Okupowana Polska, Warszawa, 5 X 1939, godz. 12.47
Pył opadał powoli na lej po wybuchu na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Na trotuarach i kostce brukowej przykrywał opalizującą warstewką drżące kałuże krwi, wyszarzał częściowo zwęglone ludzkie szczątki i nieforemne bryły poderwanych z podłoża kamieni. Rozdarty eksplozją opancerzony mercedes führera, sześciokołowy czterotonowy kabriolet W31, leżał na boku na skraju kilkunastometrowej wyrwy, tuż przy wyszczerbionym murze kamienicy zajmowanej przez Bank Gospodarstwa Krajowego. Obok pozbawionego głowy ciała w jedynym takim w Europie jasnobrązowym uniformie, na który narzucony był długi skórzany płaszcz, spoczywały zwłoki kierowcy i zarazem adiutanta wodza, obergruppenführera SA Wilhelma Brucknera. Pod ścianą zaś zburzonej eksplozją kamienicy przy Nowym Świecie 7, przygnieciona statywem arriflexa, krzycząc z bólu i przerażenia, leżała nadworna kronikarka Hitlera – Leni Riefenstahl. Odłamki zmasakrowały jej twarz, osuwający się fragment muru zmiażdżył stopy.
Do trupów i rannych biegli właśnie, sami mniej lub bardziej kontuzjowani, lekarze ekipy medycznej i ochrona z trzeciego mercedesa biorącego udział w przejeździe ulicami podbitej Warszawy, po odebraniu defilady Wehrmachtu i zwiedzeniu przez führera Belwederu. Klęczący przy ciele wodza generał Walther von Brauschitsch, naczelny dowódca lądowych wojsk niemieckich w Polsce, w szoku macał wokół siebie rozcapierzonymi palcami lewej ręki. Najwyraźniej szukał oderwanej prawej dłoni. Czynił to coraz bardziej niepewnie. Wybuch dwóch ćwierćtonowych ładunków, podłożonych przez grupę saperów dowodzoną przez majora Franciszka Niepokólczyckiego na trasie przejazdu kawalkady zwycięzców, doprowadził do krwotoków wewnętrznych, których generał nie był w stanie przeżyć. Generałowie Galand i Blaskowitz mieli więcej szczęścia. Ocaleli przypadkiem. Początkowo mieli jechać drugim mercedesem, tuż przed wozem führera, a za półciężarówką z obstawą, ale spod Belwederu zabrali się własnymi autami dyspozycyjnymi. Właśnie odbierali meldunki i wydawali pierwsze rozkazy, w tym polecenie całkowitej blokady informacyjnej i przekazania Enigmą zaszyfrowanej informacji o śmierci wodza jego oficjalnemu następcy, Hermannowi Goeringowi. Kolejnym krokiem było polecenie rozstrzelania ponad czterystu zakładników, w tym przedwojennego prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego.
Polscy mieszkańcy domów sąsiadujących z defiladą zostali zawczasu uprzedzeni przez Gestapo, że pod groźbą śmierci nie wolno im się było nawet zbliżać do okien. Dzięki temu w większości uniknęli znaczniejszych obrażeń. Przez potrzaskane szyby w okolicznych kamienicach, niemal co do jednej wybite falą uderzeniową, mogli teraz ujrzeć przesłonięte pyłem sine chmury na ciemnym błękicie, a gdy ktoś odważył się na więcej – czerń i czerwień sztandarów III Rzeszy w tle.
W znajdującej się kilkadziesiąt metrów od trupa Hitlera piwnicy Cafe Clubu przy Nowym Świecie 15/17, zamkniętej od zewnątrz na masywną kłódkę, porucznik Franciszek Unterberger puścił rączkę niepotrzebnej już sowieckiej saperskiej zapalarki. Wiedział, że jego misja właśnie się zakończyła. Spokojnie zmówił pacierz i dał znak przybocznemu, który do tej chwili kontrolował wewnętrzny podwórzec kamienicy z poziomu zakratowanego okienka w zagłębionym w bruk wykuszu, tak by móc usłyszeć sygnały zewnętrznego obserwatora.
Wcześniejsze założenia były jasne: zadanie jest dla straceńców, bez szans ucieczki. Stanowiska muszą zostać zajęte trzy dni wcześniej. Obserwator, porucznik Sawicki, z kryjówki pod ruinami gmachu kolejowego naprzeciwko BGK strzałem z rosyjskiego pistoletu TT daje znak do rozpoczęcia ataku. Powinien to zrobić na około dwie sekundy przed wjazdem mercedesów do dwudziestometrowej skutecznej strefy rażenia. Wtedy przyboczny w piwnicy Cafe Clubu krzyczy: „Już!”, a wówczas Unterberger natychmiast zwiera elektryczny obwód detonatora.
Decydujące były szczęśliwy traf, improwizacja i meldunek polskiego wywiadu z Berlina, nadany tuż po kapitulacji stolicy Polski, informujący o szykowanej przez hitlerowców defiladzie. Resztę miały załatwić fizyka, chemia i… przypadek. Piątego października 1939 roku wszystkie te czynniki zadziałały bezbłędnie i równocześnie.
Gdyby zamach się powiódł, Sawicki miał wypalić ponownie, tyle że dwukrotnie. A potem skończyć ze sobą.
– Udało się, udało! – wrzasnął do Unterbergera jego obserwator, gdy tylko usłyszał dwa pistoletowe wystrzały po gigantycznej eksplozji, która dosłownie zakołysała kamienicą. Zaraz potem rozległ się huk wybuchającego granatu. Obaj żołnierze spojrzeli po sobie ze smutnym triumfem w oczach. Stanowiło to także ich pożegnanie. Nic więcej nie mogli już zrobić. Asystent, podlaski Tatar z pochodzenia, podszedł, przeładował pistolet i wypalił Unterbergerowi w tył głowy. Potem zerwał zawleczki trzech karbowanych sowieckich „efek”, włożył lufę tetetki do ust i natychmiast nacisnął spust. Nie żył już, gdy po trzech sekundach zapalniki zadziałały i wybuchy rozniosły zwłoki. Sposób zakończenia akcji nie był przypadkowy. Uciekać i tak nie było gdzie, po piwnicznych schodach dudniły już podkute buty esesmanów.
ZSRS, Dawydkowo pod Moskwą, 29 X 1939, godz. 00.15
Czwórkę likwidatorów przemycono do polskiej ambasady w Moskwie przy Spirydonowce 30 jeszcze w lipcu, po trzech latach tajnych ćwiczeń z rusznicami boysa i granatnikami arbalesta w wydzielonych sektorach poligonu w Rembertowie. Oraz nad Bugo-Narwią z brytyjskim sprzętem nurkowym systemu Dawiesa/Corlieu. Wjechali do Kraju Rad w chronionych przez kurierów skrzyniach z „dyplomatyczną” pocztą: jako pianino, dwie szafy i sejf. Złożono ich następnie za pancernymi drzwiami w piwnicznym pomieszczeniu ambasady, wyposażonym w podstawowe zapasy i wygody i zamkniętym od zewnątrz dla wszystkich poza rezydentem Dwójki. Nie chodziło tylko o ukrycie komandosów przed sowieckim kontrwywiadem. Znacznie bardziej niebezpieczny dla powodzenia misji był aktualny szef placówki, Wacław Grzybowski, wyjątkowy dyletant i polityczny idiota, który w swoich raportach do warszawskiego MSZ nawet pod koniec roku 1938 wciąż oceniał, że „ZSRS słabnie”.
Tuż przed końcem wymuszonej przez Mołotowa po siedemnastym września ewakuacji ambasady, w ciemnościach, wśród objawów pospiesznego zwijania i porzucania placówki przez jawny personel, zamachowcy niepostrzeżenie opuścili budynek na zakrytej pace jednej z półciężarówek chronionych protokołem dyplomatycznym. Tą akurat kierował rezydent operujący pod przykrywką szofera. Przedziurawiona wcześniej opona czekistowskiej „emki” oderwała od nich sowiecką obstawę na mniej więcej kwadrans. Umożliwiło to samotny dojazd na prawy brzeg rzeki Moskwy, a następnie szybki i dyskretny desant z paki, skok w nadrzeczne chaszcze przy Worobiowych Wzgórzach i wejście do wody. Rezydent miał refleks i szczęście – kiedy ponownie dognali go tajniacy, był już z powrotem na terenie ambasady i mógł opuścić ZSRS bez konieczności zażywania cyjankali z dentystycznej plomby…
Po nocnym spływie z nurtem, w aparatach oddechowych i z wodoszczelnym aluminiowym kontenerem ze sprzętem, goście z Polski znaleźli się przy lewym, dzikim brzegu rzeki. Tam właśnie, na wysokości bagiennych Łużnik, czekała na nich kryjówka w obdartych ze wszystkiego co cenne ruinach cerkwi Matki Bożej Tichwińskiej. Bolszewicy zniszczyli ją jeszcze w latach 20., a teraz stała samotna, jak niemy wyrzut sumienia, pośród zapuszczonych pól pokrytych zwałami rozkładających się śmieci.
Łużniki stanowiły w Moskwie odpowiednik warszawskiego Łuku Siekierkowskiego, tyle że znacznie skuteczniej odcięty od cywilizacji przez kolej obwodową, pobliskie zaplecze Cmentarza Nowodziewiczego, a zwłaszcza uruchomioną pod koniec lat 30. budowę monumentalnego Pałacu Rad. W przeciwieństwie jednak do Siekierek jesienią 1939 roku znacznie łatwiej było tu spotkać lisa niż człowieka. W dodatku u wejścia do cerkiewnych zawalisk czyjaś troskliwa ręka starannie umieściła rozkładające się i śmierdzące pod niebiosa ścierwa kilku psów. Z miejsca niwelowało to chęć eksploracji u ewentualnych przypadkowych gości. Niewidzialna ręka, ani chybi rodem z tej samej „Dwójki”, odpowiednio wcześniej zakopała też w korytarzu, odciętym od reszty piwnic stertą połamanych desek i ceglanym rumoszem, sześćdziesiąt kilogramów suchego wysokokalorycznego prowiantu w hermetycznych pojemnikach.
W tej właśnie kryjówce, pośród ciszy i dojmującego smrodu i chłodu, głównie na zmianę konserwując sprzęt i śpiąc w desantowych śpiworach, czterej młodzi bezimienni Polacy doczekali końca października.
Kiedy przyszedł wyznaczony czas, gdy dwie godziny po sobotnim wczesnym zmierzchu zaczął sypać pierwszy tej jesieni moskiewski śnieg, porzucili cerkiew i Łużniki. Ponownie w strojach nurków zanurzyli się w nurt i wrócili pod wodą na jej prawą stronę. Niewidoczni pod osłoną wysokiego brzegu pokonali kilkaset metrów pod prąd i wpłynęli w ujście rzeczki Sietuni, wpadającej do rzeki Moskwy kilka kilometrów na wschód od Dawydkowa, w pobliżu Worobiowskich Wzgórz.
W kauczukowych kombinezonach termoizolacyjnych, ale tym razem już bez płetw, ruszyli po dnie pod leniwy prąd Sietuni, ciągnąc obły kontener z bronią i amunicją. Dwie godziny później ledwie żywi ze zmęczenia wyszli na opustoszały brzeg kilometr za bezludnym w sobotni wieczór kompleksem Mosfilmu. Pośród coraz słabiej sypiącej z nieba mokrej waty rozpakowali hermetyczny pojemnik. Delikatnie wyjęli jego zawartość owiniętą w suche skafandry, którymi z miejsca zastąpili nurkowe kombinezony, a niepotrzebne już aluminiowe skorupy zatopili w rzeczce. Dobry kwadrans odpoczywali pod osłoną nocy, śniegu i młodych sosenek. Mieli do przebycia ostatni odcinek, najtrudniejszy, bo w bezpośredniej strefie działania stalinowskiej ochrony.
Po kolejnych dwóch kwadransach, przykryci zbutwiałymi liśćmi, śniegiem i maskującymi pelerynami, leżeli już wśród korzeni brzóz na skraju niewielkiego zagajnika. Spoglądali na biegnący przed nimi podleśny odcinek szutrowej drogi. Także i to miejsce nie było przypadkowe. Kilka lat wcześniej, zanim jeszcze Koba przeprowadził się do Dawydkowa, a ten akurat dziki fragment ówczesnego przedmieścia pokryła sieć czekistowskich ochroniarzy, odwiedzili go „grzybiarze” i „wędkarze” z polskiej ambasady. To dzięki ich zdjęciom i zapobiegliwości grupa zamachowców mogła przygotować atak. Kolejne trzy nerwowe godziny przetrwali resztkami sił i ambicji. Mijające co pewien czas ich odcinek szosy patrole, skażone rutyną i niespecjalnie uważne, nie były groźne – nie prowadziły psów.
Tuż przed pierwszą w nocy konwój rządowych pojazdów opuścił, jak niemal co wieczór, moskiewskie przedmieścia, minął od południa Pokłonną Górę i dojeżdżał starannie utrzymaną szosą do pierwszych zagajników Dawydkowa. Pośród sosnowego lasu, za podwójnym trzymetrowym płotem mieściła się tu utajniona przed ludnością imperium oraz specsłużbami imperialistycznego Zachodu świeżo odnowiona i rozbudowana Bliska Dacza. Oddalona od Kremla zaledwie o jedenaście kilometrów, od roku 1934 była to ulubiona rezydencja Stalina.
W kawalkadzie pojazdów dyktatora nieco masywniejszą sylwetką odznaczały się dwa solidnie opancerzone „czarne krokodyle” – sześciotonowe ZiS-y 101E. W jednej z tych pancernych limuzyn siedział teraz, jak zwykle podczas transferu wodza do Bliskiej Daczy, jego sobowtór. W drugiej, na rozkładanym foteliku ochrony, między dwoma rzędami luksusowych foteli obitych granatowo-szarym pikowanym pluszem, tkwił sam Koba. W kąt kremlowskiego garażu odstawił ofiarowanego mu przez Roosevelta pancernego Packarda Twelve. Amerykańskie cacko zbyt się wyróżniało, a ostrożność była konieczna. Właśnie kończyła się żelazna czystka po Jeżowie, wrogowie wciąż zajadle knuli, a co dopiero przyjaciele. Dlatego pod koniec 1939 roku daczy stale strzegło trzystu trzydziestu sołdatów pod bronią.
Mijająca sobota dla niemłodego już Stalina była piekielnie ciężka. Całodniowe obrady Biura Politycznego WKP(b) na Kremlu od trzech tygodni zdominował problem niemiecki. Nie dość, że przy jednym z zamachowców w Warszawie Gestapo znalazło legitymację WKP(b), a przy drugim zdjęcia „rodziny” zrobione w Moskwie, pod pomnikiem Minina i Pożarskiego, to były jeszcze te trzy tetetki z amunicją wyprodukowaną ledwie pięć miesięcy wcześniej.
– Job ich mat, prowokatorów! – Koba zaklął pod nosem po rosyjsku, co było u niego, rodowitego Gruzina, ostatnio coraz częstsze. – Ileż się trzeba było natłumaczyć niemieckim parteigenossen, że nasi ludzie nie mieli z tym nic wspólnego. A tak dobrze szło…
Walka o władzę po Hitlerze okazała się w III Rzeszy krótka, lecz krwawa. Goering już drugiego dnia po śmierci führera skończył pod gradem kul, gdy niezidentyfikowani bandyci, podobno ludzie Hessa, dorwali go w drodze z rezydencji Carinhall do Berlina. Heydricha zastrzelił jego własny ochroniarz, by tuż po tym palnąć sobie w łeb. I dopiero prozachodnia frakcja Hessa objęła większość stanowisk partyjnych. Trojga imion Rudolf Walther Richard Hess, znany jednak w określonych kręgach Berlina pod czwartym mianem – jako „panna Hess”, a nawet „czarna Berta” – dążył do pokoju z Anglią i Francją, lecz nie miał za grosz szacunku wśród generalicji. Wszystko to komplikowało dalekosiężne plany Gospodarza – jak nazywali Stalina najbliżsi podwładni – i dodawało mu pracy. Jak tu nakłonić nowego führera do ataku na Zachód?
