- Opowiadanie: Rybak3 - Opowieści starego Nawigatora. Opowieść ósma: Niech szlag trafi Einsteina

Opowieści starego Nawigatora. Opowieść ósma: Niech szlag trafi Einsteina

Ósmy odcinek historii, która jest tu znana, lubiana i w ogóle na na na na :D. W mym poprzednim wcieleniu, jeśli w ogóle się tu ukazał, to ino jako wersja demo mignął, więc teraz daję go w całości w wersji  całkiem całkowicie, wicie, gotowej, zredagowanej i w ogóle. :) Read and enjoy! (Ze specjalną dedykacją dla Irki – bo do tego akurat opka to właśnie jej “marsjański” konkurs mnie początkowo zainspirował).

 

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Opowieści starego Nawigatora. Opowieść ósma: Niech szlag trafi Einsteina

Czy może być coś gorszego od krytycznego zdarzenia na bocznej odnodze Wielkiego Transgalaktycznego, baaardzo daleko od ostatniego z Węzłów? Może! Krytyczne zdarzenie kilkanaście parseków w bok od Szlaku. A coś jeszcze straszniejszego jest możliwe? Pewne, że tak! Krytyczne zdarzenie w bok od szlaku, z odciętym dostępem do sterówki. No i pewnie teraz myślicie sobie, że już nic potworniejszego kilkuosobowej załodze susła czy borsuka, a nawet surykatki w otwartym Kosmosie się nie przytrafi? I tu się mylicie – pewnie, że się przytrafi. Gdy coś takiego dotknie was nie na pokładzie galaktycznego masowca, a niewielkiej lichtugi ratunkowej, pędzącej ze stałym przyspieszeniem, Bóg wie gdzie z pierwszą prędkością nadświetlną. Dodajmy, z bardzo wysoką pierwszą nadświetlną, ale bez żadnych szans na wejście w nadświetlną drugą!

Macie rację, cholerny efekt relatywistyczny! Przy takim tempie każda minuta na pokładzie to godziny na planetach w Sol. Każdy dzień to rok na zboczach Olympus Mons na Marsie, gdzie w przytulnym nie do końca spłaconym domku zostawiliście żonę i piątkę nieletnich dzieci. A każdy wasz miesiąc to coraz mniejsze szanse, że kiedykolwiek ujrzycie ich żywych. Jeśli oczywiście ktoś was w ogóle w owej nieopisanej pustce znajdzie i przetransportuje z powrotem do Sol. Zanim na mogiłkach wszystkich zmarłych ze starości członków waszej rodziny, ich dzieci i wnucząt, a kto wie, czy i nie praprawnucząt, wyrosną kilkusetletnie dęby. Czy co tam się dziś sadzi na mogiłkach. Koniec marzeń i w ogóle wszystkiego. W tym oczywiście najmniej w tych okolicznościach ważnej – własnej firmy. Choć to właśnie obecny, nagle przerwany rejs miał być jej mocnym początkiem. Zupełnie, zresztą, niespodziewanym.

 ***

Równo rok wcześniej tradycyjnie, jak to między rejsami, obserwowałem z naszego tarasiku zachód słońca nad zniwelowanymi skarpami Olympus Mons, w jednej dłoni trzymając lampkę domowego wina, a w drugiej – sztyfcik od holoekranu domowego komunikatora. Właśnie odebrałem nową wiadomość. Smutną na tyle, że natychmiast podzieliłem się nią z Anią, moją żoną.

– Co ty powiesz, stryj Alojzy umarł?! – Ania weszła na taras, stanęła za fotelem i położyła mi dłonie na ramionach.

– Ano umarł, cztery dni temu – mruknąłem zasmucony. Nie, żebym aż tak czuł się związany emocjonalnie ze stryjem, którego większa część rodziny przez jego paskudny charakter po cichu nie cierpiała, a mniejsza – ledwie tolerowała. Ale krewny, to krewny. Im byłem starszy, tym liczniej ich ubywało. A moje dzieci nie znajdowały się jeszcze w wieku, w którym mogłyby temu aktywnie przeciwdziałać, że tak się oględnie wyrażę – od drugiej demograficznie strony.

– Kancelaria notarialna Rappaport & Partners z Orange City, no wiesz, stolicy stanu Meridiani Planum, właśnie przysłała informację. Dzielą spadek po stryju.

Spadek okazał się nie byle jaki! Farma dwieście mil od Orange, sto dwadzieścia tysięcy akrów dobrego uwodnionego regolitu z pastwiskami, plantacjami cytrusów i winnicami, z polami golfowymi i gruntami budowlanymi tylko czekającymi na odrolnienie i szaleńczy wyścig połowy marsjańskich deweloperów. No i z francusko-teksańskim w stylu domostwem na gigantycznej polanie w samym środku puszczy modyfikowanych metasekwoi, po sto pięćdziesiąt jardów wysokości każda. Nie licząc już dziesiątek posiadanych przez Alojzego firm. Oraz udziałów, często znacznych, w paru setkach kolejnych.

– A niech mnie! Wiesz, komu to zapisał?!

– Stowarzyszeniu „Wolny Mars”? – spytała z lekkim przekąsem Anka. Stryj znany był ze swoich separatystycznych poglądów. Nie ukrywał ich. Co więcej, aktywnie wspierał wszystkich, którzy marzyli o marsjańskiej niepodległości od Ziemi. I wystarczało, by w rodzinie ktoś choć na cal odstawał od jego wzorca marsjańskiego patriotyzmu, by stryj go z miejsca wydziedziczał. Definitywnie i bezpardonowo. Informując o tym w dodatku całą resztę Snuffów w kąśliwych listach.

– I tu się mylisz, kochanie. Nam. Wszystko zapisał nam. – Kiedy to przeczytałem, ze zdumienia niemal upuściłem swoją szklaneczkę, co byłoby błędem niewybaczalnym. Wino z krzewu płożącego się na domowej pergoli, w tym roku udało się wręcz znakomicie.

Fakt, stryj Alojzy dzieci przecież nie miał, żadna z jego kolejnych żon nie wytrzymała z nim na tyle długo, by nawet zdążyła zdecydować się na potomstwo. Uciekały najpóźniej kilka tygodni po podpisaniu intercyzy oraz po nocy poślubnej, i to nie tylko dlatego, że Alojzy znany był z nieokiełznanego temperamentu. Po ślubie okazywało się nieodmiennie, że światowego życia nie będzie, wylegiwania się do południa także nie. Jak każdy twardy pionier i biznesmen, Alojzy oczekiwał od swych połowic ciężkiej harówy w gospodarstwie, a im przecież nie całkiem o to chodziło, gdy – pozornie, niestety tylko pozornie – dawały się urzec jego surowemu urokowi, zawadiackiej naturze, kawaleryjskiej fantazji i ogorzałej brodatej twarzy pod kowbojskim białym kapeluszem. Z biegiem dekad coraz bardziej ogorzałej i coraz bardziej zrytej głębokimi zmarszczkami.

W przeciwieństwie do swego brata, a mojego ojca, Alojzy uosabiał wszystko, co w rodzie Snuffów żywiołowe i trudne do kontrolowania, a przy tym posiadał wręcz nieprawdopodobny zmysł do interesów. Już w wieku średnim wchodził do marsjańskiej „pierwszej pięćsetki” najbogatszych, a obecnie, gdyby rzecz jasna nadal żył… no cóż – mógłby może nawet liczyć na własną malutką, lecz jednak posiadłość na terenie Miasta Słońca, kolonii bogaczy orbitującej w koronie Sol. Inna sprawa, że miał to w serdecznym poważaniu, nigdy nie ukrywając swego stosunku do zdeprawowanych oligarchów i nazywając ich gdzie się dało obrzydliwymi plutokratami. Tudzież leniami nie kalającymi rąk uczciwą pracą.

– No nie mów? – Zaniepokoiła się moja połowica. – A po co nam ten monstrualny garb? Mało mamy własnych problemów z tym, co i tak już ledwo ogarniamy?

Miała oczywiście na myśli kredyt hipoteczny, pożerający nam co miesiąc znaczną część wpływów na rodzinne konto.

– Nie chciałabyś mieć własnej służby, luksusowego międzygwiezdnego jachtu i willi w Mieście Słońca? – zażartowałem, aczkolwiek z pewną obawą.

– Chybaś mój drogi mężu całkiem zgłupiał. W Mieście Słońca? Z takimi palantami za sąsiadów?! – Anka z niesmakiem wróciła do kuchni, by zająć się kolacją. – Piszą coś więcej?

– Że zapraszają nas za tydzień na oficjalny dział spadku po Alojzym. A wcześniej na pogrzeb. Do Orange City. Chyba nie mamy wyjścia, trzeba lecieć i godnie pożegnać stryja. I potem przynajmniej się rozeznać, ile tego zostawił oraz co z tym właściwie możemy dalej robić. Dzwoń do rodziców. Ojciec pewnie pojedzie, w końcu to jego brat, ale mama chronicznie wręcz stryja nie znosiła. Trzeba jej podrzucić dzieciaki, całą trójkę.

