- Opowiadanie: cezary_cezary - Skąd w nas tyle mroku, czyli rzecz o konfliktach zbrojnych, łapówkach oraz przeznaczeniu człowieka

Skąd w nas tyle mroku, czyli rzecz o konfliktach zbrojnych, łapówkach oraz przeznaczeniu człowieka

Tekst sta­no­wi za­mknię­tą ca­łość, ale jest też pew­ne­go ro­dza­ju roz­wi­nię­ciem/kon­ty­nu­acją opo­wia­da­nia –  Mrok, który w nas tkwi, czyli krót­ka rzecz o Wszech­mo­gą­cym, pre­zen­ta­cji w power po­in­cie i od­dzia­le za­mknię­tym

 

Można czy­tać sa­mo­dziel­nie, po­przed­ni tekst po­le­cam dla ewen­tu­al­nych do­dat­ko­wych smacz­ków :)

 

In­spi­ra­cję do ni­niej­sze­go opo­wia­da­nia sta­no­wi­ły ko­men­ta­rze użyt­kow­ni­ków umiesz­cza­ne pod “czę­ścią pierw­szą” :)

 

Ważne: nie do­szu­ki­wał­bym się hi­sto­rycz­nej po­praw­no­ści, zgod­nie ze sto­sow­nym ta­giem, wszyst­kie przed­sta­wio­ne wy­da­rze­nia sta­no­wią al­ter­na­tyw­ny prze­bieg dzie­jów ludz­ko­ści.

 

Chwała Betującym! :)

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Finkla, Edward Pitowski

Oceny

Skąd w nas tyle mroku, czyli rzecz o konfliktach zbrojnych, łapówkach oraz przeznaczeniu człowieka

Otwie­ram oczy, ale nie do­strze­gam ni­cze­go, poza czar­ną, nie­prze­nik­nio­ną pust­ką. Nie mogę po­zbyć się wra­że­nia, pul­su­ją­ce­go z tyłu głowy, ni­czym na­tręt­ny in­sekt, że już tutaj byłem. Kie­dyś, nie­daw­no, a może całe wieki temu. Bez ostrze­że­nia sce­ne­ria ulega cał­ko­wi­te­mu prze­obra­że­niu, teraz jest jasno. Wy­raź­nie widzę po­miesz­cze­nie, w któ­rym się znaj­du­ję. Nie ma w nim źró­dła świa­tła, drzwi ani okien, a je­dy­nie biur­ko, przy któ­rym sie­dzi ma­je­sta­tycz­na po­stać.

– De­miurg? – pytam wstrzą­śnię­ty. – Prze­cież cię za­bi­łem.

– Ow­szem, za­bi­łeś.

– Zatem, jak ty?…

– Je­stem bo­giem – od­po­wia­da ze spo­ko­jem, jakby to miało wszyst­ko tłu­ma­czyć.

– Ro­zu­miem, w takim razie… co teraz ze mną bę­dzie?

De­miurg przez dłuż­szą chwi­lę tak­su­je mnie wzro­kiem, ale nie śmiem się ode­zwać. Od­ru­cho­wo opusz­czam też głowę, jakby w ocze­ki­wa­niu na nie­unik­nio­ne. Tym­cza­sem Bóg wy­ro­ku­je:

– Myślę, że po­przed­nim razem po­peł­ni­łem błąd. Tak upadł mit o mojej nie­omyl­no­ści. – Uśmie­cha się sam do sie­bie. – Zo­ba­czy­łeś ludz­kość w jej za­awan­so­wa­nym sta­dium, co wy­pa­czy­ło wy­ni­ki eks­pe­ry­men­tu. Szczę­śli­wie, mo­że­my to na­pra­wić i to dość pro­sto.

– Nie ro­zu­miem – od­po­wia­dam zgod­nie z praw­dą.

– Nie mu­sisz, to zresz­tą zu­peł­nie bez zna­cze­nia. Po­wiedz, czy ludz­kość jest zła?

– Nie. Moim zda­niem, nie.

– Czy nie­na­wi­dzisz jej?

Waham się, py­ta­nie jest po­zba­wio­ne sensu. Prze­cież em­pi­rycz­nie do­świad­czy­łem, że lu­dzie nie są źli, a je­dy­nie nie­pra­wi­dło­wo za­rzą­dza­ni. Jak stado, bez wła­ści­wych zasad i kie­run­ku. Wstrzą­sa mną, gdy uświa­da­miam sobie, jaka jest od­po­wiedź.

– Tak, nie­na­wi­dzę.

– Tego się wła­śnie spo­dzie­wa­łem – od­po­wia­da ze smut­kiem De­miurg. – Wy­sy­łam cię po­now­nie na Zie­mię, mam na­dzie­ję, że tym razem spojrzysz na problem z właściwej perspektywy. Szczególnie, że gonią mnie terminy…

– O czym ty mówisz? Jakie znowu terminy? – dopytuję.

– Nieważne. Zresztą, nie zaprzątaj sobie głowy gadaniem starego Boga.

– W takim wypadku, odpowiedz mi chociaż na jedno pytanie. – Robię pauzę dla zaczerpnięcia oddechu. – Dla­cze­go? Dla­cze­go mi to ro­bisz? Co za­mie­rzasz osią­gnąć?

– Dla­cze­go to robię? Bo mogę – od­po­wia­da z niespodziewaną butą w gło­sie. – A teraz, zejdź mi z oczu.

 

***

W okamgnie­niu sce­ne­ria ulega cał­ko­wi­te­mu prze­obra­że­niu. Słoń­ce nie­mi­ło­sier­nie daje mi się we znaki, ota­cza mnie wy­łącz­nie pia­sek. W za­się­gu wzro­ku bra­ku­je choć­by naj­mniej­sze­go źró­dła cie­nia. Co gor­sza, ni­g­dzie nie ma też wody.

Przy­znam, że nie ro­zu­miem tej cho­rej gry, któ­rej mi­mo­wol­nym uczest­ni­kiem się sta­łem. Za­bi­łem boga, on jed­nak żyje. Nie mogę zro­zu­mieć jed­ne­go, skoro De­miurg jest wszech­moc­ny, to po co je­stem mu po­trzeb­ny? Dla­cze­go wy­słał mnie na to od­lu­dzie? Może to wszyst­ko nie ma głęb­sze­go sensu i sta­no­wi je­dy­nie sa­dy­stycz­ną formę rozrywki ku uciesze znu­dzo­ne­go sza­leń­ca? Wreszcie, do wszystkich diabłów, co to za terminy, które rzekomo gonią Demiurga?

Z kon­tem­pla­cji wy­ry­wa mnie pisk ja­kie­goś zwie­rzę­cia. Uno­szę wzrok ku niebu i spo­strze­gam pięk­ne­go ptaka, zdaje się, so­ko­ła, który prze­la­tu­je z za­wrot­ną pręd­ko­ścią. Je­stem pod wra­że­niem nie­uchwyt­ne­go ma­je­sta­tu, gra­cji, ale i siły, które ema­nu­ją od niego. Za­my­kam oczy i po chwi­li widzę świat z per­spek­ty­wy zwie­rzę­cia. Dumny prze­szy­wam po­wie­trze, wiatr muska moje pióra, czuję się speł­nio­ny i szczę­śli­wy. Dziw­ne uczu­cie, ale przyj­mu­ję je z sa­tys­fak­cją.

Sam nie wiem, jak długo znaj­du­ję się w po­wie­trzu, gdy wresz­cie do­strze­gam nie­bez­pie­czeń­stwo. Mo­men­tal­nie wra­cam do daw­nej po­sta­ci, bez za­sta­no­wie­nia chwy­tam włócz­nię wbitą w zie­mię nie­opo­dal i przyj­mu­ję po­sta­wę obron­ną. W moim kie­run­ku po­wo­li, acz nie­uchron­nie, po­dą­ża lew. W my­ślach opra­co­wu­ję plan dzia­ła­nia, jed­nak po­trze­bu­ję bły­ska­wicz­nej ko­rek­ty, gdyż kątem oka do­strze­gam, że z po­bli­skiej rzeki wy­nu­rza się inna be­stia, kro­ko­dyl.

Za ple­ca­mi do­bie­ga mnie krzyk ko­bie­ty i dziec­ka.

