- Opowiadanie: Hesket - Wiklinowy koszyk

Wiklinowy koszyk

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy II, Użytkownicy III

Oceny

Wiklinowy koszyk

W moim mózgu wykryto guza wielkości orzecha włoskiego. Nigdy w życiu nie pomyślałbym, że spotka mnie coś takiego. Twarz lekarza od którego dowiedziałem się o tym, nie wyrażała żadnych emocji.

Wyszedłem ze szpitala. Zobaczyłem, jak kilka żółtych liści spadło z drzewa, pod którym niczym złocisty dywan, leżały setki innych. Jesień w tym roku była piękna. Poczułem ciepły wiatr. Chodnikiem szła starsza kobieta z dzieckiem, które śpiewało jakąś piosenkę. Ulicą jeździły samochody, a dla mnie zawalił się świat.  

Wróciłem do domu. W nocy, leżąc w łóżku przy śpiącej żonie, wpatrywałem się bezmyślnie w kołyszące się cienie na suficie. Na zewnątrz silny wiatr targał gałęziami drzew. Po moim policzku spłynęła łza. Zastanawiałem się, kiedy jej powiedzieć, że moje życie dobiega końca, a czas, który mi pozostał, mogę liczyć w tygodniach.

Następnego dnia rano, moja żona Ania zapytała:

– Dlaczego nie pójdziesz do okulisty?

Wiedziała, że mój wzrok się znacznie pogorszył.

– Ostatnio mam mało czasu – skwitowałem.

– Chcesz w niedalekiej przyszłości nosić okulary ze szkłami dwucentymetrowej grubości?

– Wiem kochanie. Jutro pojadę do doktora. – Czułem się źle z myślą, że właśnie ją okłamałem.

Wyszedłem z domu, jak gdyby nigdy nic. Wsiadłem do kii picanto. Wyjechałem z podjazdu i włączyłem radio.

– Dzień dobry. Minęła siódma dwadzieścia – usłyszałem głos spikera. – Mam nadzieję, że nasza muzyka uprzyjemni państwu poranek.

Słuchałem, jak Britney Spears śpiewa swój hiperprzebój: Oops!…I did it again.

Zaparkowałem przed wejściem do księgarni, nad którą znajdował się prostokątny, wielki, biały szyld z zielonym napisem: EDA – KSIĄŻKI.

Dlaczego Eda? Ponieważ mam na imię Edward, a księgarnia należy do mnie.

Kiedy znalazłem się w środku, poczułem ukochany przeze mnie zapach. Nowe książki wydzielały specyficzną woń; uwielbiałem wąchać nowe egzemplarze. Mogę powiedzieć, że byłem trochę jak narkoman. Nie wiem. Może to jakieś dziwactwo. Lubię również zapach starych woluminów. 

Zarzuciłem marynarkę na wieszak. Styl: późny PRL. Lubiłem rzeczy z tamtego okresu. Wydawały mi się na swój sposób urocze. Nie pamiętam komuny, ponieważ urodziłem się w latach dziewięćdziesiątych. Jestem dzieckiem epoki gum do żucia Donald i bardzo popularnej, szarej konsoli telewizyjnej. Dziwię się, że telewizor, który mieliśmy w domu, wytrzymał tysiące godzin grania.

Każdy odprawia jakieś rytuały, których ilość zwiększa się drastycznie po trzydziestym roku życia. W moim przypadku była to gorąca kawa. Poszedłem na zaplecze, gdzie znajdował się czajnik. Chciałem kupić nowy, ponieważ ten który miałem był nieszczelny i u podstawy ciekła z niego woda. Zalałem go do pełna. Pragnąłem kawy tak samo, jak rybka akwariowa śniadaniowej porcji pokarmu.

Wróciłem na miejsce przy kasie fiskalnej i patrzyłem przez okno. Przypomniała mi się poranna rozmowa z Anią. Dotarło do mnie, że miała całkowitą rację. Mój wzrok pogarszał się w zawrotnym tempie. Przez ostatnie trzy tygodnie z dnia na dzień, widziałem coraz gorzej. Przechodziliśmy trudny czas. Staraliśmy się o dziecko ponad rok. Wykonaliśmy wszelkie badania, żeby znaleźć przyczynę. Okazało się, że oboje jesteśmy zdrowi. Lekarze rozkładali ręce. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego niektórzy, mając często bardzo dobre warunki do wychowywania dzieci i są naprawdę uczciwymi ludźmi, nie mogą być rodzicami. Owszem, mogliśmy zdecydować się na adopcję, ale woleliśmy poczekać. Liczyliśmy na to, że wszystko się jeszcze jakoś ułoży. Tylko że słowo (jakoś), zaczynało mi bardzo doskwierać. Ukrywałem swój smutek pod maską uśmiechu. Udawałem w pracy, że jest dobrze. W domu również nie chciałem, żeby Ania się zorientowała, że coś jest ze mną nie tak.

Kiedyś do księgarni przyszedł starszy mężczyzna. Kupił kilka książek. Gdy wychodził, zatrzymał się na kilka sekund, odwrócił powoli i powiedział:

– Niech się pan nie martwi. Wszystko jest tymczasowe. Cierpienie przychodzi i odchodzi. Czasami spada na nas jak lawina, porywa i pogrąża w rozpaczy. Ale to wszystko przemija.

Będąc nastolatkiem wierzyłem w anioły. Myślę teraz, że to musiał być jeden z nich.

W sezonie szkolnym, czyli od września do czerwca pracowałem sam. Na okres wakacji zatrudniałem każdego, kto chciał. Przyklejałem na oknie kartkę: PRZYJMĘ DO PRACY. Zgłaszały się najczęściej młode osoby, które chciały zarobić trochę kasy na studia.