Teraz jednak Moskwa i grube ściany Kremla pozostały z tyłu. Ciężkie chmury stopniowo odchodziły na północny wschód, oddając niebo gwiazdom. Drogę, pola i zagajniki wokół pokrywał świeży śnieg, rozjaśniany światłem księżyca, tej akurat nocy w pełni. Jeszcze kilka minut i Koba zaszyje się wreszcie w bezpiecznym zielonym sanktuarium…
Polscy operatorzy ostrzelali najpierw z pancerzownicy przedni wóz obstawy, co skutecznie wyhamowało konwój, a następnie z boysów zaatakowali jednocześnie oba znajdujące się z tyłu pojazdy radzieckiego dyktatora. Po trafieniach z rusznic dwa pancerne samochody stoczyły się ciężko, pozornie nieuszkodzone, na pobocza, ale nikt z nich nie wysiadał, dzięki czemu mogli w nie władować resztę zawartości magazynków. Po czym wymienić je i dokończyć demolowania pojazdów. Tak właśnie działała miękka powiększona amunicja rodem z Ura. Energia kinetyczna pocisków, czterokrotnie wyższa niż w pierwowzorze, wybiła wewnątrz aut wszystko, co żywe, za sprawą roju odprysków roztrzaskanych trzycalowych szyb i odłamków dwudziestomilimetrowych stalowych płyt.
Z sześciu wozów wysypała się ochrona i runęła w kierunku Polaków. Pozostała im więc najtrudniejsza cześć zadania, ta, do której pod opieką specjalistów przygotowywali się najdłużej: odpalić ostatni ładunek wybuchowy. I umrzeć.
ZSRR, Moskwa, Łubianka, 29 X 1939, godz. 1.12
– Towarzyszu Beria – głos w spec-telefonie drżał z napięcia – tu Mierkułow. Gospodarz zabity. Powtarzam, Gospodarz zabity. Zamach pod Dawydkowem. Prawdopodobnie Anglicy, po akcji wysadzili się w powietrze, ale przy tym, co zostało z jednego z nich, znaleźliśmy zdjęcie zrobione z jakąś bladzią w Londynie, na tle tego ich zegara. Mieli brytyjską pancerzownicę i rusznice boys. Przeciwpancerne. Tak, tylko wy wiecie, ciało dowieźliśmy do Dawydkowa. Tak, ścisła blokada.
Beria nie zastanawiał się ani chwili. Głosem wypranym z emocji wypowiedział tylko cztery zdania:
– Zająć kremlowski i moskiewski węzły łączności. Skierować na ulice Moskwy, na Plac Czerwony, pułk czołgów t35. Zdjąć Chruszczowa, Malenkowa i Mołotowa. Reszcie przydzielić wzmocnioną ochronę!
Wlk. Brytania, Londyn, Downing Street 10, 6 XI 1939, godz. 18.11
Troje ludzi wdarło się do wewnątrz, jeden zaatakował na zewnątrz budynku. Policjant na zewnątrz leżał nieprzytomny na ziemi, obstawa z Security Service nie miała tyle szczęścia. Sala na pierwszym piętrze, wraz z sufitem, podłogą i pomieszczeniami wokół, została już zneutralizowana dwiema wiązkami sowieckich granatów obronnych F-1, przeszmuglowanych pół roku wcześniej na Wyspy via Francja, z poddanej caudillo Franco Hiszpanii, z której czas temu jakiś wycofali się stalinowscy „doradcy”. Odłamki nieodwołalnie i ostatecznie poszatkowały pełen skład brytyjskiego gabinetu. W tym cygaro i samego Pierwszego Lorda Admiralicji, czyli od trzeciego września sprawującego tę zaszczytną funkcję sir Winstona Churchilla.
Z jednym wyjątkiem: tego dnia Rolls Royce Phantom II sir Edwarda Wood’a, prywatnie Lorda Halifaxu, a służbowo ministra spraw zagranicznych Zjednoczonego Królestwa, doznał na prostej drodze awarii opony i od Downing Street znajdował się aktualnie dwa kilometry w linii prostej. Na tylnym skórzanym siedzeniu sir Wood, zdeklarowany zwolennik pokoju z Niemcami, odsuwany coraz skuteczniej od spraw Imperium przez nieudolnego premiera Chamberlaina i jego faworyta Churchilla, trwał w stanie uprzejmego wzburzenia. Po objęciu władzy w Niemczech przez Hessa, a w czerwonej Rosji przez Berię, który okupił to krwią połowy stalinowskiego Politbiura, Lord Halifax stawał się dla churchillowskich jastrzębi coraz bardziej niewygodny. Ale nie to wytrąciło go z równowagi. Nigdy nie pozwalał sobie na spóźnienie, ekstrawagancję niewybaczalną u człowieka jego pozycji. Za kilkadziesiąt minut ten nastrój miał jednak ulec zmianie.
Kiedy wreszcie dotarł na miejsce, policja i świeża ekipa Securite Service wynosiła właśnie do sanitarek zwłoki zamachowców. Przed odłamkami nie ochroniły ich ani dębowe boazerie, ani ściany sali posiedzeń brytyjskiego rządu. Niechlujnie podrobione dokumenty, toporna wojskowa bielizna i zegarki, sowieckie pistolety i po partacku łatane, częściowo niekompletne szczęki jednoznacznie wskażą na miejsce ich pochodzenia: Kraj Rad. Jednak ich prawdziwych nazwisk i ojczyzny świat nigdy nie pozna. Porucznicy Fijałka, Gaworski i Rybka oraz kapitan Ścigienny swoją tajemnicę zabrali do bezimiennych grobów.
Berlin, Kancelaria Rzeszy, 15 XI 1939, godz. 9.00
Führer Rzeszy Niemieckiej Rudolf Hess do Jego Ekscelencji Edwarda Wooda, Pierwszego Ministra Rządu JKM Jerzego VI. Ściśle tajne.
W powyższej sytuacji, w której obywatele obu naszych miłujących pokój krajów, jak i całej cywilizowanej Europy, nie potrafią znaleźć słów oburzenia wobec bestialskich ataków zamachowych dokonanych w Londynie i Warszawie przez agenturę bolszewickiej Rosji, Rząd Rzeszy Wielkoniemieckiej wystosowuje do Rządu Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii propozycję pilnych rozmów, w celu zawarcia traktatu pokojowego i wieloletniego układu o nieagresji. Informuję zarazem, że podobną propozycję miłujące pokój Niemcy skierowały do Jego Ekscelencji Eduarda Daladiera, premiera Rady Ministrów Republiki Francuskiej.
USA, Washington DC, Biały Dom, 14 I 1940, godz. 18.00
Franklin Delano Roosevelt coniedzielną radiową „Pogadankę przy kominku” zakończył mocnym akcentem: „Co możemy i powinniśmy, jako Amerykanie, patrioci kochający swój kraj, zrobić dziś i jutro, gdy państwa Europy uratowały przez mądry kompromis pokój światowy? Nie zapominać o dotychczasowych ofiarach przemocy, ale przede wszystkim skupić się tu i teraz na budowie potężnej i silnej Ameryki, stanowiącej wzór dla całego świata. Ameryki nie mieszającej się do spraw innych państw, ale i nie pozwalającej innym krajom, zwłaszcza kierowanym przez dyktatury, na mieszanie się w sprawy nasze”.
USA, Illinois, Chicago, Jackowo, „Polish Dumplings & Sausage Szwiec”, 22 I 1940, godz. 6.20
– No nie guzdraj się, synek, pakuj te pierogi. Tak, do dużego termosu. Zawieziesz je zaraz do Stevensa. Tak, do tego splajtowanego hotelu. Eeee, to nic, że splajtowany, salę balową dziś otwierają na spotkanie przedwyborcze. Kogo? A to nie wszystko jedno? Demokratów. Tylko oni teraz się tu nam podlizują, obłudniki. Jesienią wybory, to się łaszą. Tu masz, Walduś, numer zamówienia, już zapłacone, odbierze od kuchni Big Stef. Nie, nie mógł sam. Jego restaurant się poszkapił, mieli w nocy awarię elektryki. Tylko im z całej ulicy wywaliło prąd, za to tak, że koniec balu, panno Lalu. Nie spóźnij się tylko, to idzie na najwyższy stół…
– Okey, ojcze.
Urodzony w roku 1915 w Chicago syn właściciela znanej etnicznej restauracji, uczestnik polskiej wojny obronnej, podporucznik Szwiec zabrał się do szykowania na wynos porcji garmażerki. Zanim zamknie stalowy termos, musi jeszcze dyskretnie wstrzyknąć do pierogów spec-przyprawę. Zdrowi ludzie prawie nie zauważą jej skutków. Ci z nadciśnieniem zanotują ostry, lecz przejściowy ból głowy. Ale ci, którzy stale przyjmują ekstremalnie duże dawki nowoczesnych i drogich medykamentów obniżających ciśnienie i przekrwienie serca, zwłaszcza osoby z porażeniowym niedowładem kończyn dolnych, zareagują na nią zgodnie z założeniami, sprawdzonymi doświadczalnie w jednym z warszawskich instytutów medycznych tuż przed wybuchem wojny. Lecz to nie zajmowało zanadto młodego Szwieca.
Do największej nad jeziorem Michigan sali balowej u Stevensa, od lat służącej jako miejsce najważniejszych spotkań politycznych w Chicago, tym razem zawita gość, który do końca doceni walory i etnicznej kuchni oraz jej dodatków. Nawet trochę szkoda, że tylko raz.
Paryż, 24 I 1940, godz. 14,20
Komentarz agencji informacyjnej Havas.
Po niespodziewanej śmierci F.D.Roosevelta, schorowanego prezydenta Stanów Zjednoczonych, izolacjonisty i współtwórcy aktu neutralności przegłosowanego w Kongresie USA już w roku 1935, mamy do czynienia z nowym amerykańskim otwarciem w światowej polityce. Dotychczasowy wiceprezydent, a obecnie nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, 45-letni John Nance Garner zwany Cactus Jackiem, wraz z nowym wiceprezydentem Harrym Trumanem z pewnością skupi się na zmianach zapowiedzianych w przemówieniu inauguracyjnym. Na liberalizacji polityki gospodarczej, wprowadzeniu niższego podatku pogłównego oraz na ostrzejszym podejściu do sowieckiego reżimu komunistycznego w Europie i Azji.
Z dobrze poinformowanych kół w Waszyngtonie dochodzą opinie, że o ile sam Garner poświęci się polityce wewnętrznej, to sprawami międzynarodowymi zajmie się Truman – jako zwolennik twardej i aktywnej linii w relacjach z państwami nie uznającymi demokracji i wolnej gospodarki za pryncypia ustrojowe. Zwłaszcza teraz, w sytuacji gdy ZSRS wystąpiło przeciw Europie, dokonując niesprowokowanego niczym aktu barbarzyńskiego gwałtu w Londynie jesienią ubiegłego roku oraz atakując Finlandię.
Okupowana Polska, Generalne Gubernatorstwo, Warszawa, ul. Kredytowa 6, 26 I 1940, godz. 7.50
Dwójka mężczyzn w obszernych paltach i modnych oficerkach podeszła do niepozornego przechodnia, spokojnie idącego w stronę Marszałkowskiej. W rzeczywistości był to komunistyczny funkcjonariusz Kominternu przerzucony dwa tygodnie wcześniej z Łap do Warszawy, w celu wydobycia i przewiezienia do rosyjskiej strefy okupacyjnej warszawskiego tajnego archiwum KPP. Zbiory te zostały ukryte w piwnicy jednego z gmachów w centrum miasta przez adwokata Teodora Duracza, przedwojennego obrońcę podczas warszawskich procesów komunistów z KPP, a nieoficjalnie czołowego agenta sowieckiej siatki wywiadowczej. Sam Duracz tego zrobić nie zdążył, po śmierci Hitlera sprawy szły za szybko.
Duracz na razie był poza zasięgiem chłopaków z grupy likwidacyjnej Służby Zwycięstwu Polski, choć już się na niego szykowali, co innego stary agent Nowotko, na co dzień sowietyzujący wschodnie Mazowsze i część Podlasia, czyli wydający setki wyroków śmierci na Polaków, ogarniętych 17 września przez bolszewicką inwazję. Ów przechodzień to był właśnie on. W wewnętrznej kieszeni marynarki niósł najświeższy przedwojenny wykaz członków KPP, działających także w strukturach innych polskich partii. Lecz co ważniejsze, miał tam również niemal kompletny spis lokalnych siatek i cichych zwolenników komunistów aż po Brasław, Równe i Tarnopol. Informacji było tam nieporównanie więcej niż w zbiorach przedwrześniowego polskiego kontrwywiadu i policji państwowej.
– Pan Marceli Nowotko?
Zapytany z miejsca wyczuł sprawę, szarpnął się w bok, jednocześnie wolną prawą ręką sięgając po tetetkę. Za późno. Likwidatorzy na nagle opustoszałej Kredytowej wystrzelili równocześnie, opróżniając pełne magazynki. Następnie nie niepokojeni przez nikogo, nawet przez trójkę granatowych policjantów, którzy po rozpoczęciu strzelaniny zniknęli w pierwszej wolnej bramie, szybko przeszukali zwłoki.
– Mam – powiedział pierwszy z zamachowców, ściskając w dłoni zakrwawiony brezentowy pakunek, przypominający wojskowy pakiet opatrunkowy.
– Na pewno ten?
– Poczekaj, niech sprawdzę. Tak! Taki sam jak wczoraj przy Mołojcu.
– To w nogi!
Podobne strzelaniny trwały na ulicach polskich miast i wsi pod okupacją niemiecką już od kilkunastu dni. Paradoksalnie, ku cichemu zadowoleniu nie tylko Polaków, ale również Niemców. Tajna wspólna akcja „Róża Czerwona/Die Rote Rose”, dla której łącznikiem między podziemiem a okupantem stał się Władysław Studnicki, objęła polskich komunistów, w praktyce prawie co do jednego sowieckich agentów dawniej stalinowskiego, a obecnie beriowskiego wywiadu. Mniej znacznych Niemcy zwijali po cichu i hurtem likwidowali w katowniach Gestapo. Polacy strzelali do bardziej prominentnych, których śmierć tłumaczono odstawianemu stopniowo na bok wschodniemu sojusznikowi hitlerowców aktywnością „polskich bandytów”.
Ulice polskich miast i wsi spłynęły krwią. Polskie grupy likwidacyjne w GG i na Kresach pod sowiecką okupacją, wspierane po cichu przez Gestapo, zlikwidowały w ciągu kilku tygodni prawie dwadzieścia pięć tysięcy ludzi. Podczas bezwzględnej, największej w całej historii Polski akcji dekomunizacyjnej i antyagenturalnej, zbrojne podziemie wyeliminowało trzynaście tysięcy członków przedwojennej KPP i około dziesięć tysięcy dawno już dorosłych, splamionych krwią Polaków członków dawnego KZMP – młodzieżowej przybudówki partii zdekapitowanej i rozwiązanej przez Stalina w 1938 roku. W bezlitosnych egzekucjach wybito dodatkowo około tysiąca agentów KPP w PPS. Dużo? W sumie tylu mniej więcej Polaków i Żydów wcześniej ginęło w okupowanym kraju z rąk najeźdźców w ciągu dwóch tygodni. Nie była to tania ani łatwa operacja. Kosztowała z górą dwa tysiące poległych „chłopców z podziemia”, bo druga strona, nim jej niedobitki uciekły pod opiekę Berii, odgryzała się krwawo i bezwzględnie, jak przystało na zawodowych terrorystów. W efekcie jednak podległe sowieckiemu wywiadowi środowisko komunistycznych zdrajców Polski praktycznie przestało istnieć. Nie był to powód do specjalnej chwały dla polskiego Państwa Podziemnego, choć tak naprawdę – głównie po to zostały jeszcze przed wojną zaplanowane jego struktury dywersji i odwetu. Brudna, choć niezbędna robota. Dlatego dotyczące jej dokumenty i rozkazy co do jednego zniszczono.
Okupowana Polska, Kraków, Wawel, 1 II 1940, godz. 10.50
Oświadczenie Hansa Franka, gubernatora Generalnej Guberni Wielkoniemieckiej Rzeszy.
