we­de­rze, to z 16 kwiet­nia 1932 roku, od któ­re­go wszyst­ko się za­czę­ło. To po nim Pol­ska za­wró­ci­ła ze ścież­ki wio­dą­cej ku za­gła­dzie. Cały frag­ment zo­stał opar­ty wprost na ste­no­gra­mie z ar­chi­wum prze­ka­za­ne­go Ba­czyń­skiej przez ojca, zgod­nie z umową z roku 1968.

Uję­cie zro­bio­no z dba­ło­ścią o hi­sto­rycz­ną wier­ność. Anna je lu­bi­ła. Sce­no­pis nad­zo­ro­wa­ła oso­bi­ście, jako kon­sul­tant­ka na­uko­wa.

– I wi­dzisz, drogi Hu­go­nie, jak po­ucza­ją­ce są karty? Już w Le­gio­nach i ty, i ja gra­li­śmy w nie na­mięt­nie. Ostat­nio po­my­śla­łem sobie nawet, że karty są tak na­praw­dę psy­cho­lo­gicz­nym prze­ło­że­niem i naj­do­sko­nal­szym zo­bra­zo­wa­niem re­la­cji mię­dzy­pań­stwo­wych. Ale nie wszyst­kie gry. Nawet nie moje ulu­bio­ne pa­sjan­se. Naj­lep­szy oka­zu­je się poker – zda­nie to wy­po­wie­dział spod oka­za­łe­go wąsa szczu­pły męż­czy­zna w sza­rym mun­du­rze do sie­dzą­ce­go po dru­giej stro­nie sto­li­ka Se­mi­ty w śred­nim wieku, o wy­so­kim czole i prze­ni­kli­wych oczach.

– In­te­re­su­ją­ce – za­mru­czał roz­mów­ca mar­szał­ka Pił­sud­skie­go, Hugo Ste­in­haus, twór­ca świe­żo po­wsta­łej lwow­skiej szko­ły ma­te­ma­tycz­nej, po­cią­ga­jąc łyk go­rą­ce­go na­pa­ru z por­ce­la­no­wej fi­li­żan­ki. – Ale prze­cież nie po to pań­ski Wie­nia­wa przy­wiózł mnie z Lwowa do War­sza­wy…

– Słusz­nie, nie po to. Lecz wra­ca­jąc do na­sze­go po­ke­ra, pro­fe­so­rze… Po pierw­sze – gra­czy jest nie­mal do­wol­nie wielu i z re­gu­ły są wśród nich si­ła­cze i sła­be­usze. Po dru­gie – cała ta gra jest ni mniej, ni wię­cej tylko na­rzu­ce­niem swej woli prze­ciw­ni­kom przy sto­li­ku, w celu po­zba­wie­nia ich za­so­bów. Po trze­cie – ele­men­ty gry od­po­wia­da­ją praw­dzi­wym re­la­cjom mię­dzy pań­stwa­mi. Mamy oto gra­cza, czyli wład­cę albo wodza. Mamy za­so­by: jego pie­nią­dze więk­sze lub mniej­sze, co od­po­wia­da w życiu bazie ma­te­rial­nej pań­stwa, jego eko­no­mii i za­miesz­ku­ją­ce­mu je na­ro­do­wi, zwłasz­cza jego zdol­no­ści re­ge­ne­ra­cji. Mamy lep­sze czy gor­sze karty, co nie­świa­do­mi na­zy­wa­ją śle­pym losem, a świa­do­mi – roz­kła­dem sił mię­dzy­na­ro­do­wych, wpły­wem gra­cza na swe za­ple­cze i miesz­kań­ców. Mamy nawet in­dy­wi­du­al­ne ukła­dy mię­dzy gra­cza­mi. Więc to, co w życiu na­zy­wa­my dy­plo­ma­cją albo…

– …wojną?

– Widzę, że nie na darmo lwow­scy ma­te­ma­ty­cy chleb jedzą – uśmiech­nął się lekko mar­sza­łek. – Lecz co naj­waż­niej­sze: kiedy je­ste­śmy do­brym gra­czem, to wiemy, że w tej grze nie koń­czy się na jed­nej par­tii, a w ko­lej­nych karty mogą się od­mie­nić. Czyli nie wolno nam w sy­tu­acjach z góry nie­ko­rzyst­nych sta­wiać wszyst­kie­go na jedną kartę. Po klę­sce za­so­by z cza­sem mogą wró­cić, ale tylko w jed­nym przy­pad­ku…

– Jeśli wro­go­wie przez nasze wła­sne błędy nie po­zba­wią nas… ludzi?

–  Otóż to. Bo wła­śnie lu­dzie są i będą za­so­bem naj­waż­niej­szym; klu­czem do zwy­cię­stwa w nad­cho­dzą­cej woj­nie, a co naj­waż­niej­sze – po niej! Boję się, i mam ku temu pod­sta­wy, że na­stęp­ne roz­da­nie bę­dzie znacz­nie dla nas gor­sze. Mo­że­my na za­wsze stra­cić Pol­skę.

Ma­te­ma­tyk za­marł.

– Na pewno po­wi­nie­nem o tym wie­dzieć? – za­py­tał po chwi­li.

– Na pewno – padła zde­cy­do­wa­na od­po­wiedź. – Bo mam już pewne wnio­ski. Stąd za­da­nie dla cie­bie i two­ich ge­niu­szów. – Pił­sud­ski ujął w dło­nie cien­ką książ­czy­nę z ty­tu­łem po fran­cu­sku. – Znasz Sun Zi?

Sztu­kę wojny? Na­tu­ral­nie. Lecz jak to się ma do mojej roli? Je­stem ma­te­ma­ty­kiem, a nie woj­sko­wym, zaj­mu­ję się mo­de­lo­wa­niem pro­ce­sów, ana­li­zą da­nych.

– O nic in­ne­go cię nie po­pro­szę. Ma­te­ma­ty­ka to kró­lo­wa nauk, bo wszyst­ko można nią wy­mo­de­lo­wać. I za­na­li­zo­wać.

– Nawet grę w po­ke­ra z oszu­sta­mi?