Usłyszałem ciche pstryknięcie. Czajnik zagotował wodę. Przygotowany wcześniej kubek z kawą zalałem wrzątkiem. Zegar na ścianie pokazywał godzinę dziewiątą.

Pierwszy łyk smakował najlepiej. W czasach, kiedy papierosy miałem zawsze przy sobie, musiałbym za chwilę wyjść i zapalić. Na szczęście przestałem być niewolnikiem nikotyny. Początki były trudne. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że już nigdy nie puszczę dymka, którego przepiję kawą.

Zobaczyłem, jak na parking przed księgarnią, wjeżdża kremowe volvo, z którego wysiadł chudy, starszy mężczyzna. Wyciągnął z samochodu coś, co przypominało kosz, i ruszył w stronę drzwi wejściowych.  

Zawiesiłem nad nimi kilka miesięcy temu mały dzwoneczek, który zadzwonił dwukrotnie, kiedy klient wszedł do środka. Przedmiotem, który trzymał w ręce, okazał się być niewielki koszyk z wikliny, przeznaczony do przenoszenia zwierząt. Z przodu miał okrągłe drzwiczki zza których patrzyły na mnie zielone, kocie ślepia.

– Dzień dobry – powiedział.  

– Dzień dobry. W czym mogę pomóc? – zapytałem.

– Przepraszam bardzo. Czy mógłbym u pana zostawić na pół godzinki mojego pupila? Mam coś ważnego do załatwienia, a nie chcę trzymać go w samochodzie.

Staruszek zachowywał się nerwowo. Co chwilę spoglądał za siebie, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś go śledzi.

– Dobrze. To tylko pół godziny – zgodziłem się, choć intuicja podpowiadała mi, żebym tego nie robił.

– Dziękuję. Wrócę jak najszybciej.

Starszy człowiek wyszedł, zostawiając mnie z koszem, w którym siedział kot. Zwierzę musiało być wyjątkowo łagodne, bo kiedy zbliżyłem twarz do wiklinowych drzwiczek, nie poruszył się, nawet nie zmrużył ślepi. Przypominał bardziej martwy przedmiot, niż żywe stworzenie.  

– Jak masz na imię? – zapytałem.

Słyszałem ciche tykanie zegara. Patrzyłem przez chwilę na kota z nadzieją, że może chociaż zamruczy. Z podniesionym palcem wskazującym, poruszałem ręką w lewo i prawo w odległości kilkunastu centymetrów od jego mordki, lecz on zdawał się mnie nie widzieć. Wiem, że koty mają swój świat, ale ten ewidentnie mnie ignorował, jakby mnie tu nie było.

Usiadłem z zamiarem dopicia kawy, która zdążyła wystygnąć. Pół godziny minęło bardzo szybko. Zastanawiałem się, czy właściciel wróci po swojego pupila. W tym czasie obsłużyłem kilku klientów. Spojrzałem na wiklinowy kosz. Zaczynałem czuć coś w rodzaju zniecierpliwienia i miałem wrażenie, że kot mnie obserwuje. Nie mogłem widzieć go dokładnie z odległości jaka nas dzieliła, oraz dlatego, że do gęsto plecionego wiklinowego kosza, docierało mało światła. Momentami byłem pewien, że jego zielone ślepia, podążają za mną krok w krok.

Piętnaście minut przed zamknięciem księgarni, pożegnałem się z nadzieją, że mężczyzna wróci. Byłem wściekły, że będę musiał zabrać kota do domu, gdzie przywita mnie Ania, która najpierw zapyta, co trzymam w ręce, a później powie, żebym udał się z moim nowym przyjacielem do garażu, gdzie będę mógł spędzić noc… lub nawet kilka kolejnych. Lubiłem zwierzęta, ale ona była uczulona na psy, koty, króliki, i chyba na każde stworzenie, oprócz człowieka. Kiedyś, gdy pojechaliśmy odwiedzić jej rodziców, ich mały piesek, wskoczył niepostrzeżenie na kanapę, a później usiadł sobie przy mojej żonie, której ręka przez kilka sekund dotknęła jego sierści. Efekt był taki, że przez kolejne dwa tygodnie, pokrywały jej skórę czerwone plamy, które smarowała maścią.

Wziąłem kosz i wyszedłem z księgarni. Szukałem w kieszeniach klucza. Mój dobry kumpel doradzał mi zakup zamka z Gerdy, ale jakoś mnie nie przekonał. W przeciwieństwie do niego, nie uwielbiałem gadżetów, szczególnie tych z logo znanych marek.

Może jestem staromodny, ale uważam, że zegarek jest przeznaczony do odmierzania czasu. Kolega jest innego zdania. Posiada kilkanaście (mądrych zegarków), które mówią mu, kiedy ma zjeść kolejny posiłek, liczą spalane kalorie podczas chodzenia, jak śpi, ile śpi, i czy przeszedł co najmniej sześć faz snu, w tym R.E.M jest widocznie zaznaczone. Każdy lubi co chce, ale zawsze bawi mnie, jak pomyślę, że te gadające zegarki trzeba podpinać do ładowania co kilka dni.  

Jechałem bardzo powoli. Kosz i znajdującego się w nim kota, ulokowałem na tylnym siedzeniu. Spojrzałem w lusterko wsteczne. To musiała być moja bujna wyobraźnia połączona ze zmęczeniem, bo przez moment wydawało mi się, że w półmroku rozbłysły dwa zielone ślepia; jak świetliki świętojańskie, tylko że wielkością przypominały pięciozłotówki. Poczułem gęsią skórkę. Wytłumaczyłem sobie wszystko błyskawicznie, i jednocześnie niezwykle prosto.