***

Podróż okazała się dość uciążliwa, bo posiadłość stryja Alojzego znajdowała się dokładnie na naszych antypodach. Po dwóch skokach suborbitalnych i pięciu godzinach spędzonych w wagonie magnetycznej kolejki, wreszcie wyładowaliśmy się z Anią na dworcu w samym centrum trzymilionowego Orange City. Na ramieniu niosłem solidny wieniec z modyfikowanych genetycznie fioletowych kalii, na którego wstędze wypisano zwyczajowe w takiej sytuacji formuły. Ania ciągnęła za sobą walizę.

Już na peronie przywitali nas przedstawiciele Rappaporta i Wspólników. W tym sam właściciel firmy Salomon Rappaport, zażywny starszy mężczyzna w pickwickowskim typie. I któryś ze wspólników, zapewne pomniejszych, bo na skinienie szefa natychmiast porwał z rąk Ani walizę i przełożył przez siebie wieniec, drepcząc za nami bez słowa, w należytym i znamionującym szacunek dystansie.

Patron zapytał po drodze o podróż, podzielił się spostrzeżeniami o pogodzie, napomknął kurtuazyjnie o „nieposzlakowanej pamięci, nieodżałowanym Alojzym Snuffie, filarze lokalnej społeczności stanu i hrabstwa”. Myślałby kto! Sama pozostawiona przez Alojzego ziemia warta była aktualnie coś koło sześciu miliardów kredytów, udziały w firmach drugie tyle, wasz Snuff stał się nagle bogaczem! To i nic dziwnego, że Rappaport gotów był nawet zrobić ze stryja Alojzego anioła w ludzkiej skórze. Pół procenta prowizji nie w kij dmuchał!

Zawieźli nas luksusowym mikrobusem do najlepszego hotelu w mieście, pożegnali z rewerencjami: nie liczący się wspólnik niemal dygnął, Rappaport pofałdował twarz w wyrazie wyrachowanej uprzejmości. Zaprosili do siebie na jutro, w samo południe. Zapowiedzieli też, że firmowa limuzyna odbierze nas z hotelowego podziemnego parkingu, by ominąć stado podnieconych lokalnych pismaków. I się ulotnili. Doceniliśmy ich pomoc, kiedy znaleźliśmy się już w naszym apartamencie. Trzeba było wyłączyć telefon, bo słuchawka grzała się od kolejnych próśb o wywiad dla nie tylko miejscowych holostacji i portali.

Kolację przyniesiono nam wprost do apartamentu. Prosiliśmy o prosty posiłek i odrobinę białego wina dla Ani oraz coś z mięs i brandy dla mnie, ale widać źle zrozumieli, bo po kwadransie pojawiła się kawalkada kelnerów z przystawkami, w liczbie doprawdy nie do ogarnięcia. Wkrótce potem, kiedyśmy się już z częścią przysmaków uporali, wnieśli nam danie główne, a właściwie trzy dania główne naraz. W tym kraboraki hodowane w Valles Marineris, zmienionej po terraformowaniu w małe morze. Moja żona poigrała z nimi z prawdziwą przyjemnością, ja zaś z równym zaangażowaniem zająłem się porządnym funtowym befsztykiem w karmelizowanych purpurowych pomarańczach – lokalną specjalnością znaną daleko poza granicami hrabstwa. Kiedyśmy z tym skończyli, a zastawa i resztki już wywędrowały z naszego lokum, wraz z ufetowaną wysokimi napiwkami karawaną obsługi, siedliśmy w głębokich fotelach przy kominku i zajęliśmy się wreszcie tym, po co tu przyjechaliśmy.

– Moim zdaniem trzeba stryja ładnie pożegnać, a potem podpisać co nam podsuną, wystawić dyspozycję sprzedaży, podzielić na bliższą rodzinę, bo po co nam niepotrzebne kwasy. I wiać do domu – mruknąłem.

– Poczekaj, nawet nie chcesz zobaczyć, co zostawił? – Ania jak zwykle była bardziej praktyczna. – Nie mówię, żeby od razu tam zamieszkać, ale ciekawa jestem bardzo tego domu. Cuda o nim opowiadali na każdym rodzinnym zjeździe, na który stryj oczywiście nigdy się nie pofatygował.

– Po co? Nie mów, że nadajemy się do takiego życia. Mam oddać ukochany fach i cały Kosmos za dożywotne przyziemienie, a do tego użeranie się z pracownikami i odbiorcami na farmie? Jeszcze nie zgłupiałem!

– A dzieci? Mamy już trójkę, i to nie koniec – Ania pogładziła się po znów wypukłym brzuszku. – Doceniam twą miłość, lecz najwyższa pora pomyśleć, jak je zabezpieczyć. Wykształcenie, coś na start. Twoje dochody ledwo wystarczają już dziś, co będzie jutro? Mówiłam, że nie chcę wszystkiego, ale trochę uszczknąć możemy!

Fakt, są przecież dzieci. Jakoś tak stale ich przybywało. Po każdym dłuższym rejsie nie mogłem się nacieszyć rodziną, Ania zaś zawsze chciała mieć ją możliwie liczną. Zaplanowaliśmy więc pięcioro potomstwa i wszystko wskazywało, że już tym razem się uda – szykowały się bliźniaki.

– No dobrze, ale pożegnajmy najpierw stryja, zawsze nas tolerował, a to u niego była rzadkość, pewnie podzielał nasze prorodzinne wartości…

Chyba zaczynałem się domyślać, skąd ten niespodziewany spadek. Stadko dzieci było od zawsze marzeniem Alojzego. Niestety, niespełnionym. Zaś w całej żyjącej rodzinie Snuffów jedynie ja i Ania realizowaliśmy podobne, w dodatku z samozaparciem i pełnym poświęceniem. Zatem chociaż na nasze świąteczne życzenia stryj nie odpowiadał, to jednak co jakiś czas przysyłał dzieciakom hojne prezenty i cyklicznie się o nie dopytywał.

– Poza tym, mój kochany, chyba jako jedyny z tego rodu masz kark równie sztywny jak on – dodała Ania natychmiast.

Sztywny kark? Nigdy tak o sobie nie myślałem, ale może i coś w tym jest… Inaczej dawno bym już w korporacji awansował. A przynajmniej dostał wreszcie podwyżkę.

 ***

Pogrzeb stryja był, zgodnie z jego ostatnią wolą, skromny i kameralny. My, mój ojciec, kilku sąsiadów – farmerów, garstka najbliższych pracowników. Kiedy już trumnę opuszczono przepisowe sześć stóp pod powierzchnię regolitu, po krótkiej stypie i podziękowaniu żałobnikom, (który to obowiązek spadł na nas z Anią), odprawiliśmy Snuffa-seniora na dworcu. A potem pojechaliśmy we dwójkę wprost do kancelarii Rappaporta. No i tam przeżyliśmy kolejny wtrząs.

Cały majątek po Alojzym był nasz, ale pod warunkiem, że dokończymy stryjkowy projekt, jego dwudziestoletnie idee fixe: budowę marsjańskiego megamuzeum pierwszych kolonistów. Alojzy przeznaczał na to od lat każdego zarobionego kredyta. Jego ekipy pruły marsjańską ziemię wszędzie, gdzie tylko odkrywano ślady pionierskich lądowań, gdzie wałęsały się XX– i XXI-wieczne sondy i łaziki. Gdzie osiedleńcy, nawet jeszcze przed początkami terraformowania, budowali stałe bazy, ryli w regolicie wykopy pod gigantyczne marsjańskie „ziemianki”, zakładali pod kopułami z przezroczystych grafenowych folii plantacje żywności, w końcu – stawiali wsporniki osłon nad pierwszymi większymi osadami.

Muzeum miało mieć formę zbudowanego na potrzeby całego układu Sol parku rozrywki, odpowiednie ku temu rozmiary oraz cenę. Kiedy Samuel Rappaport pokazał nam listę kontrahentów, płatności, kredytodawców i udziałowców, nogi się pod nami ugięły. Majątek stryja okazał się obciążony na więcej niż dziewięć dziesiątych wartości. Po pozbyciu się wszystkiego, wraz z posiadłością i domem, mógł nam przypaść na czysto niespełna miliard kredytów. Albo i nie. Wciąż kwota niewyobrażalna dla nas jeszcze przed miesiącem, ale już od biedy dająca się objąć rozumem.

Na szczęście, testament przewidywał przed podjęciem przez nas ostatecznej decyzji możliwość zapoznania się z dokumentacją. Mieliśmy na to trzy dni, ale najważniejszych kwitów nie było aż tak dużo, wszystkiego kilkaset stron. Kiedyśmy się, wraz z Anią, z całym tym zbiorem zaznajomili, decyzja zrodziła się niemal natychmiast: park rozrywki oraz związane z nim pasywa wnosimy do fundacji imienia stryja. Kontrolujemy ją przez Rappaportów – jako inwestorów zastępczych – aż do ukończenia inwestycji, a potem przepisujemy na resztę rodziny. W darowiźnie, a niech ma! Dom Alojzego z godziwym kawałkiem gruntu zachowujemy dla siebie, za pozostałą resztę, po odliczeniu kwot niezbędnych na wychowanie, kształcenie i zaopatrzenie na start naszych dzieciaków – otwieramy własną firmę przewozową. Dość tego biedowania u obcych armatorów! Rynek na niezależne drobne przewozy stale rósł, Szlak się rozwijał, a po ostatniej przesiadce korporacji transportowych na stumilionowce, z moimi kontaktami w branży można było tanio kupić niemal nieużywane masowce poprzednich generacji. Na przykład pięciomilionowe Surykatki. Szybkie, bezpieczne i co najważniejsze – znajdujące popyt na swe usługi wśród klientów zbyt małych na fracht monstrualnymi Susłami C.