– Zwłasz­cza w po­ke­ra. To nawet nie­trud­ne, jeśli tylko wiemy, jaki ma być re­zul­tat koń­co­wy i mamy kom­plet in­for­ma­cji po­cząt­ko­wych. Więc jak, zaj­miesz się tym? Przy­naj­mniej spró­bu­jesz? Oczy­wi­ście w ści­słej ta­jem­ni­cy. Masz tam prze­cież pa­sjo­na­tów tej mod­nej teo­ryj­ki, jak jej tam, o! teo­rii gier! Choć­by Ba­na­cha i tego mło­de­go ge­niu­sza Ulama.

– To jakie są te wa­run­ki?

– Naj­gor­sze moż­li­we roz­da­nie dla Pol­ski, naj­lep­sze dla na­szych wro­gów. Naj­lep­sze za­so­by dla nich i słabe dla nas. Dla nich naj­lep­si gra­cze, przy nas prze­cięt­ni. Wiesz, ja już je­stem stary, długo nie po­ży­ję… Do­sta­niesz opra­co­wa­nie. Bar­dzo silna prze­my­sło­wo i mi­li­tar­nie, uzbro­jo­na po zęby Rosja, rzą­dzo­na przez czer­wo­ne­go cara, dą­żą­ce­go do pod­bo­ju Eu­ro­py po tru­pie Pol­ski. To raz.

– A dwa?

– Zmi­li­ta­ry­zo­wa­ne na nowo Niem­cy pod wła­dzą dyk­ta­to­ra, który co do Pol­ski ma te same plany co Sta­lin.

– Hi­tler? Ten ope­ret­ko­wy führe­rek lum­pen­pro­le­ta­ria­tu? A co na to nasza armia? Co so­jusz­ni­cy?

– Prze­cież masz umysł ści­sły. Znasz sto­su­nek na­szych sił, eko­no­mii, lud­no­ści, armii. Już dziś jest dla nas za późno na wojnę pre­wen­cyj­ną z Niem­ca­mi. W do­dat­ku Fran­cja jej nie chce. Mo­że­my je­dy­nie od­wle­kać, ba­lan­so­wać. Lecz tylko do czasu. Wal­czyć oczy­wi­ście bę­dzie­my. Ale gdy nas roz­gro­mią na po­lach bitew, je­dy­ne, co ci po­zo­sta­je, to le­piej od nich grać i kan­to­wać. I nie mar­no­wać za wiele sił i środ­ków na star­cie czo­ło­we, bo o to im tylko cho­dzi.

– Prze­ra­żasz mnie. Prze­cież ży­je­my w cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie, kto na to po­zwo­li, po co w ogóle takie dia­bel­skie teo­rie?

– Nie bądź­my dzieć­mi, myśl­my re­al­nie. Nim cy­wi­li­zo­wa­ny świat się za nich weź­mie, na zimno i z roz­my­słem za­bi­ją nam wszyst­kich no­si­cie­li na­ro­do­we­go ducha, wszyst­kich umie­ją­cych coś wię­cej niż tylko się pod­pi­sać. Ich agen­tu­ra nie od wczo­raj prze­sy­ła do Mo­skwy i Ber­li­na listy co lep­szych Po­la­ków do roz­strze­la­nia, uwię­zie­nia i zsył­ki. My­ślisz, że oszczę­dzą nam tego, co tak hoj­nie robią dzi­siaj swoim?

– Nie przyj­mu­ję ta­kich wa­run­ków wstęp­nych!

– Po­wiem ci, Hugo, coś strasz­niej­sze­go: re­zul­tat koń­co­wy, który mu­sisz wziąć pod uwagę, bę­dzie jesz­cze gor­szy. Pol­ska w naj­lep­szym wy­pad­ku sta­nie się kra­jem ka­dłu­bo­wym, zdzie­siąt­ko­wa­nym i nie­wol­ni­czym dla Rosji, a w naj­gor­szym – na­ro­do­wą pu­sty­nią do za­sie­dle­nia przez Niem­cy. Przyj­mij, że w ciągu nad­cho­dzą­cej wojny znisz­cze­je pra­wie cały ma­ją­tek na­sze­go kraju, prze­pad­ną dobra kul­tu­ry i wszyst­ko to, co ofiar­nie two­rzy­ły po­ko­le­nia. Już w ciągu kilku pierw­szych lat zginą, a w naj­lep­szym przy­pad­ku uciek­ną na za­wsze z Pol­ski jej wszy­scy świa­do­mi oby­wa­te­le z klas śred­nich i wyż­szych. A to tylko po­czą­tek, bo potem, kiedy ko­lej­ne mi­lio­ny za­czną ucie­kać z na­szych ruin, a resz­tę ogar­ną ko­lej­ne za­bo­ry i wy­wóz­ki, bę­dzie coraz go­rzej. Zaś to, co po ewen­tu­al­nym po­ko­na­niu na­jeźdź­ców przez świat cy­wi­li­zo­wa­ny po­zo­sta­nie, bę­dzie we­ge­to­wać przez wiek, nim się choć tro­chę od­two­rzy, ale już nie z na­ro­do­wym du­chem, a skun­dlo­nym, po­dat­nym na byle wark­nię­cie sil­niej­sze­go. Du­chem rabów, men­tal­no­ścią nie­wol­ni­ków wbi­tych przez na­szych oku­pan­tów w wiecz­ne po­czu­cie winy i niż­szo­ści, bez choć­by grama dumy i wiary we wła­sne siły.

– Pan osza­lał, mar­szał­ku?!

– Chciał­bym, Hugo, chciał­bym. Ale je­stem re­ali­stą. Pra­cu­je­my nad tymi pro­gno­za­mi od roku. Naj­trud­niej i naj­bo­le­śniej było od­rzu­cić nasze ar­cy­pol­skie po­boż­ne ży­cze­nia. Och, jak to bo­la­ło! Wie­rzysz mi?

Cisza po tych sło­wach trwa­ła długo. Wresz­cie Ste­in­haus wy­krztu­sił:

– Wiara temu prze­czy, ale wie­dza i do­świad­cze­nie mówią mi, że wśród naj­gor­szych, to może być fak­tycz­nie re­al­na hi­po­te­za. Zatem?

