Otwieram oczy, ale nie dostrzegam niczego, poza czarną, nieprzeniknioną pustką. Nie mogę pozbyć się wrażenia, pulsującego z tyłu głowy, niczym natrętny insekt, że już tutaj byłem. Kiedyś, niedawno, a może całe wieki temu. Bez ostrzeżenia sceneria ulega całkowitemu przeobrażeniu, teraz jest jasno. Wyraźnie widzę pomieszczenie, w którym się znajduję. Nie ma w nim źródła światła, drzwi ani okien, a jedynie biurko, przy którym siedzi majestatyczna postać.
– Demiurg? – pytam wstrząśnięty. – Przecież cię zabiłem.
– Owszem, zabiłeś.
– Zatem, jak ty?…
– Jestem bogiem – odpowiada ze spokojem, jakby to miało wszystko tłumaczyć.
– Rozumiem, w takim razie… co teraz ze mną będzie?
Demiurg przez dłuższą chwilę taksuje mnie wzrokiem, ale nie śmiem się odezwać. Odruchowo opuszczam też głowę, jakby w oczekiwaniu na nieuniknione. Tymczasem Bóg wyrokuje:
– Myślę, że poprzednim razem popełniłem błąd. Tak upadł mit o mojej nieomylności. – Uśmiecha się sam do siebie. – Zobaczyłeś ludzkość w jej zaawansowanym stadium, co wypaczyło wyniki eksperymentu. Szczęśliwie, możemy to naprawić i to dość prosto.
– Nie rozumiem – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– Nie musisz, to zresztą zupełnie bez znaczenia. Powiedz, czy ludzkość jest zła?
– Nie. Moim zdaniem, nie.
– Czy nienawidzisz jej?
Waham się, pytanie jest pozbawione sensu. Przecież empirycznie doświadczyłem, że ludzie nie są źli, a jedynie nieprawidłowo zarządzani. Jak stado, bez właściwych zasad i kierunku. Wstrząsa mną, gdy uświadamiam sobie, jaka jest odpowiedź.
– Tak, nienawidzę.
– Tego się właśnie spodziewałem – odpowiada ze smutkiem Demiurg. – Wysyłam cię ponownie na Ziemię, mam nadzieję, że tym razem spojrzysz na problem z właściwej perspektywy. Szczególnie, że gonią mnie terminy…
– O czym ty mówisz? Jakie znowu terminy? – dopytuję.
– Nieważne. Zresztą, nie zaprzątaj sobie głowy gadaniem starego Boga.
– W takim wypadku, odpowiedz mi chociaż na jedno pytanie. – Robię pauzę dla zaczerpnięcia oddechu. – Dlaczego? Dlaczego mi to robisz? Co zamierzasz osiągnąć?
– Dlaczego to robię? Bo mogę – odpowiada z niespodziewaną butą w głosie. – A teraz, zejdź mi z oczu.
***
W okamgnieniu sceneria ulega całkowitemu przeobrażeniu. Słońce niemiłosiernie daje mi się we znaki, otacza mnie wyłącznie piasek. W zasięgu wzroku brakuje choćby najmniejszego źródła cienia. Co gorsza, nigdzie nie ma też wody.
Przyznam, że nie rozumiem tej chorej gry, której mimowolnym uczestnikiem się stałem. Zabiłem boga, on jednak żyje. Nie mogę zrozumieć jednego, skoro Demiurg jest wszechmocny, to po co jestem mu potrzebny? Dlaczego wysłał mnie na to odludzie? Może to wszystko nie ma głębszego sensu i stanowi jedynie sadystyczną formę rozrywki ku uciesze znudzonego szaleńca? Wreszcie, do wszystkich diabłów, co to za terminy, które rzekomo gonią Demiurga?
Z kontemplacji wyrywa mnie pisk jakiegoś zwierzęcia. Unoszę wzrok ku niebu i spostrzegam pięknego ptaka, zdaje się, sokoła, który przelatuje z zawrotną prędkością. Jestem pod wrażeniem nieuchwytnego majestatu, gracji, ale i siły, które emanują od niego. Zamykam oczy i po chwili widzę świat z perspektywy zwierzęcia. Dumny przeszywam powietrze, wiatr muska moje pióra, czuję się spełniony i szczęśliwy. Dziwne uczucie, ale przyjmuję je z satysfakcją.
Sam nie wiem, jak długo znajduję się w powietrzu, gdy wreszcie dostrzegam niebezpieczeństwo. Momentalnie wracam do dawnej postaci, bez zastanowienia chwytam włócznię wbitą w ziemię nieopodal i przyjmuję postawę obronną. W moim kierunku powoli, acz nieuchronnie, podąża lew. W myślach opracowuję plan działania, jednak potrzebuję błyskawicznej korekty, gdyż kątem oka dostrzegam, że z pobliskiej rzeki wynurza się inna bestia, krokodyl.