***

To było ledwie kilkanaście miesięcy temu. Teraz jednak moja wymarzona własna Surykatka, wypatroszona z ładunku, tkwiła gdzieś samotna w przestrzeni, świeżo założona firma transportowa tym samym chwilowo zawiesiła działalność, zaś Ania i dzieciaki… Szkoda gadać! Bo godny pożałowania stan, w którym się aktualnie znajdowałem, był wynikiem zapakowania mnie, waszego Snuffa wraz z załogą, na pokład wspomnianej już lichtugi przez międzygwiezdnych piratów. Wraz z błyskawicznym rozwojem Szlaku, znów się na nim pojawili. I oczywiście musieli dopaść akurat mój statek. Podczas pierwszego rejsu w barwach „Snuff & Family Cargo”.

Kiedy już opanowali pokład i mostek, tuż po wybebeszeniu ładowni i odejściu od Surykatki na bezpieczną odległość, zapakowali mnie wraz z załogą do przechwyconej wraz z frachtem pokładowej ratunkowej szalupy i wkrótce potem wystrzelili ją w pustkę. W wielkie NIC. Bez anabiozerów, za to z nieczynną łącznością nadświetlną. Bez pracującej Ajki, za to stłoczonych na tysiącu ośmiuset stopach kwadratowych niewielkiej wewnętrznej ładowni. Bez narzędzi i skafandrów, za to z pracującymi układami podtrzymywania życia i zapasami napojów oraz podstawowej żywności na mniej więcej rok pokładowy. No i bez grama czystej wody, za to z setkami galonów wódki, świadomie przez owych piratów rozcieńczonej. Do piętnastu procent alkoholu, zatem paskudnej. Żebyśmy spędzili ostatnie miesiące beznadziejnego życia w stanie permanentnego ubzdryngolenia, więc niezdatni do jakiejkolwiek skoordynowanej akcji. Byśmy z musu, nawilżając organizmy tym co mamy, zatem wiecznie albo już pijani, albo jeszcze na gigantycznym kacu, uwaleni w trupa ewentualnie trzasnęli w końcu w coś, co się na kurs lichtugi – więzienia napatoczy. Albo weszli w którąś z nieoznakowanych jeszcze komunikacyjnych nitek Grzebieniastych. W efekcie w trymiga umierając na Szarą Pleśń.

Na takim właśnie megakacu siedzieliśmy sobie w naszym kosmicznym mobilnym więzieniu. Za jakąś godzinę, dwie trzeba będzie znów się nawodnić, czy też raczej może – nawódnić, bo instynkt samozachowawczy z absolutnie niezrozumiałym uporem jednak wciąż pchał naszą czwórkę ku życiu. Gdy tymczasem rozpędzająca się chyżo lichtuga, z zaspawanym przez piratów wejściem do sterowni oraz na mostek, wszystkiego trzydzieści tysięcy ton metrycznych ładowności, znajdowała się już nie wiedzieć ile parseków w bok od Wielkiego Szlaku, nieustannie się od niego oddalając.

Napastnicy wiedzieli, co robią. Lecieliśmy już w ten sposób dobry tydzień, co w praktyce oznaczało, że moja Ania właśnie dościgała mnie wiekiem, zaś dzieci… Cóż, co najmniej dwójka właśnie dochodziła dorosłości. Dwójka zaś najmłodszych chodziła już do szkoły, i to co najmniej do drugiej – trzeciej klasy. Jeszcze kwartał, dwa, i już ich nigdy żywych nie ujrzę – pomyślałem – bo jak już wam kiedyś wspominałem, w owych czasach średnia wieku była dość niska, wynosiła góra sto osiemdziesiąt lat, a dwustulatków to na palcach jednej ręki w całym Sol można było policzyć. Nie tak jak teraz, gdy kuracje geriatryczne weszły na nowy poziom i nawet trzysta to nie problem.

Po mojej lewej legowisko z pustych kartonów po konserwach zrobił sobie Matt – nasz sztauer. Po prawej miałem Wiktę – pierwszą nawigator. Kolejny barłóg należał do mechanika. Ale permanentnie pijany George w zasadzie nie odzyskiwał przytomności: świadomie wybrał dotrwanie do końca w takim właśnie stanie. Drugi nawigator już nie żył, dwa dni wcześniej w rozpaczy przedawkował C2H5OH, więc zapakowaliśmy go do opróżnionej zamrażarki. Pozostała z załogi dwójka: Oleg i Victor, zaginęła gdzieś w zakamarkach naszej Surykatki podczas ataku piratów. Młodzi wyrywni, zapewne chcieli wykazać się bohaterstwem w obronie cennego ładunku.

Idioci. Nanomateria, nawet najnowszej generacji, utwardzalna do jedenastki Mohsa i pozwalająca inżynierskim Ajkom formować z niej dosłownie wszystko: od pancerzy statków międzygwiezdnych i reaktorów mezonowych, po nanostruny i sprzęt mikrochirurgiczny, naprawdę nie jest warta, by za nią ginąć. Nawet za pięć milionów ton tego ładunku bezsensem było dać się żywcem rozpruć impulsem z ręcznego miotacza, albo powoli zamarzać w wypatroszonym kadłubie Surykatki dryfującej bezwładnie parę parseków za poboczem Szlaku.

***

A tak dobrze się zapowiadało! Lecieliśmy do węzła w Fomalhaucie, a dokładniej na największy obecnie w bliskim kosmosie plac budowy. Od kilkunastu lat z gigantycznego obłoku materii otaczającego tę gwiazdę, setki razy masywniejszego od naszego okołosłonecznego Pasa Kuipera, międzyukładowe konsorcja tworzyły układ z dwunastu sztucznych planet podobnych mniej więcej do Marsa, nieco tylko obszerniejszych. Pierwsze z nich zaczęto już nawet terraformować. W sumie projekt na stulecie. No i oczywiście pożerający ogromne ilości wszystkiego, co tylko cywilizacja może wyprodukować. Zwłaszcza nanomaterii bazowej. Na jej wytwarzanie przestawiono już większość automatycznych fabryk w Sol i układach w promieniu stu parseków od Ziemi, ale i tego okazało się zbyt mało. Jej cena zatem eksplodowała.

Właśnie ją nam na pirsie za Jowiszem załadowano, życzono dobrej i krótkiej podróży i wysłano głupie dwadzieścia pięć lat świetlnych od domu. Podróż kilkutygodniowa zaledwie, w tym większość czasu jak zwykle w Obłoku Oorta, z dyżurnym lokalnym pilotem, znaczy dżinnem, za sterami. Jak wiecie, tylko oni potrafią, wchodząc w Rój, rozpędzić w Oorcie prowadzone masowce do solidnej pierwszej nadświetlnej bez ryzyka roztrzaskania się o pierwszą napotkaną po drodze asteroidę. Normalka. Sęk w tym, że ładunek nienormalny. Nanomateria bazowa od dłuższego czasu stała się dobrem poszukiwanym do tego stopnia, że wytworzył się na nią regularny czarny rynek. Skoro zaś notowano aż taki popyt, to i podaż musiała do niego równać, w każdy legalny i nielegalny sposób.

Tak oto na Wielkim Transgalaktycznym znów pojawili się piraci. Bezwzględni rabusie dopadający niechronione masowce swoimi modyfikowanymi, uzbrojonymi Chomikami, wdzierający się na pokłady, rozpruwający agresywnymi programami Ajki zaatakowanych statków. Bandyci podpinający kokony zewnętrznych ładowni masowców do swych niewielkich i szybkich okręcików i znikający z nimi wśród gwiazd równie żwawo, jak się spoza nich wyłaniali. Załogi zaś…

No właśnie. Nikt nie wiedział, co się z nimi działo. Aż sami się przekonaliśmy, na własnym przykładzie. Wredny ale chytry pomysł: zamiast zabijać – wysłać swe ofiary, a zarazem świadków nie tylko w peryferyjne sektory przestrzeni, gdzie szanse na ich odnalezienie będą minimalne, ale przy tym, w istocie, w daleką przyszłość względem reszty ludzkości. Do tego bowiem sprowadzało się wypuszczanie lichtug z pierwszą nadświetlną. W końcu może ktoś je namierzy, ale do tego czasu piraci dawno już zejdą z tego świata, ze zwykłej starości. Zaś ich zbrodnie się przedawnią…

***

Wikta chyba się załamała. Łka, rozmazuje łzy na brudnych policzkach, nieco pijacki ten jej płacz, ale co począć? Tyle dobrego, że nie zostawiła w Sol dzieci i bliższej rodziny. Ech, gdyby tak i ze mną było! Natręctwo jakieś kazało mi bezustannie sprawdzać na kalkulatorze prawdopodobne widełki rosnącego wieku Snuffiątek. Właśnie wyszło mi, że najmłodsze nasze – czyli bliźniaki – niedawno świętowały dziewiąte – dziesiąte urodziny.