– Ksią­że, ratuj nas! – In­stynk­tow­nie zer­kam w ich kie­run­ku. Są oto­cze­ni przez węże. Odnoszę wrażenie, że cała sy­tu­acja jest wy­star­cza­ją­co nie­re­al­na, by mogła sta­no­wić ko­lej­ny okrut­ny żart sta­re­go De­miur­ga.

Je­stem prze­ko­na­ny, że był­bym w sta­nie ujarz­mić wszyst­kich na­past­ni­ków, jed­nak po­sta­na­wiam zre­zy­gno­wać. Sam nie wiem dla­cze­go, ale mam głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że tym razem prze­moc wcale nie bę­dzie roz­wią­za­niem. Wy­da­je mi się to dość oso­bli­we, że nie mam naj­mniej­szych skru­pu­łów w po­zba­wia­niu życia ludzi, ale zwie­rzę­ta… To inna hi­sto­ria, zwie­rzę­ta po­sta­na­wiam oca­lić, cho­ciaż nie umiem wy­tłu­ma­czyć, z ja­kie­go po­wo­du.

– Ksią­że, tędy! – Nie­spo­dzie­wa­nie sły­szę głos żoł­nie­rza. – Mu­si­my się spie­szyć, obóz zo­stał za­ata­ko­wa­ny przez żoł­nie­rzy Sza­ka­la.

– Obóz? – pytam skon­ster­no­wa­ny.

– Czy wszyst­ko w po­rząd­ku? – pyta, w mię­dzy­cza­sie od­ru­cho­wo co­fa­jąc się, gdyż do­strzegł zbli­ża­ją­ce się w na­szym kie­run­ku dzi­kie zwie­rzę­ta.

– Oczy­wi­ście, śmiesz w to wąt­pić?

– Ja… Wy­bacz, o panie! – kaja się żoł­nierz.

– Kon­se­kwen­cje wy­cią­gnę póź­niej, da­le­ko do tego… obozu?

– Nie­da­le­ko, będę cię eskor­to­wał, o wiel­ki! – krzy­czy z za­pa­łem w gło­sie.

Bie­gnie­my przez roz­grza­ny pia­sek pu­sty­ni, jakby od tego za­le­ża­ło nasze życie. Gdy wresz­cie, zdy­sza­ni i brud­ni, do­cie­ra­my do obozu, mo­men­tal­nie ro­zu­mie­my, że się spóź­ni­li­śmy. Zamiast na­mio­tów i pro­wi­zo­rycz­nych umoc­nień zastajemy jedynie zglisz­cza. Z od­le­gło­ści ty­sią­ca kro­ków uno­si się odór śmier­ci. Za­kry­wa­jąc usta, wcho­dzi­my do środ­ka. Mój wróg, Sza­kal, kim­kol­wiek jest, nie miał w sobie ani krzty li­to­ści. Żoł­nie­rze prze­by­wa­ją­cy w obo­zie, cała świta, ko­bie­ty, dzie­ci, wszy­scy leżą mar­twi. Po­zba­wie­ni życia w spo­sób rów­nie be­stial­ski, co me­to­dycz­ny. Wszędzie ucztują pełne entuzjazmu sępy rozrywające nieruchome ciała.

Na ten widok, mój to­wa­rzysz zu­peł­nie się za­ła­mu­je. Pada na ko­la­na i zaczyna płakać. Na­stęp­nie unosi wzrok ku niebu, by wresz­cie spoj­rzeć na mnie i za­czy­na wyć. Jest to prze­raź­li­wy ryk, od któ­re­go czło­wie­ko­wi cierp­nie skóra na karku, a zęby mi­mo­wol­nie się za­ci­ska­ją. Nie mam su­mie­nia pa­trzeć na ogrom cier­pie­nia, któ­re­go do­świad­cza mój to­wa­rzysz, więc w mgnie­niu oka po­sta­na­wiam ukró­cić jego męki. Szyb­kim ude­rze­niem włócz­ni prze­bi­jam mu pod­sta­wę czasz­ki. Śmierć szyb­ka i mi­ło­sier­na.

Po­zo­sta­wiam żoł­nie­rza na ziemi, po czym za­czy­nam przepatrywać zglisz­cza w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek, co po­mo­że mi zro­zu­mieć, dla­cze­go De­miurg mnie tu wy­słał. Spę­dzam na da­rem­nych tru­dach wiele go­dzin, ale się nie pod­da­ję. Je­stem prze­ko­na­ny, że nie mogę odejść, ale nie jest mi znana przy­czy­na tego stanu rze­czy.

Wresz­cie, w od­da­li do­strze­gam iście kró­lew­ski or­szak zmie­rza­ją­cy w moim kie­run­ku. Cen­tral­ne miej­sce zajmuje, przy­ozdo­bio­na w złoto i dro­gie ma­te­ria­ły, po­stać usa­do­wio­na wy­god­nie w lek­ty­ce, nie­sio­nej przez dwu­na­stu czar­no­skó­rych nie­wol­ni­ków. W bli­skim oto­cze­niu ma­sze­ro­wa­ły dwa tu­zi­ny zbroj­nych. Gdy or­szak do­cie­ra do gra­nic tego, co po­zo­sta­ło z obozu, przez nie­zno­śnie długi czas wpa­tru­je­my się w sie­bie na­wza­jem, ale nikt nie wy­po­wia­da ani słowa. Prze­dłu­ża­ją­cy się impas prze­ry­wa wresz­cie Sza­kal:

– I ty ro­ścisz sobie miano syna Naj­wyż­sze­go? Zo­sta­łeś po­ko­na­ny, więc przyj­mij nie­unik­nio­ną śmierć z god­no­ścią. Uklęk­nij przede mną, a obie­cu­ję ci szyb­ki koniec – mówi wróg.

– Dla­cze­go uwa­żasz, że mnie po­ko­na­łeś? – Im­pro­wi­zu­ję. – Zna­la­złeś się do­kład­nie tam, gdzie pla­no­wa­łem.

Roz­mów­ca wpa­tru­je się we mnie osłu­pia­ły, jakby nie do­cie­ra­ły do niego wy­po­wie­dzia­ne słowa. Za­czy­nam już my­śleć, że może od pul­su­ją­ce­go słoń­ca do­stał udaru, gdy nagle Sza­kal za­czy­na się śmiać. Jest to śmiech zło­wiesz­czy, ale szcze­ry.

– Spójrz­cie tylko na, tak zwa­ne­go, księ­cia – zwra­ca się do świty, po czym splu­wa z po­gar­dą. – Nie ura­to­wał kraju, jego armia zo­sta­ła po­bi­ta, a sam zo­stał po­sta­wio­ny w sy­tu­acji bez wyj­ścia, a jed­nak… Uważa, że zwy­cię­żył!

– Wąt­pisz we mnie? – pytam.

– Czy wąt­pię w cie­bie? Chłop­cze, ja wąt­pię w two­je­go ojca, a cie­bie le­d­wie za­uwa­żam. My­ślisz, że je­steś synem Boga? Zro­zum wresz­cie, to ja je­stem Bo­giem i by­naj­mniej nie pla­nu­ję mieć dzie­ci.

Muszę przy­znać, że znu­dził mnie ten na­pu­szo­ny wywód, więc bez ostrze­że­nia rzucam się do walki. W innym życiu na­zy­wa­no mnie Try­bu­nem Końca, więc spro­wa­dzę ko­niec na tych ludzi. Ob­ra­cam włócz­nią, ata­ku­ję bez li­to­ści ko­lej­nych wro­gów. Wal­czę, jak w tran­sie, moje ruchy są płyn­ne ni­czym ta­niec. Sta­no­wię na­tu­ral­ne prze­dłu­że­nie oręża, któ­rym spro­wa­dzam cier­pie­nie. Raz, dwa, obrót, cię­cie, trzy, pod­skok, czte­ry, pa­ro­wa­nie, pięć, dwa ob­ro­ty i wy­mach, sześć, wy­li­czam w my­ślach. Z nie­ludz­ką zwin­no­ścią prze­my­kam po­mię­dzy zbroj­ny­mi, ani na mo­ment nie prze­sta­jąc ciąć. Gdy wresz­cie staję, zdu­mio­ny Sza­kal patrzy na zwło­ki swo­jego niedawnego oddziału. Lek­ty­ka leży po­rzu­co­na na pia­sku, nie­wol­ni­cy ko­rzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści, ucie­kli.