Za plecami dobiega mnie krzyk kobiety i dziecka.
– Książe, ratuj nas! – Instynktownie zerkam w ich kierunku. Są otoczeni przez węże. Odnoszę wrażenie, że cała sytuacja jest wystarczająco nierealna, by mogła stanowić kolejny okrutny żart starego Demiurga.
Jestem przekonany, że byłbym w stanie ujarzmić wszystkich napastników, jednak postanawiam zrezygnować. Sam nie wiem dlaczego, ale mam głębokie przekonanie, że tym razem przemoc wcale nie będzie rozwiązaniem. Wydaje mi się to dość osobliwe, że nie mam najmniejszych skrupułów w pozbawianiu życia ludzi, ale zwierzęta… To inna historia, zwierzęta postanawiam ocalić, chociaż nie umiem wytłumaczyć, z jakiego powodu.
– Książe, tędy! – Niespodziewanie słyszę głos żołnierza. – Musimy się spieszyć, obóz został zaatakowany przez żołnierzy Szakala.
– Obóz? – pytam skonsternowany.
– Czy wszystko w porządku? – pyta, w międzyczasie odruchowo cofając się, gdyż dostrzegł zbliżające się w naszym kierunku dzikie zwierzęta.
– Oczywiście, śmiesz w to wątpić?
– Ja… Wybacz, o panie! – kaja się żołnierz.
– Konsekwencje wyciągnę później, daleko do tego… obozu?
– Niedaleko, będę cię eskortował, o wielki! – krzyczy z zapałem w głosie.
Biegniemy przez rozgrzany piasek pustyni, jakby od tego zależało nasze życie. Gdy wreszcie, zdyszani i brudni, docieramy do obozu, momentalnie rozumiemy, że się spóźniliśmy. Zamiast namiotów i prowizorycznych umocnień zastajemy jedynie zgliszcza. Z odległości tysiąca kroków unosi się odór śmierci. Zakrywając usta, wchodzimy do środka. Mój wróg, Szakal, kimkolwiek jest, nie miał w sobie ani krzty litości. Żołnierze przebywający w obozie, cała świta, kobiety, dzieci, wszyscy leżą martwi. Pozbawieni życia w sposób równie bestialski, co metodyczny. Wszędzie ucztują pełne entuzjazmu sępy rozrywające nieruchome ciała.
Na ten widok, mój towarzysz zupełnie się załamuje. Pada na kolana i zaczyna płakać. Następnie unosi wzrok ku niebu, by wreszcie spojrzeć na mnie i zaczyna wyć. Jest to przeraźliwy ryk, od którego człowiekowi cierpnie skóra na karku, a zęby mimowolnie się zaciskają. Nie mam sumienia patrzeć na ogrom cierpienia, którego doświadcza mój towarzysz, więc w mgnieniu oka postanawiam ukrócić jego męki. Szybkim uderzeniem włóczni przebijam mu podstawę czaszki. Śmierć szybka i miłosierna.
Pozostawiam żołnierza na ziemi, po czym zaczynam przepatrywać zgliszcza w poszukiwaniu czegokolwiek, co pomoże mi zrozumieć, dlaczego Demiurg mnie tu wysłał. Spędzam na daremnych trudach wiele godzin, ale się nie poddaję. Jestem przekonany, że nie mogę odejść, ale nie jest mi znana przyczyna tego stanu rzeczy.
Wreszcie, w oddali dostrzegam iście królewski orszak zmierzający w moim kierunku. Centralne miejsce zajmuje, przyozdobiona w złoto i drogie materiały, postać usadowiona wygodnie w lektyce, niesionej przez dwunastu czarnoskórych niewolników. W bliskim otoczeniu maszerowały dwa tuziny zbrojnych. Gdy orszak dociera do granic tego, co pozostało z obozu, przez nieznośnie długi czas wpatrujemy się w siebie nawzajem, ale nikt nie wypowiada ani słowa. Przedłużający się impas przerywa wreszcie Szakal:
– I ty rościsz sobie miano syna Najwyższego? Zostałeś pokonany, więc przyjmij nieuniknioną śmierć z godnością. Uklęknij przede mną, a obiecuję ci szybki koniec – mówi wróg.
– Dlaczego uważasz, że mnie pokonałeś? – Improwizuję. – Znalazłeś się dokładnie tam, gdzie planowałem.
Rozmówca wpatruje się we mnie osłupiały, jakby nie docierały do niego wypowiedziane słowa. Zaczynam już myśleć, że może od pulsującego słońca dostał udaru, gdy nagle Szakal zaczyna się śmiać. Jest to śmiech złowieszczy, ale szczery.