George zachrapał głośniej, potem otworzył zaropiałe oczy i zwlókł się z wyrka. Nieprzytomnie spojrzał przed siebie, trzeba było trafu, że na zamrażarkę pod ścianą ładowni pełniącą obowiązki sarkofagu i wyszeptał z rozpaczą:

– Wooody. Oddam wszystko za szklankę zwykłej czystej wody!

O nie, mój drogi. Możesz wypić wyłącznie ten zajzajer, który nam w nadmiarze przydzielono. Nie ma tu przecież nawet zwykłej elektrycznej kuchenki, na której można by odparować alkohol, a poza tym mało prawdopodobne, by oczyszczacze powietrza dały radę wyłapać cały gazowy etanol. I upije nas jeszcze szybciej, tyle że drogą wziewną. Owszem, przez pierwsze dni ratowaliśmy się wymrażaniem paskudnej cieczy w zamrażarce, ale że osiągała ledwie kilka stopni Celsjusza poniżej zera, marnie to szło. W dodatku po włożeniu do niej drugiego nawigatora – i to odpadło. Słowem – tak źle, i tak niedobrze. Poza tym, po co się starać? Jeszcze dwa, trzy miesiące i już naprawdę nie będzie po co.

Wstałem z wysiłkiem, rozpoczynając codzienny spacer – do ściany i z powrotem, wzdłuż dłuższego boku ładowni, sześćdziesiąt stóp w jedną stroną Dwieście razy. Albo trzysta, zależnie od nastroju. Kiedy robiłem sto sześćdziesiąty nawrót, jak zwykle w tym momencie dołączył do mnie Matt. Skończyłem, położyłem się na swoim legowisku, wziąłem w garść butlę z przerażającym napojem i spróbowałem, jak zwykle z obrzydzeniem i broniąc się przed torsjami, wyrównać poziom płynów w organizmie. Powoli, by przynajmniej od razu mnie nie zamroczyło.

Spojrzałem na Matta. Nadal tuptał, a nawet przyspieszał, co było u niego do tej pory niespotykane. Coś intensywnie przeliczał w myślach, usta zdradzały, że niebagatelne liczby. Miał chłop łeb! Śmialiśmy się z niego dawniej, że nie potrzebuje Ajki do wyliczania kursu, i to uwzględniając fluktuacje reaktora spowodowane zmianami prędkości po wyjściu z bliskiego Oorta. Mutant czy co? Moim zdaniem, nie był wcale gorszy niż dyżurni piloci z granic Sol. Niezawodne Dżinny. Nawiasem mówiąc, byłoby im tu wspaniale – tyle wódy na pokładzie, mogliby pić na okrągło i w ogóle nie trzeźwieć, co należało przecież do ich ulubionych rozrywek.

Raptem mój sztauer stanął! W miejscu, jak wryty. Stanął i wpatrzył się w coś niczym zaczarowany.

– Detektor! – wrzasnął!

– Detektor? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie, ale nadal nie za bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.

– Ten detektor!!! – Matt wskazał triumfalnie na owalną skrzynkę podczepioną pod sufitem ładowni, dziewięć stóp nad ladą chłodniczą skrywającą zwłoki naszego kolegi. Na innych, większych statkach – anachronizm. Ale na Surykatkach – rzadko bo rzadko, ale tu i ówdzie wciąż używany. Piraci najzwyczajniej w świecie nie zwrócili na niego uwagi.

– No i co, detektor jak detektor – mruknąłem. Ale wtedy i mnie wreszcie trafiło.

– Matt, jesteś genialny! Dawaj, zdejmujemy.

– Zaraz zaraz, nie tak prędko, a widzisz tu gdzieś drabinę?

Rzeczywiście. Drabiny na pokładzie nie było. Podobnie jak prostego śrubokrętu czy „francuza”. Tymczasem reszta załogi leżała w pijanym widzie, mowy nie było, by mogli zbudować z siebie choćby najskromniejszą żywą piramidę.

Spojrzeliśmy po sobie. Nie było innego wyjścia…

***

Chłodnia ustawiona pionowo pozwalała sięgnąć do detektora. Matt zdjął obudowę i przyjrzał się wnętrzu.

– No tak. Nadprzestrzenny nadajnik krótkiego zasięgu. Góra cztery parseki. Ale dobre i to.

To mówiąc – przepinał wewnątrz jakieś przewody, coś podkręcał zaostrzonym o klamrę własnego paska plastikowym guzikiem od koszuli, pomagając sobie kawałkiem blachy z pustej puszki. Zadziwiające: stulecia mijały, a mielonkę wciąż produkowano tak samo: tłustą, pożywną i w stalowych puchach.

Nadajnik – detektor miał budowę prostą jak konstrukcja cepa. Nie wiem, co prawda, czymże jest ów cep, ale z pewnością czymś wyjątkowo nieskomplikowanym, skoro powiedzonko o nim przeżyło go o setki lat. Jedynym zadaniem czujnika w warunkach podróży z drugą nadświetlną, było – na wezwanie Ajki z pokładu głównego – sprawdzanie podstawowych parametrów w ładowni lichtugi. Ot, taki bardziej rozbudowany alarm przeciwpożarowy. Łączność nadprzestrzenna, bo lichtuga stanowiła przecież osobny pojazd, niekiedy poruszający się niezależnie od statku-matki, a fale radiowe czy optyczne w drugiej nadświetlnej po prostu wariowały. Matt coś tam jeszcze poprzestawiał, porozłączał. Potrwało to może kilkadziesiąt minut. W końcu zadowolony zaczął miarowo stykać dwie końcówki przewodów. Jasne – nadaje SOS na nadświetlnej. To nic, że w bliską przestrzeń. Lepsze to niż bezproduktywne zapijanie się na śmierć.

Po dobrej godzinie zmieniłem go przy detektorze. Po mnie na chłodnię – sarkofag wdrapała się Wikta, a po niej ledwo żywy George. I znów Matt. Detektor zasilało niezależne ogniwo, energii powinno wystarczyć na kilkanaście naszych dni. Co potem? Wolałem na razie nie myśleć.

Ale wiecie co? Choć to niewiarygodne, nie potrzeba było nawet kilku dni. Wystarczyło szesnaście godzin, by coś pochwyciło nas polem siłowym i wciągnęło na platformę dokującą. Kiedy nasze więzienie stanęło otworem, a my wyszliśmy z ładowni naszej lichtugi po uruchomionej z zewnątrz pochylni, ujrzałem jakże znajome twarze dwóch naszych zaginionych podczas pirackiego ataku młodych i wyrywnych załogantów. Już nie pierwszej młodości, ale do czterdziestki było im nadal daleko. Gęby mieli roześmiane, choć kiedy powiedziałem im o zawartości chłodni – natychmiast spoważnieli.

– Ile czasu straciliśmy? – brzmiało moje pierwsze pytanie.

– Dziewięć lat i trzy miesiące, komandorze – odpowiedział Oleg. – Na wasze i nasze szczęście, znaleźliśmy się w tym sektorze prawie przypadkowo. Tym razem szukaliśmy was osiem parseków dalej, mieliśmy właśnie wracać na Szlak i do Sol.

– Co z moją rodziną?

– Właściwie w porządku. To pani prezes nas zatrudniła.

Przyznam ze skruchą, że nie zwróciłem uwagi na to „właściwie”. Pytałem dalej, aż w końcu dotarłem do finansów.

– Skąd wzięła środki?

– Sprzedała posiadłość po waszym stryju i z tego, co mówiła, naruszyła fundusze dla dzieciaków. Czeszemy przestrzeń, od kiedy z pustymi ładowniami wróciliśmy do Sol. Sektor po sektorze. W promieniu pięćdziesięciu parseków od miejsca, w którym nastąpił napad.

– Nikt inny nas nie szukał?

– Wszyscy myśleli, że już nie żyjecie. Firmową Surykatkę odzyskaliśmy przecież niemal całkowicie pustą. Po kilku naszych miesiącach oficjalną akcję przerwano.

No tak, racja. Kto wcześniej mógł przypuszczać, co piraci robią z załogami okradanych statków? Przecież byliśmy pierwszą taką uratowaną grupką. Dopiero teraz będzie można zacząć przeszukiwanie Kosmosu na poważnie. Tylu ich tam nadal leci… Matt znów coś szybko przeliczał. Kiedy zakończył, aż pokiwał głową ze zdumieniem:

– Mieliśmy jedną szansę na mniej więcej pięćset milionów, szefie. Nie ma takiej opcji, by nas znaleźli. To zwyczajny cud.

Spojrzałem pytająco na naszych wybawców.

– Nie do końca. – zareagował Victor. – Pani prezes niemal z miejsca ogłosiła, że wyznacza nagrodę za wiarygodne informacje. Sto milionów kredytów. Gwarantowała anonimowość i bezkarność. Wiadomość o tym rozesłała na wszystkie Węzły Szlaku. Przez pięć lat nic się nie działo, Ale dwa lata temu zgłosił się do niej w tajemnicy drugi nawigator z pirackiego Chomika, niejaki Gruby Snake. Kumple wywalili go z interesu za kręcenie na boku. Miał dane i wstępnie wytyczone przypuszczalne trajektorie waszej lichtugi. Od tamtej pory sprawdzaliśmy je systematycznie, po kolei… To była tylko kwestia czasu.

– Zawsze wiedziałem, że Ania ma głowę na karku – skomentowałem krótko. – Co z nią? Czeka na Marsie?