Twój wzrok jest do bani.

Zaparkowałem na podjeździe przed domem. Wysiadłem. Otworzyłem tylne drzwi i wyciągnąłem wiklinowy koszyk. Wiedziałem, że Ania nie wróciła jeszcze z pracy.

Nasz dom nie wyróżniał się niczym specjalnym. Wybudowany w latach osiemdziesiątych z pustaka – zwykły klocek. Nie wiem, co jest gorsze – obecnie mieć do dyspozycji kilkadziesiąt projektów budynku, w którym często spędzi się resztę życia, czy cztery, jak to bywało kilkadziesiąt lat wstecz. W każdym razie… jak by nie było, mnie mój dom się podoba.

Kiedy byłem już wewnątrz, ściągnąłem marynarkę i buty, wzułem pantofle i poszedłem do kuchni. Nie musiałem gotować. Moja kochana, niesamowita żona, przygotowywała obiad zawsze dzień wcześniej. Wystarczyło wyciągnąć z lodówki talerz, na którym znajdowało się danie, odgrzać w mikrofalówce, i voila! Zapewne, gdyby nie ona, chodziłbym notorycznie niedożywiony. Byłem całkowitym inwalidą kulinarnym. Moje umiejętności ograniczały się do posmarowania kromek masłem, i pokrojenia pomidora w plasterki. Potrafiłem zrobić jajecznicę, i to by było na tyle.

Talerz z ogromną porcją spaghetti wrzuciłem do mikrofali i nastawiłem na dwie minuty. Poszedłem do łazienki. Umyłem dłonie ulubionym mydełkiem o zapachu róży francuskiej.  

Dopiero podczas jedzenia przypomniałem sobie o kocie, którego zostawiłem w korytarzu. Lubię zwierzęta, ale jakoś specjalnie nie było mi go żal.

Zastanawiałem się, jaka będzie reakcja Ani na wiadomość, że przywiozłem nowego lokatora. Prawdopodobnie jeszcze dzisiaj będę musiał pojechać z nim do schroniska.

Nawinąłem na widelec ostatnią porcję długiego makaronu, ale nie zdążyłem włożyć go do ust. W mojej lewej kieszeni zawibrował smartfon. Spojrzałem na wyświetlacz. Dotknąłem zielone kółeczko i przesunąłem w górę.

– Cześć kochanie. – Głos Ani był spokojny. – Dzisiaj wrócę godzinkę później. Dowieźli nowy towar.

– Dobrze skarbie – odpowiedziałem.

– Zjadłeś spaghetti?

– Tak.

– Smakowało ci?

– Było niebiańskie. Dziękuję – cmoknąłem, przesyłając całuska.

– Co będziesz porabiał, jak mnie nie będzie?

– Pójdę do ogrodu. Chciałem przyciąć żywopłot.

– Ok. Kocham cię.

– Ja ciebie też.

Zazwyczaj po zjedzeniu czegokolwiek ogarnia mnie senność. Mój żołądek był wypchany makaronem. Myślałem, czy nie lepiej będzie, jeśli opuszczę rolety, położę się i utnę krótką drzemkę. Doszedłem do wniosku, że lepiej nie. W moim przypadku przybranie pozycji horyzontalnej po obiedzie, wiązało się po pierwsze: z błyskawicznym zaśnięciem, po drugie: spaniem najczęściej około dwóch godzin, jeśli mi nikt w trakcie nie przeszkodził.

Wyciągnąłem z lodówki mleko i napełniłem nim salaterkę. Na górnej półce znalazłem kilka plasterków szynki. Szedłem ostrożnie, powoli, jak uczący się zawodu kelner. Im bardziej starałem się nie rozlewać, tym gorzej mi to wychodziło. Zostawiałem za sobą plamy mleka. Jeśli chodzi o moje zdolności manualne, muszę przyznać, że byłem zawsze niezdarny. Bardzo często wypadały mi z dłoni talerze, kluczyki, i w zasadzie wszystko, co tylko można upuścić.

W korytarzu panował półmrok. Włączyłem światło. Dwanaście żarówek ledowych, zamontowanych w podwieszanym suficie, zabłysło z pełną mocą. Zafundowałem sobie nagłe zwężenie źrenic. Przez kilka sekund musiałem mrużyć powieki. Od dawna miałem się tym zająć. Wystarczyło pojechać do sklepu, kupić słabsze, o cieplejszej barwie, i po problemie. Prokrastynacja też była moją słabą stroną.

Kucnąłem przed koszem z wikliny. Otworzyłem drzwiczki. W środku, wciśnięty w kąt, siedział kot. Częściowo był skryty w cieniu, ale mogłem zobaczyć, że ma piękną, srebrzystą sierść. Jego zielone, wielkie jak pięciozłotówki ślepia, śledziły każdy mój ruch. Jednak nie sprawiał wrażenia, jakby się bał.

Postawiłem przed nim salaterkę i położyłem plasterki szynki. Zamknąłem powoli drzwiczki.

Przebrałem się w strój roboczy i wyszedłem z domu. Będąc w ogrodzie, kiedy kończyłem przycinać żywopłot, zobaczyłem, jak Ania wjeżdża na podjazd granatową toyotą yaris.

– Cześć kochanie! – krzyknęła.

– Siema! – Pomachałem jej ręką w której trzymałem nożyce.

Wyciągała z samochodu zakupy. Zszedłem na ziemię z małej drabinki, którą kupiłem specjalnie do prac ogrodowych. Mieliśmy też kilka odmian wysokich róż. Nawet gdybym w jakiś dziwny sposób mógł mieć dwa metry wzrostu, musiałbym z niej korzystać.