– Spójrzcie tylko na, tak zwanego, księcia – zwraca się do świty, po czym spluwa z pogardą. – Nie uratował kraju, jego armia została pobita, a sam został postawiony w sytuacji bez wyjścia, a jednak… Uważa, że zwyciężył!
– Wątpisz we mnie? – pytam.
– Czy wątpię w ciebie? Chłopcze, ja wątpię w twojego ojca, a ciebie ledwie zauważam. Myślisz, że jesteś synem Boga? Zrozum wreszcie, to ja jestem Bogiem i bynajmniej nie planuję mieć dzieci.
Muszę przyznać, że znudził mnie ten napuszony wywód, więc bez ostrzeżenia rzucam się do walki. W innym życiu nazywano mnie Trybunem Końca, więc sprowadzę koniec na tych ludzi. Obracam włócznią, atakuję bez litości kolejnych wrogów. Walczę, jak w transie, moje ruchy są płynne niczym taniec. Stanowię naturalne przedłużenie oręża, którym sprowadzam cierpienie. Raz, dwa, obrót, cięcie, trzy, podskok, cztery, parowanie, pięć, dwa obroty i wymach, sześć, wyliczam w myślach. Z nieludzką zwinnością przemykam pomiędzy zbrojnymi, ani na moment nie przestając ciąć. Gdy wreszcie staję, zdumiony Szakal patrzy na zwłoki swojego niedawnego oddziału. Lektyka leży porzucona na piasku, niewolnicy korzystając ze sposobności, uciekli.
– Widzę, że od naszego poprzedniego spotkania, nauczyłeś się kilku sztuczek – mówi Szakal i z uznaniem kiwa głową. – Szkoda będzie cię zabijać, ale taki już nasz los.
– Nasz los? Czekaj… – Chcę jeszcze coś dodać, ale wróg nie daje mi okazji. Ludzkich słów brakuje, by opisać rozgrywające się widowisko. Oto ścierają się ze sobą ogień i woda, niebo i ziemia, dobro ze złem. Pierwotne siły, rządzące wszelką materią, a także tym, co niematerialne. Wyprowadzam jeden cios, potem drugi, jednak mój adwersarz paruje je od niechcenia, zupełnie jakby opędzał się od natrętnego komara. Po chwili to ja przechodzę do defensywy, a on naciera. Jest nieustępliwy, ale ja także wiem, co robię. Mija dzień, następnie noc, a my nie przestajemy walczyć. Moje ruchy nie przypominają już tańca, niczym huragan pragnę zniszczyć wszystko, co znajduje się na mojej drodze. Nie jestem jednak w stanie przerwać impasu. Żadna ze stron tej, nad wyraz wyrównanej, walki nie jest w stanie przechylić szali na swoją korzyść. Wreszcie rozumiem, co powinienem zrobić. Wykonuję manewr pozorowanego odsłonięcia się, przeciwnik dostrzega w tym szansę i atakuje mnie, ostrze sięga oka. Powietrze przeszywa mój krzyk, na ziemię kapie krew, wprost z oczodołu. Padam na kolana i zaciskam pięści w piasku. Zmuszam się do podniesienia głowy, widzę bardzo niewyraźnie, jednak nie mam najmniejszych wątpliwości, że oto obok mnie leży martwy Szakal z sercem przebitym włócznią. Uśmiecham się, po czym zapada ciemność.
***
Otwieram oczy… Zaraz! Znowu mam dwoje oczu, a przecież pamiętam, jak chwilę temu… Rozglądam się po otoczeniu, które niepokojąco przypomina celę. Moje ubranie jest poszarpane, brudne i zakrwawione. Krótkie oględziny ciała upewniają mnie, że krew pochodzi z mojego okaleczonego ciała.
– Nie boję się, ani trochę. Z pewnego źródła wiem, że zostanę uwolniony. Odpowiedni ludzie zadbają żeby tłum skandował właściwe imię. – Słyszę niski głos z sąsiedniej celi. Wydaje mi się znajomy, ale nie potrafię przypomnieć sobie, skąd.
– A ja uważam, że jesteś naiwny, ludzie są nieprzewidywalni – ktoś odpowiedział.
– W dupie mam, co tam sobie uważasz, zobaczysz, że wyjdzie na moje.
– Żadnych rozmów – warczy patrolujący żołnierz. – Bo każę was wychłostać i, przy odrobinie pecha, nie dotrwacie do ceremonii z udziałem prefekta.
– Ku chwale Rzymu! – odpowiadają zgodnym chórem mieszkańcy cel, w ich głosach słyszę nutkę ironii, ale zbrojny zdaje się tym nie przejmować.
Pospiesznie analizuję sytuację, która zdaje mi się znajoma. Czy to możliwe, że byłem jej świadkiem w przeszłości i teraz przeżywam wszystko od nowa? W co gra ze mną Demiurg? Wobec narastającej wściekłości kopię z całej siły w stalowe kraty celi.