– Twoim za­da­niem bę­dzie ma­te­ma­tycz­ne, więc cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne mo­ral­no­ści i ja­kie­go­kol­wiek ho­no­ru, czy­sto prag­ma­tycz­ne i zimne wy­mo­de­lo­wa­nie i za­pla­no­wa­nie głów­nych ele­men­tów stra­te­gii prze­trwa­nia na­ro­du. Czyli okre­su od szyb­kie­go upad­ku Pol­ski po agre­sji na­szych wro­gów aż do ich klę­ski, za naj­wy­żej pięć–sześć lat, byśmy w tym cza­sie stra­ci­li jak naj­mniej ludzi. A tam­tych zgi­nę­ło jak naj­wię­cej. Lecz co naj­waż­niej­sze, nie w walce z nami, pro­fe­so­rze! Nie mamy tyle dia­men­tów, by rzu­cać je lekką ręką na sza­niec. Na­jeźdź­cy i ich elity muszą polec w walce z sil­ny­mi tego świa­ta. Któ­rzy – uwzględ­nij i to – gdy my zo­sta­nie­my za­ata­ko­wa­ni, na pewno nas zdra­dzą i opusz­czą. Tak jak za­wsze.

– Skoro jed­nak, wy­bacz mi, z tego rów­na­nia jasno wy­ni­ka, że nie mamy szans na sy­me­trię po obu jego stro­nach… to… nasza re­ak­cja wy­ma­gać bę­dzie wy­war­cia sił nie­sy­me­trycz­nie. Atak nie kar­ta­mi, ale bez­po­śred­nio na naj­groź­niej­szych trzy­ma­ją­cych je gra­czy! Chcesz po­za­bi­jać ich wo­dzów? To w ogóle moż­li­we? Ziuk, na Boga, co ty pla­nu­jesz…?

– Chcia­łeś za­py­tać, co nam po­zo­sta­je? Drogi pro­fe­so­rze – po raz pierw­szy tego wie­czo­ra Pił­sud­ski uśmiech­nął się na­praw­dę szcze­rze i sze­ro­ko – zro­bi­my do­kład­nie to samo, co czy­ni­li­śmy przez ostat­nie ćwierć wieku przed od­bu­do­wą Pol­ski. Tyle że ci­szej. Kiedy w 1904 od­wie­dzi­łem Ja­po­nię, po­ka­zy­wa­li mi tam ich fa­na­tycz­nych i nad­zwy­czaj sku­tecz­nych za­bój­ców-stra­ceń­ców, jak to im było? Pin­dzia, nin­dzia? Za­pa­mię­taj: jeśli tylko w po­li­ty­ce i ter­ro­rze można coś sobie wy­obra­zić, to jest to moż­li­we! Jed­nak odium tego ter­ro­ru – wy­łącz­nie na na­szych wro­gów.

– I pan to mówi, twór­ca Le­gio­nów?!

– Może świat aż tak szyb­ko dzi­cze­je, a może na sta­rość wresz­cie tro­chę zmą­drza­łem – wes­tchnął cięż­ko Ziuk.

– I to wszyst­ko wła­śnie ja mam wy­mo­de­lo­wać?

– Znam twoje moż­li­wo­ści. Do końca grud­nia spo­dzie­wam się klu­czo­wych ele­men­tów rów­nań, na któ­rych końcu ma być ten nasz je­dy­ny moż­li­wy i ko­rzyst­ny dla Pol­ski re­zul­tat. Po­trze­bu­ję pro­stych cią­gów lo­gicz­nych – jeśli A to B, jeśli C to D, oraz ich moż­li­wych roz­ga­łę­zień po naj­waż­niej­szych na­szych ru­chach…

– Ma­try­cy?

– Dobre okre­śle­nie. W efek­cie ma dojść do peł­ne­go mi­li­tar­ne­go i po­li­tycz­ne­go za­an­ga­żo­wa­nia naj­sil­niej­szej de­mo­kra­cji świa­ta, ale wal­czą­cej nie o zyski, jak w 1917, lecz już tylko o wła­sne życie. Dla­te­go go­to­wej na wojnę to­tal­ną.

– Sta­nów Zjed­no­czo­nych?

– Tak. I to nie po kilku la­tach, lecz nie­mal od razu, na pełną skalę. Bo Pol­ska tego czasu mieć po pro­stu nie bę­dzie. Wsta­wiaj do swych rów­nań naj­więk­szych gra­czy globu bez po­dzia­łu na swo­ich i ob­cych. Naj­waż­niej­szych zgła­szaj tylko Wie­nia­wie. Nie mu­sisz mieć wszyst­kich moż­li­wych in­for­ma­cji, by uzy­skać wynik koń­co­wy, po na­szej roz­mo­wie już go masz. I jesz­cze jedno – nikt, ale to nikt nie może tego po­wią­zać z Pol­ską. Ude­rza­jąc w ich tuzy, nasze pion­ki po­świę­caj bez wa­ha­nia. Kosz­ty mo­ral­ne biorę na sie­bie.

– Tych da­nych będą tony!

– Nie prze­sa­dzaj, twój Ulam może ci pomóc, stwo­rzyć, bo ja wiem?, me­to­dę przy­bli­żo­ne­go ty­po­wa­nia z nie­kom­plet­nych da­nych? Tro­chę jak w Monte Carlo? Prze­cież ja też nie mu­sia­łem wie­dzieć wszyst­kie­go, gdy­śmy szli z kontr­ata­kiem znad Wie­prza. Dla cie­bie ważne będą wy­łącz­nie klu­czo­we punk­ty na­szej przy­szłej taj­nej in­ter­wen­cji. Pro­jekt ma kryp­to­nim: „Ba­sior”. O szcze­gó­ły i fi­nan­se się nie martw. To jak, dasz radę?

– Spró­bu­ję. Lecz po­wiedz mi: co byś zro­bił, gdy­bym od­mó­wił?