– Jak było w pracy? – zapytałem. Gdy tylko nadarzyła się okazja i odwróciła się w moją stronę, trzymając w rękach reklamówki z zakupami, skradłem jej całusa.

– Wiesz, że nie mam jak się bronić – powiedziała z powagą.

– Wiem. Dlatego to wykorzystałem.

Po kilku sekundach ciszy, wybuchnęliśmy śmiechem. Wziąłem od niej reklamówki. Weszliśmy do domu.

– Co to jest? – Patrzyła na mnie pytająco, trzymając rękę wyciągniętą przed siebie, z palcem wskazującym na wiklinowy kosz.

– To jest kosz – odpowiedziałem tonem skarconego, małego chłopczyka.

– Kosz? Z tego co pamiętam, nie posiadaliśmy wcześniej takiego.

– Zgadza się. Przywiozłem go dzisiaj.

Nie dodałem, że w środku znajduje się kot. Koszyk odwrócony był do niej tyłem. Najwyraźniej jeszcze nie zdążyła zauważyć zwierzaka. Oczami wyobraźni widziałem, jak jej twarz czerwienieje ze złości.

– A co jest w środku? – zapytała.

– Kot.

Przedłużająca się cisza, która nastała po wypowiedzeniu przeze mnie słowa kluczowego, nie oznaczała niczego dobrego.

– Dlaczego przywiozłeś go do domu? Nawet nie wspomniałeś, że masz taki zamiar.

Opowiedziałem jej całą historię. Spodziewałem się jakiegoś komentarza, lecz tylko patrzyła na mnie. Przez moment myślałem, że nie uniosę jej piorunującego wzroku. Wiedziałem, że jeśli nie odwiozę kota, gdziekolwiek by to miało być, to przez kolejne kilka dni, nie mam się co spodziewać, że rano usłyszę choćby słowo na powitanie.

Ciche dni zdarzały nam się, jak chyba w większości związków. Nie trwało to jednak długo. Zazwyczaj po kłótni odzywaliśmy się do siebie mniej, by z czasem wrócić do normalności. W początkowych latach naszego małżeństwa, również dochodziło do sprzeczek, ale zawsze w nocy, zbliżaliśmy się do siebie i kochali jak szaleni. Więź i bliskość między nami osłabła po tym, jak dowiedzieliśmy się, że nie możemy mieć dzieci. Miałem wrażenie, że coś niewidocznego pojawiło się między nami, skutecznie odgradzając. Oczywiście udawaliśmy, że tego nie ma, nie rozmawiając o tym. Przecież jeśli o czymś się nie rozmawia, problem nie istnieje.

Ania przeszła obok mnie, minęła wiklinowy kosz, ściągnęła buty, wzuła pantofle i udała się do kuchni. Stałem kilka sekund jak słup. Nie myślałem o niczym, jeśli w ogóle to możliwe. Podobno nie można myśleć o niczym. Ale tak właśnie mi się wydawało.

Podszedłem do kosza. Otworzyłem drzwiczki chcąc wyciągnąć winowajcę całego tego bałaganu. Kota nie było w środku.

– Jak do jasnej… co tu się dzieje? – wydusiłem z siebie.

Pamiętałem dokładnie, że zamykałem drzwiczki. Zwróciłem na to szczególną uwagę, ponieważ nie chciałem, żeby kot się wydostał i szwendał po domu. Zrobiło mi się zimno, jakby ktoś nagle włączył klimatyzację i temperatura spadła o kilka stopni. Byłem świadomy, że mój wzrok się znacznie pogorszył, ale z odległości pół metra, widziałem całkiem dobrze, a mniej więcej taka odległość dzieliła moją twarz od drzwiczek kosza.

W chwili, kiedy miałem zamiar zacząć szukać uciekiniera, który najwyraźniej bawi się w Houdiniego, poczułem jak coś ociera mi się o prawą rękę. Kot usiadł przy mnie, zaczął mruczeć i mrużyć zielone ślepka – najwyraźniej był bardzo zadowolony. Pogłaskałem go, i włożyłem tam, skąd jakimś cudem się wydostał. Słyszałem jak Ania krząta się po kuchni.

– Kochanie. Jadę do schroniska – powiedziałem.

– Dobrze. – Słyszałem, że jeszcze jej nie przeszło, ale miałem nadzieję, że jak wrócę, będzie w lepszym nastroju.

Nie przebrałem się ze stroju roboczego. Doszedłem do wniosku, że miejsce do którego jadę, to nie dom kultury, gdzie odbędzie się wystawa, a ja będę jednym z gości honorowych.

Wsiadłem do czarnego picanto. Mojego koleżkę, siedzącego spokojnie w koszu, umiejscowiłem na siedzeniu pasażera. Odpaliłem silnik i wyjechałem na drogę. O mały włos, a staranowałaby mnie ciężarówka jadąca z lewej strony. W ogóle jej nie zauważyłem. Przed wciśnięciem pedału hamulca zdążyłem usłyszeć tylko, jak jej kierowca zatrąbił. Kiedy przejeżdżał obok mnie, popukał się otwartą dłonią w czoło, dając mi jasno do zrozumienia, za kogo mnie uważa. Nie chciałem jechać za nim, dlatego odczekałem, aż zniknie za pierwszym zakrętem.

Czułem się wyjątkowo dobrze. Bez problemu przejechałem przez centrum miasta, które o tej porze zaczynało się wyciszać, jak rockendrolowiec po pięćdziesiątce, kładący się spać, po zagranym wcześniej słabym koncercie.