– Patrzcie, obudził się wreszcie.
– Mówicie o mnie? – pytam, chociaż odpowiedź jest oczywista.
– Tak, a w ogóle to zwą mnie Gestas, a ciebie?
Po chwili wahania, podaję swoje imię. Słysząc je, współwięzień, aż gwiżdże z wrażenia.
– Znajomy mi o tobie opowiadał, podobno niezwykłe wydarzenia odbyły się z twoim udziałem na pewnym weselu. Służba wymęczona do granic wytrzymałości, damy do towarzystwa z połowy prowincji całymi tygodniami dochodzące do siebie. A ten numer z winem, to dopie…
– Nie chcę o tym rozmawiać, dawne dzieje – ucinam temat.
– To co niby planujesz zrobić? Poza rozmowami zbyt wiele już nam nie pozostało, chyba, że chłosta… – kończy już całkiem cicho.
– Jak się zaraz nie zamkniecie, to przyjdzie strażnik i wszyscy na tym ucierpimy – szeptem, ale stanowczo mówi inny więzień, po głosie poznaję, że jest to ten przekonany o rychłym uwolnieniu.
– To wszystko nie tak! Zamknięto mnie tutaj przez pomyłkę. Przez pomyłkę, słyszycie? – Dobiega mnie krzyk z jednej z sąsiednich cel. – Jestem niewinny, to jakieś tragiczne nieporozumienie.
– Cicho, człowieku! – syczy Gestas.
– Nie dam się poprowadzić, jak baranek na rzeź! Jestem niewinny, nie powinno mnie tu być. Jestem… – Więzień urywa, a ja słyszę dźwięk otwieranych naprędce metalowych drzwi od celi i odgłosy szamotaniny. Mężczyzna jeszcze przez chwilę wydaje rozmaite dźwięki, wszystkie wskazujące na cierpienie, które staje się z jego udziałem. Następnie zapada cisza, raz tylko przerwana odgłosem rzucanych na ziemię zwłok.
– Ktoś jeszcze planuje zakłócać porządek? – pyta strażnik. Odpowiada mu jedynie szelest przeczących głów.
Przez kolejne minuty nikt nie śmie się odezwać, choćby półszeptem. Wreszcie, wycieńczony do granic możliwości, zapadam w sen. We śnie objawia mi się Demiurg, sprawia wrażenie niezadowolonego z dotychczasowego przebiegu… tylko właśnie czego? Eksperymentu? Próby? Przykry grymas Boga przeistacza się w falę dźwiękową i rezonuje mi w głowie, w efekcie krzyczę, krzyczę zupełnie, jakby niespodziewanie spłynęło na mnie kompletne szaleństwo. Najgłośniej, jak tylko potrafię.
Wtem, budzę się, cały zlany potem. Oddycham szybko, płytkimi wdechami, nie jestem w stanie uspokoić skołatanych nerwów. W tej jednej chwili przypominam sobie, jaki będzie dalszy ciąg historii, co zaplanował mi stary zwyrodnialec. Moje myśli wypełnia tylko jedno. Muszę uciec, i to już, teraz, natychmiast.
– Straż! – krzyczę. Z sąsiednich cel dobiega mnie szmer wskazujący na przerażenie. – Straż! – powtarzam, niezrażony.
– Odniosłem wrażenie, że przekaz był jasny. Zakłócanie porządku nie kończy się dobrze. – Wzdycha, po czym kontynuuje. – Wieczorna chłosta otrzeźwi ci umysł, a i mnie przyda się odrobina ruchu.
Strażnik wyciąga mnie z celi i rzuca na ziemię. Zanim udaje mi się wstać, otrzymuję szereg kopnięć, prosto w żebra. Z trudem łapię powietrze, ale staję na nogach. Zbrojny popycha mnie i prowadzi w kierunku kamiennego pala.
– No, znasz procedurę. Plecami do pręgierza i ręce ku górze. Jak będziesz współpracował, to może nawet zmieścimy się w czterdziestu czterech uderzeniach.
– Wiesz, kim jestem? – pytam strażnika patrząc mu prosto w oczy.
– Kupą mięcha, z którą za chwilę zrobię porządek. – W głosie słyszę drwinę.
– Pytam o tytuł. – Nie spuszczam wzroku. Zbrojny wygląda na zbitego z pantałyku.
– Słyszałem plotki…
– Co słyszałeś? – Nie odpuszczam.
– Podobno… – Strażnik ścisza głos. – Podobno jesteś jakimś królem, czy tam synem kogoś ważnego.
– Właśnie, a co mają królowie?
– Władzę, pieniądze, najlepsze kobiety… – Słyszę rozmarzony głos.