– Nooo… nie do końca – posmutniał mój rozmówca. – Gruby Snake wyznaczył miejsce na szlaku, w którym odbierze kasę. Warunek: pani prezes miała dostarczyć ją osobiście. W nano i srebrze, pół na pół. Nie słuchała przestróg, z miejsca wyczarterowała niewielką maszynę kurierską, zostawiła dzieciaki pod opieką dziadków i poleciała. Sama.

– Co z nią?!!! – Tym razem wrzasnąłem.

– Po prawdzie, nie wiemy. Ostatnią wiadomość po natychmiastowej przesłała w zeszłym kwartale. Z koordynatami, dzięki którym was dziś znaleźliśmy. Potem – cisza. Zniknął i jej statek, i ona. Policyjne poszukiwania zakończyły się fiaskiem… Do tej pory nikt nie zgłosił się po nową nagrodę, obiecaną tym razem przez wasze najstarsze dzieci, z resztki spadku po pana stryju. Boję się, że to beznadziejna sprawa…

– Nie moi drodzy – odpowiedziałem po cichu. – Mylicie się. Za pół godziny oczekuję raportu o stanie statku i zapasów. Resztę sam sprawdzę. Za godzinę cała załoga na mostku. Przejmuję dowodzenie. Kto zechce, wysiądzie w najbliższym węźle, gdzie zostawimy ciało drugiego nawigatora. Nie wracamy do Sol. Prawdziwe poszukiwania Ani dopiero się zaczęły!

 

Koniec

Komentarze

No, kurde, szybkiś. Zażyczyłam sobie i po pół godzinie mam :) I to jeszcze z dedykacją. Dobra, będzie czytanko :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Fajne. I trochę przerażające. Człowiek, to jednak nie brzmi dumnie …

Świetnie misię czytało, z zainteresowaniem i jednym haustem. Kiedy ciąg dalszy? Nie pisz w nadświetlnej, bo chce dożyć. :)

Najlepszy odcinek, “Opowieść dziewiąta”, od dawna gotowy, ale będę dawkował :)

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku3,

Opowiadanie wartkie, nieźle się je czyta, choć język wyrafinowany miesza się tu z potocznym. Są w nim też przeszkadzacze, wtrącenia luźno związane z historią (np. kolacja inna niż zamówiona), czy też niezakotwiczone nazwy własne pełniące chyba głównie funkcję ozdobną (np. Wielki Transgalaktyczny – Szlak zapewne, Orange – stolica stanu Meridiani Planum, Surykatka itd. jako niewyjaśnione nazwy typów statków).

Osnową fabuły są fenomeny wynikające z dylatacji czasu. I to jest największa jej słabość. Relatywistyka to suka! O tym jednak na końcu.

Czy może być coś gorszego od krytycznego zdarzenia na bocznej odnodze Wielkiego Transgalaktycznego

“Krytyczny” w języku polskim nieco inne konotacje niż w angielskim, z którego przekalkowane jest tutaj znaczenie “fatalny”. Podobnie zresztą “zdarzenie” – oba zapewne przełożone z “critical event”. Lepsze byłoby sformułowanie “fatalna sytuacja”.

Krytyczne zdarzenie w bok od szlaku […]

Albo “w oddali od szlaku”, albo “na uboczu szlaku”. W bok to można dać krok.

No i pewnie teraz myślicie sobie, że już nic potworniejszego kilkuosobowej załodze susła czy borsuka, a nawet surykatki w otwartym Kosmosie się nie przytrafi

Raczej “nie przytrafiło”, opowiadasz wszak post factum.

Mount Olympus

Powyższa góra jest na Ziemi, na Marsie jest Olympus Mons.

A każdy wasz miesiąc – to coraz mniejsze szanse

Jaką funkcję pełni tu myślnik?

że kiedykolwiek ujrzycie ich wśród żywych

“wśród” do usunięcia. Można pozostawić kogoś wśród żywych, ale ujrzeć żywych.

Ania z miejsca weszła na taras

“Z miejsca” to można ruszyć w stronę tarasu.

Ano umarł, cztery M-dni temu

Przecinek tu jest wg mnie niepotrzebny. Czy “M-dzień” to “marsjański dzień”? Obecnie NASA stosuje nazwę Sol dla doby na Marsie. Wiem, że nie jest to obligatoryjne, ale pojawia się też w innych, nie-nasowych tekstach. Gryzłoby się z przyjętą przez Ciebie nazwą Układu Słonecznego.

którego większa część rodziny przez jego paskudny charakter chronicznie nie cierpiała

Chroniczna choroba to długotrwała choroba. Zgaduję, że chciałeś zastąpić tu “chorobliwie nie cierpiała”, ale to nie są synonimy.

Ale jednak co krewny, to krewny.

Jeśli “ale, to nie “jednak”. I na odwrót. “co” jest wtrąceniem z języka potocznego. Sugerowałbym “Ale krewny, to krewny”.

Im byłem starszy, tym więcej ich ubywało, a moje dzieci nie znajdowały się jeszcze w wieku, w którym mogłyby temu aktywnie przeciwdziałać, że tak się oględnie wyrażę – od drugiej demograficznie strony.

Zdania wielokrotnie podrzędnie złożone źle się czyta. Sugerowałbym przeredagowanie. “Ubywało” niesie w sobie dynamikę, proces. “więcej ich ubywało” to nie to samo co “coraz mniej ich było”, tylko “coraz szybciej ubywali”. Wtrącenie “że tak się oględnie wyrażę” powinno być ograniczone z obu stron tak samo, nie przecinek plus myślnik. “Oględnie” nie znaczy “metaforycznie”.

Orange City, no wiesz, ze stolicy stanu Meridiani Planum

Już wspomniałem o niepotrzebnych nazwach własnych. Teraz dodatkowo zapytam, czy Ania, mieszkanka Marsa, o tym nie wiedziała?

sto dwadzieścia tysięcy akrów dobrego uwodnionego regolitu z pastwiskami

Niby drobiazg, ale skąd u Ciebie maniera używania jednostek imperialnych? Mało brakowało, a Prezydent Jimmy Carter usunąłby je w ostatnim bastionie.

Nie pasuje mi też używanie nazwy “regolit” w tak szerokim znaczeniu. Nie jest to błąd per se, raczej nieścisłość przeszkadzająca rozróżnić regolit od zwietrzałej skały. Ten pierwszy powstaje przez kruszenie skał na skutek uderzeń na ciałach pozbawionych atmosfery. Ta druga powstaje na skutek działania płynów, gazów itp., czyli czynników atmosferycznych. Choć w sumie coraz częściej stosowane jest utożsamienie obu pojęć, więc to może ja już nie mam racji.

No i z francusko-teksańskim w stylu cottage’m na gigantycznej polanie w samym środku puszczy modyfikowanych metasekwoi

A może dałoby się to zdanie przeredagować? Np. “z chatą w stylu francusko-teksańskim na gigantycznej polanie […]”?

Nie licząc już dziesiątek posiadanych przez Alojzego firm. Oraz udziałów, często znaczących znacznych, w paru setkach kolejnych.

– I tu się mylisz, kochanie. Nam. Wszystko zapisał nam. – Kiedy to przeczytałem, ze zdumienia niemal upuściłem swoją szklaneczkę

“Swoją” do wywalenia. No przecież nie czyjąś. Chronologia też jest do poprawy: czy chciał upuścić szklaneczkę, bo przeczytał “I tu się mylisz, kochanie. Nam. Wszystko zapisał nam”?

Fakt, stryj Alojzy dzieci przecież nie miał, żadna z jego kolejnych żon nie wytrzymała z nim na tyle długo, by doczekać się potomstwa.

Nieco nieśmiało skomentuję, że żeby doczekać się potomstwa, nie trzeba wytrzymać z kimś “na tyle długo”. Tu chwila wystarczy, a czekać to już można dziewięć miesięcy osobno…

Podróż okazała się dość uciążliwa

Okazać coś się nam może wizualnie, podróż to raczej była uciążliwa.

wasz Snuff stał się nagle nababem

Dużo rodzynek w cieście. Jednostki imperialne, pionierzy kowbojscy, styl teksańsko-francuski, genetycznie modyfikowane rośliny, a tu jeszcze muzułmański bogacz. Przebogate słownictwo.

Rappaport pofałdował twarz w wyrazie serdecznej wyrachowanej uprzejmości.

Nie mogę sobie tego zobrazować, choć naprawdę próbowałem!

Kiedy już trumnę opuszczono przepisowe sześć stóp pod powierzchnię regolitu, po krótkiej stypie i podziękowaniu żałobnikom, który to obowiązek spadł na nas z Anią, odprawiliśmy Snuffa – seniora na dworcu, a potem pojechaliśmy we dwójkę wprost do kancelarii Rappaporta.

Mało płynne zdanie. Da się przeredagować?

No i tam wpadliśmy w kolejny szok.

Wpaść to można w szał, a szoku to raczej doznać.

Cały majątek po Alojzym był nasz, ale pod warunkiem, że dokończymy stryjkowy projekt, jego idee fixe od dwóch dekad: budowę marsjańskiego megamuzeum pierwszych kolonistów.

A może: “Cały majątek Alojzego będzie nasz pod warunkiem dokończenia stryjkowego projektu, jego dwudziestoletniej idée fixe, wybudowania ogromnego marsjańskiego muzeum kolonizacji”? Też jedno zdanie, ale czyta się zupełnie inaczej.