– To, o czym mó­wi­li­śmy, przy­ja­cie­lu, jest tak ważne dla Pol­ski, że już za­wie­ra od­po­wiedź. I niech nas Bóg ma w swej opie­ce, jeśli pierw­szy raz w hi­sto­rii bę­dzie­my mu­sie­li za­po­mnieć o ho­no­rze i strze­lać po równo, wro­gom i przy­ja­cio­łom, pro­sto w plecy!

Seans zbli­żał się ku koń­co­wi. Na tle ka­drów z kwit­ną­cej, prze­szło już czte­ro­mi­lio­no­wej War­sza­wy końca XX wieku, z jej Pałacem Saskim, połączonymi metrem osiedlami-ogrodami od Łomianek po Górę Kalwarię, przeszło setką niebotyków w centrum, kontrowersyjną architekturą i tytanową elewacją największej na wschód od Kanału La Manche Giełdy Papierów Wartościowych przy Placu Grzybowskim, uka­za­ły się ta­be­le z rze­czy­wi­sty­mi i hi­po­te­tycz­ny­mi stra­ta­mi Pol­ski, wy­ję­te wprost z opra­co­wa­nia córki pol­skie­go no­bli­sty. On sam, lau­re­at szwedz­kiej na­gro­dy z 1983 roku, też po­ja­wił się na wi­dow­ni. W sześć­dzie­sią­tym ósmym po cichu spo­tkał się z Bey­na­rem. Prze­jął od niego ko­lej­ne do­ku­men­ty. Potem Anna długo roz­ma­wia­ła z Ula­mem, kiedy na kilka lat przed śmier­cią wró­cił do swego uko­cha­ne­go Lwowa. Ale Ba­czyń­ski nigdy nie po­ka­zał córce – i pew­nie już nie po­ka­że – kart­ki, wy­ję­tej przez niego ze ste­no­gra­mu z Bel­we­de­ru, na któ­rej Pił­sud­ski pod ko­niec roz­mo­wy, niby żar­tem ujaw­nia Ste­in­hau­so­wi, że pierw­szy im­puls dla ana­liz le­żą­cych u pod­staw „Planu Ba­sior” prze­ka­zał mu pod­czas se­an­su spi­ry­ty­stycz­ne­go w Bel­we­de­rze przed­wo­jen­ny ja­sno­widz Osso­wiec­ki.

Teraz jed­nak oj­ciec Anny, który oglą­dał film po raz pierw­szy, nie po­wstrzy­my­wał łez. Nie tylko on. Nie wia­do­mo dla­cze­go lu­dzie pła­ka­li ma­so­wo, bi­le­ter­ki już od pierw­szych przed­pre­mie­ro­wych pro­jek­cji wie­dzia­ły, że przed tym se­an­sem fa­bu­la­ry­zo­wa­ne­go do­ku­men­tu nie pro­po­nu­je się pra­żo­nej ku­ku­ry­dzy, ale jed­no­ra­zo­we chu­s­tecz­ki. Może dla­te­go, że wi­dzo­wie py­ta­li sami sie­bie, gdzie by­li­by teraz, gdyby nie czy­jaś… wy­obraź­nia?

Licz­by z ko­lej­nych lat, od­czy­ty­wa­ne zza kadru przez ak­to­ra gra­ją­ce­go Mar­szał­ka, po­ra­ża­ły wi­dow­nię, ni­czym od­da­wa­ne w bez­bron­ny tłum salwy z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych. Jak to? Czy na­praw­dę bez planu „Ba­sior” Pol­ska mia­ła­by po woj­nie góra 23–24 mi­lio­ny miesz­kań­ców i te­ry­to­rium zre­du­ko­wa­ne o po­ło­wę, wli­cza­jąc w to nawet Zie­mie Od­zy­ska­ne, z Wro­cła­wiem i Szcze­ci­nem? A w roku 1989 le­d­wie 39 mi­lio­nów i pię­cio­krot­nie mniej­szą go­spo­dar­kę? Ot, de­fi­ni­tyw­nie zbied­nia­łe trze­cio­rzęd­ne pań­stew­ko bez żad­ne­go zna­cze­nia?

Wi­dzo­wie w nie­do­wie­rza­niu wy­mie­nia­li uwagi, ale na­ra­sta­ją­cy szmer ucię­ło jak nożem po­ja­wie­nie się koń­co­we­go na­pi­su, frag­men­tu z Dzieł wszyst­kich tego, dzię­ki któ­re­mu Pol­ska dwu­krot­nie w ostat­nim stu­le­ciu od­zy­ska­ła i obro­ni­ła nie­pod­le­głość:

W ni­czy­je gwa­ran­cje nie wierz­cie. Ba­lan­suj­cie, do­pó­ki się da, a gdy się już nie da, pod­pal­cie świat…!

Józef Pił­sud­ski

Mar­sza­łek Pol­ski

 

 

Od Au­to­ra:

Wszyst­kie (poza nie ma­ją­cy­mi szans na uro­dze­nie dzieć­mi na­szych elit, wy­bi­tych w cza­sie II WŚ) po­sta­cie wy­mie­nio­ne z na­zwi­ska na stro­nach tej no­we­li dzia­ła­ły w rze­czy­wi­stej hi­sto­rii Pol­ski, Eu­ro­py i świa­ta, choć po roku 1939 naj­czę­ściej ode­gra­ły w niej inną rolę. Dy­wer­san­ci „Ba­sio­ra” mają pier­wo­wzo­ry pięk­nie za­zna­czo­ne na kar­tach praw­dzi­wej hi­sto­rii, jako ci­cho­ciem­ni, w tym Wal­dek – rodem z Chi­ca­go. Opis za­ma­chu na Hi­tle­ra wraz z „listą obec­no­ści” jest zgod­ny z rze­czy­wi­sto­ścią, poza tym… że „u nas” za­ma­chow­cy nie do­tar­li na miej­sce. Zgod­nie z praw­dą po­da­ne zo­sta­ły szcze­gó­ły tech­nicz­ne i te­re­no­we, w tym po raz pierw­szy w Pol­sce – rze­czy­wi­sta lo­ka­li­za­cja Bli­skiej Daczy Sta­li­na. Dla zwięk­sze­nia re­ali­zmu opo­wia­da­nia, wszel­kie szcze­gó­ły tech­nicz­ne, to­po­gra­ficz­ne, po­li­tycz­ne (rzecz jasna od­no­szą­ce się do na­szej rze­czy­wi­sto­ści) i per­so­nal­ne zo­sta­ły zwe­ry­fi­ko­wa­ne i po­twier­dzo­ne, w tym np. kwa­dra Księ­ży­ca pod­czas za­ma­chu na Sta­li­na a nawet opis głu­po­ty ostat­nie­go am­ba­sa­do­ra II RP w Mo­skwie. Też jest on, nie­ste­ty, praw­dzi­wy. Wit­ka­ce­go nikt nie ewa­ku­ował, zroz­pa­czo­ny po klę­sce wrze­śnio­wej, po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Ba­czyń­ski zgi­nął na po­cząt­ku krwa­we­go Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Po­dob­nie jak ty­sią­ce in­nych na­szych mło­dych “dia­men­tów”, w tym Kry­sty­na, córka Mel­chio­ra Wań­ko­wi­cza. Lange zo­stał so­wiec­kim agen­tem. Gdyby nie izo­la­cjo­nizm i nie­chęć Ro­ose­vel­ta, Pro­jekt „Man­hat­tan” wy­star­to­wał­by w USA o pół­to­ra roku wcze­śniej i zmie­nił­by hi­sto­rię świa­ta oraz Pol­ski. Ulam u nas był twór­cą ob­li­czeń (wła­śnie me­to­dą „Monte Carlo”), które umoż­li­wi­ły ze­spo­ło­wi Tel­le­ra bu­do­wę ame­ry­kań­skiej bomby wo­do­ro­wej. W Pol­sce bo­wiem nikt nie miał dla niego god­nej pracy, więc tuż przed wojną wy­emi­gro­wal. Inni emi­gran­ci w na­szym świe­cie, np. gen. Wła­dy­sław Tu­ro­wicz, z po­wo­dze­niem two­rzy­li w la­tach 50. i 60., choć­by w bied­nym Pa­ki­sta­nie, woj­ska ra­kie­to­we, cen­tra badań ko­smicz­nych i ośrod­ki pro­du­ku­ją­ce broń ato­mo­wą. Na­wia­sem mó­wiąc – mia­sto Na­ga­sa­ki obe­rwa­ło ame­ry­kań­ską bombą przy­pad­ko­wo – pier­wot­nym celem było wła­śnie Kioto, ale ura­to­wa­ła je zła po­go­da.

Ppor. Jerzy Skrzy­mow­ski ps. „Ko­stek” w na­szej wer­sji hi­sto­rii uciekł z ofla­gu w Do­es­sel 20 wrze­śnia 1943 roku. Po­legł w War­sza­wie, 1 sierp­nia 1944. A Ro­sja­nin Mar­gie­łow „u nas” stał się naj­słyn­niej­szym so­wiec­kim do­wód­cą wojsk po­wietrz­no­de­san­to­wych w całej ich hi­sto­rii. W 1939 roku w na­szym wa­rian­cie hi­sto­rii nie szy­ko­wał się na Ala­skę. 17 wrze­śnia na­jeż­dżał wschod­nią Pol­skę, tuż potem po­sła­no go do Fin­lan­dii.

I na ko­niec rzecz naj­waż­niej­sza: ostat­nie zda­nia opo­wie­ści, po­cho­dzą­ce spod pióra Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go, padły i w na­szej rze­czy­wi­sto­ści. Są wciąż ak­tu­al­ne…

Koniec

Komentarze

Hej, 

 

nie wiem co mam napisać :D. Może podzielę komentarz na fantastyczny i historyczny.

 

Fantastyczny – podobało mi się, poza przyłączeniem się Gliwic do ruskich, nieładnie :P i zamachami na Roosevelt i Churchilla, bo to, w mojej ocenie, robi z Polaków zbrodniarzy. Ale to Twój świat Twoje zabawki możesz z nimi robić co ci się podoba. A poukładałeś wszystko tak, że wyszło bardzo fajne opowiadanie o alternatywnej historii. Podoba mi się przeplatanie wydarzeń ze wspomnieniami. Przeskoki między państwami w danym roku nadają tępa opowiadaniu i przez to całą historię czyta się zaskakująco szybko i zainteresowaniem. Szczególnie podobał mi się zamach na Stalina, tak w stylu dobrej książki szpiegowskiej :). Podobało mi się :).

 

Historyczny – pierwszy zamach, rozpoznałem od razu :). Podobno tam było tyle ładunków, że pół ulicy by wysadzili, jeśli by doszedł do skutku. Mniej mi się podoba pomysł Berii by zaatakować Niemcy. Myślę, że mimo wszystko sojusz wydaje się być rozsądniejszy. W 1939 tylko jedno państwo miało środki by podbijać Europe i byli to Niemcy. Sojusz angielsko-rosyjsko-francuzki raczej nic by nie zmienił w układzie sił bez wsparcia USA. Ruscy w mojej ocenie dostali by po dupie tak, że Beria zawijałby się z powrotem do Moskwy w podskokach ;). Brak likwidacji elit, też mnie nie przekonał, a do tego “wybiela” okupantów ;). Zastanawia mnie też fragment z listą krajów w imieniu których USA wzywają Rosję do poddania się, wydaje mi się, że znalazłoby się kilka, które mogłyby się przyłączyć do czerwonych. Zastanawiam się też jak wybrałeś następców Stalina i Hitlera. Tu nie twierdzę, że to niemożliwe, jedynie zastanawia mnie wybór właśnie tych person :). 

 

Podsumowując – to, że nie zgadzam się z pewnymi elementami historii alternatywnej, to nic to nie zmienia w moim odbiorze opowiadania ( historia alternatywna ma to do siebie, że można teoretyzować sobie do woli i tak nikt tego nie sprawdzi :D), które uważam za bardzo dobre, gratuluję ciekawego pomysłu i ogromu pracy przygotowawczej do tak długiego tekstu opartego na historii :). 