Zatrzymałem samochód przed bramą do schroniska. Gdy wyszedłem, trzymając koszyk w prawej ręce, pierwszym co usłyszałem, było szczekanie i wycie psów. Brzmiało to, jak zapowiedź nadchodzącego armagedonu. Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu.

Idąc aleją szerokości około sześciu metrów, którą tworzyły kojce z metalową siatką, i widząc wszystkie te biedne zwierzęta, poczułem się jak ostatni drań. Właśnie chciałem zrobić to samo, co ludzie, którzy byli tutaj przede mną – zostawić swojego przyjaciela. Nie zdążyłem co prawda emocjonalnie związać się z kotem, ale fakt pozostaje faktem. Przyjechałem w to miejsce, żeby się go pozbyć. Nie pomagał mi mój wewnętrzny, pocieszający głos, że chcę oddać kota, a nie psa. Czyli, że co? Kot jest w jakiś sposób gorszy od psa? Myśli kotłowały mi się w głowie. Miałem wrażenie, że pod czaszką zamiast mózgu, neuronów, synaps, i co tam jeszcze normalnie człowiek posiada, mam kłębek splątanych nici.

Zatrzymałem się, odwróciłem, i szybkim krokiem ruszyłem z powrotem do samochodu. Ujadanie psów stało się jeszcze głośniejsze. Ich genialny węch, powiedział im, co znajduje się w wiklinowym koszu.

Odpalając picanto, nie wiedziałem, co mam w tej sytuacji zrobić. Jeśli wróciłbym z kotem do domu, Ania by mi tego nie wybaczyła. Zbliżała się noc. Postanowiłem, że wymyślę coś w drodze powrotnej.

Przejeżdżałem przez las. Zatrzymałem samochód. Zjechałem na pobocze.

– Co mam z tobą zrobić? – powiedziałem. Patrzyłem, jak na ciemniejącym niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy.

– Jestem tylko kotem – usłyszałem cichy głos, dobiegający z koszyka. – W zasadzie mógłbyś zrobić, co tylko chcesz. Przykładowo, mógłbyś mnie nawet uśmiercić, i problem z głowy. Mam rację?

Siedziałem w samochodzie, po lewej i prawej rosły wysokie świerki, a za jakieś pół godziny, miała okryć wszystko ciemność. Usłyszeć w takich okolicznościach mówiącego kota, było sytuacją nie do pozazdroszczenia. Rozum podpowiadał mi: jesteś przemęczony, stresujesz się, przeżywasz najtrudniejszy jak dotąd okres w życiu, dlatego słyszysz to, czego nie ma.

– Tak. To prawda – przyznałem rację sam sobie.

– Co prawda? – zapytał kot.

I teraz, w tym momencie, przestało być zabawnie. Złapałem ze złością koszyk, otworzyłem drzwiczki, wyciągnąłem zwierzę, które wystrzeliło mi z rąk jak z procy, i wskoczyło na tylne siedzenie.

– Jesteś bardzo nerwowy – powiedział kot. Spojrzałem w lusterko wsteczne. Siedział i oblizywał sobie łapkę, którą później głaskał się po łebku, jakby czesząc.

– Po co od razu tyle złości? Przecież nic złego ci nie zrobiłem. Zadałem tylko pytanie. Przecież wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. Nie wyrzuciłeś mnie z samochodu, nie zostawiłeś w schronisku, nie pozbyłeś jak martwego przedmiotu, dlatego wnioskuję, że jesteś w miarę uczciwy. – Kot otworzył mordkę, jak człowiek podczas ziewania, po czym zamknął ją i zmrużył mocno ślepia.

– Wy, ludzie – kontynuował. – Jesteście bardzo zmienni i nieprzewidywalni. Chociaż… też bywam nieprzewidywalny, ale jestem tym kim jestem, czyli kotem, i to nie moja wina. Podobno macie coś takiego jak rozum… przynajmniej tak twierdzicie, i że dzięki temu możecie podejmować przemyślane decyzje. Co do tego miałbym poważne wątpliwości.

Przez chwilę, miałem zamiar wysiąść, otworzyć tylne drzwi, złapać go i zostawić w lesie. Miałem w samochodzie mówiącego ludzkim głosem kota. Było to równoznaczne z tym, że albo nabawiłem się choroby psychicznej, albo guz, który jest w moim mózgu, zaczyna mówić za mnie. Gorzej, że ten cholerny kot naprawdę ze mną rozmawia.

Widziałem we wstecznym lusterku, jak siedzi nieruchomo i słyszałem jak mruczy.

– To jak będzie – zapytał.

– Co będzie?

– Z tobą?

– Co ma być ze mną?

– Wiem, że masz guza w mózgu, tracisz wzrok i za trzy tygodnie umrzesz.

Nawet nie miałem zamiaru zastanawiać się, skąd to wie. Jadący z naprzeciwka samochód, oślepił mnie na chwilę. Kiedy odzyskałem wzrok, zobaczyłem, jak ślepia kota świecą soczystą zielenią, którą skojarzyłem błyskawicznie z kolorem kryptonitu. Będąc dzieckiem, uwielbiałem oglądać Supermana.

– Skąd ta pewność? – Miałem świadomość, że pytam kota i jak bardzo jest to irracjonalne.

– Tego ci nie mogę powiedzieć. I tak nie zrozumiesz. Zresztą… nawet gdybyś mógł zrozumieć, jestem pewien, że nie uwierzysz.

– Przekonajmy się.

– Mylisz się, jeśli myślisz, że mówiąc w ten sposób mnie sprowokujesz. To nie poker. – Zieleń ślepi przygasła. – Powiem więcej. To wy, ludzie, potrzebujecie ze sobą rozmawiać, żeby się porozumieć. Uwierzysz mi, jeśli powiem ci, że znam twoje myśli?

