Czy może być coś gorszego od krytycznego zdarzenia na bocznej odnodze Wielkiego Transgalaktycznego, baaardzo daleko od ostatniego z Węzłów? Może! Krytyczne zdarzenie kilkanaście parseków w bok od Szlaku. A coś jeszcze straszniejszego jest możliwe? Pewne, że tak! Krytyczne zdarzenie w bok od szlaku, z odciętym dostępem do sterówki. No i pewnie teraz myślicie sobie, że już nic potworniejszego kilkuosobowej załodze susła czy borsuka, a nawet surykatki w otwartym Kosmosie się nie przytrafi? I tu się mylicie – pewnie, że się przytrafi. Gdy coś takiego dotknie was nie na pokładzie galaktycznego masowca, a niewielkiej lichtugi ratunkowej, pędzącej ze stałym przyspieszeniem, Bóg wie gdzie z pierwszą prędkością nadświetlną. Dodajmy, z bardzo wysoką pierwszą nadświetlną, ale bez żadnych szans na wejście w nadświetlną drugą!
Macie rację, cholerny efekt relatywistyczny! Przy takim tempie każda minuta na pokładzie to godziny na planetach w Sol. Każdy dzień to rok na zboczach Olympus Mons na Marsie, gdzie w przytulnym nie do końca spłaconym domku zostawiliście żonę i piątkę nieletnich dzieci. A każdy wasz miesiąc to coraz mniejsze szanse, że kiedykolwiek ujrzycie ich żywych. Jeśli oczywiście ktoś was w ogóle w owej nieopisanej pustce znajdzie i przetransportuje z powrotem do Sol. Zanim na mogiłkach wszystkich zmarłych ze starości członków waszej rodziny, ich dzieci i wnucząt, a kto wie, czy i nie praprawnucząt, wyrosną kilkusetletnie dęby. Czy co tam się dziś sadzi na mogiłkach. Koniec marzeń i w ogóle wszystkiego. W tym oczywiście najmniej w tych okolicznościach ważnej – własnej firmy. Choć to właśnie obecny, nagle przerwany rejs miał być jej mocnym początkiem. Zupełnie, zresztą, niespodziewanym.
***
Równo rok wcześniej tradycyjnie, jak to między rejsami, obserwowałem z naszego tarasiku zachód słońca nad zniwelowanymi skarpami Olympus Mons, w jednej dłoni trzymając lampkę domowego wina, a w drugiej – sztyfcik od holoekranu domowego komunikatora. Właśnie odebrałem nową wiadomość. Smutną na tyle, że natychmiast podzieliłem się nią z Anią, moją żoną.
– Co ty powiesz, stryj Alojzy umarł?! – Ania weszła na taras, stanęła za fotelem i położyła mi dłonie na ramionach.
– Ano umarł, cztery dni temu – mruknąłem zasmucony. Nie, żebym aż tak czuł się związany emocjonalnie ze stryjem, którego większa część rodziny przez jego paskudny charakter po cichu nie cierpiała, a mniejsza – ledwie tolerowała. Ale krewny, to krewny. Im byłem starszy, tym liczniej ich ubywało. A moje dzieci nie znajdowały się jeszcze w wieku, w którym mogłyby temu aktywnie przeciwdziałać, że tak się oględnie wyrażę – od drugiej demograficznie strony.
– Kancelaria notarialna Rappaport & Partners z Orange City, no wiesz, stolicy stanu Meridiani Planum, właśnie przysłała informację. Dzielą spadek po stryju.
Spadek okazał się nie byle jaki! Farma dwieście mil od Orange, sto dwadzieścia tysięcy akrów dobrego uwodnionego regolitu z pastwiskami, plantacjami cytrusów i winnicami, z polami golfowymi i gruntami budowlanymi tylko czekającymi na odrolnienie i szaleńczy wyścig połowy marsjańskich deweloperów. No i z francusko-teksańskim w stylu domostwem na gigantycznej polanie w samym środku puszczy modyfikowanych metasekwoi, po sto pięćdziesiąt jardów wysokości każda. Nie licząc już dziesiątek posiadanych przez Alojzego firm. Oraz udziałów, często znacznych, w paru setkach kolejnych.
– A niech mnie! Wiesz, komu to zapisał?!
– Stowarzyszeniu „Wolny Mars”? – spytała z lekkim przekąsem Anka. Stryj znany był ze swoich separatystycznych poglądów. Nie ukrywał ich. Co więcej, aktywnie wspierał wszystkich, którzy marzyli o marsjańskiej niepodległości od Ziemi. I wystarczało, by w rodzinie ktoś choć na cal odstawał od jego wzorca marsjańskiego patriotyzmu, by stryj go z miejsca wydziedziczał. Definitywnie i bezpardonowo. Informując o tym w dodatku całą resztę Snuffów w kąśliwych listach.