Jeśli traktuję Polaka opiekuńczo, jeśli, że tak powiem, przyjaźnie go dopieszczam, to spodziewam się, że odpłaci mi dobrą pracą. W sytuacji, w której działające dotychczas na obszarze Generalnego Gubernatorstwa najważniejsze lokalne organizacje terrorystyczne oficjalnie i jednostronnie wyrzekły się antyniemieckiej przemocy na terenie po gospodarsku zarządzanym przez Rzeszę, uważam, że nasze wysiłki powinniśmy od tej pory skupić przede wszystkim na kwestiach zewnętrznych. Na dziś jestem upoważniony do stwierdzenia, że w zamian za neutralność i spokojną pracę polska ludność Generalnego Gubernatorstwa będzie niebawem korzystała z praw podobnych do tych, którymi już cieszą się mieszkańcy Protektoratu Czech i Moraw.
Washington DC, Biały Dom, 9 II 1940, godz. 11.30
Protokół ze spotkania prezydenta Johna Garnera, wiceprezydenta Harry’ego Trumana i Dyrektora FBI Johna E. Hoovera.
Ściśle tajne. W trzech egzemplarzach. Konkluzja: Na polecenie Prezydenta Johna Garnera Stany Zjednoczone rozpoczynają realizację programu o kryptonimie „Manhattan Engineering District”. Docelowo do połowy roku 1944 USA mają dysponować co najmniej trzydziestoma sprawnymi i możliwymi do przenoszenia na dalekich dystansach jednostkami końcowymi Projektu oraz zapleczem do wyprodukowania następnych trzydziestu jednostek oraz środków przenoszenia na efektywnym dystansie do 7200 mil. W tym celu, oprócz zdecydowanego przyspieszenia trwającego już programu budowy superfortecy B-29, rozszerzeniu powinny ulec dostawy rudy uranu z Konga i innych dostępnych złóż tego materiału – z dotychczasowych 1250 do minimum 3500 ton w okresie do końca czerwca roku 1941, z dalszym wzrostem dostaw w miesiącach kolejnych. Odpowiedzialność i nadzór nad programem obejmie bezpośrednio wiceprezydent Harry Truman, zaś osłoną kontrwywiadowczą, w tym szczególnie w Los Alamos National Laboratory i Oak Ridge National Laboratory, zajmą się FBI i służby Departamentu Obrony. Zaplecze i infrastrukturę naukową oraz wsparcie eksperckie zapewnią Naval Research Laboratory, Carnegie Institution for Science, California Institute of Technology, Uniwersytety…(…) Projekt ma charakter priorytetowy.
ZSRS, Moskwa, Kreml, gabinet Berii, 11 II 1940, godz. 14.40
Pragmatyczny do bólu Ławrentij Beria, mimo że sam zaczął, tuż przed śmiercią Wielkiego Nauczyciela Narodów i na jego osobiste polecenie, przygotowywać pierwsze plany i harmonogramy rozstrzelania 25 tysięcy uwięzionych polskich oficerów, właśnie się zawahał. I zmienił zdanie. Skoro nawet Niemcy, wbrew wcześniejszym porozumieniom z tajnych konferencji Gestapo i NKWD w Przemyślu i Zakopanem, niemal z dnia na dzień podstępnie zaprzestali u siebie masowej eksterminacji Polaków… Samych zaś „polskich” komunistów raptem zrobiło się zdecydowanie za mało, by w przyszłości sowietyzować Polskę głównie ich rękoma, a robienie tego wyłącznie siłami Armii Czerwonej i czekistów, stanowczo się natomiast Berii nie uśmiechało. Jedyny logiczny wniosek nasuwał się nieodparcie: w przyszłej, nieuchronnie ludowej Polsce trzeba będzie nieco zwolnić tempo.
Tym bardziej że ostatnio Polacy, zwłaszcza niższe i średnie szarże oficerskie trzymane w obozach Gułagu, masowo deklarowali chęć włączenia się w powojenną odbudowę „demokratycznej Rzeczpospolitej” pod kierownictwem miłującego pokój Kraju Rad. Beria nie żywił złudzeń co do prawdziwych intencji tych nagle przebudzonych klasowo tysięcy zakamieniałych wrogów Związku Sowieckiego. Jednak sytuacja się zmieniła. Owszem, towarzysz Stalin miał co do nich inne, całkiem sprecyzowane plany, ale cóż… nie ma go. Plany nowego genseka były lepsze dla ZSRR. Zlikwidować polską kontrę zawsze się zdąży, na razie lepiej ich wykorzystać żywych. Już on, Beria, zreedukuje ich i nauczy prawdziwej pokory wobec potęgi ojczyzny proletariatu. O, towarzysz Mierkułow właśnie informuje, że Gułag pilnie potrzebuje nowego wsadu siły roboczej. Niech sobie tam białopanowie przez rok czy dwa dojrzeją do nowej świadomości klasowej, przy okazji wyrąbując węgiel w Workutłagu i rudy ołowiu na Kołymie, a potem się zobaczy. Zwłaszcza że Politbiuro właśnie zadecydowało: Wielki Plan towarzysza Stalina zostanie konsekwentnie zrealizowany, jego start, na skutek nieoczekiwanych zmian za oceanem – przyspieszony, więc Europę tak czy siak czeka wyzwolenie przez Armię Czerwoną. Tym samym ta historyczna chwila, kiedy nad Reichstagiem, a potem pozostałymi stolicami Starego Kontynentu, załopoce czerwony sztandar zwycięskiego proletariatu, zbliża się coraz szybciej. Bo Kraj Rad nie ma innego wyjścia.
Nikt tak jak Beria na początku 1940 roku nie zdawał sobie sprawy z trafności ostrzeżeń Lenina i Stalina: albo światowa rewolucja, albo nieuchronny uwiąd czerwonego państwa. Po drodze przyjdzie co prawda „odwrócić” Japonię i wspólnie zablokować zrywających z samoizolacją Amerykańców, ale czerwoni dyplomaci towarzysza Litwinowa już nad tym pracują. Podobnie jak cała Armia Czerwona.
Beria nie wiedział jednak, że za masowym oddolnym ruchem „polskiej zgody i poddaństwa” stał jeden człowiek. Przerzucony z Warszawy speckurier Służby Zwycięstwu Polski rotmistrz Witold Pilecki. Kilka tygodni wcześniej, zarośnięty i obszarpany, dał się uwięzić NKWD „po wyjściu z lasu” na Zachodniej Białorusi, gdzie jak zeznał, ukrywał się po 17 września 1939 roku. Pileckiego po wstępnych przesłuchaniach przerzucono do Ostaszkowa. Paru innych „odnalezionych” po nim oficerów WP i Policji Państwowej – do Kozielska i Starobielska.
I o to właśnie polskiemu dowództwu chodziło. Chroniące jeńców wojennych Konwencje Genewskie z 1929 roku Związek Sowiecki odrzucił przecież nieprzypadkowo. Tylko skończeni głupcy zawczasu nie wyciągnęliby z tego wniosków. „Winkelried narodów” miał odtąd definitywnie przejść do historii. I srał pies oficerski honor, gdy druga strona działa wyłącznie zdradą i podstępem!
Okupowana Polska, Warszawa, 2 III 1940, Pałac Namiestnikowski przy Krakowskim Przedmieściu, zebranie Rady Obrony Generalnego Gubernatorstwa, godz. 9.35:
Wypowiedź Hansa Franka, gubernatora Generalnego Gubernatorstwa Wielkoniemieckiej Rzeszy:
– Obrona Rzeszy wymaga twardego trzymania w ryzach podbitego narodu polskiego, a zwłaszcza rodzących się organizacji podziemnych. Co prawda operacja Tannenberg, podczas której zlikwidowaliśmy bezpośrednio 50 tysięcy Polaków z wyższych warstw społecznych i kolejne 50 tysięcy umieściliśmy w obozach koncentracyjnych, a zwłaszcza pacyfikacja Warszawy stanowiły skuteczną lekcję, ale nie możemy tracić czujności. Tym bardziej, że Polacy zdążyli ewakuować znaczną część elit tuż przed swoją wrześniową klęską. Ostatnie wydarzenia wskazują jednak, że Polacy szybko się uczą i mogą niekiedy okazać się przydatni, a ich przywódcy trafnie potrafią rozpoznać wspólnego wroga, którego przygotowania do wojny z nami są już widoczne. W tej sytuacji dalszą realizację „Planu AB” i likwidację 10 tysięcy kolejnych polskich przedstawicieli inteligencji, także w związku z sugestiami naszego Fuhrera, uważam za zbędną, aż do zaistnienia nowych okoliczności. Możemy też kontynuować zwalnianie zatrzymanych Polaków. Jednak pamiętajmy, że najmniejsza podjęta przez nich próba jakiegokolwiek wystąpienia, pociągnie za sobą kolejną potężną akcję likwidacyjną.
ZSRR, Moskwa, Kreml, sala obrad Biura Politycznego WKP(b), 25 IX 1940, obrady Biura Politycznego WKP(b), z zapisków Wsiewołoda Mierkułowa, ludowego komisarza spraw wewnętrznych:
Mówi tow. Ławrentij Beria:
– Tak, towarzysze. Wielki Plan wiernego ucznia Lenina – naszego najlepszego nauczyciela Józefa Stalina nadal obowiązuje. Imperialiści mają się zagryźć nawzajem, byśmy mogli oswobodzić uciemiężony proletariat Europy i świata oraz utrwalić zdobycze naszej rewolucji. Jednak powstaje pytanie: jak powinniśmy to uczynić w obecnej sytuacji kruchego, ale jednak – rozejmu utrzymującego się nadal poza naszymi zachodnimi granicami. Hess nie uderzył na Belgię, Danię, Francję i Wielką Brytanię, koncentrując obecnie swoje siły na obszarze już podbitym, zwłaszcza w byłej pańskiej Polsce. (…). W tej sytuacji nie mamy wyjścia – zgodnie z Wielkim Planem towarzysza Stalina musimy zareagować pierwsi. Tym bardziej że na III Rzeszę pracują dziś gospodarki większości łże-krajów oraz okupowanych przez Niemców przemysłowych terytoriów środkowej Europy. Zgodnie z potwierdzonymi doniesieniami naszego wywiadu, Niemcy testują szereg nowych technologii, co w ciągu kolejnych trzech lat, w razie braku przeciwdziałania z naszej strony, zniweluje naszą obecną znaczącą przewagę techniczną, taktyczną, operacyjną i strategiczną. (szum na sali, słychać zapewnienia zebranych: „Nie dopuścimy!”, „Wyprzedzimy!”). To samo robią Amerykanie, których przychylność wobec ZSRS, a nawet neutralność jest coraz bardziej niepewna.
Dlatego uważam że „Burzę”, początkowo szykowaną na lato, należy rozpocząć najpóźniej wiosną 1941 roku. Trzeba też uczynić wszystko dla ugruntowania przed początkiem Burzy dyplomatycznego zwycięstwa w Wielkiej Brytanii i w zaniepokojonej polityką Niemiec Francji. Oraz doprowadzić do odwrócenia sojuszy i tajnego porozumienia ZSRS z Cesarstwem Japonii, by w ten sposób umożliwić i wspomóc materiałowo i militarnie jego ekspansję na obszarze Pacyfiku. Japończycy to pragmatycy, Niemców mają gdzieś, dogadamy się, zwłaszcza po Chałchin-Goł. W odpowiednim czasie oczywiście wrócimy, towarzysze, również do kwestii japońskiej. Tymczasem, zgodnie z założeniami Wielkiego Stalina, uruchomimy nasz Wielki Plan – zachodni plan operacyjny. Kto jest przeciw?”
Warszawa, 2 V 1941, godz. 11.20. Ściśle tajne
Generał Stefan Rowecki-Grot, dowódca Związku Walki Zbrojnej, do wszystkich jednostek i pododdziałów ZWZ na ziemiach polskich okupowanych przez Trzecią Rzeszę i Związek Sowiecki:
„Nasz wróg i okupant, Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich, wczoraj rano na całej długości linii demarkacyjnej zaatakował hitlerowską Trzecią Rzeszę, sforsował Bug i wszedł pierwszym uderzeniem armii pancernych na 40 do 70 kilometrów w obszar zajmowany przez Niemców, osiągając przewagę operacyjną. W obliczu totalnej wojny między naszymi zaborcami i spodziewanego przesunięcia sowieckiej strefy okupacyjnej na zachód wydaję wszystkim żołnierzom i pracownikom Państwa Podziemnego zakaz ujawniania się, a dla oficerów dodatkowo rozkaz pełnej wymiany kenkart/dokumentów tożsamości i miejsc zamieszkania według planu „W” (z obniżeniem rangi i poziomu dokumentowanego wykształcenia). Oficerom i podoficerom zawodowym rozkazuję następnie podjąć cywilną pracy na nieeksponowanych stanowiskach, w celu uniknięcia represji nowego okupanta, aż do otrzymania kolejnych rozkazów podziemnego Państwa Polskiego.
Ponadto podległym mi jednostkom i oddziałom wydaję rozkaz, przed wejściem Armii Czerwonej i aparatu represji ZSRS: za wszelką cenę i nie licząc się z ofiarami, zniszczyć przechowywane we wszystkich dostępnych archiwach i urzędach, także niemieckich, na całym obszarze RP, akta personalne, zawierające dane oficerów i podoficerów Wojska Polskiego, Policji Państwowej i innych formacji zbrojnych i zmilitaryzowanych, a także pracowników wyższych urzędów i instytucji państwowych oraz naukowych, w tym absolwentów szkół wyższych i średnich.
Zabraniam pod rygorem kary śmierci pomocy przy identyfikowaniu przez okupanta danych personalnych obywateli RP. Broń, amunicję i wyposażenie, w tym środki łączności, nakazuję po zakonserwowaniu ukryć w celu późniejszego użycia. (…). Wobec sił okupanta nie stosować czynnego oporu. Jego polskojęzyczne sługi – izolować lub likwidować.
Okupowane Niemcy, Berlin/Poczdam, 20 XI 1941, godz. 22.35:
AKT KAPITULACJI
My niżej podpisani, działając z upoważnienia Naczelnego Dowództwa Niemieckich Sił Zbrojnych, niniejszym bezwarunkowo poddajemy przed Najwyższym Dowództwem Armii Czerwonej i jednocześnie przed Najwyższym Dowództwem Alianckich Kontynentalnych Sił Ekspedycyjnych wszystkie siły na lądzie, morzu i powietrzu, które pozostają w dniu dzisiejszym pod niemiecką kontrolą.
Naczelne Dowództwo Niemieckich Sił Zbrojnych natychmiast wyda rozkazy niemieckim władzom wojskowym, wodnym, powietrznym i wszystkim siłom pod niemiecką kontrolą zaprzestania aktywnych działań o godzinie 23.01 czasu środkowoeuropejskiego 20 listopada i pozostania na pozycjach zajmowanych w tym czasie.
Żaden statek, jednostka pływająca ani też statek powietrzny nie zostanie zatopiony, ani też nie zostaną dokonane żadne uszkodzenia w ich kadłubach, maszynach lub wyposażeniu, ani też w jakichkolwiek urządzeniach, wyposażeniu, aparatach i wszelkich środkach technicznych służących ogólnie do prowadzenia wojny.
Naczelne Dowództwo Niemieckich Sił Zbrojnych natychmiast wyda odpowiednim dowódcom, i zapewni przekazywanie wszelkich innych rozkazów wydanych przez Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej i przez Najwyższe Dowództwo Alianckich Kontynentalnych Sił Ekspedycyjnych.
Niniejszy akt kapitulacji nie będzie obowiązywał, i zostanie zastąpiony przez, ogólny dokument kapitulacji nałożony przez zwycięzców w stosunku do Niemiec i niemieckich sił zbrojnych jako całości. W przypadku, jeżeli Naczelne Dowództwo Niemieckich Sił Zbrojnych lub też jakiekolwiek siły pod jego kontrolą będą działać w sprzeczności z niniejszym Aktem Kapitulacji, Najwyższe Dowództwo Armii Czerwonej i Najwyższe Dowództwo Alianckich Kontynentalnych Sił Ekspedycyjnych podejmie działania karne bądź takie, jakie uzna za stosowne. Niniejszy Akt został sporządzony w języku rosyjskim, francuskim i niemieckim. Tylko wersje rosyjska i francuska są autorytatywne. (…)
Okupowane Niemcy, Hannover, więzienie Gestapo Hannover Ahlem, 21 XI 1941, godz. 12.05
– Towarzysz Ernst Thallman, członek Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej, przewodniczący Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Niemiec? – Pytanie to, skierowane do łysego, wynędzniałego więźnia w obozowym pasiaku, zadał osobiście Iwan Aleksandrowicz Sierow, zastępca Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych, towarzysza Mierkułowa. Do Hannoveru dotarł niespełna dwanaście godzin po całkowitej i bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy, zalanej pancernymi dywizjami Armii Czerwonej.