– Złożę ci teraz propozycję, skup się, proszę – mówię, w dalszym ciągu patrząc strażnikowi prosto w oczy. – Jutro muszę zostać uwolniony, jeżeli mi pomożesz, zostaniesz obsypany złotem i klejnotami.
– Tego nie da rady zrobić. – Strażnik momentalnie smutnieje. – Jutrzejsze głosowanie jest ustawione, mają uwolnić tego psa. Jak mu tam było?… Kanisa, czy jakoś tak. Wszystko opłacone, więc sam rozumiesz.
– A, jakby nie dożył poranka?
– No, wtedy to inna historia.
– Dobrze, podam ci listę składników, dodasz je do wody i napoisz wszystkich więźniów, do rana problem się rozwiąże.
– Nie jestem mordercą. – Widząc powątpienie w moich oczach, kontynuuje. – Nadzoruję skazańców, to fakt, ale egzekwowanie wyroków, to zupełnie inna sprawa, niż ich trucie.
– Wezmę ich życia na siebie, ty będziesz tylko narzędziem.
– Jeżeli to się wyda, zostanę stracony – odpowiada zbrojny, jakby z mniejszym przekonaniem. – Nie chcę tak ryzykować…
– Do następnego pełnego księżyca będziesz niewyobrażalnie bogaty, pomyśl o tym. – Widzę błysk w oczach strażnika, wiem, że jest mój.
– Zgoda.
Ludzie są żałośni, tak łatwo można nimi manipulować, wystarczy tylko zapowiedź bogactwa.
Nazajutrz prefekt wychodzi przed tłum i proponuje, że mnie uwolni. Nie wiem, w jakiej odległości ode mnie odgrywa się ta scena, ale słyszę wszystko głośno i wyraźnie, zupełnie, jakbym stał tuż obok.
– Kanisa! – ktoś krzyczy.
– Uwolnij Kanisa! – ktoś inny mu wtóruje.
– Kanisa! Uwolnij Kanisa– skanduje tłum gardeł. W ich kieszeniach miarowo stukają też srebrniki, dodające nieprzyzwoitego akompaniamentu okrzykom.
– Zgodnie z tradycją, w dniu paschy, powinienem was wysłuchać – spokojnie odpowiada prefekt. – Jednakże, w nocy Kanis Aureusz, a także większość pozostałych więźniów dostała nagłej gorączki. Tylko jeden dotrwał poranka, więc, z braku innych kandydatów, uwolnić mogę wyłącznie jego.
Słyszę pomruki zwątpienia, na to zgromadzony na placu tłum nie był gotowy. Ludzie przekrzykują się nawzajem, dochodzi do bijatyk. Ostatecznie, prefekt ostentacyjnie umywa ręce od awantury i wraca do posiadłości. Decyzja zapadła, jestem wolny.
Strażnik odprowadza mnie do granic miasta.
– Zgodnie z ustaleniami, zabierz wielbłąda, masz tutaj świeże ubranie oraz prowiant na dalszą drogę. Kiedy mogę spodziewać się umówionej zapłaty?
– Zapłaty? Ach, oczywiście. – Uśmiecham się szeroko. – Byłbym zapomniał o twojej zapłacie. Zbliż się, proszę.
Gdy tylko zbrojny do mnie podchodzi, chwytam miecz, który ma zawieszony u pasa, i precyzyjnym pchnięciem trafiam prosto w gardło. Nie wiem, jak długo pozostanę w tym czasie, więc nie mogę sobie pozwolić na pozostawianie luźnych końców. Poza tym, moje żebra dalej pamiętają bezlitosne kopnięcia. Niespodziewanie, nad głową słyszę trzask. Jest środek dnia, jednak dookoła ciemnieje. Spoglądam ku górze, słońce niemal całkowicie znikło, po chwili pojawia się ponownie, by zajść czerwienią.
– Oho, ktoś na górze nie jest zadowolony z przebiegu wydarzeń – zauważam.
Niebo jest bezchmurne, jednak nieopodal mnie uderza piorun, po chwili następny. Ziemia rozstępuje się i wpadam w bezkresną przepaść. Nie wiem, jak długo spadam, ale wreszcie tracę przytomność i wszystko ciemnieje.
***
Umierałem i odradzałem się już tyle razy, że nic nie powinno mnie dziwić. Tymczasem unoszę wzrok ku górze i dostrzegam… Aksamitny baldachim? Złoto i kryształy? To chyba znak, że wyszedłem ze scenariusza. Podrywam się na równe nogi, ubrany w drogą, elegancką pidżamę przemierzam bezkresne wnętrze sypialni. Otwieram wysokie, bogato zdobione drzwi i nadziewam się na wystraszonego lokaja.
– Wybacz mi, najmiłościwszy panie, o słońce, nie zauważyłem, że już się rozbudziłeś. – Łka z jakąś przesadną teatralnością w głosie i zachowaniu. – Natychmiast każę przygotować ubranie.