Alojzy przeznaczał na to od lat każdego zarobionego kredyta, jego ekipy pruły marsjańską ziemię wszędzie

A przepraszam, znalazłem zdanie bez regolitu! Ale czepię się czego innego: “każdy zarobiony kredyt”.

Alojzy przeznaczał na to od lat każdego zarobionego kredyta, jego ekipy pruły marsjańską ziemię wszędzie, gdzie tylko odkrywano ślady pionierskich lądowań, gdzie wałęsały się XX i XXI-wieczne sondy i łaziki, gdzie osiedleńcy, nawet jeszcze przed początkami terraformowania, budowali stałe bazy, ryli w regolicie wykopy pod gigantyczne marsjańskie „ziemianki”, zakładali pod kopułami z przezroczystych grafenowych folii plantacje żywności, w końcu – stawiali wsporniki megakopuł nad pierwszymi większymi osadami.

Hm, jedno długaśne, złożone zdanie. Fuj. Nie wspominając “megakopuł”…

Muzeum miało mieć formę zbudowanego na potrzeby całego układu Sol parku rozrywki, takież rozmiary oraz cenę.

Wolałbym np. “Muzeum miało mieć formę parku rozrywki zbudowanego na potrzeby całego układu Sol, takież stosowne rozmiary oraz cenę”. Aha, co z tą ceną?

testament przewidywał przed podjęciem przez nas ostatecznej decyzji możliwość wcześniejszego zapoznania się z dokumentacją.

Kolejna propozycja: “testament przewidywał możliwość wcześniejszego zapoznania się z dokumentacją przed podjęciem przez nas ostatecznej decyzji”. No, bo skoro “przed”, to wiadomo, że “wcześniejszego”.

Dość tego biedowania u obcych!

Czy czasem nie mieli własnego domu? To jak “u obcych”?

po ostatnim przezbrojeniu się korporacji transportowych na stumilionowce

Nie jestem tu pewien, przyznaję, ale przezbroić to można np. statek, a ściślej jego wyposażenie, a nie armatorów, w sensie wymiany flotylli. Czyż nie?

Teraz jednak moja wymarzona własna Surykatka, wypatroszona z ładunku, wisiała gdzieś samotna w przestrzeni, świeżo założona firma transportowa tym samym chwilowo zawiesiła działalność, zaś Ania i dzieciaki….

“wisiała w przestrzeni” – nie leży mi w kontekście. Wydzieliłbym też dwa zdania.

Bo godny pożałowania stan, w którym się aktualnie znajdowałem, był wynikiem zapakowania mnie, waszego Snuffa wraz z załogą, na pokład wspomnianej już lichtugi przez międzygwiezdnych piratów, którzy wraz z błyskawicznym rozwojem Szlaku, znów się na nim pojawili.

Kolejne poplątane zdanie. Przeredagowałbym. Zaś lichtuga – o ile się nie mylę, to były one we flocie portowej, nie frachtowej.

Później w tekście pojawia się “sztauer”. To słowo o germańskich korzeniach również oznacza pracownika portowego, nie okrętowego.

świadomie wybrał dotrwanie do końca w stanie delirium

Ten stan jest objawem odstawiennym w chorobie alkoholowej. Nie mógł więc być osiągnięty, skoro dana osoba cały czas się upajała.

Nanomateria, […] pozwalająca programom SI formować z niej dosłownie wszystko […]

Nie widzę związku pomiędzy oprogramowaniem SI i formowaniem nanomaterii. Albo inaczej, jaka byłaby funkcja algorytmów SI w formowaniu nanomaterii? Owszem, SI jest dziś modne, ale to tylko rodzaj algorytmu. Zaproponuję “programowalna nanomateria”.

z gigantycznego obłoku materii otaczającego tę gwiazdę [Fomalhaut], setki razy większego od naszego okołosłonecznego Pasa Kuipera

Precyzyjniejszy jest termin “pierścień materii”, bo obłok sugeruje sferę.

Pas Kuipera rozciąga się od około 30 do 55 au od Słońca. Pierścień wokół Fomalhaut ma promień ok. 150 au i szerokość 16 au, więc nie jest “setki razy większy”. Może idzie o wielokrotnie większą ilość materii, ale nie wynika to z treści opowiadania.

megakonsorcja tworzyły archipelag dwunastu sztucznych planet podobnych mniej więcej do Marsa, nieco tylko szerszych. Pierwsze z nich zaczęto już nawet terraformować.

“Megakonsorcja” – brrr. “Archipelag planet” – a cóż to jest? “podobnych mniej więcej do Marsa” – podobnych do Marsa, czy mniej więcej jak Mars? “nieco szerszych planet” – o w mordę, w którym miejscu planeta może być szersza i od czego?

Skoro “tworzyły” (budowały?) planety, to dlaczego nie od razu uformowane jak Terra? OK, trochę podpuszczam…

Podróż kilkutygodniowa zaledwie, w tym większość czasu jak zwykle w pasie Oorta.

Tym razem w obłoku Oorta, nie w pasie. A skoro obłok ten sięga do ok 3.2 roku świetlnego od słońca, a większość czasu podróży na odległość 25 lat świetlnych zeszło na przebycie tego obłoku, to przyczyną były jakieś ograniczenia techniki prędkości nadświetlnych? Jeśli nie jest to wyjaśnione, to lepiej jednak pominąć uwagę o przejściu przez obłok Oorta.

wytworzył się na nią regularny czarny rynek

Uff, znów kalka z angielskiego. Regularne to mogą być rysy twarzy, a plac targowy, zwany rynkiem, może mieć regularny kształt. Poszukaj innego słowa lub w je ogóle usuń. Też będzie dobrze.

rozpruwający agresywnymi programami Ajki zaatakowanych statków

Domyślam się, że Ajka to od anglojęzycznego AI. Domyślam się także, że to oprogramowanie stanowiące rdzeń systemu informatycznego statków. Ale nie rozumiem jak można rozpruwać oprogramowanie, lub szerzej system informatyczny, za pomocą innego oprogramowania. Włamać, niszczyć, nawet hakować – tak.

Nikt nie wiedział, co się z nimi później działo.

Wiadomo, że później.

Aż sami się przekonaliśmy: z załogami napadniętych gwiezdnych masowców piraci robili dokładnie to samo, co uczynili z nami.

Mocno trąci tautologią. Czy to zdanie coś wnosi?

Owszem, przez pierwsze dni ratowaliśmy się wymrażaniem paskudnej cieczy w zamrażarce, ale że osiągała ledwie kilkanaście stopni Celsjusza poniżej zera, marnie to szło.

E tam. To jest bardzo dobry sposób na oczyszczenie wody z alkoholu. Temperatura zamarzania etanolu to -114C. W zasadzie wystarczyłoby kilka stopni na minusie, aby wyciągać skrzepy lodu. Ew. powtórzyć kilka razy cykl zamrażania.

Taka ciekawostka: pierwszy mocniejszy alkohol nie był destylowany, ale właśnie uzyskiwany zimą poprzez zamrożenie piwa. Pierwsza zamarzała woda i wystarczyło usunąć lód, aby zwiększyć “procenty”.

TEN detektor!

Nie zrozumiałem tej eureki. Przecież byli na pokładzie lichtugi, a nie w zewnętrznej ładowni, w której detektor z transceiverem nadprzestrzennym by był potrzebny. A może się mylę?

Dopiero teraz będzie można zacząć przeszukiwanie Kosmosu na poważnie. Tylu ich tam nadal leci…

Szukanie igły w stogu siana to przy powyższym eufemizm…

Niech szlag trafi Einsteina

Rzeczywiście, wokół jego teorii narosło wiele mitów wynikających z niezrozumienia, ale także podsycanych przez środowisko, za przeproszeniem, popularno-naukowe. Jednym z takich mitów jest dylatacja czasu wynikająca ze szczególnej teorii względności, zwana dylatacją kinetyczną (wynikającą z prędkości).

W tym akurat przypadku rzecz ma się dość prosto: im szybciej się poruszamy, tym bardziej nasz czas zwalnia dla obserwatora, który się “nie porusza”. Uwaga! Kluczowe jest tu stwierdzenie “dla obserwatora”. Czyli ów ktoś obserwuje, że nasz czas względem jego czasu zwalnia. OBSERWUJE. A tymczasem nasz subiektywny zegar wcale nie zwalnia, tylko biegnie tak samo, jak zegar kogoś kto nie wyruszył z nami w podróż.

Ciekawe, co nie? Ale zaraz będzie jeszcze ciekawiej. Skoro my się poruszamy, to odnosimy wrażenie, że wobec nas cały Wszechświat też się porusza, tylko w przeciwnym kierunku. Ha, więc my obserwując wszechświat zauważymy, że jego zegar też zwolnił.

Taka sytuacja wypełnia definicję słowa paradoks.

Oczywiście mamy tu założenie, że poruszamy się ze stałą prędkością, czyli bez przyspieszenia.

Tak, czy inaczej, sam fakt podróżowania z prędkością podświetlną nie wywołuje trwałych efektów w postaci wolniejszego starzenia się. Mało tego, efekt jest symetryczny. Nawet Wikipedia o tym pisze: “Osoba lecąca rakietą dokonałaby identycznych obserwacji, patrząc na obserwatora na Ziemi”.