– Nie – rzuciłem ze złością.

– Właśnie. Dlatego wracamy do punktu wyjścia. Wyczuwam również to, co czujesz w obecnej chwili.

– Rozumiem, że mi współczujesz w ten sposób?

– Nie. Nie współczuję ci. Nie jestem empatyczny. Mówię tylko, że czuję i rozpoznaję twoje stany emocjonalne. Wyjaśnię ci to inaczej. Jestem trochę jak odbiornik radiowy. Odbieram sygnał i nic więcej. Wiem, że miałeś zamiar się mnie pozbyć kilka minut temu, ale byłeś zdenerwowany, dlatego całkowicie rozumiem pomysł tego typu.

– Dobra. Skończmy te pogadanki. Jestem zmęczony i mam zamiar wrócić do domu – powiedziałem, obserwując cały czas kota w lusterku wstecznym. Skierował łeb w lewo i patrzył przez szybę, jakby widział coś w ciemności.

– Dobrze – powiedział. Coś w lesie przykuło jego uwagę. Spojrzałem w to samo miejsce. Widziałem tylko czerń, którą przeplatały co kilka metrów najbliższe świerki.

Chciałbym opisać to, co wydarzyło się później, ale nie bardzo wiem jakich słów użyć. Wnętrze samochodu wypełniło się światłem. Odruchowo zamknąłem powieki i jestem pewien, że dzięki temu nie oślepłem. Jasność trwająca kilka sekund, zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.

Przetarłem oczy i odwróciłem się w stronę tylnego siedzenia; kot zniknął. Wyszedłem z samochodu. Zobaczyłem, że prawe drzwi są otwarte.

W drodze powrotnej myślałem nieustannie, co tak naprawdę się wydarzyło. Nie potrafiłem znaleźć żadnego sensownego wytłumaczenia.

Wjechałem na podjazd i zgasiłem silnik. Na miejscu pasażera znajdował się pusty, wiklinowy kosz.

Ania nigdy nie dowiedziała się, że miałem w głowie guza wielkości orzecha włoskiego. Nie miałem potrzeby mówić jej o tym, ponieważ kolejne badanie wykazało, że zniknął całkowicie. Lekarz, który przyszedł z wynikiem, spojrzał na mnie i powiedział:

– Widziałem wiele różnych dziwnych przypadków, ale z czymś takim spotykam się po raz pierwszy.

Nastała chwila ciszy.

– Uważałem się do tej pory za człowieka niewierzącego. Kartka, którą trzymam w dłoni i to, co jest na niej wydrukowane, poddała w wątpliwość całe moje dotychczasowe podejście do świata, i naruszyła moją niewiarę. – Wręczył mi ją i odszedł.

Za każdym razem kiedy wracam z pracy, przechodzę obok wiklinowego kosza, który postawiłem w korytarzu. Ania na początku pytała mnie, nie mogąc zrozumieć, dlaczego chcę trzymać coś takiego w domu, co jest całkowicie bezużyteczne i tylko zajmuje miejsce.

Myślę, że wiecie, jaka jest odpowiedź.

 

28.03.2024r.

Koniec

Komentarze

Hej,

Myślałam, że będzie o koszu wielkanocnym, a tu takie zaskoczenie. Mnie się podobałosmiley Uwielbiam zwierzęta i nie wyobrażam sobie, jak ludzie mogą je porzucać. Bohatera spotkała zasłużona nagroda. Nie wypowiem się na temat warsztatu, ani stylu, bo pochłonęła mnie treść.

Milis, dziękuję i pozdrawiam.

Wiedziałam, że mój wzrok się znacznie pogorszył.

Przedrzadko dajemy przecinek. Twoje takie przecinki usunąłbym.

Jak widać, przeczytałem. Podobało mi się. Szkoda, że termin i wielkość tekstu nie pozwoliły na włączenie go do konkursu “Na krawędzi pojmowania”. Może napiszesz coś jeszcze o tym kocie, z nim jako głównym bohaterem? Pozdrawiam :) 

 

Koala75, dziękuję. Bardzo możliwe. Pozdrawiam

Szanowny Autorze, melduję, że przeczytałem. Lekturze towarzyszyło rosnące zainteresowanie, co z narratorem i co z tym kotem. Happy end skwitowałem uśmiechem zadowolenia, gdyż po prostu lubię dobre zakończenia. Dziękuję…

Niestety nie ma róż bez kolców. Przecinki, przecinki…

AdamKB, dziękuję. Poprawiłem interpunkcję. Mam nadzieję, że jest lepiej. Pozdrawiam.

Cześć,

 

Bardzo dobrze napisane. Z zaciekawieniem czytałem jak skończy się historia mówiącego kota i Edwarda :)

 

Z przodu miał okrągłą furtkę zza której patrzyły na mnie zielone, kocie ślepia.

Ta furtka mi tu średnio pasuje, poza tym furtka to jest chyba w ogrodzeniu? Może drzwiczki albo kratka?

 

Słuchałem, jak Britney Spears śpiewa swój hiperprzebój: Oops!…I did it again.

Po wielokropku powinna być spacja, dotyczy to wszystkich wielokropków w tekście.

 

Od przecinkozy jestem noga, więc nie będę tu wskazywał konkretnych przykładów. Niemniej zerknij na przecinki przed i, nie zawsze wydają się postawione prawidłowo i trochę wybijają z rytmu.

 

Lecę klikać :)

 

Miłej soboty.

grzelulukas, dziękuję. Pozdrawiam.

Podoba mi się wątek z gadającym kotem i jego wpływem na stan zdrowia bohatera, a także to, że kot mógł sam zdecydować o sobie.