– To może poczekać – odpowiadam, z lekceważeniem machając ręką. – Jak nastroje?
– Nie jest dobrze, jaśnie panie, tłum coraz odważniej sobie poczyna. Doszło do tego, że zaczęli nawet wysnuwać żądania!
– Musimy zwołać naradę wojenną, niech dowódcy stawią się w pałacu równo w południe i złożą mi raport.
– Narada wojenna? Raport? – Służący wygląda na wstrząśniętego. – Mój panie, przecież to wszystko będzie wręcz potwornie męczące. Zanudzą cię tymi swoimi strategiami i danymi… Może, tradycyjnie, zorganizujemy ucztę? Albo lepiej. – Mężczyzna z ekscytacji aż klaszcze w dłonie i podskakuje. – Zorganizujmy orgię!
– Śmiesz kwestionować moje słowa? – pytam podnosząc głos, również nieco teatralnie.
– Ale… Ja nigdy…
– W takim razie, każ przygotować mi kąpiel, a następnie zorganizuj naradę.
– Ką… Kąpiel? – Tym razem służący naprawdę jest wstrząśnięty.
– Biegnij, zanim każę cię powiesić!
Równo w południe staję przed dowódcami. Widzę, jak wpatrują się we mnie, zszokowani. Słyszę, jak wymieniają pospiesznie komentarze. Bawi mnie, jak przyzwyczajeni do obwieszonej złotem, tępej marionetki, zostają zmuszeni do konfrontacji z zupełnie innym człowiekiem. Aparycja niby się zgadza, ale na tym podobieństwa ustają. Oto bowiem stoję przed nimi w galowym mundurze i oczekuję raportów, których z pewnością nie przygotowali.
– Słucham – mówię w końcu, wywołując jeszcze większe poruszenie.
– Jaśnie panie, słońce naszego wspaniałego narodu, muszę powiedzieć, a wydaję mi się, że przemawiam w imieniu wszystkich tu obecnych – odzywa się wreszcie marszałek, po czym taksuje salę, w poszukiwaniu aprobaty. – Nie do końca rozumiemy cel i zasadność dzisiejszego spotkania. Obawiam się także, że zabrakło czasu na przygotowanie raportów. – Ostatnie słowo wypowiada, jakby z przekąsem.
– Rozumiem – odpowiadam. – Przyzwyczailiście się do wygody, bogactwa i braku należytego zwierzchnictwa. Nic zresztą dziwnego, moje dotychczasowe… Postępowanie, mogło was utwierdzić w przekonaniu, że czynicie słusznie. Jednak czasy te bezpowrotnie odeszły w zapomnienie.
– Czy, jaśnie pan, jest chory? – pyta jeden z generałów. W głosie słyszę troskę, jednak tylko mnie to irytuje.
– Podejdź tutaj, natychmiast! – rozkazuję. Wojskowy niepewnym krokiem wykonuje polecenie. Wyciągam szablę z pochwy przymocowanej do pasa i podtykam mu pod nos. Stoi pewnie, to nie pierwszy raz, gdy musi mierzyć się z osobliwym zachowaniem władcy. Nie rozumie jednak, że dawnego władcy już nie ma. Jestem za to ja.
– Czy mogę już odejść, jaśnie panie?
– Owszem – odpowiadam, po czym pewnym ruchem tnę gardło. Krew tryska nagłym strumieniem, ochlapuje mi mundur. Obecni na sali podrywają się i krzyczą, panuje chaos. Czuję się, jakbym wbił kij w mrowisko, tylko zamiast pracowitych owadów, otacza mnie tłum bezużytecznych marionetek wystrojonych w mundury. – Siadać – nakazuję. Oni słuchają.
– Czy życzysz sobie, królu, nową szatę? – pyta służący.
– Nie ma takiej potrzeby. Są dni, gdy i słońce zachodzi czerwienią – wypowiadam słowa, jakbym ogłaszał wyrok. – W starożytności był to symbol, który nakazywał wojom wyruszać w bój.
– Ale nasze piękne państwo już znajduje się w stanie wojny, a nawet kilku jednocześnie! – zaprotestował marszałek.
– Państwo to ja – ucinam. – Nie interesują mnie te wasze, śmieszne, konflikty, które, przepełnieni pychą, szumnie nazywacie wojnami. Ja mam do stoczenia ważniejszy bój, więc muszę was opuścić, możliwe, że na zawsze. Jako, że nie dorobiłem się jeszcze prawowitego potomka, postanowiłem wprowadzić nowe zasady sukcesji tronu. – Służba!
Z uśmiechem patrzę, jak lokaje podają oręż zaskoczonym uczestnikom narady.