– I tu się mylisz, kochanie. Nam. Wszystko zapisał nam. – Kiedy to przeczytałem, ze zdumienia niemal upuściłem swoją szklaneczkę, co byłoby błędem niewybaczalnym. Wino z krzewu płożącego się na domowej pergoli, w tym roku udało się wręcz znakomicie.
Fakt, stryj Alojzy dzieci przecież nie miał, żadna z jego kolejnych żon nie wytrzymała z nim na tyle długo, by nawet zdążyła zdecydować się na potomstwo. Uciekały najpóźniej kilka tygodni po podpisaniu intercyzy oraz po nocy poślubnej, i to nie tylko dlatego, że Alojzy znany był z nieokiełznanego temperamentu. Po ślubie okazywało się nieodmiennie, że światowego życia nie będzie, wylegiwania się do południa także nie. Jak każdy twardy pionier i biznesmen, Alojzy oczekiwał od swych połowic ciężkiej harówy w gospodarstwie, a im przecież nie całkiem o to chodziło, gdy – pozornie, niestety tylko pozornie – dawały się urzec jego surowemu urokowi, zawadiackiej naturze, kawaleryjskiej fantazji i ogorzałej brodatej twarzy pod kowbojskim białym kapeluszem. Z biegiem dekad coraz bardziej ogorzałej i coraz bardziej zrytej głębokimi zmarszczkami.
W przeciwieństwie do swego brata, a mojego ojca, Alojzy uosabiał wszystko, co w rodzie Snuffów żywiołowe i trudne do kontrolowania, a przy tym posiadał wręcz nieprawdopodobny zmysł do interesów. Już w wieku średnim wchodził do marsjańskiej „pierwszej pięćsetki” najbogatszych, a obecnie, gdyby rzecz jasna nadal żył… no cóż – mógłby może nawet liczyć na własną malutką, lecz jednak posiadłość na terenie Miasta Słońca, kolonii bogaczy orbitującej w koronie Sol. Inna sprawa, że miał to w serdecznym poważaniu, nigdy nie ukrywając swego stosunku do zdeprawowanych oligarchów i nazywając ich gdzie się dało obrzydliwymi plutokratami. Tudzież leniami nie kalającymi rąk uczciwą pracą.
– No nie mów? – Zaniepokoiła się moja połowica. – A po co nam ten monstrualny garb? Mało mamy własnych problemów z tym, co i tak już ledwo ogarniamy?
Miała oczywiście na myśli kredyt hipoteczny, pożerający nam co miesiąc znaczną część wpływów na rodzinne konto.
– Nie chciałabyś mieć własnej służby, luksusowego międzygwiezdnego jachtu i willi w Mieście Słońca? – zażartowałem, aczkolwiek z pewną obawą.
– Chybaś mój drogi mężu całkiem zgłupiał. W Mieście Słońca? Z takimi palantami za sąsiadów?! – Anka z niesmakiem wróciła do kuchni, by zająć się kolacją. – Piszą coś więcej?
– Że zapraszają nas za tydzień na oficjalny dział spadku po Alojzym. A wcześniej na pogrzeb. Do Orange City. Chyba nie mamy wyjścia, trzeba lecieć i godnie pożegnać stryja. I potem przynajmniej się rozeznać, ile tego zostawił oraz co z tym właściwie możemy dalej robić. Dzwoń do rodziców. Ojciec pewnie pojedzie, w końcu to jego brat, ale mama chronicznie wręcz stryja nie znosiła. Trzeba jej podrzucić dzieciaki, całą trójkę.
***
Podróż okazała się dość uciążliwa, bo posiadłość stryja Alojzego znajdowała się dokładnie na naszych antypodach. Po dwóch skokach suborbitalnych i pięciu godzinach spędzonych w wagonie magnetycznej kolejki, wreszcie wyładowaliśmy się z Anią na dworcu w samym centrum trzymilionowego Orange City. Na ramieniu niosłem solidny wieniec z modyfikowanych genetycznie fioletowych kalii, na którego wstędze wypisano zwyczajowe w takiej sytuacji formuły. Ania ciągnęła za sobą walizę.
Już na peronie przywitali nas przedstawiciele Rappaporta i Wspólników. W tym sam właściciel firmy Salomon Rappaport, zażywny starszy mężczyzna w pickwickowskim typie. I któryś ze wspólników, zapewne pomniejszych, bo na skinienie szefa natychmiast porwał z rąk Ani walizę i przełożył przez siebie wieniec, drepcząc za nami bez słowa, w należytym i znamionującym szacunek dystansie.
Patron zapytał po drodze o podróż, podzielił się spostrzeżeniami o pogodzie, napomknął kurtuazyjnie o „nieposzlakowanej pamięci, nieodżałowanym Alojzym Snuffie, filarze lokalnej społeczności stanu i hrabstwa”. Myślałby kto! Sama pozostawiona przez Alojzego ziemia warta była aktualnie coś koło sześciu miliardów kredytów, udziały w firmach drugie tyle, wasz Snuff stał się nagle bogaczem! To i nic dziwnego, że Rappaport gotów był nawet zrobić ze stryja Alojzego anioła w ludzkiej skórze. Pół procenta prowizji nie w kij dmuchał!
Zawieźli nas luksusowym mikrobusem do najlepszego hotelu w mieście, pożegnali z rewerencjami: nie liczący się wspólnik niemal dygnął, Rappaport pofałdował twarz w wyrazie wyrachowanej uprzejmości. Zaprosili do siebie na jutro, w samo południe. Zapowiedzieli też, że firmowa limuzyna odbierze nas z hotelowego podziemnego parkingu, by ominąć stado podnieconych lokalnych pismaków. I się ulotnili. Doceniliśmy ich pomoc, kiedy znaleźliśmy się już w naszym apartamencie. Trzeba było wyłączyć telefon, bo słuchawka grzała się od kolejnych próśb o wywiad dla nie tylko miejscowych holostacji i portali.
Kolację przyniesiono nam wprost do apartamentu. Prosiliśmy o prosty posiłek i odrobinę białego wina dla Ani oraz coś z mięs i brandy dla mnie, ale widać źle zrozumieli, bo po kwadransie pojawiła się kawalkada kelnerów z przystawkami, w liczbie doprawdy nie do ogarnięcia. Wkrótce potem, kiedyśmy się już z częścią przysmaków uporali, wnieśli nam danie główne, a właściwie trzy dania główne naraz. W tym kraboraki hodowane w Valles Marineris, zmienionej po terraformowaniu w małe morze. Moja żona poigrała z nimi z prawdziwą przyjemnością, ja zaś z równym zaangażowaniem zająłem się porządnym funtowym befsztykiem w karmelizowanych purpurowych pomarańczach – lokalną specjalnością znaną daleko poza granicami hrabstwa. Kiedyśmy z tym skończyli, a zastawa i resztki już wywędrowały z naszego lokum, wraz z ufetowaną wysokimi napiwkami karawaną obsługi, siedliśmy w głębokich fotelach przy kominku i zajęliśmy się wreszcie tym, po co tu przyjechaliśmy.
– Moim zdaniem trzeba stryja ładnie pożegnać, a potem podpisać co nam podsuną, wystawić dyspozycję sprzedaży, podzielić na bliższą rodzinę, bo po co nam niepotrzebne kwasy. I wiać do domu – mruknąłem.
– Poczekaj, nawet nie chcesz zobaczyć, co zostawił? – Ania jak zwykle była bardziej praktyczna. – Nie mówię, żeby od razu tam zamieszkać, ale ciekawa jestem bardzo tego domu. Cuda o nim opowiadali na każdym rodzinnym zjeździe, na który stryj oczywiście nigdy się nie pofatygował.
– Po co? Nie mów, że nadajemy się do takiego życia. Mam oddać ukochany fach i cały Kosmos za dożywotne przyziemienie, a do tego użeranie się z pracownikami i odbiorcami na farmie? Jeszcze nie zgłupiałem!
– A dzieci? Mamy już trójkę, i to nie koniec – Ania pogładziła się po znów wypukłym brzuszku. – Doceniam twą miłość, lecz najwyższa pora pomyśleć, jak je zabezpieczyć. Wykształcenie, coś na start. Twoje dochody ledwo wystarczają już dziś, co będzie jutro? Mówiłam, że nie chcę wszystkiego, ale trochę uszczknąć możemy!
Fakt, są przecież dzieci. Jakoś tak stale ich przybywało. Po każdym dłuższym rejsie nie mogłem się nacieszyć rodziną, Ania zaś zawsze chciała mieć ją możliwie liczną. Zaplanowaliśmy więc pięcioro potomstwa i wszystko wskazywało, że już tym razem się uda – szykowały się bliźniaki.
– No dobrze, ale pożegnajmy najpierw stryja, zawsze nas tolerował, a to u niego była rzadkość, pewnie podzielał nasze prorodzinne wartości…
Chyba zaczynałem się domyślać, skąd ten niespodziewany spadek. Stadko dzieci było od zawsze marzeniem Alojzego. Niestety, niespełnionym. Zaś w całej żyjącej rodzinie Snuffów jedynie ja i Ania realizowaliśmy podobne, w dodatku z samozaparciem i pełnym poświęceniem. Zatem chociaż na nasze świąteczne życzenia stryj nie odpowiadał, to jednak co jakiś czas przysyłał dzieciakom hojne prezenty i cyklicznie się o nie dopytywał.
– Poza tym, mój kochany, chyba jako jedyny z tego rodu masz kark równie sztywny jak on – dodała Ania natychmiast.
Sztywny kark? Nigdy tak o sobie nie myślałem, ale może i coś w tym jest… Inaczej dawno bym już w korporacji awansował. A przynajmniej dostał wreszcie podwyżkę.
***
Pogrzeb stryja był, zgodnie z jego ostatnią wolą, skromny i kameralny. My, mój ojciec, kilku sąsiadów – farmerów, garstka najbliższych pracowników. Kiedy już trumnę opuszczono przepisowe sześć stóp pod powierzchnię regolitu, po krótkiej stypie i podziękowaniu żałobnikom, (który to obowiązek spadł na nas z Anią), odprawiliśmy Snuffa-seniora na dworcu. A potem pojechaliśmy we dwójkę wprost do kancelarii Rappaporta. No i tam przeżyliśmy kolejny wtrząs.
Cały majątek po Alojzym był nasz, ale pod warunkiem, że dokończymy stryjkowy projekt, jego dwudziestoletnie idee fixe: budowę marsjańskiego megamuzeum pierwszych kolonistów. Alojzy przeznaczał na to od lat każdego zarobionego kredyta. Jego ekipy pruły marsjańską ziemię wszędzie, gdzie tylko odkrywano ślady pionierskich lądowań, gdzie wałęsały się XX– i XXI-wieczne sondy i łaziki. Gdzie osiedleńcy, nawet jeszcze przed początkami terraformowania, budowali stałe bazy, ryli w regolicie wykopy pod gigantyczne marsjańskie „ziemianki”, zakładali pod kopułami z przezroczystych grafenowych folii plantacje żywności, w końcu – stawiali wsporniki osłon nad pierwszymi większymi osadami.
Muzeum miało mieć formę zbudowanego na potrzeby całego układu Sol parku rozrywki, odpowiednie ku temu rozmiary oraz cenę. Kiedy Samuel Rappaport pokazał nam listę kontrahentów, płatności, kredytodawców i udziałowców, nogi się pod nami ugięły. Majątek stryja okazał się obciążony na więcej niż dziewięć dziesiątych wartości. Po pozbyciu się wszystkiego, wraz z posiadłością i domem, mógł nam przypaść na czysto niespełna miliard kredytów. Albo i nie. Wciąż kwota niewyobrażalna dla nas jeszcze przed miesiącem, ale już od biedy dająca się objąć rozumem.
Na szczęście, testament przewidywał przed podjęciem przez nas ostatecznej decyzji możliwość zapoznania się z dokumentacją. Mieliśmy na to trzy dni, ale najważniejszych kwitów nie było aż tak dużo, wszystkiego kilkaset stron. Kiedyśmy się, wraz z Anią, z całym tym zbiorem zaznajomili, decyzja zrodziła się niemal natychmiast: park rozrywki oraz związane z nim pasywa wnosimy do fundacji imienia stryja. Kontrolujemy ją przez Rappaportów – jako inwestorów zastępczych – aż do ukończenia inwestycji, a potem przepisujemy na resztę rodziny. W darowiźnie, a niech ma! Dom Alojzego z godziwym kawałkiem gruntu zachowujemy dla siebie, za pozostałą resztę, po odliczeniu kwot niezbędnych na wychowanie, kształcenie i zaopatrzenie na start naszych dzieciaków – otwieramy własną firmę przewozową. Dość tego biedowania u obcych armatorów! Rynek na niezależne drobne przewozy stale rósł, Szlak się rozwijał, a po ostatniej przesiadce korporacji transportowych na stumilionowce, z moimi kontaktami w branży można było tanio kupić niemal nieużywane masowce poprzednich generacji. Na przykład pięciomilionowe Surykatki. Szybkie, bezpieczne i co najważniejsze – znajdujące popyt na swe usługi wśród klientów zbyt małych na fracht monstrualnymi Susłami C.
***
To było ledwie kilkanaście miesięcy temu. Teraz jednak moja wymarzona własna Surykatka, wypatroszona z ładunku, tkwiła gdzieś samotna w przestrzeni, świeżo założona firma transportowa tym samym chwilowo zawiesiła działalność, zaś Ania i dzieciaki… Szkoda gadać! Bo godny pożałowania stan, w którym się aktualnie znajdowałem, był wynikiem zapakowania mnie, waszego Snuffa wraz z załogą, na pokład wspomnianej już lichtugi przez międzygwiezdnych piratów. Wraz z błyskawicznym rozwojem Szlaku, znów się na nim pojawili. I oczywiście musieli dopaść akurat mój statek. Podczas pierwszego rejsu w barwach „Snuff & Family Cargo”.
Kiedy już opanowali pokład i mostek, tuż po wybebeszeniu ładowni i odejściu od Surykatki na bezpieczną odległość, zapakowali mnie wraz z załogą do przechwyconej wraz z frachtem pokładowej ratunkowej szalupy i wkrótce potem wystrzelili ją w pustkę. W wielkie NIC. Bez anabiozerów, za to z nieczynną łącznością nadświetlną. Bez pracującej Ajki, za to stłoczonych na tysiącu ośmiuset stopach kwadratowych niewielkiej wewnętrznej ładowni. Bez narzędzi i skafandrów, za to z pracującymi układami podtrzymywania życia i zapasami napojów oraz podstawowej żywności na mniej więcej rok pokładowy. No i bez grama czystej wody, za to z setkami galonów wódki, świadomie przez owych piratów rozcieńczonej. Do piętnastu procent alkoholu, zatem paskudnej. Żebyśmy spędzili ostatnie miesiące beznadziejnego życia w stanie permanentnego ubzdryngolenia, więc niezdatni do jakiejkolwiek skoordynowanej akcji. Byśmy z musu, nawilżając organizmy tym co mamy, zatem wiecznie albo już pijani, albo jeszcze na gigantycznym kacu, uwaleni w trupa ewentualnie trzasnęli w końcu w coś, co się na kurs lichtugi – więzienia napatoczy. Albo weszli w którąś z nieoznakowanych jeszcze komunikacyjnych nitek Grzebieniastych. W efekcie w trymiga umierając na Szarą Pleśń.
Na takim właśnie megakacu siedzieliśmy sobie w naszym kosmicznym mobilnym więzieniu. Za jakąś godzinę, dwie trzeba będzie znów się nawodnić, czy też raczej może – nawódnić, bo instynkt samozachowawczy z absolutnie niezrozumiałym uporem jednak wciąż pchał naszą czwórkę ku życiu. Gdy tymczasem rozpędzająca się chyżo lichtuga, z zaspawanym przez piratów wejściem do sterowni oraz na mostek, wszystkiego trzydzieści tysięcy ton metrycznych ładowności, znajdowała się już nie wiedzieć ile parseków w bok od Wielkiego Szlaku, nieustannie się od niego oddalając.
Napastnicy wiedzieli, co robią. Lecieliśmy już w ten sposób dobry tydzień, co w praktyce oznaczało, że moja Ania właśnie dościgała mnie wiekiem, zaś dzieci… Cóż, co najmniej dwójka właśnie dochodziła dorosłości. Dwójka zaś najmłodszych chodziła już do szkoły, i to co najmniej do drugiej – trzeciej klasy. Jeszcze kwartał, dwa, i już ich nigdy żywych nie ujrzę – pomyślałem – bo jak już wam kiedyś wspominałem, w owych czasach średnia wieku była dość niska, wynosiła góra sto osiemdziesiąt lat, a dwustulatków to na palcach jednej ręki w całym Sol można było policzyć. Nie tak jak teraz, gdy kuracje geriatryczne weszły na nowy poziom i nawet trzysta to nie problem.
Po mojej lewej legowisko z pustych kartonów po konserwach zrobił sobie Matt – nasz sztauer. Po prawej miałem Wiktę – pierwszą nawigator. Kolejny barłóg należał do mechanika. Ale permanentnie pijany George w zasadzie nie odzyskiwał przytomności: świadomie wybrał dotrwanie do końca w takim właśnie stanie. Drugi nawigator już nie żył, dwa dni wcześniej w rozpaczy przedawkował C2H5OH, więc zapakowaliśmy go do opróżnionej zamrażarki. Pozostała z załogi dwójka: Oleg i Victor, zaginęła gdzieś w zakamarkach naszej Surykatki podczas ataku piratów. Młodzi wyrywni, zapewne chcieli wykazać się bohaterstwem w obronie cennego ładunku.
Idioci. Nanomateria, nawet najnowszej generacji, utwardzalna do jedenastki Mohsa i pozwalająca inżynierskim Ajkom formować z niej dosłownie wszystko: od pancerzy statków międzygwiezdnych i reaktorów mezonowych, po nanostruny i sprzęt mikrochirurgiczny, naprawdę nie jest warta, by za nią ginąć. Nawet za pięć milionów ton tego ładunku bezsensem było dać się żywcem rozpruć impulsem z ręcznego miotacza, albo powoli zamarzać w wypatroszonym kadłubie Surykatki dryfującej bezwładnie parę parseków za poboczem Szlaku.
***
A tak dobrze się zapowiadało! Lecieliśmy do węzła w Fomalhaucie, a dokładniej na największy obecnie w bliskim kosmosie plac budowy. Od kilkunastu lat z gigantycznego obłoku materii otaczającego tę gwiazdę, setki razy masywniejszego od naszego okołosłonecznego Pasa Kuipera, międzyukładowe konsorcja tworzyły układ z dwunastu sztucznych planet podobnych mniej więcej do Marsa, nieco tylko obszerniejszych. Pierwsze z nich zaczęto już nawet terraformować. W sumie projekt na stulecie. No i oczywiście pożerający ogromne ilości wszystkiego, co tylko cywilizacja może wyprodukować. Zwłaszcza nanomaterii bazowej. Na jej wytwarzanie przestawiono już większość automatycznych fabryk w Sol i układach w promieniu stu parseków od Ziemi, ale i tego okazało się zbyt mało. Jej cena zatem eksplodowała.
Właśnie ją nam na pirsie za Jowiszem załadowano, życzono dobrej i krótkiej podróży i wysłano głupie dwadzieścia pięć lat świetlnych od domu. Podróż kilkutygodniowa zaledwie, w tym większość czasu jak zwykle w Obłoku Oorta, z dyżurnym lokalnym pilotem, znaczy dżinnem, za sterami. Jak wiecie, tylko oni potrafią, wchodząc w Rój, rozpędzić w Oorcie prowadzone masowce do solidnej pierwszej nadświetlnej bez ryzyka roztrzaskania się o pierwszą napotkaną po drodze asteroidę. Normalka. Sęk w tym, że ładunek nienormalny. Nanomateria bazowa od dłuższego czasu stała się dobrem poszukiwanym do tego stopnia, że wytworzył się na nią regularny czarny rynek. Skoro zaś notowano aż taki popyt, to i podaż musiała do niego równać, w każdy legalny i nielegalny sposób.
Tak oto na Wielkim Transgalaktycznym znów pojawili się piraci. Bezwzględni rabusie dopadający niechronione masowce swoimi modyfikowanymi, uzbrojonymi Chomikami, wdzierający się na pokłady, rozpruwający agresywnymi programami Ajki zaatakowanych statków. Bandyci podpinający kokony zewnętrznych ładowni masowców do swych niewielkich i szybkich okręcików i znikający z nimi wśród gwiazd równie żwawo, jak się spoza nich wyłaniali. Załogi zaś…
No właśnie. Nikt nie wiedział, co się z nimi działo. Aż sami się przekonaliśmy, na własnym przykładzie. Wredny ale chytry pomysł: zamiast zabijać – wysłać swe ofiary, a zarazem świadków nie tylko w peryferyjne sektory przestrzeni, gdzie szanse na ich odnalezienie będą minimalne, ale przy tym, w istocie, w daleką przyszłość względem reszty ludzkości. Do tego bowiem sprowadzało się wypuszczanie lichtug z pierwszą nadświetlną. W końcu może ktoś je namierzy, ale do tego czasu piraci dawno już zejdą z tego świata, ze zwykłej starości. Zaś ich zbrodnie się przedawnią…
***
Wikta chyba się załamała. Łka, rozmazuje łzy na brudnych policzkach, nieco pijacki ten jej płacz, ale co począć? Tyle dobrego, że nie zostawiła w Sol dzieci i bliższej rodziny. Ech, gdyby tak i ze mną było! Natręctwo jakieś kazało mi bezustannie sprawdzać na kalkulatorze prawdopodobne widełki rosnącego wieku Snuffiątek. Właśnie wyszło mi, że najmłodsze nasze – czyli bliźniaki – niedawno świętowały dziewiąte – dziesiąte urodziny.
George zachrapał głośniej, potem otworzył zaropiałe oczy i zwlókł się z wyrka. Nieprzytomnie spojrzał przed siebie, trzeba było trafu, że na zamrażarkę pod ścianą ładowni pełniącą obowiązki sarkofagu i wyszeptał z rozpaczą:
– Wooody. Oddam wszystko za szklankę zwykłej czystej wody!
O nie, mój drogi. Możesz wypić wyłącznie ten zajzajer, który nam w nadmiarze przydzielono. Nie ma tu przecież nawet zwykłej elektrycznej kuchenki, na której można by odparować alkohol, a poza tym mało prawdopodobne, by oczyszczacze powietrza dały radę wyłapać cały gazowy etanol. I upije nas jeszcze szybciej, tyle że drogą wziewną. Owszem, przez pierwsze dni ratowaliśmy się wymrażaniem paskudnej cieczy w zamrażarce, ale że osiągała ledwie kilka stopni Celsjusza poniżej zera, marnie to szło. W dodatku po włożeniu do niej drugiego nawigatora – i to odpadło. Słowem – tak źle, i tak niedobrze. Poza tym, po co się starać? Jeszcze dwa, trzy miesiące i już naprawdę nie będzie po co.
Wstałem z wysiłkiem, rozpoczynając codzienny spacer – do ściany i z powrotem, wzdłuż dłuższego boku ładowni, sześćdziesiąt stóp w jedną stroną Dwieście razy. Albo trzysta, zależnie od nastroju. Kiedy robiłem sto sześćdziesiąty nawrót, jak zwykle w tym momencie dołączył do mnie Matt. Skończyłem, położyłem się na swoim legowisku, wziąłem w garść butlę z przerażającym napojem i spróbowałem, jak zwykle z obrzydzeniem i broniąc się przed torsjami, wyrównać poziom płynów w organizmie. Powoli, by przynajmniej od razu mnie nie zamroczyło.
Spojrzałem na Matta. Nadal tuptał, a nawet przyspieszał, co było u niego do tej pory niespotykane. Coś intensywnie przeliczał w myślach, usta zdradzały, że niebagatelne liczby. Miał chłop łeb! Śmialiśmy się z niego dawniej, że nie potrzebuje Ajki do wyliczania kursu, i to uwzględniając fluktuacje reaktora spowodowane zmianami prędkości po wyjściu z bliskiego Oorta. Mutant czy co? Moim zdaniem, nie był wcale gorszy niż dyżurni piloci z granic Sol. Niezawodne Dżinny. Nawiasem mówiąc, byłoby im tu wspaniale – tyle wódy na pokładzie, mogliby pić na okrągło i w ogóle nie trzeźwieć, co należało przecież do ich ulubionych rozrywek.
Raptem mój sztauer stanął! W miejscu, jak wryty. Stanął i wpatrzył się w coś niczym zaczarowany.
– Detektor! – wrzasnął!
– Detektor? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie, ale nadal nie za bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.
– Ten detektor!!! – Matt wskazał triumfalnie na owalną skrzynkę podczepioną pod sufitem ładowni, dziewięć stóp nad ladą chłodniczą skrywającą zwłoki naszego kolegi. Na innych, większych statkach – anachronizm. Ale na Surykatkach – rzadko bo rzadko, ale tu i ówdzie wciąż używany. Piraci najzwyczajniej w świecie nie zwrócili na niego uwagi.
– No i co, detektor jak detektor – mruknąłem. Ale wtedy i mnie wreszcie trafiło.
– Matt, jesteś genialny! Dawaj, zdejmujemy.
– Zaraz zaraz, nie tak prędko, a widzisz tu gdzieś drabinę?
Rzeczywiście. Drabiny na pokładzie nie było. Podobnie jak prostego śrubokrętu czy „francuza”. Tymczasem reszta załogi leżała w pijanym widzie, mowy nie było, by mogli zbudować z siebie choćby najskromniejszą żywą piramidę.
Spojrzeliśmy po sobie. Nie było innego wyjścia…
***
Chłodnia ustawiona pionowo pozwalała sięgnąć do detektora. Matt zdjął obudowę i przyjrzał się wnętrzu.
– No tak. Nadprzestrzenny nadajnik krótkiego zasięgu. Góra cztery parseki. Ale dobre i to.
To mówiąc – przepinał wewnątrz jakieś przewody, coś podkręcał zaostrzonym o klamrę własnego paska plastikowym guzikiem od koszuli, pomagając sobie kawałkiem blachy z pustej puszki. Zadziwiające: stulecia mijały, a mielonkę wciąż produkowano tak samo: tłustą, pożywną i w stalowych puchach.
Nadajnik – detektor miał budowę prostą jak konstrukcja cepa. Nie wiem, co prawda, czymże jest ów cep, ale z pewnością czymś wyjątkowo nieskomplikowanym, skoro powiedzonko o nim przeżyło go o setki lat. Jedynym zadaniem czujnika w warunkach podróży z drugą nadświetlną, było – na wezwanie Ajki z pokładu głównego – sprawdzanie podstawowych parametrów w ładowni lichtugi. Ot, taki bardziej rozbudowany alarm przeciwpożarowy. Łączność nadprzestrzenna, bo lichtuga stanowiła przecież osobny pojazd, niekiedy poruszający się niezależnie od statku-matki, a fale radiowe czy optyczne w drugiej nadświetlnej po prostu wariowały. Matt coś tam jeszcze poprzestawiał, porozłączał. Potrwało to może kilkadziesiąt minut. W końcu zadowolony zaczął miarowo stykać dwie końcówki przewodów. Jasne – nadaje SOS na nadświetlnej. To nic, że w bliską przestrzeń. Lepsze to niż bezproduktywne zapijanie się na śmierć.
Po dobrej godzinie zmieniłem go przy detektorze. Po mnie na chłodnię – sarkofag wdrapała się Wikta, a po niej ledwo żywy George. I znów Matt. Detektor zasilało niezależne ogniwo, energii powinno wystarczyć na kilkanaście naszych dni. Co potem? Wolałem na razie nie myśleć.
Ale wiecie co? Choć to niewiarygodne, nie potrzeba było nawet kilku dni. Wystarczyło szesnaście godzin, by coś pochwyciło nas polem siłowym i wciągnęło na platformę dokującą. Kiedy nasze więzienie stanęło otworem, a my wyszliśmy z ładowni naszej lichtugi po uruchomionej z zewnątrz pochylni, ujrzałem jakże znajome twarze dwóch naszych zaginionych podczas pirackiego ataku młodych i wyrywnych załogantów. Już nie pierwszej młodości, ale do czterdziestki było im nadal daleko. Gęby mieli roześmiane, choć kiedy powiedziałem im o zawartości chłodni – natychmiast spoważnieli.
– Ile czasu straciliśmy? – brzmiało moje pierwsze pytanie.
– Dziewięć lat i trzy miesiące, komandorze – odpowiedział Oleg. – Na wasze i nasze szczęście, znaleźliśmy się w tym sektorze prawie przypadkowo. Tym razem szukaliśmy was osiem parseków dalej, mieliśmy właśnie wracać na Szlak i do Sol.
– Co z moją rodziną?
– Właściwie w porządku. To pani prezes nas zatrudniła.
Przyznam ze skruchą, że nie zwróciłem uwagi na to „właściwie”. Pytałem dalej, aż w końcu dotarłem do finansów.
– Skąd wzięła środki?
– Sprzedała posiadłość po waszym stryju i z tego, co mówiła, naruszyła fundusze dla dzieciaków. Czeszemy przestrzeń, od kiedy z pustymi ładowniami wróciliśmy do Sol. Sektor po sektorze. W promieniu pięćdziesięciu parseków od miejsca, w którym nastąpił napad.
– Nikt inny nas nie szukał?
– Wszyscy myśleli, że już nie żyjecie. Firmową Surykatkę odzyskaliśmy przecież niemal całkowicie pustą. Po kilku naszych miesiącach oficjalną akcję przerwano.
No tak, racja. Kto wcześniej mógł przypuszczać, co piraci robią z załogami okradanych statków? Przecież byliśmy pierwszą taką uratowaną grupką. Dopiero teraz będzie można zacząć przeszukiwanie Kosmosu na poważnie. Tylu ich tam nadal leci… Matt znów coś szybko przeliczał. Kiedy zakończył, aż pokiwał głową ze zdumieniem:
– Mieliśmy jedną szansę na mniej więcej pięćset milionów, szefie. Nie ma takiej opcji, by nas znaleźli. To zwyczajny cud.
Spojrzałem pytająco na naszych wybawców.
– Nie do końca. – zareagował Victor. – Pani prezes niemal z miejsca ogłosiła, że wyznacza nagrodę za wiarygodne informacje. Sto milionów kredytów. Gwarantowała anonimowość i bezkarność. Wiadomość o tym rozesłała na wszystkie Węzły Szlaku. Przez pięć lat nic się nie działo, Ale dwa lata temu zgłosił się do niej w tajemnicy drugi nawigator z pirackiego Chomika, niejaki Gruby Snake. Kumple wywalili go z interesu za kręcenie na boku. Miał dane i wstępnie wytyczone przypuszczalne trajektorie waszej lichtugi. Od tamtej pory sprawdzaliśmy je systematycznie, po kolei… To była tylko kwestia czasu.
– Zawsze wiedziałem, że Ania ma głowę na karku – skomentowałem krótko. – Co z nią? Czeka na Marsie?
– Nooo… nie do końca – posmutniał mój rozmówca. – Gruby Snake wyznaczył miejsce na szlaku, w którym odbierze kasę. Warunek: pani prezes miała dostarczyć ją osobiście. W nano i srebrze, pół na pół. Nie słuchała przestróg, z miejsca wyczarterowała niewielką maszynę kurierską, zostawiła dzieciaki pod opieką dziadków i poleciała. Sama.
– Co z nią?!!! – Tym razem wrzasnąłem.
– Po prawdzie, nie wiemy. Ostatnią wiadomość po natychmiastowej przesłała w zeszłym kwartale. Z koordynatami, dzięki którym was dziś znaleźliśmy. Potem – cisza. Zniknął i jej statek, i ona. Policyjne poszukiwania zakończyły się fiaskiem… Do tej pory nikt nie zgłosił się po nową nagrodę, obiecaną tym razem przez wasze najstarsze dzieci, z resztki spadku po pana stryju. Boję się, że to beznadziejna sprawa…
– Nie moi drodzy – odpowiedziałem po cichu. – Mylicie się. Za pół godziny oczekuję raportu o stanie statku i zapasów. Resztę sam sprawdzę. Za godzinę cała załoga na mostku. Przejmuję dowodzenie. Kto zechce, wysiądzie w najbliższym węźle, gdzie zostawimy ciało drugiego nawigatora. Nie wracamy do Sol. Prawdziwe poszukiwania Ani dopiero się zaczęły!