– Widzę, że od na­sze­go po­przed­nie­go spo­tka­nia, na­uczy­łeś się kilku sztu­czek – mówi Sza­kal i z uzna­niem kiwa głową. – Szko­da bę­dzie cię za­bi­jać, ale taki już nasz los.

– Nasz los? Cze­kaj… – Chcę jesz­cze coś dodać, ale wróg nie daje mi oka­zji. Ludz­kich słów bra­ku­je, by opi­sać roz­gry­wa­ją­ce się wi­do­wi­sko. Oto ście­ra­ją się ze sobą ogień i woda, niebo i zie­mia, dobro ze złem. Pier­wot­ne siły, rzą­dzą­ce wszel­ką ma­te­rią, a także tym, co nie­ma­te­rial­ne. Wy­pro­wa­dzam jeden cios, potem drugi, jed­nak mój ad­wer­sarz pa­ru­je je od nie­chce­nia, zu­peł­nie jakby opę­dzał się od na­tręt­ne­go ko­ma­ra. Po chwi­li to ja prze­cho­dzę do de­fen­sy­wy, a on na­cie­ra. Jest nie­ustę­pli­wy, ale ja także wiem, co robię. Mija dzień, na­stęp­nie noc, a my nie prze­sta­je­my wal­czyć. Moje ruchy nie przy­po­mi­na­ją już tańca, ni­czym hu­ra­gan pra­gnę znisz­czyć wszyst­ko, co znaj­du­je się na mojej dro­dze. Nie je­stem jed­nak w sta­nie prze­rwać im­pa­su. Żadna ze stron tej, nad wyraz wy­rów­na­nej, walki nie jest w sta­nie prze­chy­lić szali na swoją korzyść. Wresz­cie ro­zu­miem, co po­wi­nie­nem zro­bić. Wy­ko­nu­ję ma­newr po­zo­ro­wa­ne­go od­sło­nię­cia się, prze­ciw­nik do­strze­ga w tym szan­sę i ata­ku­je mnie, ostrze sięga oka. Po­wie­trze prze­szy­wa mój krzyk, na zie­mię kapie krew, wprost z oczo­do­łu. Padam na ko­la­na i za­ci­skam pię­ści w pia­sku. Zmu­szam się do pod­nie­sie­nia głowy, widzę bar­dzo nie­wy­raź­nie, jed­nak nie mam naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści, że oto obok mnie leży mar­twy Sza­kal z ser­cem prze­bi­tym włócz­nią. Uśmie­cham się, po czym za­pa­da ciem­ność.

 

***

Otwie­ram oczy… Zaraz! Znowu mam dwoje oczu, a prze­cież pa­mię­tam, jak chwi­lę temu… Roz­glą­dam się po oto­cze­niu, które nie­po­ko­ją­co przy­po­mi­na celę. Moje ubra­nie jest po­szar­pa­ne, brud­ne i za­krwa­wio­ne. Krót­kie oglę­dzi­ny ciała upew­nia­ją mnie, że krew po­cho­dzi z mo­je­go oka­le­czo­ne­go ciała.

– Nie boję się, ani tro­chę. Z pew­ne­go źró­dła wiem, że zo­sta­nę uwol­nio­ny. Od­po­wied­ni lu­dzie za­dba­ją żeby tłum skan­do­wał wła­ści­we imię. – Sły­szę niski głos z są­sied­niej celi. Wy­da­je mi się zna­jo­my, ale nie po­tra­fię przy­po­mnieć sobie, skąd.

– A ja uwa­żam, że je­steś na­iw­ny, lu­dzie są nie­prze­wi­dy­wal­ni – ktoś od­po­wie­dział.

– W dupie mam, co tam sobie uwa­żasz, zo­ba­czysz, że wyj­dzie na moje.

– Żad­nych roz­mów – warczy pa­tro­lu­ją­cy żoł­nierz. – Bo każę was wy­chło­stać i, przy odro­bi­nie pecha, nie do­trwa­cie do ce­re­mo­nii z udzia­łem pre­fek­ta.

– Ku chwa­le Rzymu! – od­po­wia­da­ją zgod­nym chó­rem miesz­kań­cy cel, w ich gło­sach słyszę nutkę iro­nii, ale zbroj­ny zdaje się tym nie przej­mo­wać.

Po­spiesz­nie ana­li­zu­ję sy­tu­ację, która zdaje mi się zna­jo­ma. Czy to moż­li­we, że byłem jej świad­kiem w prze­szło­ści i teraz prze­ży­wam wszyst­ko od nowa? W co gra ze mną De­miurg? Wobec na­ra­sta­ją­cej wście­kło­ści kopię z całej siły w sta­lo­we kraty celi.

– Pa­trz­cie, obu­dził się wresz­cie.

– Mó­wi­cie o mnie? – pytam, cho­ciaż od­po­wiedź jest oczy­wi­sta.

– Tak, a w ogóle to zwą mnie Ge­stas, a cie­bie?

Po chwi­li wa­ha­nia, po­da­ję swoje imię. Sły­sząc je, współ­wię­zień, aż gwiż­dże z wra­że­nia.

– Zna­jo­my mi o tobie opo­wia­dał, po­dob­no nie­zwy­kłe wy­da­rze­nia od­by­ły się z twoim udzia­łem na pew­nym we­se­lu. Służ­ba wy­mę­czo­na do gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści, damy do to­wa­rzy­stwa z po­ło­wy pro­win­cji ca­ły­mi ty­go­dnia­mi do­cho­dzą­ce do sie­bie. A ten numer z winem, to dopie…

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać, dawne dzie­je – uci­nam temat.

– To co niby pla­nu­jesz zro­bić? Poza roz­mo­wa­mi zbyt wiele już nam nie po­zo­sta­ło, chyba, że chło­sta… – koń­czy już cał­kiem cicho.

– Jak się zaraz nie za­mknie­cie, to przyj­dzie straż­nik i wszy­scy na tym ucier­pi­my – szep­tem, ale sta­now­czo mówi inny wię­zień, po gło­sie po­zna­ję, że jest to ten prze­ko­na­ny o ry­chłym uwol­nie­niu.

– To wszyst­ko nie tak! Za­mknię­to mnie tutaj przez po­mył­kę. Przez po­mył­kę, sły­szy­cie? – Do­bie­ga mnie krzyk z jed­nej z są­sied­nich cel. – Je­stem nie­win­ny, to ja­kieś tra­gicz­ne nie­po­ro­zu­mie­nie.

– Cicho, czło­wie­ku! – syczy Ge­stas.

– Nie dam się po­pro­wa­dzić, jak ba­ra­nek na rzeź! Je­stem nie­win­ny, nie po­win­no mnie tu być. Je­stem… – Wię­zień urywa, a ja sły­szę dźwięk otwie­ra­nych na­pręd­ce me­ta­lo­wych drzwi od celi i od­gło­sy sza­mo­ta­ni­ny. Męż­czy­zna jesz­cze przez chwi­lę wy­da­je roz­ma­ite dźwię­ki, wszyst­kie wska­zu­ją­ce na cier­pie­nie, które staje się z jego udzia­łem. Na­stęp­nie za­pa­da cisza, raz tylko prze­rwa­na od­gło­sem rzu­ca­nych na zie­mię zwłok.

– Ktoś jesz­cze pla­nu­je za­kłó­cać po­rzą­dek? – pyta straż­nik. Od­po­wia­da mu je­dy­nie sze­lest prze­czą­cych głów.

Przez ko­lej­ne mi­nu­ty nikt nie śmie się ode­zwać, choć­by pół­szep­tem. Wresz­cie, wy­cień­czo­ny do gra­nic moż­li­wo­ści, za­pa­dam w sen. We śnie ob­ja­wia mi się De­miurg, spra­wia wra­że­nie nie­za­do­wo­lo­ne­go z do­tych­cza­so­we­go prze­bie­gu… tylko wła­śnie czego? Eks­pe­ry­men­tu? Próby? Przy­kry gry­mas Boga prze­ista­cza się w falę dźwię­ko­wą i re­zo­nu­je mi w gło­wie, w efek­cie krzy­czę, krzy­czę zu­peł­nie, jakby nie­spo­dzie­wa­nie spły­nę­ło na mnie kom­plet­ne sza­leń­stwo. Naj­gło­śniej, jak tylko po­tra­fię.