Gdyby potraktować szczególną teorię względności ściśle matematycznie, to opisana w tym opowiadaniu podróż z prędkością nadświetlną spowodowałby subiektywne cofanie się zegara. No co, autor sam przywołuje Einsteina.

Trwały efekt różnicy w szybkości upływu czasu da natomiast przyspieszenie. Efekt ten wynika z ogólnej teorii względności, a różnica pojawia się zarówno w trakcie przyspieszania, jak i zwalniania. Nie wchodząc w szczegóły: jeśli statek z opowiadania w czasie podróży przyspiesza, potem leci jednostajnie, a potem hamuje, to różnica “w starzeniu się” pojawi się tylko na początku i na końcu lotu. Czas lotu pomiędzy tymi etapami będzie upływał tak samo, jak na Marsie. No, prawie, ale nie chcę jeszcze bardziej komplikować wyjaśnienia.

Będzie tak niezależnie, czy podróż jednostajna potrwa dzień, tydzień, czy dziesięć lat.

I na koniec jeszcze jedna ciekawostka, jeśli wymyślony w opowiadaniu układ napędu nie wymaga przyspieszania, tylko jakoś tajemniczo wchodzi w nadprzestrzeń, to jest szansa, że różnicy upływu czasu nie będzie wcale.

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

Ha! Cudne i w większości słuszne uwagi:) . Dzięki. To opowieść kolejna, sporo rzeczy przez Ciebie poruszanych znajduje wyjaśnienie w poprzednich odcinkach cyklu. Rzecz jasna co mogę, po poprawiam. Ale Druga Nadświetlna, po przekroczeniu której czas biegnie tak, jak na powierzchni Ziemi itd – to mój własny absurdzik. I nikomu go nie dam:DD. Ale że Ci się chciało robić aż taką wiwisekcję, no no no, podziwiam wytrwałość:). Pozdr.

Już tylko spokój może nas uratować

popoprawiam, te guziczki mnie wykończą zaraz;)

Już tylko spokój może nas uratować

Stryj znany był ze swoich izolacjonistycznych poglądów.

Czy tutaj bardziej nie pasowałoby “separatystycznych”?

 

Miło wrócić znów do przygód Nawigatora :D

Choć dla niego samego przygody nabrały wcale niemiłego kierunku. Może słusznie wahał się przed przyjęciem spadku po wuju?

Zastanawia mnie nieco postawa piratów. Przyjmuję, że mieli na tyle skrupułów, by nie zabijać załóg, skoro to nie było konieczne. Ale z drugiej strony, po co w takim razie zachowywali się tak okrutnie, pozbawiając wody? (pomijam tutaj, że piraci pozbywający się alkoholu brzmią dość niepiracko ;)).

Zaciekawiła mnie również uwaga o poglądach stryja i ruchu na rzecz niepodległości Marsa. Chętnie poczytałbym nieco więcej o sytuacji politycznej w Twoim uniwersum (nie czytałem chyba wszystkich poprzednich części, ale wydaje mi się, że nie opisywałeś szczególnie tego wątku). Może w przyszłości wzbogacony na własnym przedsiębiorstwie Nawigator zawędruje również w te rejony życia społecznego?

Czekam na dalszy ciąg!

Światowiderze, postawa piratów wyjaśni się w kolejnej opowieści Snuffa:)

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku3,

Ale Druga Nadświetlna, po przekroczeniu której czas biegnie tak, jak na powierzchni Ziemi itd – to mój własny absurdzik. I nikomu go nie dam:DD.

Rzekłeś. Ty władasz opcją “edytuj”.

Nb. przy dowolnej stałej prędkości czas i tak biegnie prawie tak samo, jak na Ziemi, czy Marsie, więc to nie fanaberia. Ale jeśli tworzysz nowe prawa natury, to nie obwiniaj Einsteina ani relatywistyki. To akurat wynika z logiki, nie z fizyki.

 

Ale że Ci się chciało robić aż taką wiwisekcję, no no no, podziwiam wytrwałość:). Pozdr.

Nieczęsto komentuję, ale jestem skrupulatny jeśli już to robię. Zwłaszcza SF.

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

Tarantarayatri: jeszcze raz dziękuję, większość Twych uwag uwzględniłem i naniosłem odpowiednie poprawki. Z wyjątkiem niektórych.

SJP potwierdził np. me rozumienie słów krytyczna, okazała się , regularny :). Zatem ich nie zmieniłem.

Co do samej relatywistyki… Częściowo masz rację. Ale ja użyłem tu nie tylko osobistej “licencji poetyckiej”, lecz także ostatnich teorii wykraczających poza staruszka Einsteina. Np. teorii fizyka Erica Lentza. Baaardzo ciekawa, w każdym razie dopuszczająca podróżowanie międzygwiezdne z prędkościami powyżej WARP 1. A nawet budowę odpowiednich ku temu silników. ;D

Pozdrawiam serdecznie

 

Światowiderze – poprawiłem, dzięki :)

 

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku, powróciłeś do prezentacji opowieści Snuffa, ale na razie nie dowiedziałam się niczego nowego, albowiem tę historię poznałam już dawno i wrażenia po lekturze pozostały niezmienne. Ptrzymuszczam, że ósma opowieść nie będzie ostatnią. ;)

 

Ucie­ka­ły naj­wy­żej kilka ty­go­dni po pod­pi­sa­niu in­te­ry­zy i nocy po­ślub­nej… → Podpisywały noc poślubną???

 

– Chy­baś mój drogi mężu cał­kiem zgłu­piał – w Mie­ście Słoń­ca? Z ta­ki­mi pa­lan­ta­mi za są­sia­dów?! – Anka z nie­sma­kiem wró­ci­ła do kuch­ni, by zająć się ko­la­cją. → Staraj się nie używać dodatkowych półpauz w dialogach. Sprawiają, że zapis staje się mniej czytelny.

 

znaj­do­wa­ła się do­kład­nie na na­szych an­ty­po­dach, po dru­giej stro­nie pla­ne­ty. → Zbędne dookreślenie – wszak antypody to miejsca znajdujące się po przeciwnych stronach planety.

Wystarczy: …znaj­do­wa­ła się do­kład­nie na an­ty­po­dach.

 

od­pra­wi­li­śmy Snuf­fa – se­nio­ra na dwor­cu… → …od­pra­wi­li­śmy Snuf­fa-se­nio­ra na dwor­cu

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy, bez spacji.

 

gdzie wa­łę­sa­ły się XX i XXI-wiecz­ne sondy… → …gdzie wa­łę­sa­ły się XX- i XXI-wiecz­ne sondy

 

zaś Ania i dzie­cia­ki…. → Zbędna kropka po wielokropku. Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

i odej­ściu od su­ry­kat­ki na bez­piecz­ną od­le­głość… → Wcześniej pisałeś tę nazwę wielką literą.

 

W efek­cie w try miga umie­ra­jąc… → W efek­cie w trymiga umie­ra­jąc

 

i wy­szep­tał z roz­pa­czą: – Wo­oody. Oddam wszyst­ko za szklan­kę zwy­kłej czy­stej wody! → Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Winno być:

i wy­szep­tał z roz­pa­czą:

– Wo­oody. Oddam wszyst­ko za szklan­kę zwy­kłej czy­stej wody!

 

Jesz­cze dwa -trzy mie­sią­ce… → Jesz­cze dwa, trzy mie­sią­ce

 

TEN de­tek­tor! – Matt wska­zał trium­fal­nie na owal­ną skrzyn­kę… → Czy Matt umiał mówić wielkimi literami? Wskazujemy coś, nie na coś.

Proponuję: Ten de­tek­tor!!! – Matt wska­zał trium­fal­nie owal­ną skrzyn­kę

 

Ale na su­ry­kat­kach… → Ale na Su­ry­kat­kach

 

wy­szli­śmy na ze­wnątrz, po uru­cho­mio­nej z ze­wnątrz po­chyl­ni… → Nie brzmi to najlepiej.

Może wystarczy: …wy­szli­śmy po uru­cho­mio­nej z ze­wnątrz po­chyl­ni

 

– Dzie­więć lat i trzy mie­sią­ce, ko­man­do­rze. – od­po­wie­dział Oleg. → Zbędna kropka po wypowiedzi.

 

Fir­mo­wą su­ry­kat­kę od­zy­ska­li­śmy… → Fir­mo­wą Su­ry­kat­kę od­zy­ska­li­śmy

 

– Co z nią?! – Tym razem wrza­sną­łem. → Skoro wrzasnął, postawiłabym trzy wykrzykniki po pytajniku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, jesteś nieoceniona, dziękuję, już ponanosiłem Twoje uwagi.

I znów się napracowałaś…:(

Już tylko spokój może nas uratować

Rybaku, dziękuję za uznanie. Cieszę się, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ale ja użyłem tu nie tylko osobistej “licencji poetyckiej”, lecz także ostatnich teorii wykraczających poza staruszka Einsteina.

Jak już napisałem, masz do tego pełne prawo. Tylko po co targać za uszy Einsteina? I to od razu w tytule? Niczym wszak tu nie zawinił.

Serdecznie pozdrawiam z Bladobłękitnej Kropki, तारान्तरयात्री [tɑːrɑːntərəjɑːtri]

Nie pamiętam, czy zostawiłam komentarz, więc na wszelki wypadek informuję, że owszem, mi się. Może oprócz zakończenia, które czyni opko nieco fragmentarycznym.

A poza tym to wiosna idzie. I mam dziką ochotę na nowalijki.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dzięki:). Dobre rzeczy trza z umiarem, co by nie przedawkować:D

Już tylko spokój może nas uratować

Brakowało Snuffa na portalu!

Dobre :)

Ale, jak się wydaje, ciąg dalszy nastąpi?

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Pomału;)

Już tylko spokój może nas uratować

Hej,

 

fajnie zarysowany świat, pełen szczegółów i utartych zwrotów – jak ajka dżiny czy łączność natychmiastowa. Czytałem również przynajmniej jedną z poprzednich Przygód i gładko to wszystko wchodzi, można się zatopić w tym uniwersum bez żadnego problemu.

Klikam – bo biblioteka, oczywiście należy się jak psu micha (że tak to ujmę).

W tej konkretnej przygodzie uderzyła mnie jedynie losowość zdarzeń – spadek po stryju, napad piratów, detektor w zaspawanej kapsule, odnalezienie bohaterów. Od głównego bohatera oczekiwałbym raczej działań celowych, strategicznych; a z drugiej strony sama fabuła/histpria powinna wg mnie wspierać czy podkreślać umiejętności Snuffa, wydobycie się z tarapatów powinno wynikać z umiejętności Nawigatora a nie z czystego przypadku; w końcu po to czytamy takie historie, dla bohaterów takich jak Luke Skywalker, czy Jean-Luc Picard…

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dzięki! Wszystko będzie. W kolejnej opowieści…

Już tylko spokój może nas uratować

Super, czekam zatem na kolejne tak wciągające historie :)

Che mi sento di morir

Witaj, Rybaku! Właściwie się rozminęliśmy, bo Twoja wersja 2 zniknęła chyba około czasu, gdy pojawiłem się na Portalu, ale trochę o Tobie słyszałem.

Bardzo przyjemny kawałek literatury przygodowej. Trudno o większe zastrzeżenia do poprowadzenia fabuły, bohaterowie są smakowicie zarysowani, mają liczne indywidualne cechy i motywacje. Można oczywiście argumentować dodatkowo, że tekst opowiada o wartościach rodzinnych i wspieraniu się w trudnych sytuacjach, co pewnie miałoby niejakie znaczenie, gdybyś starał się o wpis na listę lektur szkolnych. Tymczasem jednak nie mamy tu aż tak wiele opowiadań, których głównym celem jest wciągnięcie czytelnika w rozwój zdarzeń i są w tym dobre, na pewno więc warto było się nim podzielić.

 

Warstwa językowa też zupełnie solidna. TārāntarayātrīRegulatorką wykonali już tutaj znakomitą robotę przy przeglądzie tekstu, tak że nie będę w stanie wiele dodać od siebie. Również zwróciłem uwagę na kwestie prędkości nadświetlnej. To, co Taran Jatrogenny (jeśli wolno mi tak familiarnie?) pisze o prędkości jednostajnej, chyba nie ma zastosowania, skoro stwierdziłeś wyraźnie:

niewielkiej lichtugi ratunkowej, pędzącej ze stałym przyspieszeniem, Bóg wie gdzie z pierwszą prędkością nadświetlną. Dodajmy, z bardzo wysoką pierwszą nadświetlną, ale bez żadnych szans na wejście w nadświetlną drugą!

Pojawia się jednak inna wątpliwość: skoro poruszają się ze stałym przyspieszeniem, to przecież musieliby w końcu przejść do wyższego przedziału prędkości, chyba że różnica między “pierwszą” a “drugą nadświetlną” byłaby bardziej fundamentalna niż sama wartość drogi w czasie (ale nic na to w tekście nie wskazuje).

Mógłbym sobie wyobrażać na zasadzie zbliżonej do koncepcji napędu Alcubierre’a coś w tym rodzaju (oczywiście znacznie już ekstrapolując treść opowiadania), że w drugiej nadświetlnej statek porusza się stale w bąblu czasoprzestrzeni, a w pierwszej porywa ze sobą nietrwałe bąble, w konsekwencji ciągle przyspieszając i zwalniając. Zapewne jednak dowolny astrofizyk wykazałby, że taki pomysł jest absurdalny. Z twardym SF jest ten problem, że “twardość” bardzo zależy od posiadanej wiedzy.

W każdym razie przywoływanie Einsteina w tym kontekście również mnie wydaje się chybionym zabiegiem, skoro szczególna teoria względności w ogóle nie przewiduje możliwości przekroczenia prędkości światła (istnieją rozwiązania równań dla hipotetycznych cząstek poruszających się szybciej od światła – ale zawsze i wyłącznie szybciej). Oczywiście Snuff mógł poplątać zamierzchłą historię fizyki na własną rękę, skoro na przykład nie wie, czym był cep (choć, co ciekawe, słyszał o Klubie Pickwicka). Można by umieścić w opowiadaniu parę zdań w tym sensie, ale nawet wtedy dość dziwne byłoby epatowanie Einsteinem w tytule.

Światowiderze, postawa piratów wyjaśni się w kolejnej opowieści Snuffa:)

Nie mam stanowczego wrażenia, aby się wyjaśniła w zakresie pozbywania się alkoholu, choć może coś przeoczyłem. W ogóle skomentowanie części dziewiątej byłoby dużo trudniejsze – konstrukcja utworu naturalnie podobna, ale trzeba by znacznie więcej miejsca poświęcić zawartym w niej przesłaniom ideologicznym. Z jednej strony wypada uszanować Twoją deklarację, że wróciłeś tutaj wyłącznie pisać, ale przecież nieuczciwie byłoby też pominąć milczeniem porównania czy nawiązania, które uważam za mało uprawnione lub wadliwe.

Tak czy inaczej, miło wiedzieć, że nie masz żalu do społeczności Portalu i moderacji. Mam podstawy sądzić, że tolerowano tu tymczasem osoby zachowujące się i piszące znacznie gorzej lub wcale, ale tak naprawdę nie mnie się o tym wypowiadać, skoro nie pamiętam Twoich poprzednich pobytów. Wierzę, że postarasz się nie zawieść okazanego zaufania.

Przy sposobności – Drakaina prosiła, aby przekazać pozdrowienia.

Również pozdrawiam i klikam!

Pięknie dziękuję za wnikliwą lekturę. Oraz uwagi. Serdeczne pozdrowienia dla Drakainy:)

Już tylko spokój może nas uratować

Cześć Rybaku,

Mam mieszane uczucia. Tekst ogólnie mi się podoba, szczególnie bogactwo świata, natomiast całość wydaje mi się lekko zbyt przegadana.

Co do zgrzytów, to mam dwa:

Fakt, są prze­cież dzie­ci. Jakoś tak stale ich przy­by­wa­ło.

Trochę parsknąłem, bo gość brzmi, jakby nie wiedział skąd się biorą. Albo nie miał z tym nic wspólnego.

Kolejna sprawa – jeśli przeoczyłem to wybij mnie z błędu, natomiast gdy małżeństwo siada do kolacji, to Ania bierze wino. Chwilę później “rośnie” jej brzuch z ciążą bliźniaczą. Było o tym wspomniane wcześniej?

Sagitt: Dzięki za wnikliwą lekturę i uwagi. Mała lampka słabego wina od wielkiego dzwonu, nie zaszkodzi nawet w ciąży bliźniaczej. Lampka wina raz w tygodniu, już na pewno tak.

Już tylko spokój może nas uratować

Aha, parsknąłeś. I o to właśnie autorowi chodziło:D

Już tylko spokój może nas uratować

To już obszernie przerabialiśmy pod tekstem Chrościska. Nie ma ilości alkoholu bezpiecznej dla płodu. To, że raczej nie pojawią się deficyty dające się dowodnie powiązać z tą lampką, nie znaczy, że bez niej dziecko nie rozwinęłoby się lepiej. Pamiętacie, jak u Huxleya hodowano kastę robotników?

Ślimaku, to NIE JEST lektura szkolna ani poradnik z poradni AA. To opko. Moje. O ludziach, w miarę zwyczajnych, a nie o laurkach. Mogę?:) Pozdrawiam

Już tylko spokój może nas uratować

Pewnie, że możesz, Rybaku! Nie pisałem o tym w swoim długim komentarzu do tekstu, uznając to za zwykły element kreacji świata, tak jak piszesz. Teraz odniosłem się tylko do Twojego poprzedniego komentarza (“nie zaszkodzi nawet w ciąży bliźniaczej”), nie do fabuły utworu. Staram się dzielić wiedzą, nie szukam konfrontacji. Pozdrawiam.

Oki:). I tak nikt tego opka nie czyta. Za długie:DDD. Pora umierać…:DDD

Już tylko spokój może nas uratować

Bardzo rodzinny ten odcinek. Tu stryj, tam dzieci…

Miło, że udało się połączyć z bliskimi, zanim różnice w czasie wszystkich wykończyły. Podłość piratów nie zna granic. Wątroby im wytrzymały?

Czytało się przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Dzięki za brakującego klika, to dodam jeszcze jedną opowieść, też niespelnioną bibliotecznie…:)

Już tylko spokój może nas uratować

Nowa Fantastyka