– Tak, towarzyszu – cicha odpowiedź nie mogła być już krótsza bez ryzyka obrażenia pytającego.
– Tu macie nowe ubranie cywilne, pod wasz wymiar, w sąsiednim pomieszczeniu czekają fryzjer i lekarz. Oraz gorący posiłek. Niech mi będzie wolno jako pierwszemu pogratulować wam mianowania na urząd premiera rządu Niemieckiej Republiki Ludowej. Wasi ministrowie czekają już w naszej bazie pod Berlinem. Obozy, w tym jenieckie, możecie przejąć po faszystach. I jeszcze jedno: jeńców wojennych z Polski na razie nie wypuszczajcie. Niebawem sami się nimi zajmiemy. Towarzysz Beria pyta, czy kwartał wystarczy wam na zapoczątkowanie budowy robotniczo-chłopskiej armii i organów bezpieczeństwa, denazyfikację, wybory do ludowego parlamentu i nową konstytucję Niemieckiej Republiki Ludowej?
– Jeśli, towarzysze, pomożecie nam w tym wielkim zadaniu, nie zawiedziemy waszego zaufania, kwartał w zupełności wystarczy!
Jeniec dwóch okupantów – wspomnienia pułkownika Jerzego Skrzymowskiego, ps. „Kostek”, wydanie pierwsze, rozdział drugi, Polski Instytut Wydawniczy, Lwów, 1964 r.
Oflag? Jak to oflag. Numer VI B Doessel, Nadrenia Północna Westfalia. Przenieśli nas tam z Oflagu IV C w Colditz. Zaczęli wywózkę w 1940, tuż po tym jak się dogadali z Anglikami i Francuzami, a na zachodzie zapanował spokój. Że nas Brytole i Francuzi sprzedali, tośmy wiedzieli już we Wrześniu. Sowiecki cios w plecy zaskoczył mnie, choć przecież można się było go spodziewać. Masę naszych wtedy wyłapali. Ale w oflagu mało się o tym mówiło. Życie szło jak w każdym obozie. Od gwizdka do gwizdka. Nerwy, oczekiwanie na listy i paczki z kraju, sarkanie na podłe żarcie, rosnące poczucie klęski z rzadka przerywane nadzieją płynącą z odbiornika radiowego, ukrywanego w stropie jednego z baraków. Kiedy ZSRS napadł na Niemcy, 1 maja 1941 roku, a Francuzi od zachodu też się trochę ruszyli, cieszyliśmy się jak wariaci. Najważniejsze stało się wtedy, kto pierwszy do nas dojdzie.
Jednak z naszego nasłuchu wynikało, że Francuzi, jak to żabojady: znowu bili się dziwnie. Tymczasem ruscy szli naprzód jak taran. W czerwcu odcięli Niemców od rumuńskiej ropy, pod koniec listopada zalali III Rzeszę aż po Ren, i było po naszych nadziejach. Potem przejęli nasz oflag od Niemców. Nic nam nie mówili o zwolnieniach, prowadzili tylko wieczne przesłuchania i agitacje. Więc siedzieliśmy w barakach po staremu, tyle że Niemców na wieżyczkach zastąpili równie jak oni okrutni, ale bardziej zdziczali Azjaci, co na obóz wołali zona. Rumunia, Bułgaria i Węgry poddały się Berii właściwie bez walk, podobnie Słowacja i Czechy. A nawet kawałek okupowanej dawniej przez Niemców Jugosławii. Wszędzie tam powstawały już siłami nowego okupanta republiki ludowe.
Wtedy, 6 grudnia 1941 roku, spróbowaliśmy, prawie w pięćdziesięciu, ucieczki, żeby przedostać się do Francji kopanym pod obozem tunelem. Ale wyłapali nas wespół z Niemcami z tej ich bolszewickiej republiki, która gładko zastąpiła Trzecią Rzeszę. Większość schwytanych rozstrzelali w Buchenwaldzie i Dortmundzie. Niepotrzebna śmierć, jak się później okazało. Bo niedługo potem i tak zaczęli zwalniać do Polski. Tylko kilku udało się uciec, w tym mnie.
Długo opisywać, jak przedostałem się do kraju. Szedłem nocami, omijałem miasta i większe wioski. Jadłem niezebrane ziemniaki z pól, raz z trudem wydoiłem krowinę pętającą się samopas po lasach. Pewnej nocy pod Dreznem zobaczyłem, jak na wschód ruskie gnają kolumnę naszych jeńców ze stalagów. Szli niby pod eskortą, ale o dziwo – bez większej dyscypliny. Ukryty w krzakach przy drodze z urywków rozmów w kolumnie domyśliłem się, że pędzą ich jako przesiedleńców, już zwolnionych i połączonych z cywilami wracającymi z wywózki wprost na Górny Śląsk, pod Gliwice, które dołączyli do wcielonej do imperium ZSRS wasalnej polskiej republiki ludowej.
Byłem bez pagonów, na wchodzącej w las drodze wmieszałem się w ten tłum, z górą pięciotysięczny. Na popasach raz karmili, raz nie, aby do przodu. Raz nawet kawałek jechaliśmy pociągiem w bydlęcych wagonach. Widać było, że tłum szeregowców i kaprali nie jest dla sowietów interesujący. Wyłapywali tylko oficerów. Mnie się udało. Prawie na początku jeden kapral, chory na serce, zmarł na popasie. Przed wymarszem o świcie wziąłem jego papiery, płaszcz i strzeleckie buty, trochę tylko za duże. Jego towarzysze nic nie mówili, zrozumieli, w czym rzecz, wszyscy spodziewali się ostrzejszej kontroli, jak już będziemy przekraczać nową granicę niemiecko-polską, choć w sumie wewnętrzną sowiecką. Po drodze widzieliśmy kolumny Niemców wysiedlanych z Górnego Śląska.
Pamiętam, że w przeciwieństwie do ziem rdzennie polskich Niemcy były potwornie zniszczone. Bronili każdego domu, bo tak naprawdę ich w miarę zorganizowany opór zaczął się dopiero na linii Odry i Nysy, wcześniej zostali sparaliżowani i odepchnięci kilkaset kilometrów na zachód jednym nieoczekiwanym uderzeniem kilkunastu armii i korpusów pancernych sowietów. W dwóch wielkich kotłach na wschodzie zamknięto Niemcom większą część zawodowego wojska, ich sprzętu i zapasów, podobno ruscy uderzyli dosłownie na kilka tygodni przed szykowaną niemiecką ofensywą.
Na szczęście dla Polski te wielkie bitwy odbyły się w naszych mniej ludnych rejonach wiejskich, daleko na wschód od Wisły. Tak mówili nam na postojach, kiedyśmy jedli postną kaszę z kotła, ich oficerowie polityczni, prowadzący nieustanną agitację. Rozmawiali z nami niemal wyłącznie po rosyjsku, co dało mi do myślenia (wyglądało na to, że „polskich” pomocników solidnie im brakowało).
Prawdziwa rzeź zaczęła się po przejściu przez Rosjan Warty i Odry. Zginęło piętnaście milionów Niemców i sześć milionów Rosjan. Obie strony na masową skalę użyły bowiem gazów bojowych, po incydencie w Hamburgu, kiedy ktoś, do dziś nie wiadomo kto, odpalił kilkanaście moździerzowych granatów z sarinem w zatłoczone cywilnymi uchodźcami centrum miasta. Hitlerowcy natychmiast odpowiedzieli Rosjanom tym samym i w Niemczech rozpętało się piekło.
Do Polski wracali nasi, bo polskich więźniów zastępowali świeżo „reedukowani” niewolnicy niemieccy, węgierscy, fińscy, rumuńscy, bułgarscy, a nawet czescy i słowaccy… Szło to stopniowo, ale nieprzerwanie. Najpierw wypuszczali ze stalagów szeregowców i kaprali, potem korpus podoficerski, a kiedy pod koniec roku dotarłem pod Warszawę, z byłych niemieckich oflagów zwolnili nawet młodszych oficerów: poruczników, kapitanów… Wypiska, bochenek czarnego chleba, i wracaj do swoich, tu już dla ciebie w barakach miejsca nie ma, już inni je zajmują, ważniejsi, brakuje nawet amunicji do masowych rozstrzeliwań, bo większość idzie na byłych towarzyszy nazistów.
To samo działo się na wschodzie. W ten właśnie sposób wrócili wtedy do Polski z łagrów i spec-zon Gułagu prawie wszyscy podoficerowie i młodsi oficerowie z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska, po „turnusach” w tajdze i łagrowych kopalniach. Tuż potem, a nawet wraz z nimi, niekiedy pociągami, a głównie przygodnym transportem i pieszo, wróciły setki tysięcy, masa cywilów wywiezionych z Kresów w 1939 i 1940 i osadzonych w łagrach i specosadach jak ZSRS długi i szeroki. I repatrianci z Wilna, Lwowa, Wołynia. Masy ludzi.
Ruskie dawali im dwie opcje: mogli iść na zachód, za Bug, na nieliczne – bo wtedy jeszcze prawie bez Dolnego Śląska, Wrocławia i Szczecina – Ziemie Odzyskane, budować „ludową etnicznie polską demokrację” i dostarczać kontyngenty Sowietom, albo… dożywotni sowiecki paszport i Syberia lub Kazachstan. Wiadomo, co nasi wybierali. Tym bardziej że tuż po mojej ucieczce z oflagu 7 grudnia 1941 roku Japończycy zaatakowali Amerykanów na Pacyfiku. Każdy z nas chciał to przeczekać jak najbliżej domu.
Oskar Lange, Ekonomia upadku, rozdział 2: 1941/1942 – kryzys sowieckich łagrów i wymuszona liberalizacja, Nakładem Gebethnera i Wolffa, Warszawa 1955
Masowe zwolnienia i przesiedlenia Polaków, poczynając od końca roku 1941, nie były przypadkowe. Wpisywały się w jeszcze stalinowską koncepcję tworzenia etnicznej i zwasalizowanej Polski. I Trwały nawet wówczas, gdy sowiecka logistyka i gospodarka cywilna weszły bezpowrotnie w kryzys, po przekroczeniu przez Gułag siedmiu milionów „pensjonariuszy”. Tego chyba żaden ich wódz się nie spodziewał, nawet inteligentny Beria, choć dziś byłoby to oczywiste dla każdego, nawet średnio wyedukowanego ekonomisty: system łagrów po zajęciu Niemiec musiał szybko upaść pod własnym ciężarem.
Reszta ZSRS, od nieletnich po staruszków, pracowała już po dwanaście godzin na dobę, i tak obsuwając się w potężniejący deficyt wszystkiego, zwłaszcza żywności. Stany ucięły Sowietom dostawy z programu „Cash and Carry”. ZSRS ściągał więc brakujące dobra z podbitych ziem w ramach „opłaty za wyzwolenie”.
Ale i tego było mało. W końcu Beria musiał zredukować niewydolny Gułag o połowę. Trzeba gdzieś przecież było umieszczać miliony Niemców oraz jeńców i przedstawicieli wyższych warstw z podbijanych po kolei krajów Europy. Amnestia! Nie zmniejszyło to jednak deficytu kalorii u sowieckiej siły roboczej. Ani jej obciążenia pracą. System bolszewicki zapadał na postępującą niestrawność, lecz militarnie nadal próbował ją przezwyciężyć, pożerając jeszcze więcej niż dotychczas. Wprawdzie nie udało mu się, z braku lokalnych kadr, zsowietyzować szybko krajów takich jak Polska, ale teraz, jeśli bolszewicy chcieli iść dalej na zachód, gdzie się tylko dało musieli przerzucić wszystkie obowiązki na samych podbijanych, pod osłoną okupacyjnych garnizonów.
Jeniec dwóch okupantów – wspomnienia pułkownika Jerzego Skrzymowskiego, ps. „Kostek”, wydanie pierwsze, rozdział trzeci
Na przełomie 1941 i 1942 roku przedostałem się do mojej rodzinnej, ukochanej Warszawy, zniszczonej nieco przez represje z 1939 i przez przechodzący ostatni front, ale oprócz tego nadal w większości pięknej i ocalałej. Pełnej przedwojennych znajomych, z żywą na szczęście rodziną. Spotykałem się z bliskimi w tajemnicy, miałem już przecież cudze, lewe papiery. Dzięki pomocy przedwojennych szeregowych urzędników, siedzących w niby już „demokratycznej” radzie miejskiej, wyrobiłem kolejne dokumenty, tym razem mocniejsze. Było to tym łatwiejsze, że większość przedwojennych archiwów i ewidencji osobowych w urzędach, firmach, a nawet parafiach zniknęła albo spłonęła w okresie bezpośrednio poprzedzającym wejście Rosjan. Sowieccy nadzorcy mieli z tym ogromne problemy. Nie tylko zresztą u nas.
Sowieci nie wzięli pod uwagę, że po utracie lwiej części przedwojennej agentury, po zajęciu tak wielkich obszarów Europy, będą musieli oprzeć swój aparat w Polsce na dawnych kadrach. Więc i nasz pożal się Boże „socjalizm” już od początku będzie najwyżej „różowy”. Tym bardziej że właśnie wracała do kraju większość polskiej inteligencji. Na szeroką pomoc lokalnej „piątej kolumny” Rosjanie mogli liczyć dopiero w Niemczech, gdzie ichni komuniści, potem naziści, znów masowo zmieniali barwę koszul.
W Polsce tymczasem od początku roku 1942 odtwarzał się prywatny handel, a cała drobna i średnia wytwórczość, zwłaszcza spożywcza, skryła się za parawanem „spółdzielni pracy”. Duże fabryki zbrojeniowe i huty, choćby w COP, zmilitaryzowano, lecz pracował w nich tylko ten, kto nie zdążył uciec. Młodzież była patriotyczna, nauczyciele przemycali na zajęciach co tylko mogli z przedwojennego programu. Na uczelniach zaś kolejne fale półanalfabetów z sowieckich naborów topniały już po pierwszej sesji.
Na polskiej wsi było tak samo. Socjalizm kwitł. Ale… pilnowali go sami swoi. W tym ja w ZWZ, a potem w AK.
Pamiętam na przykład, jak bodajże trzydziestego marca 1942 razem z chłopakami z PSL-owskich Batalionów Chłopskich obstawialiśmy zebranie założycielskie i wybory władz nowo powstałej spółdzielni rolniczej w Łęcznowoli pod Łukowem. Ruskie wymagali, by skolektywizować polskie rolnictwo, no to się skolektywizowało. Błyskawicznie. Jak to mówiliśmy wtedy – aby tylko zeszyć fastrygą, na pokaz i dla picu, łatwiej się to potem z powrotem spruje. W Łęcznowoli przewodniczącym został w ten sposób Andrzej Sapieha. Lokalny dowódca AK, przed wojną wiadomo – ziemianin. Postać warta upamiętnienia. To on pod osłoną dętej spółdzielczości zapoczątkował na ziemiach okupowanych masową produkcję bimbru w celu rozpijania ruskich garnizonów. Z pełnym zresztą sukcesem.
Rok 1942 w ogóle był dziwny. Początek upłynął pod znakiem wyborów do „ludowego Sejmu”. Oczywiście, w znacznej mierze kierowali tym porządni przedwojenni pepeesiacy i ludowcy.