Wtem, budzę się, cały zlany potem. Od­dy­cham szyb­ko, płytkimi wdechami, nie je­stem w sta­nie uspo­ko­ić sko­ła­ta­nych ner­wów. W tej jed­nej chwi­li przy­po­mi­nam sobie, jaki bę­dzie dal­szy ciąg hi­sto­rii, co za­pla­no­wał mi stary zwy­rod­nia­lec. Moje myśli wy­peł­nia tylko jedno. Muszę uciec, i to już, teraz, na­tych­miast.

– Straż! – krzy­czę. Z są­sied­nich cel do­bie­ga mnie szmer wska­zu­ją­cy na prze­ra­że­nie. – Straż! – po­wta­rzam, nie­zra­żo­ny.

– Od­nio­słem wra­że­nie, że prze­kaz był jasny. Za­kłó­ca­nie po­rząd­ku nie koń­czy się do­brze. – Wzdy­cha, po czym kon­ty­nu­uje. – Wie­czor­na chło­sta otrzeź­wi ci umysł, a i mnie przy­da się odro­bi­na ruchu.

Straż­nik wy­cią­ga mnie z celi i rzuca na zie­mię. Zanim udaje mi się wstać, otrzy­mu­ję sze­reg kop­nięć, pro­sto w żebra. Z tru­dem łapię po­wie­trze, ale staję na no­gach. Zbroj­ny po­py­cha mnie i pro­wa­dzi w kie­run­ku ka­mien­ne­go pala.

– No, znasz pro­ce­du­rę. Ple­ca­mi do prę­gie­rza i ręce ku górze. Jak bę­dziesz współ­pra­co­wał, to może nawet zmie­ści­my się w czter­dzie­stu czte­rech ude­rze­niach.

– Wiesz, kim je­stem? – pytam straż­ni­ka pa­trząc mu pro­sto w oczy.

– Kupą mię­cha, z którą za chwi­lę zro­bię po­rzą­dek. – W gło­sie sły­szę drwi­nę.

– Pytam o tytuł. – Nie spusz­czam wzro­ku. Zbroj­ny wy­glą­da na zbi­te­go z pan­ta­ły­ku.

– Sły­sza­łem plot­ki…

– Co sły­sza­łeś? – Nie od­pusz­czam.

– Po­dob­no… – Straż­nik ści­sza głos. – Po­dob­no je­steś ja­kimś kró­lem, czy tam synem kogoś waż­ne­go.

– Wła­śnie, a co mają kró­lo­wie?

– Wła­dzę, pie­nią­dze, naj­lep­sze ko­bie­ty… – Sły­szę roz­ma­rzo­ny głos.

– Złożę ci teraz pro­po­zy­cję, skup się, pro­szę – mówię, w dal­szym ciągu pa­trząc straż­ni­ko­wi pro­sto w oczy. – Jutro muszę zo­stać uwol­nio­ny, je­że­li mi po­mo­żesz, zo­sta­niesz ob­sy­pa­ny zło­tem i klej­no­ta­mi.

– Tego nie da rady zro­bić. – Straż­nik mo­men­tal­nie smut­nie­je. – Ju­trzej­sze gło­so­wa­nie jest usta­wio­ne, mają uwol­nić tego psa. Jak mu tam było?… Ka­ni­sa, czy jakoś tak. Wszyst­ko opła­co­ne, więc sam ro­zu­miesz.

– A, jakby nie dożył po­ran­ka?

– No, wtedy to inna hi­sto­ria.

– Do­brze, podam ci listę skład­ni­ków, do­dasz je do wody i na­po­isz wszyst­kich więź­niów, do rana pro­blem się roz­wią­że.

– Nie je­stem mor­der­cą. – Wi­dząc po­wąt­pie­nie w moich oczach, kon­ty­nu­uje. – Nad­zo­ru­ję ska­zań­ców, to fakt, ale eg­ze­kwo­wa­nie wy­ro­ków, to zu­peł­nie inna spra­wa, niż ich tru­cie.

– Wezmę ich życia na sie­bie, ty bę­dziesz tylko na­rzę­dziem.

– Je­że­li to się wyda, zo­sta­nę stra­co­ny – od­po­wia­da zbroj­ny, jakby z mniej­szym prze­ko­na­niem. – Nie chcę tak ry­zy­ko­wać…

– Do na­stęp­ne­go peł­ne­go księ­ży­ca bę­dziesz nie­wy­obra­żal­nie bo­ga­ty, po­myśl o tym. – Widzę błysk w oczach straż­ni­ka, wiem, że jest mój.

– Zgoda. 

Lu­dzie są ża­ło­śni, tak łatwo można nimi ma­ni­pu­lo­wać, wy­star­czy tylko za­po­wiedź bo­gac­twa.

 

 

Na­za­jutrz pre­fekt wy­cho­dzi przed tłum i pro­po­nu­je, że mnie uwol­ni. Nie wiem, w ja­kiej od­le­gło­ści ode mnie od­gry­wa się ta scena, ale sły­szę wszyst­ko gło­śno i wy­raź­nie, zu­peł­nie, jak­bym stał tuż obok.

– Ka­ni­sa! – ktoś krzy­czy.

– Uwol­nij Ka­ni­sa! – ktoś inny mu wtó­ru­je.

– Ka­ni­sa! Uwol­nij Ka­ni­sa– skan­du­je tłum gar­deł. W ich kie­sze­niach mia­ro­wo stu­ka­ją też srebr­ni­ki, do­da­ją­ce nie­przy­zwo­ite­go akom­pa­nia­men­tu okrzy­kom.

– Zgod­nie z tra­dy­cją, w dniu pas­chy, po­wi­nie­nem was wy­słu­chać – spo­koj­nie od­po­wia­da pre­fekt. – Jed­nak­że, w nocy Kanis Au­re­usz, a także więk­szość po­zo­sta­łych więź­niów do­sta­ła na­głej go­rącz­ki. Tylko jeden do­trwał po­ran­ka, więc, z braku in­nych kan­dy­da­tów, uwol­nić mogę wy­łącz­nie jego.

Sły­szę po­mru­ki zwąt­pie­nia, na to zgro­ma­dzo­ny na placu tłum nie był go­to­wy. Lu­dzie prze­krzy­ku­ją się na­wza­jem, do­cho­dzi do bi­ja­tyk. Osta­tecz­nie, pre­fekt osten­ta­cyj­nie umywa ręce od awan­tu­ry i wraca do po­sia­dło­ści. De­cy­zja za­pa­dła, je­stem wolny.

Straż­nik od­pro­wa­dza mnie do gra­nic mia­sta.

– Zgod­nie z usta­le­nia­mi, za­bierz wiel­błą­da, masz tutaj świe­że ubra­nie oraz pro­wiant na dal­szą drogę. Kiedy mogę spo­dzie­wać się umó­wio­nej za­pła­ty?

– Za­pła­ty? Ach, oczy­wi­ście. – Uśmie­cham się sze­ro­ko. – Był­bym za­po­mniał o two­jej za­pła­cie. Zbliż się, pro­szę.

Gdy tylko zbroj­ny do mnie pod­cho­dzi, chwy­tam miecz, który ma za­wie­szo­ny u pasa, i pre­cy­zyj­nym pchnię­ciem tra­fiam pro­sto w gar­dło. Nie wiem, jak długo po­zo­sta­nę w tym cza­sie, więc nie mogę sobie po­zwo­lić na po­zo­sta­wia­nie luź­nych koń­ców. Poza tym, moje żebra dalej pa­mię­ta­ją bez­li­to­sne kop­nię­cia. Nie­spo­dzie­wa­nie, nad głową sły­szę trzask. Jest śro­dek dnia, jed­nak do­oko­ła ciem­nie­je. Spo­glą­dam ku górze, słoń­ce nie­mal cał­ko­wi­cie zni­kło, po chwi­li po­ja­wia się po­now­nie, by zajść czer­wie­nią.

– Oho, ktoś na górze nie jest za­do­wo­lo­ny z prze­bie­gu wy­da­rzeń – za­uwa­żam.

Niebo jest bez­chmur­ne, jed­nak nie­opo­dal mnie ude­rza pio­run, po chwi­li na­stęp­ny. Zie­mia roz­stę­pu­je się i wpa­dam w bez­kre­sną prze­paść. Nie wiem, jak długo spa­dam, ale wresz­cie tracę przy­tom­ność i wszyst­ko ciem­nie­je.