 

Pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bardzie, dziękuję za lekturę, opinię i klika:). Wśród historyków coraz częściej potwierdzana jest teza Wiktora Suworowa o Wielkim Planie Stalina, zgodnie z którym miał on uderzyć na Niemcy pierwszy, ale Niemcy się w ostatniej chwili połapali i uderzyli dosłownie kilka-kilkanaście dni przed rozpoczęciem przez ZSRS planu Burza. Tak czy siak w 1940/1941 roku armia czerwona była znacznie lepiej wyposażona i wielokrotnie liczniejsza niż Wehrmacht. A przygotowania do ataku na Niemcy szły pełną parą. Długo by o tym mówić, polecam "Lodołamacz"Suworowa i nieco trudniejsze pozycje historyczne Marka Sołonina. Pozdr.:)

Już tylko spokój może nas uratować

O, dzięki za polecenie. Jak tylko czas pozwoli to rzucę okiem :). Tak zgadzam się, że ruscy byli liczniejsi, a do tego wciąż odnawiali straty w sprzęcie, a nawet walczyli dzielnie, bo ponoć brak morale w armi rosyjskiej jest bardziej mitem niż faktem. Jedna atak Niemiec na Rosję był jednym z wielu błędów, które doprowadził do klęski Niemiec, nie zmienia to faktu, że Barbarossa w początkowej fazie zmiotła siły rosyjskie. Więc gdyby odwrócić role, ech ruscy nie dali by rady nadrobić poniesionych strat. Trzeba też pamiętać, że gdy Rosja szła na Niemcy to Niemcy mieli już aliantów we Francji i Włoszech. A Rosją tak szła jak burza, że dojście do Berlina zajęła im jeszcze dwa lata od bitwy pod Kurskiem ;). Więc no bez szału :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Suworow porównał to do walki dwóch bokserów. Kiedy jeden nastawia się na atak, drugi na obronę, trudno tego drugiego pokonać. Ale kiedy obaj chcą tylko atakować, zawsze na początku przynajmniej, przewagę zdobędzie ten, a może i wygrać, który pierwszy zaatakuje i trafi przeciwnika w szczękę;). Polecam Lodołamacz, zwłaszcza rozdział o butach i amunicji składowanych przy samej granicy przez ZSRS ;).

Już tylko spokój może nas uratować

Poczytam, dzięki jeszcze raz i pozdrawiam :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

poprawka: Ten fragment z butami jest w drugiej, równie dobrej, a może i lepszej części cyklu Suworowa, czyli "Dzień M".

Już tylko spokój może nas uratować

Suworowa czytałem tylko Akwarium, więc jeśli Lodołamacz mi podejdzie to pewnie Dzień M też przeczytam:)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Rybak3 – ciekawy zbieg okoliczności dzisiaj się pojawił podcast, w którym profesor Bończyk opowiada o tym jak Polska wyszła na "wygranej" II WŚ :) https://youtu.be/TZkuDvUviG8?si=NHJMLYyCQkzlxDS9

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Bączyk* :) Norbert

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

dzięki. zerknę. marnie wyszła. prawie najmarniej jak tylko mogła

Już tylko spokój może nas uratować

dzięki. zerknę. marnie wyszła. prawie najmarniej jak tylko mogła

Już tylko spokój może nas uratować

Cześć, Rybaku!

O ile sobie przypominam, w ostatniej chwili widziałem ten tekst na Twoim poprzednim koncie. Miło było teraz odświeżyć lekturę. Widać kawał pracy włożonej w przygotowanie historyczne.

Zwłaszcza duży plus za obsadzenie Steinhausa w roli rozmówcy Piłsudskiego. Jako mistrz matematyki stosowanej, praktyk i wprawny organizator, nadawałby się do tego najlepiej z przedstawicieli szkoły lwowskiej. Oczywiście należy pamiętać, że szczegółowość i wiarygodność opisanych w tekście obliczeń należy ściśle do domeny fantastyki. Żaden model matematyczny nie pozwoliłby na przykład przewidzieć, czy Beria zrezygnuje z egzekucji polskich oficerów.

Wydajesz się stawiać sanacyjnym “elitom” słuszny zarzut o brak planowania i w konsekwencji strzelanie brylantami, choć ostrze tego zarzutu jest osłabione przez to, że – jak wyżej – tekst proponuje nierzeczywistą alternatywę. Warto też, jak sam wskazujesz, odnieść to do współczesności. Czytałem ostatnio na dużym opiniotwórczym portalu artykuł na pozór poważnego człowieka o tym, jakoby należało przywrócić przymusową służbę wojskową, ponieważ (jak widzimy, zdaniem owego autora, na przykładzie Ukrainy) zapas rezerwistów pozostawia niezbędny margines bezpieczeństwa, mogą jak zimą i wiosną 2022 płacić zdrowiem i życiem za błędy w przygotowaniach. Z równym powodzeniem można argumentować za przywróceniem niewolnictwa, aby ktoś własną krwią łagodził skutki błędów ekonomicznych (ktoś – byle nie my – nigdy takich artykułów nie piszą bezpośrednio zainteresowani). Rolą, więcej: psim obowiązkiem rządzących jest to, aby rzeczonych błędów nie było.

Psim obowiązkiem… dlaczego plan “Basior”? Przypuszczalnie dlatego, że obława, przez jakieś podświadome skojarzenie – tylko kto w takim razie byłby tym młodym wilkiem, który się wyrwał?

Zawsze czytałem, że pierwotnym celem dla Fat Mana była Kokura, ale może znalazłeś inne źródła?

Porucznicy Fijałka, Gaworski i Rybka oraz kapitan Ścigienny swoją tajemnicę zabrali do bezimiennych grobów.

Z ciekawości, czy to celowa zmiana? To znaczy, on nie miał być Ściegienny, jak Piotr?

Kliknięcie na pewno się należy. Pozdrawiam!

Wilk alfa przez myśliwych często nazywany jest basiorem. Za klik dziękuję, ale bardziej za wnikliwą lekturę. Mam nadzieję, że się spodobało. Oszczędzanie kapitału ludzkiego. To w przypadku Polski i Polaków powinna być podstawa. Tak sądzę. Pozdr.