Zastanawiam się, jak bohater mógł prowadzić samochód, skoro sam wyznaje, że ledwie widział: …mój wzrok się znacznie pogorszył, ale z odległości pół metra, widziałem całkiem dobrze

Całkiem zbędny zdaje mi się fragment, w którym bohater mówi o kumplu i jego kilku „mądrych” zegarkach, albowiem, moim zdaniem, rzecz ma się nijak do tej historii.

Wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

 

W moim mózgu wy­kry­to guza wiel­ko­ści orze­cha wło­skie­go. Nigdy w życiu nie po­my­ślał­bym, że spo­tka mnie coś ta­kie­go. Wia­do­mość o czte­ro­cen­ty­me­tro­wym guzie, który za­gnieź­dził się pod moją czasz­ką, zo­sta­ła mi prze­ka­za­na wprost. Twarz le­ka­rza in­for­mu­ją­ce­go mnie o tym… → Nadmiar zaimków. Miejscami nadużywasz zaimków.

 

Wsia­dłem do swo­jej Kia Pi­can­to. → Czy zaimek jest konieczny – czy wsiadałby do cudzego auta? Nazwy samochodów piszemy małymi literami.

Proponuję: Wsia­dłem do kii pi­can­to.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/marki-samochodow;715

 

Słu­cha­łem, jak Brit­ney Spe­ars śpie­wa swój hi­per­prze­bój: Oops!…I did it again. → Tytuły ujmujemy w cudzysłów: „Oops!…I did it again” albo piszemy je kursywą: Oops!…I did it again.

 

Za­par­ko­wa­łem sa­mo­chód przed wej­ściem do księ­gar­ni… → Czy dookreślenie jest konieczne? Wiadomo, że przyjechał samochodem, więc jest oczywiste, co zaparkował.

 

zanim za­czę­li po­ja­wiać się pierw­si klien­ci, otwie­ra­łem pierw­szą z brze­gu… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Za­wie­si­łem ma­ry­nar­kę na wie­sza­ku… → Jak wyżej.

 

obo­wiąz­ko­wym wy­po­sa­że­niem moich kie­sze­ni spodni… → Zbędny zaimek – czy nosiłby papierosy w cudzych spodniach?

 

Z przo­du miał okrą­głą furt­kę… → W koszyku do transportu zwierząt nie ma furtki, furtka może być elementem ogrodzenia.

Proponuję: Z przo­du miał okrągłe drzwiczki

 

spę­dzić noc…lub nawet kilka ko­lej­nych. → Brak spacji po wielokropku.

 

Wzią­łem wi­kli­no­wy kosz do ręki i wy­sze­dłem z księ­gar­ni. → Zbędne dookreślenia – już wiemy, że kosz był wiklinowy i nie musisz tego zaznaczać za każdym razem, gdy mówisz o koszu. Czy istniała możliwość, by wziął kosz inaczej, nie ręką?

 

W każ­dym razie…jakby nie było. Mnie mój dom się po­do­ba. W każ­dym razie… jak by nie było, mnie mój dom się po­do­ba.

Sprawdź znaczenie wyrażeń: jakby I, jakby IIjak by.

 

przy­go­to­wy­wa­ła za­wsze dzień wcze­śniej obiad. → …przy­go­to­wy­wa­ła obiad za­wsze dzień wcze­śniej.

 

…od­grzać w mi­kro­fa­lów­ce i voila! → …od­grzać w mi­kro­fa­lów­ce i voilà!

 

Umy­łem dło­nie moim ulu­bio­nym my­deł­kiem… → Czy zaimek jest konieczny?

 

– Było nie­biań­skie. Dzię­ku­ję.Cmok­ną­łem, prze­sy­ła­jąc ca­łu­ska. → – Było nie­biań­skie. Dzię­ku­ję – cmok­ną­łem, prze­sy­ła­jąc ca­łu­ska.

 

Mój żo­łą­dek był wy­pcha­ny prze­żu­tym ma­ka­ro­nem. → Makaron jest miękki, makaronu się nie żuje.

 

…zo­ba­czy­łem, jak Ania wjeż­dża na pod­jazd swoją gra­na­to­wą to­yo­tą yaris. → Czy zaimek jest konieczny?

 

Po kilku se­kun­dach ciszy, wy­bu­chli­śmy śmie­chem. → Po kilku se­kun­dach ciszy, wy­bu­chnęli­śmy śmie­chem.

http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html

 

– Jak do ja­snej…co tu się dzie­je? → Brak spacji po wielokropku.

 

Pa­mię­ta­łem do­kład­nie, jak za­my­ka­łem drzwicz­ki.Pa­mię­ta­łem do­kład­nie, że za­my­ka­łem drzwicz­ki.

 

tem­pe­ra­tu­ra spa­dła o kilka stop­ni w dół. → Masło maślane – czy coś może spaść w górę?

 

Wsia­dłem do mo­je­go czar­ne­go Pi­can­to.Wsia­dłem do czar­ne­go pi­can­to.

 

Prze­je­cha­łem przez cen­trum mia­sta bez pro­ble­mu, które o tej porze… → Bez problemu prze­je­cha­łem przez cen­trum mia­sta, które o tej porze

 

emo­cjo­nal­nie się zwią­zać z kotem… → …emo­cjo­nal­nie zwią­zać się z kotem

 

Od­pa­la­jąc Pi­can­to, nie wie­dzia­łem… → Od­pa­la­jąc pi­can­to nie wie­dzia­łem

 

Cho­ciaż…też bywam… → Brak spacji po wielokropku.

 

coś ta­kie­go jak rozum…przy­naj­mniej… → Jak wyżej.