Potem przyszedł czerwiec. Z gigantycznym polskim propagandowym sabotażem w Moskwie, kiedy Beria chciał nas z pompą przyjąć do tego swojego Światowego Związku Rad.. W ich komuszej Wieży Babel, czyli Pałacu Rad, rzecz jasna, jak to u nich, przed terminem oddanym do użytku, ze stumetrowym Leninem w charakterze kręcącego się kurka na dachu. Pokazującym pięciometrowym paluchem świetlaną przyszłość wszędzie, tylko nie u swoich. Polska delegacja, w której ponad połowę stanowili podrabiani ludowcy i porządni pepeesiacy, z braku laku udający wytłuczonych komunistów, wjechali na moskiewski Dworzec Białoruski aż pięcioma składami i zaczęli od bezpłatnego, bez żadnych kartek, rozdania witającym ich tysiącom „robotniczych radzieckich aktywistów” daru narodu polskiego dla bohaterskiego sowieckiego proletariatu. Ponad tysiąca ton suszonej kiełbasy i hektolitrów polskiej wódki. W efekcie wychudzony moskiewski tłum ruszył szturmem na stację. Połowa Moskwy tańczyła wtedy pijana, a druga jej zazdrościła. W końcu doszło do robotniczych zamieszek krwawo stłumionych przez bohaterską Armię Czerwoną, a wściekły Beria odwołał uroczystości i pognał polską delegację precz, za Bug.
Kolejną ważną datą okazał się czwarty lipca. Po desperackim wspólnym uderzeniu Japońców i nieoznakowanych ruskich na Alaskę i bazę w Dutch Harbour na Aleutach Rosjanie i Japończycy co prawda wysadzili tam desanty i opanowali alaskańskie wybrzeże, ale za to śmiertelnie wkurzyli Wuja Sama.
Czerwoni spuścili nas wtedy na długo z oka, a my im to ułatwialiśmy. Bo jakże to tak pacyfikować polską, skolektywizowaną dobrowolnie wieś, z uśmiechem i bez bicia dostarczającą terminowo kołchozowy kontyngent? Nasza Milicja Obywatelska, także niemal bez wyjątku składająca się na dole z byłych funkcjonariuszy Policji Państwowej, którzy przeszli do niej z rozkazu zakonspirowanego dowództwa ZWZ, a potem AK, nie zwracała na to uwagi, a co więcej, bywało, współpracowała z nami przy wielu akcjach. Nawiasem mówiąc, sowieccy doradcy „ludowego rządu PRL”, nie zorientowani w rzeczywistej wydajności polskiego rolnictwa, ustalili wielkość tych kontyngentów według własnych, żenująco niskich komunistycznych norm. Lecz że radosna sprawozdawczość w polskich kołchozach szerzyła się niczym pożar, zgodnie z rozkazami Państwa Podziemnego, to cała ukrywana nadwyżka, kilkakrotnie wyższa od tych norm, trafiała bez reglamentacji na krajowe targowiska. A kiedy jeszcze doszły do tego masowo fałszowane kartki na żywność, sowieckie centralne planowanie w Polsce po prostu się rozpadło.
Polska, Warszawa, Aleje Jerozolimskie, 11 listopada 1942, 22.46
– Alek, dawaj butelki, już idą. Dobry towar, świeża dostawa z Łowicza, spółdzielcy od Sapiehy pędzą na potęgę. – „Zośka” wziął w garść flachę i z promiennym uśmiechem wyszedł naprzeciw dwuosobowego patrolu w sowieckich uniformach. – Towariszczi, s polskim prazdnikom dla was w podarkie!
– Wot maładiec, prijatno zdies’, w Polszie, służit’. Żałko, szto eto konczajetsia. Prikaz. W konce goda wo wsiej Polsze uchodim w zakrytyje garnizony. Ili gdie to dalsze. Kaniec prazdnika. – Sowiecki starszyna pieczołowicie przejął butlę od Zawadzkiego i klepnął go w ramię. – A mysliwskaja kołbasa u was jest? Zakusit’ choczetsia!
– Imiejem dwa kilogramma, no… znajetie cenu.
– Dzierży, malczik patrony, piatdziesiat za kilo eto prosto darom! Nu, nam nada idti. Praszczajtie, riebiata.
– Praszczaj, skurwielu – ostatnie zdanie Zośka wymamrotał, gdy patrol oddalił się nieco, by spożyć litr bimbru pod apetycznie pachnącą wędzarnią wędlinę z nieewidencjonowanych “spółdzielczych” świń.
W tym kwartale tylko on i Alek rozdali w stolicy dwa tysiące litrów samogonu skrajnie już zdeprawowanym pobytem w Polsce sołdatom. To samo działo się w całej Polsce. Nielegalne i półlegalne gorzelnie na potrzeby akcji przerabiały zgniłe warzywa i obite owoce już w każdym powiecie, a akowskie zakonspirowane magazyny broni pękały w szwach. Tymczasem Beria zastanawiał się, jak to wszystko znowu ogarnąć, gdy wydany zostanie całkowity zakaz kontaktów jego wojsk z krajowcami i po wycofaniu oddziałów do koszar.
Tadeusz Zawadzki „Zośka”, harcmistrz, major w stanie spoczynku, Warszawa 1974, spotkanie w Hufcu ZHP Warszawa Praga-Północ, tekst zreprodukowany z nagrania amatorskiego
Do końca 1942 roku „Szare Szeregi” już niemal w całości weszły do Ludowych Harcerzy. Gdzie robiliśmy dalej swoje, tyle że nie pchając się ruskim w oczy. Rosyjscy oprawcy z NKWD, choć pod wszystkimi większymi polskimi miastami stały sowieckie garnizony, bez szerokiego oparcia w miejscowych sprzedawczykach musieli z konieczności działać ostrożnie, wybiórczo. Jedyne, co jeszcze na większą skalę mogli, kiedy Gułag im się posypał, a koleje zakorkowały, to utrzymywać wobec wybranych Polaków osobisty szantaż, za sprawą przetrzymywanych nadal po łagrach dziesiątek, lecz już nie setek tysięcy bliskich z ich rodzin.
Do tego Sowieci mieli prawdziwy problem z poborem do podporządkowanej Moskwie „ludowej armii”. Polacy nie chcieli się za nich i wespół z nimi bić. Branka do „ludowego wojska” okazała się, przy braku ewidencji oraz bojkocie spisu powszechnego, absolutnie nieskuteczna. A nieliczne powstałe polskie pododdziały albo przy pierwszej okazji masowo dezerterowały, albo na kolejnych frontach europejskich otwieranych przez ZSRS czy to w północnych Włoszech, czy to w Szwajcarii, przechodziły z bronią na drugą stronę. Wcieleni dezerterowali przy pierwszej okazji. W najgorszym przypadku, kiedy nie można było zwiać, udawali bezużytecznych idiotów. I co tu robić? W końcu, jak mawiali sami Rosjanie, pięciu milionów od ręki nie zamkniesz, miliona od ręki nie rozstrzelasz. Sowieci zaczęli więc na dużą skalę wyłapywać Polaków na przymusowe roboty – wcielać siłą tysiące ludzi wprost z ich zakładów do taborów i fabryk zbrojeniowych! No i stąd te nasze akcje małego sabotażu… Znacie? Skoro tak, to opowiem wam lepiej o naszym udanym zamachu na komuszego agenta Bieruta…
Wiem, wiem, że to wszystko brzmi dla was, druhny i druhowie, dość beztrosko. Niestety, okres w miarę bezpiecznego przeczekiwania właśnie mijał. Kiedy zaczął się czerwiec roku 1943, czerwony agresor znów zaatakował w Europie…
Sowiecko-francuska linia demarkacyjna w Niemczech między okupacyjną strefą ZSRR i strefą Aliantów Zachodnich na Renie, 7 km od mostu imienia Ericha Ludendorffa, 19 VI 1943, godz. 2.32
Lejtnant Wasilij Margiełow, trzydziestoczteroletni dowódca kompanii zwiadu siłowego z 4. batalionu II Korpusu Wojsk Powietrznodesantowych RKKA, widział pod sobą szarawą wstęgę największej niemieckiej rzeki i dwie wieże podtrzymujące konstrukcję najważniejszego dziś mostu na Renie. Dokładnie pod jego nogami stacjonowało zgrupowanie wojsk alianckich, konkretnie sztab francuskiej 2. armii, z uderzeniowym trzonem w postaci francuskiej 4. dywizji pancernej dowodzonej przez generała de Gaulle’a. Nad nim rozgwieżdżone niebo zasłaniała wydęta czasza desantowego spadochronu.
Podobne gwiezdne zaćmienia Wasia widział jak okiem sięgnąć w promieniu kilometra. To była jego pierwsza akcja po chwalebnym desancie na Alaskę. Skakali wtedy ramię w ramię z żółtkami, jako nieoznakowane „zielone ludziki”. Kumple Wasi z ochrony w Dawydkowie gadali przy wódce, że na ten genialny pomysł wpadł podobno niejaki Spiridon Iwanowicz Putin, były kucharz Lenina i Stalina, a obecny Berii. Ostro wówczas dali popalić kapitalistycznym wyzyskiwaczom i wrócili na stare rosyjskie ziemie. Przy okazji wyrżnęli w pień Anchorage. Co prawda nie było wiele do wyrzynania, bo ludność gremialnie zwiała w alaskańską tajgę, ale dla Waśki i jego kumpli wystarczyło.
Dzięki tamtej operacji japońskie bombowce od wielu miesięcy skutecznie blokowały Amerykanom większą część szlaków żeglugowych na północno-wschodnim Pacyfiku. I co najważniejsze – porty oraz bazy marynarki wojennej i lotnictwa na zachodnim wybrzeżu Stanów. od Everett pod Seattle, po Los Angeles i San Francisco. Radzieckie Pietki w tym czasie, sprzedane Japończykom za kawał Mongolii Wewnętrznej, rąbały zablokowaną w portach Zachodniego Wybrzeża flotę Wuja Sama, a do tego stocznie, setkami ćwierćtonówek z siedmiu kilometrów w te i nazad – ile tylko Transsib przewiózł, a Japońce ze swoich wysp podrzucili. Na tych wysokościach pościgowe amerykańskie Hawki nie dawały ich rady dogonić, Aircobr i Mustangów mieli amerykańce wciąż za mało. Wystraszona Kanada siedziała cicho, podobnie jak nadal neutralni Anglicy – Japończycy na razie nie ruszyli prawie ich azjatyckich kolonii, trzymając je na deser. Przejęli jedynie anglo-holenderskie złoża ropy naftowej. Most powietrzny i morski z Władywostoku, Yokohamy i Osaki do Anchorage, Sitki i na Aleuty pracował na okrągło od wiosny do jesieni. Co z kolei ułatwiło Japończykom zdobycie Midway i zatopienie kilku amerykańskich lotniskowców po kolejnym ataku na Hawaje.
– Ale dość bujania w obłokach – rozkazał sam sobie Wasilij. – To już przeszłość a przed nami wielkie czyny, lejtnancie!
Margiełow leciał w drugiej fali. Pierwszą, kwadrans wcześniej, stanowiło osiemnastu „minerów gwardii”, którzy już opanowali wieże mostowe, wybili ich załogi i częściowo zdemontowali system zaminowania. Resztę ładunków neutralizowały już regularne oddziały saperskie. Po moście, niewidocznym w nocy i z tej odległości, jechał już rząd średnich czołgów t-34, poprzedzanych przez lekkie szosowe BT-7. Rozkaz wydany przez generała armii Konstantego Rokossowskiego był jasny: w ciągu pierwszych dwóch godzin przerzucić na zachodni brzeg Renu 260 czołgów średnich, 120 lekkich i dywizję piechoty zmechanizowanej wraz z zapleczem. Następnie rozszerzyć przyczółek. Zdezorganizować przeciwdziałanie francuskiej 4. dywizji pancernej, zneutralizować sztab i węzły łączności oraz lotniska francuskiej 2. armii. Pod osłoną VII i XI korpusu powietrznego i grup powietrznodesantowych, wyprowadzić na rubież ataku siły trzech korpusów pancernych i dwóch zmechanizowanych. Po przerzucie mostami na Renie, w tym pontonowymi, całej Północnej Grupy Wojsk Frontu Zachodniego, w koordynacji z Południową Grupą nacierającą z rejonu ześrodkowania wokół Karlsruhe, przy zabezpieczeniu tyłów formacjami policyjnymi Niemieckiej Republiki Ludowej, planowe rozwinięcie Grupy Północ w kierunku Liege – Charleroi – Amiens. Cele dalsze – Paryż, Calais.
Leonid Breżniew, młody i pełen partyjnego entuzjazmu politruk w dywizji Margiełowa, przekonywał, że pójdzie to bez problemu i Francja zostanie wkrótce kolejną ludową republiką, bo do budowy „bagietkowego socjalizmu” zabierze się w niej z miejsca trzysta tysięcy francuskich komunistów i trzy razy tyle socjalistów.
– Jak tylko nasze czołgi wjadą do Paryża – prorokował całkiem słusznie, jak się wkrótce okazało – ciemiężony lud powstanie i natychmiast powoła bratni Front Ludowy, który ogłosi i proklamuje Francuską Republikę Ludową. Połączoną z ZSRS wiecznym sojuszem! Zobaczycie, towarzysze – wieszczył Breżniew, jak się wkrótce miało okazać, całkiem trafnie – wkrótce czerwoni Francuzi sami, pod wodzą przybyłego z nami towarzysza Morisa Torieza, rozprawią się z własnymi burżujami, sami ich pozamykają, a nawet sami, bez naszej pomocy, będą ich ścinać taśmowo i z entuzjazmem, tych krwiopijców, niczym w czasach chwalebnej Wielkiej Rewolucji Francuskiej! Mówię wam, tego ich faszystę Diegola też zetną, i to przy wtórze naszej Marsylianki!
Nie należy się dziwić, że po tak radosnych dla światowego proletariatu zapowiedziach lejtnant specnazu Wasilij Margiełow z zapałem i odwagą wypełniał kolejne rozkazy. Pod nogami zamajaczyły mu wozy dywizyjnego węzła łączności. Skoncentrował się, zaklął cicho, lekko ugiął nogi w kolanach i wylądował… Znowu przyszła pora, by zabijać.
Rejkiawik, Islandia, lotnisko wojskowe USAAF, 509 Composite Group, 23 V 1944, godz. 15.10
Pułkownik Paul Tibbets, dowódca specjalnej grupy lotniczej, w skład której wchodziło dwadzieścia osiem boeingów B-29 superfortress, starannie przypinał się do fotela szerokimi pasami bezpieczeństwa. Procedury tej dopełniał nie tylko on, ale cała dwunastoosobowa załoga. Już od prawie roku latał w składzie przekraczającym nominalny. Teraz jednak miał poważniejsze zmartwienia.
Dowódca Tibbetsa, generał major Curtis LeMay, podczas ostatniej odprawy nie pozostawiał wątpliwości: to będzie trudna misja, ale wykonalna. Trasa lotu w praktyce wykluczała problemy z obroną przeciwlotniczą nieprzyjaciela, sowieckie samoloty: Jaki 9, Ła7, ani nawet pierwsze, jednak wciąż nieliczne skopiowane przez Rosjan me-262, czyli w sowieckiej nomenklaturze Ła-8, nie miały szans na dopadnięcie superfortec nadlatujących trójkami na minimalnej wysokości nad miasta – i wznoszących się dopiero tuż przed nimi na maksymalny pułap dziesięciu tysięcy metrów. Co prawda przejęta przez Rosjan technologia radarowa hitlerowskiej III Rzeszy, w tym dalekonośne radary systemu Freya, pozwalała śledzić samoloty już z odległości stu czterdziestu kilometrów, ale były bezużyteczne w przypadku celów poruszających się tak nisko. Rozpoznane wcześniej naziemne radary średniego zasięgu Amerykanie omijali równie starannie. Nocne bombowce Wojennowozdusznogo Fłota Krasnoj Armii, A-20, zmodernizowane kopie amerykańskich Douglasów DB-7, niebacznie przekazanych Rosjanom jeszcze przez Roosevelta, miały co prawda na pokładach namierniki krótkodystansowe, ale nie doganiały B-29D, pospiesznej modyfikacji amerykańskiego kolosa.
Superfortece wchodzące w skład Grupy Mieszanej kluczami weszły w obszar powietrzny ZSRS. Nie podnosiły się aż do osiągnięcia rejonu zrzutu. Boeing pułkownika Tibbetsa skierował się nad Leningrad po wykonaniu szerokiego łuku, znad jeziora Ładoga, wcześniej wlatując w przestrzeń powietrzną ZSRS od północy, skąd nikt się go nie spodziewał. Od miesiąca prawie w ogóle nie latano nad ZSRS, poza pojedynczymi misjami zwiadowczymi. Tej nocy wróg miał spać mocno i spokojnie. Do czasu.
Operacja stanowiła największy logistyczny majstersztyk amerykańskich sił zbrojnych od czasu przerzutu wojsk do Europy w 1917 roku. Przygotowywano ją nieprzerwanie od końca roku 1943, od kiedy projekt Manhattan wszedł w decydującą fazę tworzenia pierwszych prototypów, B-29 uporały się z chorobami wieku dziecięcego, a świeżutka, niemal sześćdziesięciotonowa ich wersja, B-29D umożliwiła bezproblemowe dotarcie do niemal każdego punktu Eurazji. Oraz powrót.
Rejkiavik stanowił jedynie miejsce śródlądowania na dotankowanie i szybkie przeglądy, samoloty grupy dowodzonej przez Tibbetsa miały już za sobą morderczy rajd najpierw nad północno-wschodnimi obszarami kontynentu amerykańskiego do lotniczej bazy Thule na północno-zachodnich krańcach Grenlandii, a potem kolejny skok – na Islandię zmienioną przez sprzymierzonych w niezatapialny i uzbrojony po zęby, osłaniany z morza i powietrza lotniskowiec. Do Rejkiaviku nie dotarła tylko jedna z fortec, z powodu defektu pokładowego radaru zawróciła do Thule, ale należała do „asystentek”. Islandia stanowiła ostatni spokojny przystanek dla załóg Tibbetsa, od lutego 1941 roku szkolonych w Wichita do pilotowania z zamkniętymi oczami najpotężniejszego samolotu jaki kiedykolwiek unosił się nad Ziemią.
Rozkazy były jasne, ludzie odpowiednio zmotywowani, sprzęt sprawny. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin bomby nowej generacji miały spaść na ośrodki produkcji zbrojeniowej oraz na zgrupowania wojsk armii sowieckiej. Generał Curtis LeMay trzymał już w sejfie kolejne rozkazy prezydenta Garnera, w razie gdyby commies po pierwszej fali nalotów zareagowali opornie. A jego podwładni na Pacyfiku właśnie odpalali silniki superfortec niosących ładunki nad Hiroszimę i Kioto. Po północy z 26 na 27 maja Tibbets i jego koledzy zaczną zrzucać podrasowane trzydziestokilotonowe „Grubasy” i „Małych Chłopców” na kolejne cele. Aż do skutku. Wuj Sam nie miał już innego wyjścia: Japończycy i Rosjanie wciąż blokowali mu Pacyfik, panoszyli się na Alasce i Aleutach i coraz mocniej rozpychali się na Atlantyku.
„Enola Gay” Tibbetsa łagodnie zaopiekowała się jego ludźmi. Uniosła ich w powietrze w czułych objęciach, jako przedostatnia w tej fazie operacji. Ich celem był Leningrad. Co prawda słynne tamtejsze „białe noce” zaczynały się w połowie czerwca, jednak w tym roku załoga „Enoli” zapoczątkuje je wcześniej, zapalając najjaśniejsze ze słońc przed drugą nad ranem.
USA, Washington D.C., Waszyngton, Biały Dom, Gabinet Owalny, 25 V 1944, godz. 13.25:
Do Jego Ekscelencji Premiera Rządu Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich Ławrientija Berii oraz do wiadomości premiera Niemieckiej Republiki Ludowej Ernsta Thalmanna:
„– Informujemy, że strategiczne siły powietrzne Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, pozostających w stanie wojny ze Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich i tzw. Niemieckiej Republiki Ludowej od dnia niczym niesprowokowanego desantu sił specjalnych ZSRS na Anchorage (Alaska), w dniu przedwczorajszym, wczorajszym i dzisiejszym zrzuciły bomby nowej generacji na następujące miasta Pana Kraju a także Niemiec – ośrodki produkcji zbrojeniowej oraz na zgrupowania wojsk sowieckiej armii: Leningrad, Baku, Kujbyszew, Charków, Swierdłowsk, Murmańsk, Ługańsk, Władywostok, Komsomolsk, Gorki, Sewastopol, Kijów. Ponadto zwieńczone powodzeniem bombardowania ładunkami nowej generacji objęły przygotowane do inwazji na sojusznika Stanów Zjednoczonych, czyli Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii, zgrupowania wojsk sowieckich, francuskich i niemieckich, obiekty strategiczne a także zakłady zbrojeniowe znajdujące się pod oraz w niżej wymienionych ośrodkach: Berlin, Munchen, Hamburg, Breslau, Stettin, Frankfurt am Mein, Brest, Dieppe, Calais, Dunkierka.
Informuję Pana, że kolejnymi obiektami przeznaczonymi do zniszczenia za pomocą amerykańskiej broni nowej generacji są, poczynając od północy z 26 na 27 maja, obiekty i zgrupowania wojskowe w następujących miastach: Moskwa, Nowosybirsk, a także wszystkie zakłady zbrojeniowe we wszystkich ośrodkach w Pańskim kraju o zaludnieniu przekraczającym 100 tysięcy osób. Dalsze bombardowanie bronią atomową centrów przemysłowych i węzłów transportowych ZSRS prowadzone będzie przez siły powietrzne Stanów Zjednoczonych Ameryki nieprzerwanie, aż do chwili podpisania przez ZSRS aktu bezwarunkowej kapitulacji i wycofania sił zbrojnych i zmilitaryzowanych ZSRS poza granice z 1 września 1939 roku.
Rządy Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz pozostającego w koalicji z USA Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, a także sojusznicze rządy państw alianckich , w tym na uchodźstwie: Francji, Polski, Czechosłowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Grecji, Włoch, Danii, Belgii, Holandii, Szwajcarii, Austrii, Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii, Albanii, Jugosławii, Szwecji i Norwegii oczekują od Pana rządu, kraju i sił zbrojnych i policyjnych:
– Natychmiastowej i bezwarunkowej kapitulacji zgodnej z punktami berlińskiego aktu kapitulacji III Rzeszy 20 listopada 1941 roku
– Natychmiastowego zwolnienia z sowieckich obozów, więzień i miejsc przymusowego pobytu wszystkich przebywających tam obywateli państw podbitych i okupowanych przez ZSRS, zapewnienie im przez pana kraj opieki medycznej, wyżywienia i transportu do ich krajów i miejsc pochodzenia i wcześniejszego zamieszkania.
– Wycofania się, lub bezwarunkowego poddania się przedstawicielom i wojskom koalicji sprzymierzonym z USA, w ciągu trzech dni, licząc od godziny 24.00 dnia dzisiejszego wszystkich sił okupacyjnych ZSRR poza linie graniczne z 1 IX 1939 r., z pozostawieniem w całości i w stanie sprawnym i nienaruszonym na powyższych terenach wszelkiej, w tym osobistej strzeleckiej broni, amunicji, sprzętu i zapasów oraz wszelkich urządzeń infrastruktury.
(…) Plan pokojowy, wraz z listą reparacji wojennych należnych od ZSRS i Niemiec, i zabezpieczeń terytorialnych pod nie, zostanie przedstawiony wysokim Stronom natychmiast po uzgodnieniu przez Komisję Międzysojuszniczą i podpisaniu przez rządy krajów Koalicji Antybolszewickiej i Antynazistowskiej. (…). Zarazem informuję Pana Premiera, że poprzedzony tożsamymi działaniami armii USA, analogiczny plan pokojowy dla faktycznie sprzymierzonego z ZSRS Cesarstwa Japonii został przesłany władzom tego kraju.
John N. Garner
Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki
Washington D.C., White House
Warszawa, 27 V 1944, godz. 9.00
Generał Stefan Rowecki-Grot, dowódca Armii Krajowej, do jednostek i pododdziałów AK na ziemiach polskich, do wszystkich obywateli Rzeczypospolitej Polskiej:
Rodacy!
Wybiła godzina powstania. Na ruinach Moskwy i Berlina rozpadły się plany okupantów. Tyran Ławrientij Beria i jego stalinowscy poplecznicy nie żyją, zmieceni przez gniew własnych niewolników. Nowy tymczasowy rząd sowiecki trzy godziny temu, na gruzach zbombardowanej Moskwy, przyjął w pełni warunki kapitulacji, postawione mu przez Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, Rząd Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii oraz prawowite rządy państw z nimi sprzymierzonych, w tym Rząd na Wychodźstwie Rzeczypospolitej Polskiej.
Jako pierwsi zostaliśmy pięć lat temu zaatakowani przez hitlerowskie i bolszewickie hordy barbarzyńców. Jednak choć przegraliśmy bitwę, wygraliśmy tę wojnę, bo gdy wrogowie się wykrwawiali, my zachowaliśmy naszą najcenniejszą substancję: niemal nienaruszony Naród i jego pragnienie wolności. Dzięki naszej walce i mądrości, dzięki krwi setek tysięcy naszych poległych i zamęczonych żołnierzy i prawie połowy miliona obywateli cywilnych, dzięki naszym niezawodnym sprzymierzeńcom, dzięki twórcy naszego Państwa, świętej i wdzięcznej pamięci Marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu, znów jesteśmy wolni. Od dziś tylko od nas zależeć będzie, czy wygramy także i drogo opłacony pokój. Oraz jaki to będzie dla nas pokój.
Na wszystkich ziemiach Rzeczypospolitej, zgodnie z poleceniem Premiera Rządu RP, przybyłego do Polski z Waszyngtonu Stanisława Mikołajczyka, rozkazuję wykonać Plan Orkan!
Polska, Poznań, Dworzec Główny, 27 maja 1944, godz. 14.30
Jurek Skrzymowski, dawniej w konspiracji „Kostek”, oparł się skrajnie zmęczony na stalowej poręczy swojego „Fedka” – ciężkiego sowieckiego parowozu FD.
Zajmował się nim z rosnącą niechęcią i obrzydzeniem od ponad pół roku, za sprawą dekretu Bolesława Bieruta, agenta-prezydenta okupowanej przez Sowietów „ludowej Polski”, wydanego tuż przed jego śmiercią w zamachu zorganizowanym przez AK. Wcielony przymusowo, jak połowa warszawskiej zajezdni tramwajowej, do zmilitaryzowanych sowieckich kolei, z wydaną przez jakiegoś kapusia rodziną zamkniętą w charakterze zakładników w Oświęcimiu, woził z Francji do Sowietów rozszabrowany majątek, głównie żywność. Z powrotem natomiast zaopatrzenie wojskowe do ewidentnie szykowanej przez ruskich inwazji na Wyspy Brytyjskie. Pływające czołgi t-40, transportowe szybowce, amunicję, żołnierzy, w tym wielu starszych, albo bardzo młodych. Przede wszystkim jednak – po osiem stalowych barek desantowych na wagon, włożonych w siebie jak matrioszki.
Rozumiał, że po Francji przyjdzie pora na znów bojowo nastawioną Wielką Brytanię. Aktualności zbierał za każdym razem, gdy przejeżdżał przez Polskę. Angole nareszcie bezpośrednio zagrożeni, pogonili kapitulanta Wood’a i czym prędzej weszli w alians z wkurzoną do białości Ameryką. Dzięki czemu Amerykanie mogli zacząć poważnie myśleć o odbiciu Alaski. Sowieci poszli na całość. Od stycznia, również w dość liberalnie dotychczas traktowanej Polsce, zaczęło się robić zdecydowanie głodniej i niebezpieczniej. Po maksymalnie przeciągniętym okresie udawanego socjalizmu, fałszywej uległości i pozorowanej współpracy, żarty się skończyły i maski spadły niemal równocześnie z obu stron. Brutalnym akcjom okupanta odpowiedział masowy sabotaż, pierwszym egzekucjom akty odwetu… W połowie marca 1944 ponownie ruszyło koło ludobójczej przemocy. Na szczęście na krótko.
24 maja wieczorem Kostek dojeżdżał właśnie składem pełnym sprzętu wojskowego pod stolicę Niemiec, kiedy nagle, tuż przed berlińskim Lichtenbergiem, coś z niewyobrażalną siłą rozświetliło niebo, następnie grzmotnęło, by po chwili zakołysać stutrzydziestotonowym parowozem FD.
Gruba stal tendra osłoniła czteroosobową załogę przed bezpośrednimi skutkami promieniowania, choć i tak wszystkich solidnie oślepiło. Nie wiedzieli, że bomba, która uderzyła nad Moabitem, w okolicach Lehrte Hauptbahnhofu, miała trzydzieści jeden kiloton. W wyniku eksplozji na miejscu zginęło ponad sto dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi. W tym około sto dwadzieścia tysięcy samych Rosjan, skoszarowanych w tranzytowych miasteczkach namiotowych wokół najważniejszego berlińskiego węzła kolejowego. Drugie tyle miało umrzeć niebawem z ran i na chorobę popromienną.
Na najbliższym ocalałym placu rozjazdowym cały sprzęt z eszelonu Kostka zwalono bezceremonialnie na ziemię. Na puste platformy zaczęto ładować setki rannych czerwonoarmiejców, dowożonych jak popadnie. W końcu kładziono ich jak leci, wprost na gołych deskach. Dodatkowo zapakowali się niemieccy i sowieccy sanitariusze. Pociąg ruszył z powrotem na Poznań, do najbliższych stacjonarnych szpitali wojskowych. Po pierwszej dobie, składającej się głównie z postojów, połowa upiornego ładunku, w sumie ponad sześćset osób, już nie żyła. Rosyjscy felczerzy wyrzucali kolejne zwłoki wprost na nasyp.
Teraz eszelon stał pusty na bocznicy. Rannych już wywieziono. Kostek nie mógł zapomnieć twarzy przenoszonych tuż obok Fedka ostatnich stu pięćdziesięciu jeszcze żywych sołdatów.
Nagle ze swego miejsca ujrzał coś kilka dni wcześniej kompletnie niewyobrażalnego: nad dworcem Poznań Główny wzleciała jak ptak prawdziwa biało-czerwona flaga! Bez komunistycznych ozdóbek, gwiazd, sierpów i młotów, pokracznych łysych kur udających orła w wieńcu zbóż, z bielą niezredukowaną do wąskiego paska. To było silniejsze od rozsądku, strachu o zamkniętych przez Rosjan zakładników, o matkę, siostrę… Na sztywnych nogach wysiadł na peron i nie odwracając się, ruszył przed siebie.
Rosyjscy kolejarze z jego składu nie powiedzieli ani słowa, nie wyjmowali broni, nie strzelali w plecy, tylko ponuro spoglądali na budynek dworca. Kostek nie myślał o niczym, po prostu szedł tam, skąd biegli uzbrojeni ludzie, Polacy.
Po kilkudziesięciu minutach wszedł do ratusza, gdzie działał już sztab powstańczy. Wylegitymował się, dostał fabrycznie nową sowiecką pepeszę i kilka talerzy naboi, biało-czerwoną opaskę i pięciu młodych ludzi jako podkomendnych. Pobiegł z nimi rozbrajać sowieckie patrole. Rosjanie, sparaliżowani skalą i grozą odwetu, z rzadka tylko stawiali opór.
I tak właśnie dla Kostka i ponad trzydziestu czterech milionów jego rodaków zaczęła się znów Niepodległa.
Warszawa, Krakowskie Przedmieście 26/28, Uniwersytet Warszawski, Wydział Historii, 31 X 1968
– Historia nie wybacza narodom braku wyobraźni ich elit. Pierwsza Rzeczpospolita zapłaciła za to najwyższą cenę. – Czwartkowy wykład profesora Lecha Beynara, publikującego pod wojennym jeszcze pseudonimem Jasienica, jak zwykle przyciągnął tłumy studentów. Sala pękała w szwach. – Druga Rzeczpospolita, a patrząc szerzej, utworzona z jej inicjatywy w roku 1955 środkowoeuropejska unia gospodarcza i wojskowa, wyciągnęła wnioski zarówno z przeszłości dalekiej, jak i tej bliższej. Regiony i szeroka autonomia dla mniejszości ucywilizowały relacje i stonowały dawne nacjonalizmy. Wymiany terytorialne, ułatwione reparacjami wojennymi od Niemiec i Sowietów, wygładziły najostrzejsze spory. Wszyscy byli za, bo czuli jeszcze na karkach twarde buciory germańskich kulturtraegerów i azjatyckich sołdatów. To nieważne, że zdekomunizowana Rosja do dziś boryka się z długofalowymi skutkami klęski, wojny domowej, głodu i epidemii… Zaś Trzecia Rzesza została po wojnie rozbita na kilkanaście słabych i wyludnionych głodem, chorobami i kryzysem kraików, ominiętych przez powojenny europejski cud gospodarczy, także dzięki naszemu długotrwałemu sprzeciwowi wobec amerykańskich planów pomocy dla Niemiec. Twardo wykorzystaliśmy tę możliwość. Zarówno jako jeden z czterech krajów zarządzających, w imieniu własnym i przyjaciół, strefami okupacyjnymi w Niemczech i Rosji, stały członek Rady Bezpieczeństwa odnowionej Ligi Narodów, jak i ze względu na nasz ocalony potencjał, równy powojennemu francuskiemu.
Nieważne też, że Rosja wciąż boryka się z katastrofalnymi długofalowymi skutkami klęski, wojny domowej, głodu i epidemii, od niedawna zaś z roszczeniami błyskawicznie rozwijających się burżuazyjnych Chin. Przecież zarówno w Niemczech socjalista Hitler, jak i w Rosji jej komunistyczny car Stalin nadal, nawet tyle dekad po ich śmierci stanowią dla wielu punkt odniesienia, pretekst do przyszłych prób rewizji nowego światowego porządku.
Zdania te padały w uważną ciszę. Pierwszoroczniacy, w tym Anna Baczyńska, której ojciec Krzysztof, obecnie najsłynniejszy polski poeta, z niewiadomych przyczyn dość długo sprzeciwiał się pomaturalnemu wyborowi ukochanej córki, wsłuchiwali się w każde słowo autora historycznych bestsellerów.
– Chciejstwo i egoizm elit zawsze się mszczą – ciągnął Beynar. – Ale najbardziej mści się ich brak wyobraźni. Bo nawet z nią wielkość państw buduje się zawsze z trudem, co najmniej przez dekady, ale bez niej – błyskawicznie się ją traci. Zapraszam Państwa do trenowania wyobraźni, niezbędnej nie tylko przyszłym historykom, ale też przyszłym polskim i europejskim elitom. W grupach ćwiczeniowych moi asystenci dokonają przydziału tematów państwa wypracowań semestralnych na temat historii, które się nie wydarzyły…
Pół godziny później Anna jako ostatnia w grupie rozwinęła wyciągniętą w zaimprowizowanym losowaniu, z korporacyjnej czapki Witka Wańkowicza – wnuka, nadal zgryźliwego i żwawego nestora polskiego reportażu Melchiora i powojennego syna starszej z jego córek, Krystyny. Witek robił nawet do Anny pierwsze podchody, ale na razie trzymała go na dystans. Młokos jeszcze, niepoważny.
Z karteczki odczytała temat swej przyszłej pracy: Hitler i Stalin nie giną w roku 1939. Skutki dla Polski i Europy. Obok widniał spis wymagań. To nie miało być zwykłe gdybanie. Czekała ją mrówcza praca historycznego detektywa. Lecz jakże pasjonująca!
W domu, niedużej willi na Żoliborzu, oczywiście pochwaliła się ojcu. Zdumiała ją jego reakcja. Kiedy tylko pokazała mu kartkę, Krzysztof Kamil Baczyński zamarł, po czym wyszeptał:
– Więc jednak Leon u schyłku życia nie wytrzymał.
– Tato, o co chodzi? Co ty mówisz? – Anka z ciekawością spojrzała na człowieka najbliższego jej po śmierci matki, zmarłej dwa lata temu. Ojciec owdowiał wtedy ponownie, gdy jego druga, powojenna żona, lekarz epidemiolog, zapadła na śmiertelną chorobę w czasie petersburskiej misji PCK, walcząc z epidemią ospy.
Baczyński przez wielu typowany był na przyszłego literackiego noblistę, jakby Polakom nie wystarczała niedawna, ledwie z roku 1965 nagroda dla sędziwego Witkacego. Dostał ją za Ostatnie transatlantyki, wstrząsający i jak to u niego – pozornie surrealistyczny, choć w pełni przecież tym razem zgodny z faktami opis epopei kilku tysięcy najwybitniejszych polskich twórców, naukowców i artystów, wysłanych przez MSZ w połowie sierpnia 1939 roku na Wystawę Światową w Nowym Jorku. Gdy kilka tygodni później Niemcy i Sowiety zaatakowały Polskę, wydalone z izolujących się Stanów m/s „Piłsudski” i m/s „Batory” popłynęły dalej, aż do pierwszych przyjaznych portów Argentyny i Chile, by po wojnie przywieźć pasażerów z powrotem do kraju. To ostatnie wielkie dzieło mistrza, w istocie psychologizujący reportaż, Anna wręcz uwielbiała.
Baczyński po raz pierwszy owdowiał w 1944, gdy jego ówczesna wybranka Barbara zginęła od odłamka szkła wyrwanego przypadkową eksplozją niewybuchu z 1939. Polonistka, tuż po odzyskaniu niepodległości szła do pracy Placem Grzybowskim, mijała robotników wyburzających starą kamienicę. Przypadkowa śmierć, kompletnie niepotrzebna, więc tym bardziej bolesna dla bliskich. Po tragicznym odejściu drugiej żony ojciec Anny na kilka lat przestał pisać, a znów zaczął malować. Tylko dzięki temu mogli wówczas wraz z córką nadal żyć na jako takim poziomie. Teraz patrzył na nią ze smutkiem:
– Bo widzisz, córeczko, ja cię znam. Masz dociekliwość i zawziętość po matce. Jeśli się tym zajmiesz, w końcu dokopiesz się takich rzeczy, po których wszystko może się zmienić. Odpuść, proszę.
– Przecież wiesz, że nie mogę. Los zdecydował. Ta praca jest dla mnie ważna. Czuję to.
– Nie ma czegoś takiego jak los – nadspodziewanie ostro zareagował Krzysztof, odwracając się od imbryka z herbatą, którą właśnie nalewał do jeszcze przedwojennych, kruchych porcelanowych filiżanek. Przetrwały nawet bombardowania miasta z września 1939, w mieszkaniu na Bagateli, gdzie rodzina Baczyńskich mieszkała aż do niemieckiej okupacji. – Los niemal zawsze można ograć! Ale to kosztuje. Czasem zapłacisz jedynie utraconą niewinnością. Lecz niekiedy całym życiem. Proszę cię raz jeszcze, wnieś o zmianę tematu!
– Tato, powiedz, czy chodzi ci o… styczeń 1940? – już zadając to pytanie, wiedziała, że wkracza na niebezpieczny grunt, ale nie zdążyła ugryźć się w język.
Krzysztof Kamil Baczyński, jako żołnierz podziemia i nieodrodny syn przedwojennego kapitana „Dwójki”, byłego legionisty, brał aktywny udział w niechlubnej „Róży Czerwonej” – wspólnej polsko-niemieckiej akcji likwidującej stalinowską agenturę w Polsce. Kilka razy uczestniczył w zamachach pod Białymstokiem w jednej grupie z Jasienicą. Wierzył w to, co robi, ale i tak zbyt mocno to przeżył. Odbijało się to późnej w jego wierszach.
– Nie tylko. – Baczyński głęboko odetchnął, jakby wreszcie podjął ważną decyzję i sprawiło mu to ulgę. – Widzisz, córeczko, już pora, byś się dowiedziała: twój dziadek, a mój ojciec Stanisław, był w gronie tych ludzi Marszałka, którzy już przed wojną zmienili nasz los. Zanim zmarł w 1939, powiedział mi na łożu śmierci, że wkrótce, jak wielu innych, wezmę udział w ratowaniu Polski. I żebym wykonywał związane z tym rozkazy, wszelkie rozkazy, z czystym sumieniem i sercem, bo nie będą one przypadkowe. Wtedy myślałem, że to majaczenie umierającego. W 1940 coś mi jednak zaświtało, nawet powiedziałem o tym Beynarowi. On zaś kazał mi trzymać język za zębami. Jak widać, po wojnie pewnie zaczął sam kopać i chyba dowiedział się czegoś więcej, bo ten twój „temat”, jak sądzę, zręcznie ci podrzucony, to jego przekaz, sugestia raczej do mnie niż do ciebie. Może bym nadal siedział cicho? Widzisz, w czterdziestym ósmym, podczas przeprowadzki po ślubie z twoją mamą, rozwaliła się stara komoda po moich rodzicach. Ze skrytki w blacie wypadły bibułki, mikrofilmy… Wynikało z nich, że twój dziadek, już w czasie powstań śląskich dowodzący specgrupą dywersyjną na tyłach Niemców, od początku lat trzydziestych jako zaufany człowiek Marszałka i członek jego zakamuflowanego zespołu koordynował moduł sowiecki „Basiora”.
– „Basiora”…?
– Tajnego polskiego planu eliminacji Stalina, Hitlera i kilku innych czołowych światowych polityków tamtych czasów. Po to, by oni nie wytłukli nas. Dlatego proszę cię, nie drąż tematu i wymyśl coś lekkiego, niezobowiązującego. Z Beynarem sam pogadam. Jeśli chce mi coś przekazać, to bez pośredników. Skoro świat wciąż nie wie o „Basiorze”, to znaczy, że za upublicznienie tej tajemnicy nadal płaci się głową… Więc jak, odpuścisz? Za dwadzieścia lat sam przekażę ci pamiątki po dziadku. Wtedy zrozumiesz.
Polska, Warszawa, ul. Miedziana 11, 10 V 1999, godz. 19.30
Na szerokim ekranie premierowego Multikina „Sfinx” pojawiły się pierwsze kadry najnowszej superprodukcji Jerzego Hoffmana Niech świat zapłonie!, opartej na superbestsellerze profesor Anny Baczyńskiej-Wańkowicz. Książka, zbeletryzowane rozwinięcie jej habilitacji, sprzedała się na wszystkich kontynentach w bezprecedensowym nakładzie ponad dwudziestu milionów egzemplarzy, a wydawnictwo Gebethner i Wolf już szykowało kolejne wydania.
Nic dziwnego. Jej pierwowzór – praca naukowa z roku 1994, złożona na Uniwersytecie Warszawskim i udostępniona w sieci – wywołała międzynarodowy szok i potężny dyplomatyczny skandal. Choć Anna nie opisała szczegółowo akcji w Londynie i Chicago, bo do tych akurat materiałów nie dotarła, a jej rozmówcy, nawet jeśli coś wiedzieli, milczeli jak grób, Wielka Brytania wystosowała protest. Stany Zjednoczone zagroziły konsekwencjami, ale po zgodnych sprzeciwach wpływowych lobbies żydowskiego i polskiego, w obliczu realnej polskiej groźby wycofania stutysięcznego narodowego kontyngentu ze wspólnych sił stabilizacyjnych, osłaniających utworzony wreszcie w Palestynie Erec Israel, zasilony czteromilionową migracją z Polski, chyłkiem się z tego wycofały.
Na wszystkich kontynentach politycy i dziennikarze pytali, na ile te sensacje są zgodne z prawdą, a jeśli tak, to jak powinno się w tej sytuacji zareagować, pół wieku po wojnie. Najostrzej odpowiedziały, co oczywiste, kadłubowa Rosja i powoli łączące się Niemcy.
Niemcami Polska nie przejęła się w ogóle. Rosja stanowiła tylko nieco większy problem. Moskiewski ambasador wyjechał z Warszawy na długie cztery lata, ku żywej radości Litwy, Białorusi i Ukrainy. W końcu wrócił, lecz dopiero wtedy, gdy pod koniec stulecia Kreml buńczucznie ogłosił, że właśnie przeprowadził pierwszą udaną podziemną eksplozję atomową na Uralu i ma już nawet środki przenoszenia. Potwierdziły to sejsmografy i satelity szpiegowskie Paktu Środkowoeuropejskiego. Co z kolei na powrót zacieśniło współpracę wojskową Polski z USA, osłabioną po „Aferze Ulama” w latach 50., kiedy nad Wisłę trafiły plany amerykańskich bomb wodorowych.
Ulam wrócił do kraju dopiero w 1980, dzięki gospodarczo-politycznej odwilży między Stanami a tą częścią Europy. Anna wspominała go z prawdziwym podziwem. Także dzięki niemu u progu XXI wieku licząca pięćdziesiąt pięć milionów mieszkańców Polska coraz bardziej liczyła się jako dynamiczne regionalne mocarstwo. Jako filar Unii Środkowoeuropejskiej i zabezpieczającej ją wspólnoty obronnej zaczynała rozdawać karty nie tylko w najbliższym otoczeniu.
Córka Baczyńskiego, stała uczestniczka manifestacji z okazji majowego Dnia Zwycięstwa, nie raz miała okazję podziwiać przelatujące nad Placem Piłsudskiego supermyśliwce PZL p-88 Sokół i dudniące po stołecznym bruku czołgi trzeciej generacji Anders 91. Kiedy zaś odwiedziła wraz z mężem Witoldem młodszego syna Piotra, porucznika w MarWoju, mogła przyjrzeć się jednostce, którą wyruszał w wielomiesięczne patrolowe rejsy na północny Atlantyk. Jednemu z sześciu atomowych okrętów podwodnych pływających pod polską banderą.
Teraz Witek też przy niej był, gdy tymczasem ona obserwowała coraz głośniej reagującą widownię. Wielu widzów kolejny raz oglądało film, wcześniej rozpowszechniany nieoficjalnie na zamkniętych pokazach dla wybranych. Zbliżała się kluczowa scena z historii odtworzonej przez Baczyńską. Spotkanie w Belwederze, to z 16 kwietnia 1932 roku, od którego wszystko się zaczęło. To po nim Polska zawróciła ze ścieżki wiodącej ku zagładzie. Cały fragment został oparty wprost na stenogramie z archiwum przekazanego Baczyńskiej przez ojca, zgodnie z umową z roku 1968.
Ujęcie zrobiono z dbałością o historyczną wierność. Anna je lubiła. Scenopis nadzorowała osobiście, jako konsultantka naukowa.
– I widzisz, drogi Hugonie, jak pouczające są karty? Już w Legionach i ty, i ja graliśmy w nie namiętnie. Ostatnio pomyślałem sobie nawet, że karty są tak naprawdę psychologicznym przełożeniem i najdoskonalszym zobrazowaniem relacji międzypaństwowych. Ale nie wszystkie gry. Nawet nie moje ulubione pasjanse. Najlepszy okazuje się poker – zdanie to wypowiedział spod okazałego wąsa szczupły mężczyzna w szarym mundurze do siedzącego po drugiej stronie stolika Semity w średnim wieku, o wysokim czole i przenikliwych oczach.
– Interesujące – zamruczał rozmówca marszałka Piłsudskiego, Hugo Steinhaus, twórca świeżo powstałej lwowskiej szkoły matematycznej, pociągając łyk gorącego naparu z porcelanowej filiżanki. – Ale przecież nie po to pański Wieniawa przywiózł mnie z Lwowa do Warszawy…
– Słusznie, nie po to. Lecz wracając do naszego pokera, profesorze… Po pierwsze – graczy jest niemal dowolnie wielu i z reguły są wśród nich siłacze i słabeusze. Po drugie – cała ta gra jest ni mniej, ni więcej tylko narzuceniem swej woli przeciwnikom przy stoliku, w celu pozbawienia ich zasobów. Po trzecie – elementy gry odpowiadają prawdziwym relacjom między państwami. Mamy oto gracza, czyli władcę albo wodza. Mamy zasoby: jego pieniądze większe lub mniejsze, co odpowiada w życiu bazie materialnej państwa, jego ekonomii i zamieszkującemu je narodowi, zwłaszcza jego zdolności regeneracji. Mamy lepsze czy gorsze karty, co nieświadomi nazywają ślepym losem, a świadomi – rozkładem sił międzynarodowych, wpływem gracza na swe zaplecze i mieszkańców. Mamy nawet indywidualne układy między graczami. Więc to, co w życiu nazywamy dyplomacją albo…
– …wojną?