Już tylko spokój może nas uratować

Zdecydowanie się spodobało. Co do basiora jasne, chyba za bardzo kombinowałem. Patrzyłeś gdzieś, która wersja z Fat Manem jest prawidłowa? Za klik dziękowałeś przedwcześnie, bo jakoś mi się nie kliknął, ale już poprawiam.

Na liście miast japońskich do zbombardowania bombą atomową Amerykanie mieli (oprócz Hiroshimy i Kokury): Nagasaki, Niigamę, Jokohamę i właśnie Kioto. Kolejne cztery bomby miały zostać zmontowane w czasie od 10 do 21 dni i natychmiast zrzucone. Uznałem, że mogę nieco zmienić kolejność ;). Dla zachowania prawdopodobieństwa wydarzeń alterhistorycznych…

Już tylko spokój może nas uratować

Aha, zapomniałem o tych nazwiskach polskich zamachowców w Londynie. Tu też zrobiłem riserczyk. To autentyczne nazwiska polskich cichociemnych z "naszej" rzeczywistosci. Podobnie jak Waldka z Chicago itd… Nie było łatwo, ale jaka satysfakcja dla autora !;)

Już tylko spokój może nas uratować

Hmmm….. Aż tak nieciekawe? A może nie o to, nie o to?;)

Już tylko spokój może nas uratować

Witaj Rybaku. 

Z całą pewnością nie jest to tekst nieciekawy. Za to – jak na warunki forum – bardzo długi, stąd niewielka frekwencja, jak do tej pory.

Ujmę to tak – na naszym forum różnie bywa z jakością tekstów. Gdyby nie złote piórko i fakt, że tekst został “puszczony” w NF, prawdopodobnie sam bym nie miał odwagi wziąć się za lekturę czegoś tak długiego. Widzisz – na tym forum wcale nie rzadko pojawiają się teksty, które mimo 20-30k znaków są trudne do przebrnięcia. Nie dlatego, że w naszym ukochanym kraju upada czytelnictwo, ale z tego względu, że zamieszczają je anonimowi twórcy, dla których są to pierwsze wprawki literackie. I mimo szczerej sympatii dla ich autorów, wręcz kibicowania ich rozwojowi pisarskiemu, zmuszenie się do przeczytania tych literackich wprawek jest równoznaczne ze sporym wysiłkiem czytelnika ;) 

Na szczęście Twój tekst jest napisany bardzo porządnie. Język wypada bardziej niż strawnie, chociaż sam przyciąłbym tu i ówdzie nadmiarowe przymiotniki – ale to rzecz gustu. Po opowiadaniu widać ogrom pracy, którą włożyłeś w jego napisanie. To rzecz naprawdę rzadka – możliwe, że ten tekst ma najlepszy research z do tej pory przeczytanych przeze mnie “forumowych opek”. Pod tym względem, aż chce się ściągać przysłowiową czapkę z głowy w geście szacunku. 

Pod względem konstrukcyjnym i stylistycznym powiedziałbym, że początek wypada nieco lepiej niż końcówka, ale to nie oznacza, że ta ostatnia prezentuje się źle. Po prostu widać to “ większe dopieszczenie”, ostatni szlif bardziej na początku. W sumie przy tej ilości znaków nie jest to czymś nadzwyczajnym, wydaje się wręcz zrozumiałe. 

Ogólnie lektura była bardzo przyjemna, chociaż muszę przyznać, że tytuł, mimo iż po przeczytaniu opowiadania odnajduję w nim sens, z początku zbudował nieco inne od założonego wrażenie dotyczące przedstawionej treści i nawet w pewnym stopniu zniechęcił mnie do lektury. Ale postanowiłem nie oceniać książki po okładce i nie żałuję. 

Wiesz co? Ten tekst naprawdę ma w sobie “to coś”. Ostatnio jestem bardzo wymagający, jeśli chodzi o słowo pisane, niełatwo mnie do siebie przekonać. Twój tekst mnie kupił, a wręcz – nie boję się tego powiedzieć – wciągnął. 

Oczywiście – nie byłbym sobą, gdybym nie dodał łyżki dziegciu do tej beczki miodu.

To fantastyka i można na to przymknąć oko, ale tytułowy plan “Basior” ma bardzo poważny mankament natury… hmm, logicznej? Nie wiem jak to ująć… :) 

Otóż – nawet zakładając, że matematykom udałoby się opracować spójny model zjawisk geopolitycznych (co wydaje się niemożliwe), to kamieniem węgielnym tego planu okazał się projekt Manhattan. Tego zwyczajnie nie dało się przewidzieć na początku lat trzydziestych. Można było się pokusić o pewne spekulacje, ale jak wiadomo z historii, nad opracowaniem “bomby A” pracowały równolegle wszystkie mocarstwa, w tym Niemcy i ZSRS. Nie było oczywiste, komu uda się jako pierwszemu. W przedstawionym przez Ciebie tekście broń atomowa pełni rolę “Deus ex machina”, co literacko sprawdza się świetnie, ale gdy przeanalizujesz sprawę “na chłodno”, jej brak oznaczałby sytuację wręcz tragiczną dla świata.

Co gorsza – bardzo prawdopodobną, bo, podobnie jak Ty, również jestem zwolennikiem teorii Suworowa na temat planów zagarnięcia Europy przez Związek Sowiecki. Przy czym Stalin chyba zakładał silniejszy opór Francji i Anglii, sądził, że jego “betuszki” rzucą się na wykrwawioną i słabą armię “zwycięzcy” tej kampanii.

Tak czy owak, gdyby pod ciosami Armii Czerwonej, która wtedy była niesamowicie potężna, padła Europa kontynentalna, moim zdaniem byłoby “po herbacie”. Szczególnie z ludźmi takimi jak Kim Philby bezpośrednio u sterów służb specjalnych Zjednoczonego Królestwa. 

Ale cóż – możemy gdybać, to jest Twoja wersja historii – ja się z nią nie za bardzo zgadzam, ale nie mogę odmówić tego, że lektura była naprawdę zajmującą i wyjątkowo satysfakcjonująca. Złote piórko zdecydowanie zasłużone, a decyzja redakcji w sprawie druku – całkowicie zrozumiała. To jest po prostu bardzo dobry tekst, chciałoby się więcej takich na portalu.