 

***

Umie­ra­łem i od­ra­dza­łem się już tyle razy, że nic nie po­win­no mnie dzi­wić. Tym­cza­sem uno­szę wzrok ku górze i do­strze­gam… Ak­sa­mit­ny bal­da­chim? Złoto i krysz­ta­ły? To chyba znak, że wy­sze­dłem ze sce­na­riu­sza. Pod­ry­wam się na równe nogi, ubra­ny w drogą, ele­ganc­ką pi­dża­mę prze­mie­rzam bez­kre­sne wnę­trze sy­pial­ni. Otwie­ram wy­so­kie, bo­ga­to zdo­bio­ne drzwi i na­dzie­wam się na wy­stra­szo­ne­go lo­ka­ja.

– Wy­bacz mi, naj­mi­ło­ściw­szy panie, o słoń­ce, nie za­uwa­ży­łem, że już się roz­bu­dzi­łeś. – Łka z jakąś prze­sad­ną te­atral­no­ścią w gło­sie i za­cho­wa­niu. – Na­tych­miast każę przy­go­to­wać ubra­nie.

– To może po­cze­kać – od­po­wia­dam, z lek­ce­wa­że­niem ma­cha­jąc ręką. – Jak na­stro­je?

– Nie jest do­brze, ja­śnie panie, tłum coraz od­waż­niej sobie po­czy­na. Do­szło do tego, że za­czę­li nawet wy­snu­wać żą­da­nia!

– Mu­si­my zwo­łać na­ra­dę wo­jen­ną, niech do­wód­cy sta­wią się w pa­ła­cu równo w po­łu­dnie i złożą mi ra­port.

– Na­ra­da wo­jen­na? Ra­port? – Słu­żą­cy wy­glą­da na wstrzą­śnię­te­go. – Mój panie, prze­cież to wszyst­ko bę­dzie wręcz po­twor­nie mę­czą­ce. Za­nu­dzą cię tymi swo­imi stra­te­gia­mi i da­ny­mi… Może, tra­dy­cyj­nie, zor­ga­ni­zu­je­my ucztę? Albo le­piej. – Męż­czy­zna z eks­cy­ta­cji aż klasz­cze w dło­nie i pod­ska­ku­je. – Zor­ga­ni­zuj­my orgię!

– Śmiesz kwe­stio­no­wać moje słowa? – pytam pod­no­sząc głos, rów­nież nieco te­atral­nie.

– Ale… Ja nigdy…

– W takim razie, każ przy­go­to­wać mi ką­piel, a na­stęp­nie zor­ga­ni­zuj na­ra­dę.

– Ką… Ką­piel? – Tym razem słu­żą­cy na­praw­dę jest wstrzą­śnię­ty.

– Bie­gnij, zanim każę cię po­wie­sić!

Równo w po­łu­dnie staję przed do­wód­ca­mi. Widzę, jak wpa­tru­ją się we mnie, zszo­ko­wa­ni. Sły­szę, jak wy­mie­nia­ją po­spiesz­nie ko­men­ta­rze. Bawi mnie, jak przy­zwy­cza­je­ni do ob­wie­szo­nej zło­tem, tępej ma­rio­net­ki, zo­sta­ją zmu­sze­ni do kon­fron­ta­cji z zu­peł­nie innym czło­wie­kiem. Apa­ry­cja niby się zga­dza, ale na tym po­do­bień­stwa usta­ją. Oto bo­wiem stoję przed nimi w ga­lo­wym mun­du­rze i ocze­ku­ję ra­por­tów, któ­rych z pew­no­ścią nie przy­go­to­wa­li.

– Słu­cham – mówię w końcu, wy­wo­łu­jąc jesz­cze więk­sze po­ru­sze­nie.

– Ja­śnie panie, słoń­ce na­sze­go wspa­nia­łe­go na­ro­du, muszę po­wie­dzieć, a wy­da­ję mi się, że prze­ma­wiam w imie­niu wszyst­kich tu obec­nych – od­zy­wa się wresz­cie mar­sza­łek, po czym tak­su­je salę, w po­szu­ki­wa­niu apro­ba­ty. – Nie do końca ro­zu­mie­my cel i za­sad­ność dzi­siej­sze­go spo­tka­nia. Oba­wiam się także, że za­bra­kło czasu na przy­go­to­wa­nie rapor­tów. – Ostat­nie słowo wy­po­wia­da, jakby z prze­ką­sem.

– Ro­zu­miem – od­po­wia­dam. – Przy­zwy­cza­ili­ście się do wy­go­dy, bo­gac­twa i braku na­le­ży­te­go zwierzch­nic­twa. Nic zresz­tą dziw­ne­go, moje do­tych­cza­so­we… Po­stę­po­wa­nie, mogło was utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że czy­ni­cie słusz­nie. Jed­nak czasy te bez­pow­rot­nie ode­szły w za­po­mnie­nie.

– Czy, ja­śnie pan, jest chory? – pyta jeden z ge­ne­ra­łów. W gło­sie sły­szę tro­skę, jed­nak tylko mnie to iry­tu­je.

– Po­dejdź tutaj, na­tych­miast! – roz­ka­zu­ję. Woj­sko­wy nie­pew­nym kro­kiem wy­ko­nu­je po­le­ce­nie. Wy­cią­gam sza­blę z po­chwy przy­mo­co­wa­nej do pasa i pod­ty­kam mu pod nos. Stoi pew­nie, to nie pierw­szy raz, gdy musi mie­rzyć się z oso­bli­wym za­cho­wa­niem wład­cy. Nie ro­zu­mie jed­nak, że daw­ne­go wład­cy już nie ma. Je­stem za to ja.

– Czy mogę już odejść, ja­śnie panie?

– Ow­szem – od­po­wia­dam, po czym pew­nym ru­chem tnę gar­dło. Krew try­ska na­głym stru­mie­niem, ochla­pu­je mi mun­dur. Obec­ni na sali pod­ry­wa­ją się i krzy­czą, pa­nu­je chaos. Czuję się, jakbym wbił kij w mrowisko, tylko zamiast pracowitych owadów, otacza mnie tłum bezużytecznych marionetek wystrojonych w mundury. – Sia­dać – na­ka­zu­ję. Oni słu­cha­ją.

– Czy ży­czysz sobie, królu, nową szatę? – pyta słu­żą­cy.

– Nie ma ta­kiej po­trze­by. Są dni, gdy i słoń­ce za­cho­dzi czer­wie­nią – wy­po­wia­dam słowa, jak­bym ogła­szał wyrok. – W sta­ro­żyt­no­ści był to sym­bol, który na­ka­zy­wał wojom wy­ru­szać w bój.

– Ale nasze pięk­ne pań­stwo już znaj­du­je się w sta­nie wojny, a nawet kilku jed­no­cze­śnie! – za­pro­te­sto­wał mar­sza­łek.

– Pań­stwo to ja – uci­nam. – Nie in­te­re­su­ją mnie te wasze, śmiesz­ne, kon­flik­ty, które, prze­peł­nie­ni pychą, szum­nie na­zy­wa­cie woj­na­mi. Ja mam do sto­cze­nia waż­niej­szy bój, więc muszę was opu­ścić, moż­li­we, że na za­wsze. Jako, że nie do­ro­bi­łem się jesz­cze pra­wo­wi­te­go po­tom­ka, po­sta­no­wi­łem wpro­wa­dzić nowe za­sa­dy suk­ce­sji tronu. – Służ­ba!

Z uśmie­chem pa­trzę, jak lo­ka­je po­da­ją oręż za­sko­czo­nym uczest­ni­kom na­ra­dy.

– Jak się już do­my­śla­cie, walka od­bę­dzie się na śmierć i życie. Ten, kto po­zo­sta­nie na no­gach, będzie kró­lem. Sto­sow­ne do­ku­men­ty prze­ka­za­łem już kar­dy­na­ło­wi. Ja­kieś py­ta­nia? Nie? Do­sko­na­le, w takim razie że­gnam panów – mówię, po czym wy­cho­dzę z po­miesz­cze­nia.

– Nie­ład­nie, tak zmie­niać bieg hi­sto­rii. – Sły­szę za ple­ca­mi głos mar­szał­ka, po chwi­li także dźwięk za­my­ka­nych drzwi. – Temu na górze się to nie spodo­ba.

– Wła­śnie prze­szło mi przez myśl, że to ty, psie. – Silę się na lek­ce­wa­żą­cy ton.