– Widzę, że nie na darmo lwowscy matematycy chleb jedzą – uśmiechnął się lekko marszałek. – Lecz co najważniejsze: kiedy jesteśmy dobrym graczem, to wiemy, że w tej grze nie kończy się na jednej partii, a w kolejnych karty mogą się odmienić. Czyli nie wolno nam w sytuacjach z góry niekorzystnych stawiać wszystkiego na jedną kartę. Po klęsce zasoby z czasem mogą wrócić, ale tylko w jednym przypadku…
– Jeśli wrogowie przez nasze własne błędy nie pozbawią nas… ludzi?
– Otóż to. Bo właśnie ludzie są i będą zasobem najważniejszym; kluczem do zwycięstwa w nadchodzącej wojnie, a co najważniejsze – po niej! Boję się, i mam ku temu podstawy, że następne rozdanie będzie znacznie dla nas gorsze. Możemy na zawsze stracić Polskę.
Matematyk zamarł.
– Na pewno powinienem o tym wiedzieć? – zapytał po chwili.
– Na pewno – padła zdecydowana odpowiedź. – Bo mam już pewne wnioski. Stąd zadanie dla ciebie i twoich geniuszów. – Piłsudski ujął w dłonie cienką książczynę z tytułem po francusku. – Znasz Sun Zi?
– Sztukę wojny? Naturalnie. Lecz jak to się ma do mojej roli? Jestem matematykiem, a nie wojskowym, zajmuję się modelowaniem procesów, analizą danych.
– O nic innego cię nie poproszę. Matematyka to królowa nauk, bo wszystko można nią wymodelować. I zanalizować.
– Nawet grę w pokera z oszustami?
– Zwłaszcza w pokera. To nawet nietrudne, jeśli tylko wiemy, jaki ma być rezultat końcowy i mamy komplet informacji początkowych. Więc jak, zajmiesz się tym? Przynajmniej spróbujesz? Oczywiście w ścisłej tajemnicy. Masz tam przecież pasjonatów tej modnej teoryjki, jak jej tam, o! teorii gier! Choćby Banacha i tego młodego geniusza Ulama.
– To jakie są te warunki?
– Najgorsze możliwe rozdanie dla Polski, najlepsze dla naszych wrogów. Najlepsze zasoby dla nich i słabe dla nas. Dla nich najlepsi gracze, przy nas przeciętni. Wiesz, ja już jestem stary, długo nie pożyję… Dostaniesz opracowanie. Bardzo silna przemysłowo i militarnie, uzbrojona po zęby Rosja, rządzona przez czerwonego cara, dążącego do podboju Europy po trupie Polski. To raz.
– A dwa?
– Zmilitaryzowane na nowo Niemcy pod władzą dyktatora, który co do Polski ma te same plany co Stalin.
– Hitler? Ten operetkowy führerek lumpenproletariatu? A co na to nasza armia? Co sojusznicy?
– Przecież masz umysł ścisły. Znasz stosunek naszych sił, ekonomii, ludności, armii. Już dziś jest dla nas za późno na wojnę prewencyjną z Niemcami. W dodatku Francja jej nie chce. Możemy jedynie odwlekać, balansować. Lecz tylko do czasu. Walczyć oczywiście będziemy. Ale gdy nas rozgromią na polach bitew, jedyne, co ci pozostaje, to lepiej od nich grać i kantować. I nie marnować za wiele sił i środków na starcie czołowe, bo o to im tylko chodzi.
– Przerażasz mnie. Przecież żyjemy w cywilizowanym świecie, kto na to pozwoli, po co w ogóle takie diabelskie teorie?
– Nie bądźmy dziećmi, myślmy realnie. Nim cywilizowany świat się za nich weźmie, na zimno i z rozmysłem zabiją nam wszystkich nosicieli narodowego ducha, wszystkich umiejących coś więcej niż tylko się podpisać. Ich agentura nie od wczoraj przesyła do Moskwy i Berlina listy co lepszych Polaków do rozstrzelania, uwięzienia i zsyłki. Myślisz, że oszczędzą nam tego, co tak hojnie robią dzisiaj swoim?
– Nie przyjmuję takich warunków wstępnych!
– Powiem ci, Hugo, coś straszniejszego: rezultat końcowy, który musisz wziąć pod uwagę, będzie jeszcze gorszy. Polska w najlepszym wypadku stanie się krajem kadłubowym, zdziesiątkowanym i niewolniczym dla Rosji, a w najgorszym – narodową pustynią do zasiedlenia przez Niemcy. Przyjmij, że w ciągu nadchodzącej wojny zniszczeje prawie cały majątek naszego kraju, przepadną dobra kultury i wszystko to, co ofiarnie tworzyły pokolenia. Już w ciągu kilku pierwszych lat zginą, a w najlepszym przypadku uciekną na zawsze z Polski jej wszyscy świadomi obywatele z klas średnich i wyższych. A to tylko początek, bo potem, kiedy kolejne miliony zaczną uciekać z naszych ruin, a resztę ogarną kolejne zabory i wywózki, będzie coraz gorzej. Zaś to, co po ewentualnym pokonaniu najeźdźców przez świat cywilizowany pozostanie, będzie wegetować przez wiek, nim się choć trochę odtworzy, ale już nie z narodowym duchem, a skundlonym, podatnym na byle warknięcie silniejszego. Duchem rabów, mentalnością niewolników wbitych przez naszych okupantów w wieczne poczucie winy i niższości, bez choćby grama dumy i wiary we własne siły.
– Pan oszalał, marszałku?!
– Chciałbym, Hugo, chciałbym. Ale jestem realistą. Pracujemy nad tymi prognozami od roku. Najtrudniej i najboleśniej było odrzucić nasze arcypolskie pobożne życzenia. Och, jak to bolało! Wierzysz mi?
Cisza po tych słowach trwała długo. Wreszcie Steinhaus wykrztusił:
– Wiara temu przeczy, ale wiedza i doświadczenie mówią mi, że wśród najgorszych, to może być faktycznie realna hipoteza. Zatem?
– Twoim zadaniem będzie matematyczne, więc całkowicie pozbawione moralności i jakiegokolwiek honoru, czysto pragmatyczne i zimne wymodelowanie i zaplanowanie głównych elementów strategii przetrwania narodu. Czyli okresu od szybkiego upadku Polski po agresji naszych wrogów aż do ich klęski, za najwyżej pięć–sześć lat, byśmy w tym czasie stracili jak najmniej ludzi. A tamtych zginęło jak najwięcej. Lecz co najważniejsze, nie w walce z nami, profesorze! Nie mamy tyle diamentów, by rzucać je lekką ręką na szaniec. Najeźdźcy i ich elity muszą polec w walce z silnymi tego świata. Którzy – uwzględnij i to – gdy my zostaniemy zaatakowani, na pewno nas zdradzą i opuszczą. Tak jak zawsze.
– Skoro jednak, wybacz mi, z tego równania jasno wynika, że nie mamy szans na symetrię po obu jego stronach… to… nasza reakcja wymagać będzie wywarcia sił niesymetrycznie. Atak nie kartami, ale bezpośrednio na najgroźniejszych trzymających je graczy! Chcesz pozabijać ich wodzów? To w ogóle możliwe? Ziuk, na Boga, co ty planujesz…?
– Chciałeś zapytać, co nam pozostaje? Drogi profesorze – po raz pierwszy tego wieczora Piłsudski uśmiechnął się naprawdę szczerze i szeroko – zrobimy dokładnie to samo, co czyniliśmy przez ostatnie ćwierć wieku przed odbudową Polski. Tyle że ciszej. Kiedy w 1904 odwiedziłem Japonię, pokazywali mi tam ich fanatycznych i nadzwyczaj skutecznych zabójców-straceńców, jak to im było? Pindzia, nindzia? Zapamiętaj: jeśli tylko w polityce i terrorze można coś sobie wyobrazić, to jest to możliwe! Jednak odium tego terroru – wyłącznie na naszych wrogów.
– I pan to mówi, twórca Legionów?!
– Może świat aż tak szybko dziczeje, a może na starość wreszcie trochę zmądrzałem – westchnął ciężko Ziuk.
– I to wszystko właśnie ja mam wymodelować?
– Znam twoje możliwości. Do końca grudnia spodziewam się kluczowych elementów równań, na których końcu ma być ten nasz jedyny możliwy i korzystny dla Polski rezultat. Potrzebuję prostych ciągów logicznych – jeśli A to B, jeśli C to D, oraz ich możliwych rozgałęzień po najważniejszych naszych ruchach…
– Matrycy?
– Dobre określenie. W efekcie ma dojść do pełnego militarnego i politycznego zaangażowania najsilniejszej demokracji świata, ale walczącej nie o zyski, jak w 1917, lecz już tylko o własne życie. Dlatego gotowej na wojnę totalną.
– Stanów Zjednoczonych?
– Tak. I to nie po kilku latach, lecz niemal od razu, na pełną skalę. Bo Polska tego czasu mieć po prostu nie będzie. Wstawiaj do swych równań największych graczy globu bez podziału na swoich i obcych. Najważniejszych zgłaszaj tylko Wieniawie. Nie musisz mieć wszystkich możliwych informacji, by uzyskać wynik końcowy, po naszej rozmowie już go masz. I jeszcze jedno – nikt, ale to nikt nie może tego powiązać z Polską. Uderzając w ich tuzy, nasze pionki poświęcaj bez wahania. Koszty moralne biorę na siebie.
– Tych danych będą tony!
– Nie przesadzaj, twój Ulam może ci pomóc, stworzyć, bo ja wiem?, metodę przybliżonego typowania z niekompletnych danych? Trochę jak w Monte Carlo? Przecież ja też nie musiałem wiedzieć wszystkiego, gdyśmy szli z kontratakiem znad Wieprza. Dla ciebie ważne będą wyłącznie kluczowe punkty naszej przyszłej tajnej interwencji. Projekt ma kryptonim: „Basior”. O szczegóły i finanse się nie martw. To jak, dasz radę?
– Spróbuję. Lecz powiedz mi: co byś zrobił, gdybym odmówił?
– To, o czym mówiliśmy, przyjacielu, jest tak ważne dla Polski, że już zawiera odpowiedź. I niech nas Bóg ma w swej opiece, jeśli pierwszy raz w historii będziemy musieli zapomnieć o honorze i strzelać po równo, wrogom i przyjaciołom, prosto w plecy!
Seans zbliżał się ku końcowi. Na tle kadrów z kwitnącej, przeszło już czteromilionowej Warszawy końca XX wieku, z jej Pałacem Saskim, połączonymi metrem osiedlami-ogrodami od Łomianek po Górę Kalwarię, przeszło setką niebotyków w centrum, kontrowersyjną architekturą i tytanową elewacją największej na wschód od Kanału La Manche Giełdy Papierów Wartościowych przy Placu Grzybowskim, ukazały się tabele z rzeczywistymi i hipotetycznymi stratami Polski, wyjęte wprost z opracowania córki polskiego noblisty. On sam, laureat szwedzkiej nagrody z 1983 roku, też pojawił się na widowni. W sześćdziesiątym ósmym po cichu spotkał się z Beynarem. Przejął od niego kolejne dokumenty. Potem Anna długo rozmawiała z Ulamem, kiedy na kilka lat przed śmiercią wrócił do swego ukochanego Lwowa. Ale Baczyński nigdy nie pokazał córce – i pewnie już nie pokaże – kartki, wyjętej przez niego ze stenogramu z Belwederu, na której Piłsudski pod koniec rozmowy, niby żartem ujawnia Steinhausowi, że pierwszy impuls dla analiz leżących u podstaw „Planu Basior” przekazał mu podczas seansu spirytystycznego w Belwederze przedwojenny jasnowidz Ossowiecki.
Teraz jednak ojciec Anny, który oglądał film po raz pierwszy, nie powstrzymywał łez. Nie tylko on. Nie wiadomo dlaczego ludzie płakali masowo, bileterki już od pierwszych przedpremierowych projekcji wiedziały, że przed tym seansem fabularyzowanego dokumentu nie proponuje się prażonej kukurydzy, ale jednorazowe chusteczki. Może dlatego, że widzowie pytali sami siebie, gdzie byliby teraz, gdyby nie czyjaś… wyobraźnia?
Liczby z kolejnych lat, odczytywane zza kadru przez aktora grającego Marszałka, porażały widownię, niczym oddawane w bezbronny tłum salwy z karabinów maszynowych. Jak to? Czy naprawdę bez planu „Basior” Polska miałaby po wojnie góra 23–24 miliony mieszkańców i terytorium zredukowane o połowę, wliczając w to nawet Ziemie Odzyskane, z Wrocławiem i Szczecinem? A w roku 1989 ledwie 39 milionów i pięciokrotnie mniejszą gospodarkę? Ot, definitywnie zbiedniałe trzeciorzędne państewko bez żadnego znaczenia?
Widzowie w niedowierzaniu wymieniali uwagi, ale narastający szmer ucięło jak nożem pojawienie się końcowego napisu, fragmentu z Dzieł wszystkich tego, dzięki któremu Polska dwukrotnie w ostatnim stuleciu odzyskała i obroniła niepodległość:
W niczyje gwarancje nie wierzcie. Balansujcie, dopóki się da, a gdy się już nie da, podpalcie świat…!
Józef Piłsudski
Marszałek Polski
Od Autora:
Wszystkie (poza nie mającymi szans na urodzenie dziećmi naszych elit, wybitych w czasie II WŚ) postacie wymienione z nazwiska na stronach tej noweli działały w rzeczywistej historii Polski, Europy i świata, choć po roku 1939 najczęściej odegrały w niej inną rolę. Dywersanci „Basiora” mają pierwowzory pięknie zaznaczone na kartach prawdziwej historii, jako cichociemni, w tym Waldek – rodem z Chicago. Opis zamachu na Hitlera wraz z „listą obecności” jest zgodny z rzeczywistością, poza tym… że „u nas” zamachowcy nie dotarli na miejsce. Zgodnie z prawdą podane zostały szczegóły techniczne i terenowe, w tym po raz pierwszy w Polsce – rzeczywista lokalizacja Bliskiej Daczy Stalina. Dla zwiększenia realizmu opowiadania, wszelkie szczegóły techniczne, topograficzne, polityczne (rzecz jasna odnoszące się do naszej rzeczywistości) i personalne zostały zweryfikowane i potwierdzone, w tym np. kwadra Księżyca podczas zamachu na Stalina a nawet opis głupoty ostatniego ambasadora II RP w Moskwie. Też jest on, niestety, prawdziwy. Witkacego nikt nie ewakuował, zrozpaczony po klęsce wrześniowej, popełnił samobójstwo. Baczyński zginął na początku krwawego Powstania Warszawskiego. Podobnie jak tysiące innych naszych młodych “diamentów”, w tym Krystyna, córka Melchiora Wańkowicza. Lange został sowieckim agentem. Gdyby nie izolacjonizm i niechęć Roosevelta, Projekt „Manhattan” wystartowałby w USA o półtora roku wcześniej i zmieniłby historię świata oraz Polski. Ulam u nas był twórcą obliczeń (właśnie metodą „Monte Carlo”), które umożliwiły zespołowi Tellera budowę amerykańskiej bomby wodorowej. W Polsce bowiem nikt nie miał dla niego godnej pracy, więc tuż przed wojną wyemigrowal. Inni emigranci w naszym świecie, np. gen. Władysław Turowicz, z powodzeniem tworzyli w latach 50. i 60., choćby w biednym Pakistanie, wojska rakietowe, centra badań kosmicznych i ośrodki produkujące broń atomową. Nawiasem mówiąc – miasto Nagasaki oberwało amerykańską bombą przypadkowo – pierwotnym celem było właśnie Kioto, ale uratowała je zła pogoda.
Ppor. Jerzy Skrzymowski ps. „Kostek” w naszej wersji historii uciekł z oflagu w Doessel 20 września 1943 roku. Poległ w Warszawie, 1 sierpnia 1944. A Rosjanin Margiełow „u nas” stał się najsłynniejszym sowieckim dowódcą wojsk powietrznodesantowych w całej ich historii. W 1939 roku w naszym wariancie historii nie szykował się na Alaskę. 17 września najeżdżał wschodnią Polskę, tuż potem posłano go do Finlandii.
I na koniec rzecz najważniejsza: ostatnie zdania opowieści, pochodzące spod pióra Józefa Piłsudskiego, padły i w naszej rzeczywistości. Są wciąż aktualne…