Na razie napiszę, że mogę się podpisać pod tym, co powyżej wysmażył w komentarzu Silver. Z jakimś obszerniejszym komentarzem postaram się wrócić w najbliższym czasie.

No i chapeau bas za tytaniczną pracę, którą musiałeś włożyć w risercz. Autentycznie jestem po ogromnym wrażeniem.

 

Pozdrawiam serdecznie

Q

Known some call is air am

Panowie, bardzo dziękuję za lekturę. I Wasze uwagi. A z ciekawostek: w 1932 roku pkb USA był dwukrotnie wyzszy od pkb ZSRS i równy połączonemu pkb Niemiec i ZSRS. Co ciekawe, ówczesny PKB Wlk.Brytanii był wówczas porównywalny z niemieckim. Jest taka pasjonująca książka o ekonomistach, którzy wygrali IIWŚ poprzez umiejętną kreację ppieniądza w USA, dzięki czemu inwazja w Normandii mogła się zacząć o dobre pół roku wcześniej niż pierwotnie planowano. Gdyby nie to, w 1945 r. Stalin doszedlby do Kanału LaManche jako pierwszy… A co do superbroni… Ha! Karel Capek swój rewelacyjny Krakatit, sci fi ale przeczuwające bliską przyszłość, napisał juz w roku 1922. Kiedy to Enrico Fermi w faszystowskich Włoszech już budował pierwsze prymitywne instalacje związane z rozszczepianiem atomu (jakies prototypy laboratoryjne cyklotronów itd.). Wtedy czas w fizyce zasuwał błyskawicznie. Malo kto wie, że już w roku 1941 Niemcy miały już trzy eksperymentalne stosy atomowe… (Też riserczyk;)

Już tylko spokój może nas uratować

Cześć ponownie, Rybaku :)

Nie będę się tu rozpisywał, bo serio Silver wysmażył Ci komentarz, który mówi to wszystko, co i ja mógłbym Ci powiedzieć – i pewnie zrobił to lepiej, niż ja bym to zrobił ;)

Ten tytaniczny risercz jest naprawdę godny podziwu, szczegółowość jest wręcz oszałamiająca – widać, że koncepcja, która urodziła się w Twojej głowie, musiała już na etapie zalążka pomysłu być ostra jak brzytwa, a Ty ją jeszcze podparłeś tak potężną dawką faktów i smaczków, że konstrukcja, którą zaserwowałeś to nie jest żaden domek, nawet nie zamek, ale istna twierdza, cholerny monolit w zasadzie nie do ruszenia. Nie dziwi mnie, że tekst doczekał się publikacji w NFie, bo to naprawdę robi wrażenie. Od imion, nazwisk i ksywek, przez szczegóły wyposażenia wojskowego, po szczegóły geograficzne – tutaj nie ma żadnej wtopy. Kogoś, kto jest z historią nieco na bakier (jak ja), ta szczegółowość mogłaby przytłoczyć i rzeczywiście na początku przytłoczyła, ale potem – w trakcie lektury – zaczęła dawać mi coraz więcej frajdy z lektury.

Co do języka i środków stylistycznych – zero zastrzeżeń.

Co do kompozycji – zero zastrzeżeń. Poiewm nawet więcej – rozbicie tekstu w sposób, który zrobiłeś w swoim opowiadaniu, pozwala czytelnikowi odsapnąć pomiędzy kolejnymi scenami i to pewnie z tego powodu nie odczułem przeładowania szczegółami. Trochę mi tylko zazgrzytały te fragmenty kursywą, które są oznaczone jako wyjątki ze wspomnień, z książek i prac naukowych, bo mi chronologię potentegowały, ale to żaden zarzut, tylko osobista uwaga.

Moge Ci również napisać, że po tych pierwszych kilku scenach, po śmierci Adolfa i Józka, Franklina i Winstona, przeszła mi przez głowę myśl, że fabularnie to trochę zaczyna przypominać leczenie narodowych kompleksów, syndromu ubogiego kuzyna. Jednak w trakcie lektury, im głębiej wchodziłem w wykreowaną przez Ciebie historię, to wrażenie słabło. A na końcu, kiedy opisujesz nasz kraj jako ważnego gracza w europie, nie miałem już tego wrażenia wcale, bo zastąpiło je przekonanie, że zaproponowana przez Ciebie alternatywna wersja historii rzeczywiście mogłaby doprowadzić do takiego stanu rzeczy. W końcu fantastyka pozawala nam na spekulacje, więc czemu nie spekulowac w taki sposób? Bardzo zajmujący sposób :)

Dobra, chyba tyle, bo nic mądrego już nie wymyślę.

Gratuluję bardzo dobrego tekstu, Rybaku i pozdrawiam serdecznie :)

Q

Known some call is air am

Severze (i Advencie): Nie ma większej satysfakcji piszącego niż ta, jaką daje mu aż tak głęboka satysfakcja Czytelników. Bardzo Wam, Panowie, dziękuję:)

Już tylko spokój może nas uratować

Hej, Rybaku.

Przeglądając piórkowe opowiadania, trawiłem w końcu na Twoje 100 tysięcy znaków. :) Nie przeczytałem go w całości, dużo tekstu skanowałem wzrokiem. Nie jestem targetem, nigdy nie pasjonowały mnie historie alternatywne. Chociaż nie to przeważyło, że na część tekstu tylko zerkałem, a bardziej forma, w jakiej tę historię przedstawiłeś. Ciężko to bowiem nazwać beletrystyką, to opowiadanie jest jak dokument. Dużo faktów (alternatywnych), gdzieniegdzie tylko przeplatanych dialogami i to też nawiązujących do przedstawionych wydarzeń, a nie serwujące jakąś własną historię bohaterów, których praktycznie w opowiadaniu nie ma. Nie tego szukam w literaturze, ale doceniam włożony wysiłek.

Pozdrawiam.

 

Hej, Darconie. Cieszę się z Twych odwiedzin. Fakt, taki trochę fabularyzowany paradokument. Ale World War Z też taki był:). Pozdr.

Już tylko spokój może nas uratować

Nowa Fantastyka