– Czy te in­wek­ty­wy na­praw­dę są ko­niecz­ne? Nie je­stem psem, a sza­ka­lem.

– Dla mnie, bez róż­ni­cy. – Splu­wam na dywan.

– Wiesz, wtedy w Egip­cie, nie do­ce­ni­łem cię, po­dob­nie zresz­tą w Judei, ale spo­koj­nie, nie po­wtó­rzę tego błędu – mówi, jed­no­cze­śnie wy­cią­ga­jąc sza­blę.

– Służ­ba! – krzy­czę, ale nikt nie rusza z po­mo­cą, za­miast tego lo­ka­je bez­na­mięt­nie przy­glą­da­ją się sy­tu­acji, po czym stają w po­przek ko­ry­ta­rza, unie­moż­li­wia­jąc mi uciecz­kę.

– Prze­ku­pie­ni, co do jed­ne­go. Em­pi­rycz­nie do­wio­dłeś słusz­no­ści tego za­ło­że­nia, za co, przy oka­zji, skła­dam ser­decz­ne po­dzię­ko­wa­nia.

Roz­glą­dam się ner­wo­wo po naj­bliż­szym oto­cze­niu w po­szu­ki­wa­niu, choć­by im­pro­wi­zo­wa­ne­go oręża. Za­trzy­mu­ję wzrok na zdo­bio­nym fo­te­lu. W tym cza­sie mar­sza­łek-Set nie­spiesz­nie przy­bli­ża się do mnie z wy­cią­gnię­tą sza­blą.

– Wy­ja­śnij mi tylko, dla­cze­go na mnie po­lu­jesz? – W od­po­wie­dzi sły­szę śmiech.

– Po­le­ce­nie z góry, a może, po pro­stu, to lubię? – od­po­wia­da z uśmie­chem i rzuca się do ataku. W ostat­niej chwi­li od­ska­ku­ję, chwy­tam fotel i biorę sze­ro­ki roz­mach. Mebel nie tra­fia w na­past­ni­ka, ale uszka­dza okno. – Chy­bi­łeś.

– By­naj­mniej – od­po­wia­dam spo­koj­nie, po czym rzu­cam się w kie­run­ku no­wo­pow­sta­łej drogi uciecz­ki. Ska­czę przez okno, a w od­po­wie­dzi do­bie­ga mnie okrzyk wście­kło­ści. Za­my­kam oczy i cze­kam na nie­uchron­ne zde­rze­nie.

 

***

Lą­du­ję na pod­ło­dze i od razu do­strze­gam ota­cza­ją­cy mnie krąg świec i egip­skich hie­ro­gli­fów spi­sa­nych krwią. Wokół znaj­du­je się drugi krąg, zło­żo­ny z ludzi ubra­nych w białe, lnia­ne szaty. Sie­dzą na pod­ło­dze z no­ga­mi zło­żo­ny­mi w tu­rec­kim przy­sia­dzie. Po­wie­trze prze­szy­wa woń ete­rycz­nych ka­dzi­deł, a z za­wie­szo­nych przy su­fi­cie gło­śni­ków wy­brzmie­wa me­lo­dia wzo­ro­wa­na na hin­du­skiej man­trze Om. Spo­glą­dam ku górze, na su­fi­cie czer­wie­ni się ma­lo­wi­dło przed­sta­wia­ją­ce słoń­ce w sta­nie wojny.

– Ko­niec jest bli­ski – prze­ma­wiam. – Wyj­rza­łem poza gra­ni­ce poj­mo­wa­nia i do­strze­głem, a na­stęp­nie zro­zu­mia­łem ab­so­lut. Ra­duj­cie się, al­bo­wiem zo­sta­li­ście wy­bra­ni, by u mo­je­go boku wkro­czyć dum­nie do sie­dzi­by Boga. Droga nie bę­dzie lekka, nie bę­dzie łatwa, ale razem mo­że­my tego do­ko­nać.

Gdy koń­czę mówić, jedna z ko­biet wsta­je i wy­cho­dzi z po­miesz­cze­nia, by po chwi­li wró­cić, trzy­ma­jąc w dło­niach ma­syw­ny re­li­kwiarz. Bez słowa sta­wia go na pod­ło­dze, tuż obok mnie, kła­nia się i wraca na miej­sce. Po­zo­sta­li nie pod­no­szą wzro­ku, wie­dzą, że jesz­cze nie uzy­ska­li po­zwo­le­nia.

Się­gam po re­li­kwiarz i otwie­ram go zde­cy­do­wa­nym ru­chem. Z wnę­trza wy­cią­gam bo­ga­to zdo­bio­ny, zło­co­ny kie­lich, wy­peł­nio­ny krwią uto­czo­ną z sza­ka­la. Wy­pi­jam za­war­tość jed­nym hau­stem i od­kła­dam ar­te­fakt. Na­stęp­nie się­gam po ry­tu­al­ny nóż, któ­re­go rę­ko­jeść wy­rzeź­bio­no z kości osła, i uno­szę go nad głowę.

– Spójrz­cie na mnie. – Sala wykonuje moje polecenie. – Oto na­de­szła go­dzi­na końca świa­ta. Ale my zo­sta­li­śmy wy­bra­ni. – Robię długą pauzę. – Zo­sta­li­śmy wy­bra­ni, by nie po­dzie­lić losu po­zo­sta­łych, by uchro­nić się od śmier­ci. Dla­te­go, moi bra­cia i sio­stry, po­dąż­cie za mną. – Ge­stem na­ka­zu­ję obec­nym wy­cią­gnąć ich wła­sne ostrza.

– Oto na­de­szła go­dzi­na – mówi ko­bie­ta.

– Oto na­de­szła go­dzi­na – wtó­ru­je jej męż­czy­zna.

– Oto na­de­szła go­dzi­na – krzy­czą wszy­scy, po­grą­że­ni w za­pa­le.

Gdy od­gło­sy cich­ną, de­mon­stru­ję raz jesz­cze nóż, po czym prze­ci­nam żyły na nad­garst­ku. Po­zo­sta­li idą w moje ślady. Krew leje się na pod­ło­gę stru­mie­nia­mi, ale nikt nie krzy­czy. Me­lo­dia z gło­śni­ków rozbrzmiewa coraz gło­śniej, sku­tecz­nie za­głu­sza pa­da­ją­ce na pod­ło­gę ciała. Z satysfakcją ob­ser­wu­ję ten oso­bli­wy spek­takl cier­pie­nia.

Mi­ja­ją ko­lej­ne mi­nu­ty, po­wi­nie­nem już dawno umrzeć, a przy­naj­mniej stra­cić przy­tom­ność, tym­cza­sem nic ta­kie­go nie ma miej­sca. Krew także przestaje ciec. Roz­glą­dam się po sali, poza mną nikt nie po­zo­stał przy życiu. Za ple­ca­mi wy­czu­wam zna­jo­mą obec­ność, nie od­wra­ca­jąc się mówię:

– Nic się nie stało.

– Rze­czy­wi­ście, nic – od­po­wia­da mi De­miurg.

– Dla­cze­go? – pytam.

– Bo za­pla­no­wa­łem ina­czej.

– Nie to mam na myśli.

– Wiem o tym. Zdaje się, że rze­czy­wi­ście za­słu­gu­jesz na wy­ja­śnie­nia. Ale naj­pierw… Naj­pierw od­po­wiedz mi na py­ta­nie. Czy ludz­kość jest zła?

– Ile razy za­mie­rzasz jesz­cze o to pytać? – od­po­wia­dam z wście­kło­ścią. – Nie, ludz­kość nie jest zła. Albo, tak, jest zła. Nie wiem, jakie to w ogóle ma zna­cze­nie?

– Czy uwa­żasz, że ludz­kość po­win­na zo­stać eks­ter­mi­no­wa­na?

– Tak, po­win­na! A wiesz, dla­cze­go? Bo są bez­li­to­śni, ogar­nię­ci wła­sny­mi żą­dza­mi. Bo są ła­two­wier­ni, słabi i prze­kup­ni. Bo toczą wojny, a w pra­gnie­niu wła­dzy nie za­wa­ha­ją się zabić. Bo idą, jak ba­ran­ki na rzeź, a wy­star­czy obie­cać im je­dy­nie uła­mek bo­skiej chwa­ły. Wresz­cie, bo zo­sta­li stwo­rze­ni na twój obraz i po­do­bień­stwo, więc są wy­bra­ko­wa­ni, wa­dli­wi. I nie ma dla nich na­dziei. – Sam nie wiem, kiedy za­czy­nam krzy­czeć. Na chwi­lę milk­nę, by zła­pać od­dech. – I, co teraz zro­bisz?

– Prze­ko­na­łeś mnie, eks­ter­mi­nu­ję ludz­kość.

– I bar­dzo… Zaraz, co? – od­po­wia­dam.

– Jak słusz­nie za­uwa­ży­łeś, pro­dukt jest wa­dli­wy, więc trze­ba go prze­ka­zać do uty­li­za­cji. Na­pra­wa jest zbyt cza­so­chłon­na i zu­peł­nie nie­opła­cal­na, więc za­miast mar­no­wać czas, zwy­czaj­nie za­cznę od po­cząt­ku.

– Co masz na myśli, jaki znowu pro­dukt? 

– Stwo­rzy­łem ludzi na spe­cjal­ne za­mó­wie­nie, jako, swego ro­dza­ju, na­rzę­dzie ba­daw­czo-po­znaw­cze. Moi mo­co­daw­cy są roz­cza­ro­wa­ni efek­ta­mi, jakie daje ana­li­za kom­pu­te­ro­wa, a przy tym zbyt le­ni­wi, żeby sa­me­mu szu­kać roz­wią­zań. Dla­te­go ludz­kość, i Zie­mia jako taka, miały sta­no­wić… Po­wiedz­my, pia­skow­ni­cę do prze­pro­wa­dza­nia roz­ma­itych eks­pe­ry­men­tów i te­sto­wa­nia grup kon­tro­l­nych. Gdzieś po dro­dze po­peł­ni­łem jed­nak błąd i będę zmu­szo­ny roz­po­cząć pracę od nowa.

– Skąd po­mysł, że to mo­gło­by dzia­łać? Takie sztucz­ne twory za­stę­pu­ją­ce kom­pu­te­ry, albo ba­da­nia i wnio­ski istot ro­zum­nych? Prze­cież to rów­nie ab­sur­dal­ne, co od­ra­ża­ją­ce.

– Ow­szem, pro­jekt jest dość am­bit­ny, ale prze­cież już raz mi się udało po­dob­ne przed­się­wzię­cie, je­dy­nie na mniej­szą skalę. Dwie jed­nost­ki, wza­jem­nie się uzu­peł­nia­ją­ce, ale skłon­ne do wza­jem­nych, ne­ga­tyw­nych in­te­rak­cji. – De­miurg spo­glą­da na mnie wzro­kiem, który nie po­zo­sta­wia wiele miej­sca dla do­my­słów.

– Czyli, moje spo­tka­nia z Sza­ka­lem też były usta­wio­ne – bar­dziej stwier­dzam, niż pytam.

– Oczy­wi­ście, po­przed­nim razem wy­sła­łem tylko cie­bie. I jak to się skoń­czy­ło? Mor­do­wa­łeś bez celu i po­my­ślun­ku, więc wy­ni­ki testu były… nie­zbyt mia­ro­daj­ne. Za to, zo­gni­sko­wa­nie two­jej nie­na­wi­ści na mnie i Sza­ka­lu okazało się strza­łem w dzie­siąt­kę. Ludzie zostali z boku, sprowadzeni do roli tła, co z kolei po­zwo­li­ło na bez­stron­ną ob­ser­wa­cję. Re­ali­za­cja wy­szła wzo­ro­wo, je­że­li mogę za­uwa­żyć. Ubolewam jedynie, że ludzie okazali się porażką, ale mam już garść nowych pomysłów, jak zadowolić zleceniodawców, więc czeka mnie pracowity okres.

– A ja? Co teraz ze mną bę­dzie? – pytam przez za­ci­śnię­te zęby.

– Teraz, moje dziec­ko, wymażę ci pamięć, a potem dołączysz do drugiego audytora, zaśniesz i będziesz czekał na przyszłe projekty.

 

Przed ocza­mi mi ciem­nie­je, ostat­nie, co pa­mię­tam, to wieko skrzy­ni z na­pi­sami „Pro­jekt Au­dy­tor, mo­de­le: #1 Try­bun Końca, #2 Set”.

 

 

Koniec

Komentarze

Och, doświadczenie się nie powiodło, trzeba zaczynać od początku. Biedny Demiurg, tyle roboty na nic. A gdzie jest Komisja do Spraw Etyki w Nauce, ja się pytam?

Ciekawe podejście, nasuwa skojarzenia z różnymi innymi tekstami. Biblią oczywiście, ale także światem Piekary, w którymś momencie mignął mi Adams…

I jeszcze takie pytanie – ile syn odziedziczył po ojcu?

Babska logika rządzi!

Hej, Finklo ;)

 

A gdzie jest Komisja do Spraw Etyki w Nauce, ja się pytam?

Tradycyjnie, przekupiona :)

 

Ciekawe podejście, nasuwa skojarzenia z różnymi innymi tekstami. Biblią oczywiście, ale także światem Piekary, w którymś momencie mignął mi Adams…

Starałem się wcisnąć różne nawiązania i smaczki to tu, to tam… ;) Starsza twórczość Piekary (czytaj: pierwsze tomy cyklu inkwizytorskiego), jak najbardziej ;)

 

I jeszcze takie pytanie – ile syn odziedziczył po ojcu?

Odpowiem przewrotnie: tyle, ile ojciec zaplanował;)

 

Dziękuję za komentarz i klika ;) Pozdrawiam serdecznie;)

 

 

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Nie zapominajmy o matce, też musiała swoje wnieść. ;-)

Babska logika rządzi!

W normalnych warunkach, owszem. Tutaj mam jednak podejrzenie, graniczące z pewnością, że "syn" jest tworem sztucznym, który powstał w wyniku nikczemnych sztuczek starego Demiurga… ;)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Rozmawialiśmy na becie więc będzie krótko.

Tekst napisany moim zdaniem dobrze, fajnie oglądać to z bliska i w kilku różnych odsłonach/wcieleniach.

Wolałem co prawda niedookreślenie z poprzedniej części niż jasno wyjaśnioną końcówkę, ale to też moja osobista preferencja więc wiadomo nie ma co się aż tak bardzo sugerować :)

Klikam i pozdrawiam!

Cezary, nie mogę nie docenić Twojego obycia w temacie, ale też muszę wyznać, że opisane zdarzenia nie budzą we mnie szczególnego zainteresowania. Przeczytałam bez przykrości, ale i bez entuzjazmu.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

za­czy­nam prze­szu­ki­wać zglisz­cza w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …za­czy­nam przepatrywać zglisz­cza w po­szu­ki­wa­niu cze­go­kol­wiek

 

Spę­dzam na da­rem­nych tru­dach wiele go­dzin, ale nie się nie pod­da­ję. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

po­stać usa­do­wio­na wy­god­nie na lek­ty­ce… → …po­stać usa­do­wio­na wy­god­nie w lek­ty­ce

 

Sta­no­wię na­tu­ral­ne prze­dłu­że­nie oręża… → Zdaje mi się, że to oręż stanowi naturalne przedłużenie ręki walczącego?

 

Sza­kal wpa­tru­je się bez­na­mięt­nie na zwło­ki…-> Wpatrujemy się w coś, nie na coś, więc: …Sza­kal wpa­tru­je się bez­na­mięt­nie w zwło­ki… Lub …Sza­kal patrzy bez­na­mięt­nie na zwło­ki

 

Żadna ze stron tej, nad wyraz wy­rów­na­nej, walki nie jest w sta­nie prze­chy­lić szali na swoją stro­nę. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Żadna ze stron tej nad wyraz wy­rów­na­nej walki, nie jest w sta­nie prze­chy­lić szali na swoją korzyść.

 

w ich gło­sach do­strze­gam nutkę iro­nii… → Raczej: …w ich gło­sach słyszę nutkę iro­nii

 

wszyst­kie wska­zu­ją­ce na cier­pie­nie, które od­by­wa się z jego udzia­łem. → Nie wydaje mi się, aby cierpienie mogło być czymś, co się odbywa.

Proponuję: …wszyst­kie wska­zu­ją­ce na cier­pie­nie, które staje się z jego udzia­łem.

 

a i mi przy­da się odro­bi­na ruchu. → …a i mnie przy­da się odro­bi­na ruchu.

 

je­że­li mi po­mo­żesz , zo­sta­niesz… → Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

Ten, kto po­zo­sta­nie na no­gach, zo­sta­je nowym kró­lem. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ten, kto po­zo­sta­nie na no­gach, będzie nowym kró­lem.

 

Me­lo­dia z gło­śni­ków gra coraz gło­śniej… → Melodia nie gra.

Proponuję: Me­lo­dia z gło­śni­ków rozbrzmiewa coraz gło­śniej

 

Ob­ser­wu­ję ten oso­bli­wy spek­takl cier­pie­nia z sa­tys­fak­cją. → Czy dobrze rozumiem, że to było cierpienie z satysfakcją?

A może miało być: Z satysfakcją ob­ser­wu­ję ten oso­bli­wy spek­takl cier­pie­nia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Edwardzie,

 

raz jeszcze dziękuję za betę, Twoje uwagi były (jak zawsze) bardzo przydatne.

 

Wolałem co prawda niedookreślenie z poprzedniej części niż jasno wyjaśnioną końcówkę, ale to też moja osobista preferencja więc wiadomo nie ma co się aż tak bardzo sugerować :)

Czasem człowiek musi jasno się określić :P

 

Dzięki za klika ;)

 

Regulatorzy,

 

niezmiennie ślę ukłony i podziękowania za łapankę, wszystkie usterki naprawiłem zgodnie z Twoimi sugestiami. 

 

Szkoda, że nie trafiłem, w Twój gust, ale jakimś pocieszeniem pozostaje fakt, że lektura nie sprawiła przykrości :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Istotnie, Cezary, w gust nie trafiłeś, ale cieszę się, że łapanka się przydała. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Szanowny Autorze, obawiam się, że znajdą się tacy czytelnicy, którzy w końcu posądzą Ciebie o mizantropię. Faktem jest, że ja także nie uważam naszego gatunku za wzorzec wszechstronnie godny naśladowania, ale, cytując starego ogrodnika, “nie przesadzajmy”. Garść plusów dodatnich da się znaleźć.

Pomimo powyższego zastrzeżenia tekst uważam za warty poznania.

Pozdrawiam.

Cześć, Adamie

 

Dziękuję za odwiedziny i komentarz, miło mi, że uważasz opowiadanie za warte poznania.

 

Autorze, obawiam się, że znajdą się tacy czytelnicy, którzy w końcu posądzą Ciebie o mizantropię.

Parafrazując klasyka: to nie jest niechęć, ja po prostu ich (ludzi) nie lubię… ;) A poważnie już, opowiadanie nie odzwierciedla mojego poglądu na ludzkość, jako taką. Jednak nie sposób nie zauważyć, że ciężko uznać człowieka za "produkt" idealny. A Demiurg taki właśnie planował sprzedać;)

 

Pozdrawiam!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Czytało się dobrze, ale jakoś mnie nie wciągnęło, może dlatego że jest jednostronnie przedstawione. Zabrakło mi przedstawicieli drugiej strony, tej lepszej. Niekoniecznie zmieniających zakończenie, ale dających pełniejszy obraz społeczeństw. Jak do tej pory ludzkość się obroniła, przetrwała.

Tekst warty przeczytania.

Pozdrawiam :)

Hej, Milis

 

Miło, że wpadłaś ;)

 

Zabrakło mi przedstawicieli drugiej strony, tej lepszej. Niekoniecznie zmieniających zakończenie, ale dających pełniejszy obraz społeczeństw.

Celowo przedstawiłem ludzkość z jednej strony, uważam, że jest to uzasadnione fabularnie. Wydarzenia przedstawione w opowiadaniu to nie jest pokręcona wersja sądu ostatecznego, a audyt mający na celu wykazanie wad :)

 

Bardzo mi miło, że uznałaś tekst za warty przeczytania.

 

Pozdrawiam serdecznie!

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Cezary_cezary, nawet przez moment nie pomyślałam o sądzie ostatecznym. Skoro to audyt, to niestety też jednostronny i trochę za bardzo powierzchowny. Nie czuję się przekonana, może innym razem.

Pozdrawiam serdecznie i czekam na kolejne opowiadanie :)

Skoro to audyt, to niestety też jednostronny i trochę za bardzo powierzchowny.

Naturalnie, taka juz specyfika zamawianych audytów… ;)

 

Pozdrawiam! ;)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Dzień dobry cezary_cezary! Opowiadanie mi się podobało, bardzo zgrabnie przeszło z klimatu fantastycznego do fantastyczno-naukowego w końcowej części. Już sobie wypisywałem szereg słów, które nie do końca pasowały mi do fantastyki, a tu wszystko okazuje się symulacją w stylu SF i moje notatki idą do kosza! smiley

Podobał mi się główny bohater, w którym zakorzeniona jest nienawiść do ludzkości, podobały mi się jego spotkania na przestrzeni wieków z Szakalem, antagonistą (trochę przywodziło mi to na myśl Dobry Omen Terry’ego Pratchetta z Crowleyem i Azirafalem – chociaż oczywiście Twoje opowiadanie jest utrzymane w innej atmosferze).

Narracja w czasie teraźniejszym też mi tu pasuje, ale kilka razy zaplątały się w niej wyrażenia w czasie przeszłym. Wiem, że mogło to być zamierzone – ale wybijało mnie z rytmu.

 

– Czy wszystko w porządku? – pyta, w międzyczasie odruchowo cofając się, gdyż dostrzegł zbliżające się w naszym kierunku dzikie zwierzęta.

 

Centralne miejsce zajmowała, przyozdobiona w złoto i drogie materiały, postać usadowiona wygodnie w lektyce, niesionej przez dwunastu czarnoskórych niewolników.

 

Muszę przyznać, że znudził mnie ten napuszony wywód, więc bez ostrzeżenia rzuciłem się do walki

 

– Żadnych rozmów – warknął patrolujący żołnierz.

 

– Spójrzcie na mnie. – Sala usłuchała.

 

Krew także przestała ciec

 

Myślę, że można – bez szkody dla opowiadania – sprowadzić czasowniki do teraźniejszości.

 

Inne drobnostki:

W oka mgnieniu

Powinno być: w okamgnieniu albo w mgnieniu oka

 

W myślach opracowuję plan działania, jednak potrzebuję błyskawicznej korekty, gdyż kątem oka dostrzegam, że z pobliskiej rzeki wynurza się inna bestia, krokodyl.

Może lepiej rozbić to na dwa albo więcej zdań? Np.

W myślach opracowuję plan działania. Kątem oka dostrzegam jednak, że z pobliskiej rzeki wynurza się inna bestia, krokodyl. Plan potrzebuje błyskawicznej korekty.

 

Gdy wreszcie staję, zdumiony Szakal patrzy beznamiętnie na zwłoki swojego niedawnego oddziału

Czy da się być zdumionym a jednocześnie patrzeć beznamiętnie na wydarzenie, wywołujące zdumienie?

 

Temu na górze może się to nie spodoba.

Literówka

 

To wszystko drobnostki – nie zakłócały odbioru w stopniu uciążliwym smiley

 

Cześć, Tomaszu! Dziękuję za wizytę i komentarz, bardzo mi miło, że opowiadanie Ci się spodobało :)

 

Dziękuję także za łapankę, większość zmian wprowadziłem zgodnie z Twoimi sugestiami, poza:

 

– Czy wszystko w porządku? – pyta, w międzyczasie odruchowo cofając się, gdyż dostrzegł zbliżające się w naszym kierunku dzikie zwierzęta.

Tutaj zaplątałem czas przeszły celowo, zbrojny dostrzegł zwierzaczki chwilę wcześniej, niż dzieje się akcja. Dlatego aktualnie się cofa :)

 

Może lepiej rozbić to na dwa albo więcej zdań? Np.

W myślach opracowuję plan działania. Kątem oka dostrzegam jednak, że z pobliskiej rzeki wynurza się inna bestia, krokodyl. Plan potrzebuje błyskawicznej korekty.

Twoja opcja brzmi całkiem nieźle, ale jednocześnie podbija tempo. Niezależnie od bieżących, często gwałtownych, wydarzeń chciałbym jednak pozostać w lekko onirycznym klimacie ;)

 

Raz jeszcze dziękuję i pozdrawiam! :)

 

 

 

 

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Nowa Fantastyka