– Jak się już domyślacie, walka odbędzie się na śmierć i życie. Ten, kto pozostanie na nogach, będzie królem. Stosowne dokumenty przekazałem już kardynałowi. Jakieś pytania? Nie? Doskonale, w takim razie żegnam panów – mówię, po czym wychodzę z pomieszczenia.
– Nieładnie, tak zmieniać bieg historii. – Słyszę za plecami głos marszałka, po chwili także dźwięk zamykanych drzwi. – Temu na górze się to nie spodoba.
– Właśnie przeszło mi przez myśl, że to ty, psie. – Silę się na lekceważący ton.
– Czy te inwektywy naprawdę są konieczne? Nie jestem psem, a szakalem.
– Dla mnie, bez różnicy. – Spluwam na dywan.
– Wiesz, wtedy w Egipcie, nie doceniłem cię, podobnie zresztą w Judei, ale spokojnie, nie powtórzę tego błędu – mówi, jednocześnie wyciągając szablę.
– Służba! – krzyczę, ale nikt nie rusza z pomocą, zamiast tego lokaje beznamiętnie przyglądają się sytuacji, po czym stają w poprzek korytarza, uniemożliwiając mi ucieczkę.
– Przekupieni, co do jednego. Empirycznie dowiodłeś słuszności tego założenia, za co, przy okazji, składam serdeczne podziękowania.
Rozglądam się nerwowo po najbliższym otoczeniu w poszukiwaniu, choćby improwizowanego oręża. Zatrzymuję wzrok na zdobionym fotelu. W tym czasie marszałek-Set niespiesznie przybliża się do mnie z wyciągniętą szablą.
– Wyjaśnij mi tylko, dlaczego na mnie polujesz? – W odpowiedzi słyszę śmiech.
– Polecenie z góry, a może, po prostu, to lubię? – odpowiada z uśmiechem i rzuca się do ataku. W ostatniej chwili odskakuję, chwytam fotel i biorę szeroki rozmach. Mebel nie trafia w napastnika, ale uszkadza okno. – Chybiłeś.
– Bynajmniej – odpowiadam spokojnie, po czym rzucam się w kierunku nowopowstałej drogi ucieczki. Skaczę przez okno, a w odpowiedzi dobiega mnie okrzyk wściekłości. Zamykam oczy i czekam na nieuchronne zderzenie.
***
Ląduję na podłodze i od razu dostrzegam otaczający mnie krąg świec i egipskich hieroglifów spisanych krwią. Wokół znajduje się drugi krąg, złożony z ludzi ubranych w białe, lniane szaty. Siedzą na podłodze z nogami złożonymi w tureckim przysiadzie. Powietrze przeszywa woń eterycznych kadzideł, a z zawieszonych przy suficie głośników wybrzmiewa melodia wzorowana na hinduskiej mantrze Om. Spoglądam ku górze, na suficie czerwieni się malowidło przedstawiające słońce w stanie wojny.
– Koniec jest bliski – przemawiam. – Wyjrzałem poza granice pojmowania i dostrzegłem, a następnie zrozumiałem absolut. Radujcie się, albowiem zostaliście wybrani, by u mojego boku wkroczyć dumnie do siedziby Boga. Droga nie będzie lekka, nie będzie łatwa, ale razem możemy tego dokonać.
Gdy kończę mówić, jedna z kobiet wstaje i wychodzi z pomieszczenia, by po chwili wrócić, trzymając w dłoniach masywny relikwiarz. Bez słowa stawia go na podłodze, tuż obok mnie, kłania się i wraca na miejsce. Pozostali nie podnoszą wzroku, wiedzą, że jeszcze nie uzyskali pozwolenia.
Sięgam po relikwiarz i otwieram go zdecydowanym ruchem. Z wnętrza wyciągam bogato zdobiony, złocony kielich, wypełniony krwią utoczoną z szakala. Wypijam zawartość jednym haustem i odkładam artefakt. Następnie sięgam po rytualny nóż, którego rękojeść wyrzeźbiono z kości osła, i unoszę go nad głowę.
– Spójrzcie na mnie. – Sala wykonuje moje polecenie. – Oto nadeszła godzina końca świata. Ale my zostaliśmy wybrani. – Robię długą pauzę. – Zostaliśmy wybrani, by nie podzielić losu pozostałych, by uchronić się od śmierci. Dlatego, moi bracia i siostry, podążcie za mną. – Gestem nakazuję obecnym wyciągnąć ich własne ostrza.
– Oto nadeszła godzina – mówi kobieta.
– Oto nadeszła godzina – wtóruje jej mężczyzna.
– Oto nadeszła godzina – krzyczą wszyscy, pogrążeni w zapale.
Gdy odgłosy cichną, demonstruję raz jeszcze nóż, po czym przecinam żyły na nadgarstku. Pozostali idą w moje ślady. Krew leje się na podłogę strumieniami, ale nikt nie krzyczy. Melodia z głośników rozbrzmiewa coraz głośniej, skutecznie zagłusza padające na podłogę ciała. Z satysfakcją obserwuję ten osobliwy spektakl cierpienia.
Mijają kolejne minuty, powinienem już dawno umrzeć, a przynajmniej stracić przytomność, tymczasem nic takiego nie ma miejsca. Krew także przestaje ciec. Rozglądam się po sali, poza mną nikt nie pozostał przy życiu. Za plecami wyczuwam znajomą obecność, nie odwracając się mówię:
– Nic się nie stało.
– Rzeczywiście, nic – odpowiada mi Demiurg.
– Dlaczego? – pytam.
– Bo zaplanowałem inaczej.
– Nie to mam na myśli.
– Wiem o tym. Zdaje się, że rzeczywiście zasługujesz na wyjaśnienia. Ale najpierw… Najpierw odpowiedz mi na pytanie. Czy ludzkość jest zła?
– Ile razy zamierzasz jeszcze o to pytać? – odpowiadam z wściekłością. – Nie, ludzkość nie jest zła. Albo, tak, jest zła. Nie wiem, jakie to w ogóle ma znaczenie?
– Czy uważasz, że ludzkość powinna zostać eksterminowana?
– Tak, powinna! A wiesz, dlaczego? Bo są bezlitośni, ogarnięci własnymi żądzami. Bo są łatwowierni, słabi i przekupni. Bo toczą wojny, a w pragnieniu władzy nie zawahają się zabić. Bo idą, jak baranki na rzeź, a wystarczy obiecać im jedynie ułamek boskiej chwały. Wreszcie, bo zostali stworzeni na twój obraz i podobieństwo, więc są wybrakowani, wadliwi. I nie ma dla nich nadziei. – Sam nie wiem, kiedy zaczynam krzyczeć. Na chwilę milknę, by złapać oddech. – I, co teraz zrobisz?
– Przekonałeś mnie, eksterminuję ludzkość.
– I bardzo… Zaraz, co? – odpowiadam.
– Jak słusznie zauważyłeś, produkt jest wadliwy, więc trzeba go przekazać do utylizacji. Naprawa jest zbyt czasochłonna i zupełnie nieopłacalna, więc zamiast marnować czas, zwyczajnie zacznę od początku.
– Co masz na myśli, jaki znowu produkt?
– Stworzyłem ludzi na specjalne zamówienie, jako, swego rodzaju, narzędzie badawczo-poznawcze. Moi mocodawcy są rozczarowani efektami, jakie daje analiza komputerowa, a przy tym zbyt leniwi, żeby samemu szukać rozwiązań. Dlatego ludzkość, i Ziemia jako taka, miały stanowić… Powiedzmy, piaskownicę do przeprowadzania rozmaitych eksperymentów i testowania grup kontrolnych. Gdzieś po drodze popełniłem jednak błąd i będę zmuszony rozpocząć pracę od nowa.
– Skąd pomysł, że to mogłoby działać? Takie sztuczne twory zastępujące komputery, albo badania i wnioski istot rozumnych? Przecież to równie absurdalne, co odrażające.
– Owszem, projekt jest dość ambitny, ale przecież już raz mi się udało podobne przedsięwzięcie, jedynie na mniejszą skalę. Dwie jednostki, wzajemnie się uzupełniające, ale skłonne do wzajemnych, negatywnych interakcji. – Demiurg spogląda na mnie wzrokiem, który nie pozostawia wiele miejsca dla domysłów.
– Czyli, moje spotkania z Szakalem też były ustawione – bardziej stwierdzam, niż pytam.
– Oczywiście, poprzednim razem wysłałem tylko ciebie. I jak to się skończyło? Mordowałeś bez celu i pomyślunku, więc wyniki testu były… niezbyt miarodajne. Za to, zogniskowanie twojej nienawiści na mnie i Szakalu okazało się strzałem w dziesiątkę. Ludzie zostali z boku, sprowadzeni do roli tła, co z kolei pozwoliło na bezstronną obserwację. Realizacja wyszła wzorowo, jeżeli mogę zauważyć. Ubolewam jedynie, że ludzie okazali się porażką, ale mam już garść nowych pomysłów, jak zadowolić zleceniodawców, więc czeka mnie pracowity okres.
– A ja? Co teraz ze mną będzie? – pytam przez zaciśnięte zęby.
– Teraz, moje dziecko, wymażę ci pamięć, a potem dołączysz do drugiego audytora, zaśniesz i będziesz czekał na przyszłe projekty.
Przed oczami mi ciemnieje, ostatnie, co pamiętam, to wieko skrzyni z napisami „Projekt Audytor, modele: #1 Trybun Końca, #2 Set”.