 

Go­rzej, jak ten cho­ler­ny kot na­praw­dę ze mną roz­ma­wia.Go­rzej, że ten cho­ler­ny kot na­praw­dę ze mną roz­ma­wia.

 

Zresz­tą…nawet gdy­byś… → Brak spacji po wielokropku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy,

dziękuję za pokazanie błędów. Jeśli chodzi o to, czy można wsiąść do nieswojego samochodu – tak, można. Mógł to być samochód pożyczony od cioci Jadwigi.

Pozdrawiam

Bardzo prosze, Heskecie. :)

 

Jeśli chodzi o to, czy można wsiąść do nieswojego samochodu – tak, można. Mógł to być samochód pożyczony od cioci Jadwigi.

Wtedy można zaznaczyć, że samochód należy do kogoś innego, albowiem zazwyczaj jeździ się własnym, a to nie wymaga podkreślenia. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy,

wprowadziłem poprawki. Dziękuję jeszcze raz.

Pozdrawiam.

Cześć, Hesket.

 

Moim zdaniem opowiadanie jest okropnie przegadane. Praca głównego bohatera, jego relacje z żoną, opis zwyczajów – niczemu to nie służy. Dwie rzeczy są istotne: choroba bohatera i jego „ludzkie” zachowanie względem kota. Pierwsze jest przyczyną jego zmartwień, drugie przyczyną jego ocalenia i na tym należało się skupić, resztę skracając, jak tylko się da.

 

Tekst pozostawił mnie także z licznymi pytaniami. Może coś przeczyłem lub czegoś nie zrozumiałem, ale: kim jest staruszek? Kim jest kot? A właściwie, czy każdy kot jest inteligenty i mówi? Dlaczego ten postanowił się ujawnić? Dlaczego pomógł akurat temu człowiekowi? Bohater i jego problemy nie są przecież jakieś wyjątkowe tak samo, jak i sam bohater.

Mam co prawda z tyłu głowy interpretację z Bogiem i aniołem w roli głównej, ale niezbyt mnie ona przekonuje. Gdyby Bóg wszystkich chciał przekonywać do siebie cudami, te stałyby się powszechnością i straciłyby swoją "moc".

 

Pozdrawiam. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Cześć

Dziękuję, że poświęciłeś chwilę i przeczytałeś. Zgadza się, że w moich tekstach jest więcej pytań, niż odpowiedzi. Czy to dobrze, źle, nie wiem. Zapewne jest przegadane. Wszystko co się napisze istnieje w świecie, który tworzymy, a to czego nie napiszemy, tego nie ma. Podobnie jak z obrazem. Czego nie przedstawia, tego nie ma. Pozostawienie czytelnika z większą ilością pytań, niż odpowiedzi, możliwe, że nie jest dobre. Może to wynikać z etapu w którym jestem, jeśli chodzi o pisanie. W muzyce cisza również jest tak samo istotna, jak dźwięki. Bez zbędnego tłumaczenia się – jest jak jest. Do tego tekstu nie będę wracał, co najwyżej napiszę dalszą część, choć i to, nie wiem czy nastąpi… możliwe.

Pozdrawiam

Hej,

 

jako całość oceniam tę historię pozytywnie – pod kątem warsztatu, płynności czytania, konstrukcji świata i bohaterów. Porządnie napisania i weszła gładko ;)

Pod kątem fabularnym podbiję nieco te głosy krytyki – nie do końca wiem, co się stało w tym opowiadaniu. Historia (chyba) powinna opowiadać o czymś, jakoś wiązać wątki i budować bardziej bohaterów, dawać im sprawczość. Jak dla mnie przydałoby się nieco więcej konkretów, ale widzę, co napisałeś – “jest jak jest”, więc raczej to uwaga na przyszłość pewnie.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

BasementKey,

 dziękuję. Pozdrawiam.

Hej. Bardzo lubię takie opowiadania dotykające zwykłej prozy życia. Nie przeszkadzają mi opisy parzenia kawy czy zamykania sklepu, wręcz bardzo je lubię, nawet jeśli nie mają za wiele wspólnego z główną fabułą. Dzięki nim można lepiej poznać bohatera, w pewien sposób się z nim utożsamić. W ten sposób pisze Murakami, którego bardzo cenię, aczkolwiek trzeba tu zaznaczyć, że ów pisarz ma równie wielu zagorzałych krytyków, co zwolenników.

Dzięki temu i Twojej lekkości pióra polubiłem bohatera. Jest bardzo sympatycznym gościem. 

 

Tak fabularnie, to sama kulminacja opowieści była za krótka jak dla mnie. Spokojnie mógłbyś to rozwinąć, bo nie wiemy tak naprawdę, co ten kot chciał przekazać bohaterowi. Nawet jakiegoś tropu brak. Chciał tylko go uleczyć? Tylko o to chodziło? A najpierw trzeba było sprawdzić, czy faktycznie dobrym chłopem jest? Trochę za mało, trochę za mało głębi. 

 

Tak poza tym, np. ja, zanim wziąłbym tego kota, sprawdziłbym najpierw to volvo czy tam dalej stoi. Ten trop został pominięty. Myślę też, że wziąłbym numer telefonu do osoby, która zostawiła kota. 

 

tutaj:

(…) ale zawsze w nocy, zbliżaliśmy się do siebie i kochali jak szaleni.

powinno być chyba „(…) zbliżaliśmy się do siebie i kochaliśmy jak szaleni”

 

Tak poza tym, to bardzo podoba mi się to opowiadanie. Moje klimaty, realizm magiczny, bardzo fajnie. Dzięki.

Pesos, dziękuję. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka