- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 6

Pan na zamku 6

Wznawiam publikację fragmentów Tomu drugiego Przypadków rycerza Fredegara von Stettena. Pierwszy tom Wasal długo wisiał tu przed wydaniem, teraz jest dostępny w wersji papierowej i niedługo elektronicznej.

Poprzednie części: Pan na zamku 1,2,3,4, Szaber,5.

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/23999

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24103

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24120

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/24198

Szaber sakralny

https://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/31583

 

Oceny

Pan na zamku 6

Ojcowizna

 

– Pan na mostku! – wykrzyknął Weiss. Kapitan Pehlewi zgiął się w głębokim ukłonie. Za jego przykładem poszli pozostali: pierwszy oficer Ruiz, wspomniany oficer zbrojeniowy Weiss, pierwszy inżynier hipernapędu Gajus Kryspus. Stetten, któremu towarzyszyli Drachenberg i Kralle, odwzajemnił ukłon i powrócił do dostojnej wyprostowanej postawy. Ciągle musiał sobie przypominać, że to on jest tu panem.

Sterownia była przestrzennym pomieszczeniem z kolumną palmowego sklepienia pośrodku, podpierającą podzielony na sektory półkulisty ekran udający szklaną kopułę, gdyż w rzeczywistości wszystko kryło się pod półmetrowym pancerzem. Centralnie, plecami do kolumny stał fotel dowodzenia, zajmowany zwykle przez kapitana lub jednego ze starszych oficerów, pełniącego akurat wachtę. Przed nim w mosiężnej oprawie, przypominającą wklęsłą połówkę korony mieściły się ekrany łączności zewnętrznej oraz wewnętrznej, osobno dla maszynowni, komputerowni, kajuty kapitana i pańskich pokoi.

 Osobny, większy ekran miał komputer, sterujący napędem hiperprzestrzennym, który można było przełączyć na tryb manewrowania lokalnego, dla którego służyły ukryte pod szerokimi oparciami fotela panele sterowania silnikami manewrowymi. Ten układ był w zasadzie zapasowy, albowiem dublował znajdujące się z przodu i nieco niżej stanowisko manewrowe. W razie potrzeby dowódca mógł też sięgnąć ręką do góry i opuścić teleskopową kolumnę sterowania uzbrojeniem, wyposażonej w dalmierz, celownik oraz dźwignie spustowe, przejmując w ten sposób funkcję znajdującego się po prawej stanowiska bojowego.

– Zechciej usiąść w fotelu dowodzenia, panie, i wprowadzić współrzędne do skoku – poprosił kapitan.

Fredegar usiadł i spojrzał na wyświetlone na ekranie cyfry, a potem na kapitana. Uśmiechnął się.

– Współrzędne są czyste, czy zmodyfikowane, kapitanie?

– Czyste, panie.

– O co chodzi? – szeptem zapytał Kralle stojącego obok Odo.

– Czyste współrzędne wyprowadzą  nas bardzo blisko celu, stosuje się je, kiedy docelowy obszar jest dobrze znany. Kiedy jest inaczej, ich stosowanie może sprawić, że wynurzymy się gdzieś w roju meteorytów lub w środku gazowego giganta. Wśród załóg krążą takie historyjki. Jeśli nie ma szczególnego pośpiechu, to zazwyczaj modyfikuje się współrzędne tak, żeby wyskoczyć gdzieś w bezpiecznej próżni, w odległości kilku tygodniu podlotu z prędkością podświętlną.

Fredegar włączył trójwymiarową, holograficzną mapę potrzebnego obszaru galaktyki z wyświetlonym punkcikiem o zadanych współrzędnych, przez chwilę obracał ją za pomocą specjalnej kuli, znajdującej się pod lewą ręką, po czym ruchem wskazującego palca przesunął punkt. Wyłączył mapę. Końcówki współrzędnych zmieniły się o 2 punkty. Kapitan z uznaniem pokiwał głową.

– Zadałeś trzy tygodnia podlotu, panie, w sam raz. Też bym tak zrobił. Włączyłeś mapę, tymczasem większość po prostu zmienia ostatnie cyfry. Dlaczego?

Stetten wzruszył ramionami.

– Wolę widzieć. Cyfry gorzej przemawiają do mojej wyobraźni.

Zapadła cisza. Kapitan i pan patrzyli na siebie, spodziewając się że ten drugi wyda rozkaz do skoku. Stetten uśmiechnął, uniósł brwi i lekko skinął: „Tak?” Rustem uśmiechnął się również i przymknął oczy. Fredegar ujął kościaną gałkę dźwigni skoku i pociągnął do siebie. Mechanizm poddał się z przyjemnym chrzęstem a na koniec nawet zadzwonił niczym jedyna w Astual mechaniczna kasa aptekarza. Gwiezdny krajobraz nad kopułą zamienił się w ziarniste szare smugi, pełznące po kadłubie niczym piasek, jakby statek nie mknął przez hiperprzestrzeń tylko przekopywał się przez hałdę żwiru.

Fredegar ustąpił miejsca Ruizowi, który właśnie pełnił wachtę i wyszedł ze sterowni poprzedzany przez kapitana, wskazującego mu drogę do głównej mesy.

Uwadze Krallego nie uszła pantomima rozegrana przez pana i kapitana przed skokiem, więc kiedy on i Odo znaleźli się na końcu czeredy idących do mesy, spytał rycerza o przyczynę takiego zachowania.

– Tutejsza sytuacja jest dość nietypowa – odrzekł Drachenberg – aczkolwiek spotykana wśród kosmicznych wasali: żeby dziedzic i właściciel statku nie miał wystarczających kwalifikacji do objęcia dowodzenia, więc musiał zostać podkomendnym tegoż kapitana, będąc jednocześnie jego feudalnym panem. Gdyby był zwykłym armatorem, w ogóle nie musiałby zostawać członkiem załogi, pozostając jedynie właścicielem statku. Zazwyczaj panicze terminują po studiach w załogach krewnych i przyjaciół swoich rodów – tak jak ja tutaj – a dopiero po dziesięciu i więcej latach, najczęściej już jako żonaci mężczyźni, przejmują rodzinny statek z rąk starzejących się ojców, którzy wówczas schodzą na ląd, żeby spędzić resztę życia pod błękitnym niebem. Przypadek Fredegara odnosił się do tych wyjątków, kiedy dziedzic musiał objąć statek-zamek zaraz po studiach i terminować pod komendą własnego poddanego.

Hans chciał jakoś skomentować tę osobliwą sytuację, ale dolatujący z mesy zapach pieczonej gęsi odebrał mu mowę.

Głowna mesa swobodnie mieściła obecnych pół setki załogantów i mieszkańców zamku. Ściany do połowy przykryte drewnianą, rzeźbioną boazerią zdobiły wiszące w dwa rzędy portrety panów-kapitanów z rodu von Stetten oraz wielki gobelin przedstawiający złożenie hołdu królowi don Enrico de Gilliomar przez protoplastę rodu Wolfganga I. Deski i belki sufitu pokrywał malowany roślinny ornament, centrum wyznaczał wielki mosiężny żyrandol, świeżo wypolerowany na tę uroczystą okazję. W jego wielkiej dolnej kuli odbijały się suto zastawione stoły ustawione w kształcie podkowy. U szczytu podkowy pod gobelinem stał wysoki gotycki fotel pana.

„Czeladniczka” Klara oczywiście znalazła się na końcu podkowy, gdzie na półmiskach spoczywały mniej imponujące ptaki, niż na stole centralnym, ale i tak uczta powalała ilością rozmaitych mięsiw, przekąsek, sałatek i różnoplanetnych warzyw i owoców, przyrządzonych na rozmaite sposoby. Była już bardzo głodna: w momencie przybycia „Undine” miała właśnie zjeść zupę, ale zapomniała o niej w zamieszaniu. Potem był instruktaż ze strony braciszka, szybkie pakowanie, rzewne pożegnanie, ceremonia przysięgi i nabożeństwo. Od zapachów kręciło się w głowie i co chwila trzeba było łykać napływającą do ust ślinę.

Wąsata ciotka z kluczami nazywała się Dolores Ruiz i była żoną pierwszego oficera. Zaprowadziła dziewczynę do niedużego pomieszczenia, w którym stało kilka skrzyń i wielka szafa. Po chwili zastanowienia Dolores otworzyła jedną  kluczem ze  swojej obręczy i uklęknąwszy zaczęła w niej grzebać, sapiąc i gadając pod nosem. Brokaty, atlasy i jedwabie mieniły się kolorami, koronki wabiły w swoją misterną pajęczynę, przez którą czasem błyskały ozdoby z kamieni szlachetnych. Od lat tłamszona przez dominującą twardzielkę i chłopczycę, dziewczyńska część osobowości Sally przepchnęła się naprzód i z otwartą buzią gapiła się na cudowne skarby.

W końcu klucznica wydobyła spod zwału tych cudowności względnie skromną suknię w kolorze zgaszonego oranżu z bordowymi wypustkami oraz rozłożystym koronkowym kołnierzem i kazała dziewczynie ją przymierzyć. Dziwnie było zakładać to coś na podkoszulek i majtki.

Dolores oparła ręce o biodra i przyjrzała się podopiecznej.

– Może być. Halki nie ma czasu szukać. Ale na nogi trzeba coś znaleźć.

Klucznica upchała suknie z powrotem do skrzyni i zachrzęściła zamkiem drugiej, pełnej rozmaitych butów i pantofelków. Tutaj decydującą rolę odgrywał rozmiar. Po kilkunastu minutach nerwowych prób, w trakcie których skarpety Sally dokonały żywota, przebite dużymi palcami, dziewczyna miała na nogach eleganckie butki z cholewkami za kostkę, wiązane jedwabnymi wstążkami.

Dolores spojrzała na wyprostowaną Sally i westchnęła:

– Fryzurę to ty masz, jakby cię we śnie mole objadły!

Klucz zazgrzytał w trzecim zamku. Po chwili strój Sally dopełnił wyszyty koralikami bordowy czepek.

Klucznica spojrzała na kieszonkowy zegarek.

– Spóźnię się przez ciebie! Uczta za pięć minut! Ruszaj się!

Pani Ruiz zostawiła podopieczną nieopodal mesy i gdzieś popędziła, w biegu wykrzykując rozkazy wnoszącym potrawy załogantom. Sally pomyślała, że w pobliżu jadalni powinna być łazienka i faktycznie nieopodal wejścia na salę zobaczyła przeszklone drzwi. „Muszę umyć ręce” – powiedziała sobie, choć oczywiście nade wszystko pragnęła zobaczyć się w lustrze.

Wielkie, wzrostowe lustro wisiało na wprost drzwi. Stała w nim jakaś dwórka z kostiumowego serialu o Tudorach.

„To ja jestem? Kim teraz jestem?” Dotychczasowy wygląd wydawał się ostatnim łącznikiem z dawnym życiem i tożsamością, a teraz również on zniknął. Jeśli Sally jeszcze mieściła się w tym stroju, to Starbuck już nie. Choć przez ostatnie tygodnie usilnie starała się być dobrą i grzeczną Klarą, a nawet zdecydowała się na przymierze z wszechogarniającym i wymagającym Bogiem, byleby się wydostać z przedsionka piekieł na zadupiu galaktyki, była tam jednak swoją wśród swoich, mimo że miała dość zarówno siebie jak i innych.

Dziewczyna stłumiła paniczny odruch – biec z powrotem do komnaty ze skrzyniami, gdzie zostały jej rzucone w kąt jeansy, koszula i tenisówki. Przekroczyła próg i nie było dla niej powrotu. Pędziła przez hiperprzestrzeń na statku kosmicznym, choć zmysły zdawały się temu zaprzeczać. Odetchnęła. Umyła ręce, ostrożnie, żeby nie ochlapać sukni, zrosiła twarz. Nie jest źle. Jest inaczej. Po prostu inaczej. Rycerze, księżniczki i smoki. Ma w końcu „braciszka” Hansa i tego „ziomala” – ruskiego księdza. Wyszła z łazienki i niemal zderzyła się z łysym facetem około pięćdziesiątki w czarnym wamsie z żabotem i ryngrafem na łańcuchu.

W pierwszej chwili oczy nieznajomego rozszerzyły się, a usta otwarły się ze zdziwienia. Sally wystraszyła się, nie wiedząc, co z niej jest nie tak, ale mężczyzna uśmiechnął się, pokręcił głową i poszedł dalej.

„Wziął mnie za kogoś? Jestem do kogoś podobna? Czy to ta suknia? Do kogo należała?” – Rzeczy zachowały resztki zapachu jakichś pachnideł, wykwintnych, na ile mogła sądzić, i drogich. Kryły w sobie tajemnice i Sally miała nadzieję, że niezbyt mroczne.

Weszła do mesy i zajęła miejsce przy końcu jednego ze stołów obok jakiejś bladej dziewczyny i sympatycznego młodego człowieka z zaciężnych. Też byli tutaj względnie nowi, mogłaby ich wypytać, jak się tu żyje, ale ledwo mówiła po rilgerdzku i rozumiała też niewiele.

Nikt nie zaczynał jeść, wszyscy czekali na pana. Nowy pan na zamku zjawił się niebawem, już uwolniony do zbroi, w srebrzystym wamsie, podkreślającym ciemną karnację. Trzeba przyznać, był cholernie przystojny! Te błyszczące czarne loki sięgające ramion, pogodne spojrzenie ocienione odrobiną melancholii, pewne, ale powściągliwe ruchy, siła bez brutalności, spokojna godność i pewność siebie, podszyta czymś dziwnym… pokorą?

Dotąd Sally nie myślała o Fredegarze jako o mężczyźnie i nie pozwalała sobie gapić się na niego otwarcie. Teraz na niego patrzyły wszystkie oczy, lecz ona wyraźnie czuła zmianę, jaka w niej zaszła. Czy to suknia sprawiła, że razem z nią dziewczyna przywdziała nową rolę? Czy do nie dotarło, że już definitywnie opuściła obrzydłe piekiełko stacji karnej? Znalazła się po drugiej stronie, może wszystko! Sally zalała fala euforii.

„Co się ze mną dzieje? Dopiero co mało nie spanikowałam, spojrzawszy w lustro – pomyślała – „Trzeba uważać, żeby nie zrobić czegoś głupiego”.

Wszyscy powstali i zwrócili się w stronę wielkiego krucyfiksu wiszącego naprzeciwko gobelinu. Pan skinął księdzu i ten zaintonował modlitwę, którą podchwycili pozostali. Sally domyśliła się, że to pacierz, ale umiała na pamięć tylko po angielsku, i to dopiero od kilku dni.

Gdy wreszcie wszyscy zasiedli do jedzenia na środek sali czterej jednakowo ubrani mężczyźni w kaftanach z szerokimi żabotami, niosące instrumenty muzyczne przypominające fajki różnej wielkości. Jak dowiedziała się później Sally, była to grupa okrętowych elektromechaników a stanowiąca zarazem kwartet krumhornów.

Muzyka, jaka zabrzmiała, była prosta i głośna, sam raz do jedzenia, gdyż skutecznie zagłuszała odgłosy mlaskania, chrupania i siorbania, uwalniając jednocześnie od konieczności prowadzenia rozmów towarzyskich. Ku dużej uldze dziewczyny, która obawiała się znaleźć w obliczu arsenału sztućców nieznanego przeznaczenia w towarzystwie dystyngowanych lordów i lady, zwyczaje przy stole były dość średniowieczne. Podciągnąwszy rękawy, biesiadnicy śmiało brali do rąk jedzenie, ze smakiem ogryzali mięso z kości i wysysali z nich szpik, zbierali chlebem z talerza sos, a sztućcami posługiwali się tylko wtedy, kiedy było to naprawdę potrzebne. Trzeba powiedzieć, że czynili to wszystko nie bez elegancji i praktycznie się nie brudząc. Sally radośnie rzuciła na swój cynowy talerz wielkie udko jakiegoś… ptaka? Dorzuciła kilka małych… ziemniaków? w mundurkach oraz jakieś nadziewane papryczki. Ostrożnie ugryzła udko, było bardzo delikatne i chyba ugotowane na parze. Rozmiary wskazywały, że mogłoby należeć do gęsi, ale prawie biały kolor i pozbawiona tłuszczu i pęcherzyków po piórach skóra kojarzyła się bardziej z jakimś płazem.

„Jem kosmiczną ropuchę! – pomyślała Sally, ciesząc się jak dziecko. Odgryzła połowę „ziemniaka”, który okazał się w środku czerwony jak burak, a palił tak, że u dziewczyny zaparło dech, a pod czepcem zaswędziała głowa.

Blada dziewczyna obok uśmiechnęła się, odkładając na brzeg talerza oczyszczone żeberko.

– Do archernarskiego trytona dobry jest ten sos maślano-czosnkowy. – Dziewczyna nalała trochę złocistego płynu z fajansowej sośnicy na talerz Sally. – Samo mięso jest trochę zbyt chude. Ogniste bulwy są do tego oczywiście dobre, ale nie same. Polecam tamtą kaszę. Mam na imię Iseult.

– Klara jestem – przedstawiła się Sally nowym imieniem, gdy odzyskała już nieco oddech, zagryzając piekielny „ziemniak” „ropuchą”.

Krumhorny zagrały kilka utworów, trwających tyle czasu, żeby biesiadnicy zdążyli zaspokoić pierwszy głód. Potem na środek wyszedł dostojny mąż o długich siwiejących jasnych włosach, pokłonił się panu, usiadł na postawionym dlań krześle i ustawił między kolanami fidelę. Przeciągnął po niej parę razy smyczkiem, sprawdzając strój i rzekł dźwięcznym barytonem:

– Pieśń o zalotach don Wolfganga z „Kroniki rymowanej domu Stettenów”.

Biesiadnicy przestawali jeść i sadowili wygodniej szykując się do uważnego słuchania. Śpiewak kontynuował.

– Pieśń zajmuje drugie miejsce w tym zbiorze, zaraz po „Pieśni o hołdzie don Wolfganga” i sięga początków rodu naszego pana, dlatego też powinna zabrzmieć w dniu objęcia przez niego ojcowizny.

Fredegar skinął przyzwalająco.

Do minstrela podeszła czarnowłosa dziewczyna o południowej urodzie i stanęła za jego krzesłem.

Fredegar oczywiście znał tę pieśń, jak i całą „Kronikę rymowaną”, od siedmiuset lat pisaną przez członków rodu i minstreli pokładowych na statkach Stettenów. Dzięki swojej pozycji i osobliwej formie była jedną z niewielu, które zapamiętał stosunkowo dobrze. Większość opisów wypraw wojennych i kosmicznych, zaślubin, narodzeń i zgonów zanudzała swą jednostajnością i banalnością, wzmocnionymi cyklicznie powracającym plagiatem wcześniejszych utworów o podobnej tematyce. Wśród złoży tych wierszowanych metryk zdarzały się jednak dzieła oryginalne, czy to ze względu na niezwykłość przygód, czy to na kunszt poetycki autora. Zgodnie z notatką przed utworem, był on wspólnym dziełem samego małżeństwa.

Po pierwszych zwrotkach opowiadających, jak świeżo uszlachcony kapitan von Stetten przybywa do włości Oveiro, by ujrzeć poleconą mu przez don Enrica narzeczoną, pieśń przybierała formę dialogu, w którym don Wolfgang, reprezentowany przez dostojny baryton, roztacza przed donną Leonor wizje kosmicznych podróży, rozmaitych planet i niesamowitych istot je zamieszkujących. Panna, (trzpiotliwy sopran) wyraża lęk wiejskiej dziewczyny przed szerokim światem, niechęć do rozstawania się z rodziną i domem, przemieszany wszak z fascynacją opowieścią mężczyzny, rosnącą od zwrotki do zwrotki. Osoby śpiewaków, równie dobrze jak głosy charakteryzowały postacie: blisko czterdziestoletniego kapitana i jego dwudziestoletnią narzeczoną.

Partie Wolfganga i Leonor różniły się również linią melodyczną. Części mężczyzny były wolniejsze i spokojniejsze, pełne godności i przyciągające nutą ojcowskiej troski. Melodia zwrotek Leonor była pełna wigoru młodości i prawie taneczna, z początku trwożliwa, lecz coraz bardziej radosna. Pod koniec postacie zamieniają się melodiami – Leonor śpiewa o czekających ją odmętach kosmosu u boku wspaniałego mężczyzny, a Wolfgang o spotykającym go w dojrzałych latach szczęściu. Partia Wolfganga została napisana w języku rilgerdzkim, Leonor – gilliomarskim. W ostatniej zwrotce głosy zeszły się w szczęśliwym duecie.

Sally domyśliła się ogólnego sensu pieśni, choć zrozumiała tylko urywki niektórych zdań. „Trzeba się zająć nauką języka, bo tak całe życie przesiedzisz w kącie!”

Minstrelowi podnieśli puchar z winem. Mężczyzna powstał, położył fidelę na krześle i uniósłszy puchar rzekł:

– Zdrowie naszego pana i pomyślność domu Stettenów!

Wszyscy powstali i unieśli swoje kielichy w stronę Fredegara. Sally zrobiła to samo. „Czy mi wolno?” – pomyślała i spojrzała w stronę Krallego. Patrzył na nią. Uśmiechnął się, lekko skinął i pokazał palcami: „trochę”. Potem podniósł kciuk w górę. Sally uśmiechnęło się do niego promiennie i chciała posłać mu całusa, ale zauważyła, że Fredegar też na nią patrzy i spuściła oczy.

– Wystroili Klarę na księżniczkę! – powiedział Hans – jakbym patrzył na inną osobę!

– W rzeczy samej. Ta suknia dobrze na niej leży – odrzekł Fredegar – Ciekawe, jaka dama ją nosiła?

Wszyscy wypili. Minstrel znowu usiadł i ujął swój instrument.

– Panie – rzekł poczciwy śpiewak – przybyłeś do nas niemal prosto z wyprawy wojennej. Nie mam o niej gotowej pieśni i dopiero będę musiał wypytać ciebie i twego dzielnego towarzysza o jej szczegóły. Niemniej jednak nie możemy pominąć milczeniem zbrojną chwałę Stettenów! Wysłuchaj zatem pieśń o wyprawie don Romualda, twego walecznego dziada.

Smyczek wydobył z fideli zaskakująco niski, zgrzytliwy dźwięk. Stetten i Kralle poczuli jak staje im włos na karku. Przypominająca marsz, szarpana melodia powoli przyśpieszała, aż osiągnęła tempo ciężkiego galopu rumaków rycerskich. Fredegarem owładnęły wspomnienia, nie tylko jego wyobraźnią, ale całym jestestwem. Nogi wyprostowały się, szukając oparcia w szerokich strzemionach kopijniczych. Prawica zacisnęła się na nóżce pucharu, jak na uchwycie kopii. Stetten zreflektował się i odstawił naczynie zanim zdążył zdeformować kosztowną rzecz z pozłacanego srebra. W ostatniej chwili powstrzymał się, by nie zacząć się kołysać w rytm chodu konia. Ten, kto pisał tę pieśń wiedział, o czym opowiada. Ciężkie uderzenia kopyt, wyrzucany w powietrze żwir, świszczący oddech i świat widziany przez wizury przyłbicy.

Słowa pieśni, znane Fredegarowi od dzieciństwa, były wytrzymane w konwencji gilliomarskich romansów rycerskich i nie przykuwały teraz jego uwagi. Muzyka miała dużo więcej do powiedzenia. Między zwrotkami opowiadającymi o walce w zwarciu autor umieścił bardzo szybki fragment instrumentalny, w którym niedawni kombatanci usłyszeli odgłosy gęsto padających ciosów buzdyganów, toporków i czekanów. Dramatyczne tony fideli przeniosły towarzyszy broni na pole bitwy pod klasztorem San Salvador, gdzie resztki chorągwi don Alonso, pozbawione już kopii, na zmęczonych koniach, stały ustawione w koło oczekiwali kolejnej szarży konnych sierżantów, ściskając broń w omdlewających dłoniach i słuchając granej przez herolda melodii „Przywitajcie śmierć”.

Sally nie była zbytnio zaskoczona muzyczną oprawą utworu. W ostrych dźwiękach wydobywanych przez minstrela z fideli było coś dziwnie znajomego.

„Gdzie mogłam słyszeć coś podobnego?” – dziewczyna grzebała w pamięci coraz głębiej i wreszcie znalazła potrzebne wspomnienie blisko samego dna świadomości. Zabawkowy samochodzik na dużym niebieskim dywanie. Trzy, może czteroletnia Sally powoli toczy pojazd z jednego końca na drugi, zbierając paprochy na pakę. Widzi „koty” pod dywanem i fotelem, na którym z nogami rozsiadł się ówczesny konkubent matki, drugi, jakiego pamiętała. Obok fotela podryguje wielki głośnik, wydający chrapliwe, rytmiczne dźwięki. Kiedy ten facet się od nich wyniósł, została po nim płyta, na której czterech kudłatych gości grało na czymś w rodzaju bardzo dużych skrzypiec. Mając już lat dziesięć Sally próbowała jej posłuchać, ale odtwarzacz tych płyt ostatecznie zdechł, a nowych już nie robili, więc wszystkie CD poszły do śmietnika.

Pieśń wojenna dobiegła końca i pan zamku nagrodził zmachanego śpiewaka brawami na stojąco, do których musieli przyłączyć pozostali biesiadnicy. Gdy usiedli z powrotem, na środek wyszedł kwartet z wiolą da gamba, skrzypcami, gitarą i teorbą. Towarzyszyła im kapitańska „infantka” z kastanietami w dłoniach. Dziewczynka wdzięcznie dygnęła, uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Kobieta ze skrzypcami skinęła swemu zespołowi i kwartet zaczął fandango. To, jak  infantka radziła sobie z trudnymi figurami tańca i zbyt dużymi dla jej rączek kastanietami, świadczyło o tygodniach, a nawet miesiącach  ostrego treningu, odcisków i łez.

„Jakie jest życie tego dziecka, zamkniętego w kadłubie statku kosmicznego i zapewnie w klatce nakazów, zakazów, reguł i wymagań?” – zastanawiała Sally, nie wiedząc, czy powinna jej współczuć, czy zazdrościć. Jej samej „pozwolono być dzieckiem” w dużej mierze dlatego, że nikt tak naprawdę nie chciał jej niczego uczyć, co w jakimś stopniu wiązało się ze zmuszaniem i pokonywaniem oporów. Przez to dzieciństwo było pełne nudy, szwendania się i awantur spowodowanych głupimi pomysłami, rodzącymi się obficie w niczym nie zajętej głowie. W przerwach między kolejnymi konkubentami mama się jakby budziła i rzucała się na gwałt wychowywać, rosnącą niczym chwast, córkę, co powodowało dodatkowe awantury. Po tym, zwykle krótkotrwałym okresie, pedagogiczny zapał matki się wypalał, i ona, niby zniechęcona oporem Sally, przełączała się na relację z kolejnym kochankiem.

Ciężkie pierścienie kruczoczarnych włosów infantki miotały się przy gwałtownych zwrotach fandanga. Kastaniety bezbłędnie odbijały rytm. Sally patrzyła na dziewczynkę jak zaczarowana, ale katem oka dostrzegła, że równie uważnie spogląda na córkę kapitan Pehlewi. Nie uśmiechał się i można było pomyśleć, że patrzy na występ krytycznie, ale duma rodzica wypełniała całą jego postać. W pewnych ruchach dziewczynki było coś zwycięskiego i dorosłego, płynącego z codziennego nawyku pokonywania zmęczenia i bólu.

„Tu nie dają dzieciom taryfy ulgowej – pomyślała Sally – na kogo wyrośnie ta księżniczka? Będzie potulna żoną, dumną i władczą panią, odważną kapitanką, czy wszystkimi nimi naraz? Kimkolwiek zostanie, będzie gotowa zrobić co trzeba. Nic dziwnego, że to oni podbijają galaktykę!”

„Dorosła” dziewczynka wdzięcznie dygnęła i oddała kastaniety Dolores, która właśnie podeszła i cmoknęła ją w policzek. Z niemą skargą na twarzy infantka jęła masować bolące dłonie i nadgarstki, a ujrzawszy, że ta nowa dziewczyna gapi się na nią, szybko pokazała Sally język i dumnie wymaszerowała z sali.

Ta smarkata reakcja rozwiała wrażenie nadludzkiej precyzji i opanowania. Sally parsknęła śmiechem.

Uczta trwała. Sally popełniła typowy dla niedoświadczonych (i głodnych) biesiadników – za szybko się najadła. Mogła już tylko skubać kolejne dania, a na ciasta miejsca po prostu zabrakło. Pan i kapitan wymienili się wylewnymi toastami w gilliomarkiej mowie, więc dziewczyna nie mogła docenić kunsztu ich elokwencji, jedynie wyłapywała pojedyncze wyrazy, znane jej z hiszpańskiego, w którym rozmawiali kiedyś jej sąsiedzi Latynosi.

Występy następowały jeden po drugim i Sally nie mogła się nadziwić jak wielu członków załogi umie śpiewać i grać na rozmaitych instrumentach zarówno solo jak i w zespołach rozmaitej konfiguracji. „Papuaski” ziomek Krallego wykonał egzotyczny utwór na równie egzotycznym bębnie, po czym przyłączył się do sekstetu z drewnianych dętych i gitary.

Potraw na stole stopniowo ubywało. Biesiadnicy nieśpiesznie pociągali wino i raczyli się deserami. Atmosfera robiła się błoga. Sally piła bardzo ostrożnie i była w zasadzie trzeźwa i tylko odrobinę rozmarzona i senna. Wtedy na środek wyszedł rycerz Odo ze swoją lutnią.

Śpiewał utwór liryczny w języku przypominającym włoski, czy prowansalski. Serenadę. Sally przymknęła oczy. Delikatny, miękki głos rycerza przeniósł ją na balkon, nawisający nad wonnym ogrodem różanym. Widziała go przez misternie kutą balustradę, stojącego w świetle księżyca na środku wysypanej piaskiem alei.

Nagły szloch ścisnął jej gardło. Nigdy tego nie zazna! Najlepsze lata przeminęły – miała już dwadzieścia sześć. Jest jeszcze młoda, ale niebawem zacznie więdnąć. Nigdy nie zaznała prawdziwej miłości. Z Tommym, za którym w szkole średniej przyszła do grypy rekonstruktorów Wojny Secesyjnej, a potem do ruchu oporu, to była raczej przyjaźń. Przed nim i później był tylko brud przypadkowych schadzek, wywołujących teraz wstyd i odrazę. Nikt nie śpiewał dla niej serenady. Nawet w tym świecie rycerzy, księżniczek i smoków nie śpiewa się serenad dla takich jak ona!

Łzy potoczyły się z oczu. Sally pospiesznie opuściła głowę i zasłoniła twarz dłońmi. Jej ramiona drgnęły. Ktoś, chyba Iseult, delikatnie pogłaskał ją po plecach. Dziewczyna szybko się opanowała. Miała nadzieję, że nikt nie zwróci na to uwagi, przecież nic w tym dziwnego, że wzruszyła ją pieśń miłosna, pewnie nie ją jedną.

Faktycznie w tym momencie mało kto zwracał na nią uwagę. Wśród tych niewielu, spojrzenie których zatrzymało się na Sally znalazł się Fredegar, który popatrywał na nią od czasu do czasu i w pełni dostrzegł jej reakcję.

„Co nosi w sobie ta dziewczyna? Co ma za sobą? – pomyślał – Kogo sprowadziłem na pokład?”

Hektor Ruiz pochylił się do siedzącej obok żony:

– Długo myślałaś, zanim dałaś tej łachudrze jej rzeczy?

– A co? – Dolores wydęła wargi. – Przecież nie mogłam wprowadzić na ucztę takie czupiradło!

– A to, że w nich cholernie ją przypomina! Natknąłem się na nią w korytarzu i aż mi mowę odjęło, myślałem, że to zjawa!

– To co z tego, że przypomina? Rzeczy pasują, więc mam kłopot z głowy z ubraniami dla tej nowej. – Klucznica wzruszyła ramionami. – Nie wiem, po co Rustam obstaje przy tej głupiej konspiracji. Nie minie tydzień, jak pan o wszystkim się dowie.

– Mimo wszystko, patrzę na nią i czuje się nieswojo.

– A ty nie patrz. Jesteś żonaty.

Wraz z tą rozmową dobiegła końca i sama uczta. Po zaśpiewaniu dziękczynnej modlitwy biesiadnicy zaczęli się rozchodzić. Sally nie wiedziała gdzie ma się udać, ale pomna rad Krallego, podciągnęła rękawy i zaczęła zbierać naczynia, żeby pomóc wyznaczonym do tego załogantom.

– Robotna dziewczyna – powiedziała Dolores z uznaniem – może będzie z niej pożytek.

– Aha – Pierwszy oficer skrzywił się i westchnął, po czym sobie poszedł. Dolores przez jakiś czas obserwowała nową dziewczynę, krzątająca się przy sprzątaniu resztek uczty. Suknia, którą dała Klarze siedziała jak na nią uszyta. W tym, jak się poruszała było coś dziwnie znajomego. Klucznica pozwoliła dziewczynie jakiś czas pokrzątać się przy sprzątaniu ze stołu, potem podeszła i skinęła na nią ręką, każąc iść za sobą.

– Do pani doktor pójdziesz jutro. Dziś już jest późno, więc dam ci jakieś rzeczy i pokażę pokój.

Znowu poszły do pokoju ze skrzyniami, gdzie Sally dostała naręcze koszuli nocnych, halek, spódnic i innych elementów ubrania, których nie umiała nazwać. Dolores ze wzgardą spojrzała na poniewierające się w kącie jeansy i trampki dziewczyny.

– Toto chyba wywalimy, Klaro – powiedziała.

Sally odruchowo chciała stanąć w obronie swoich rzeczy, ale z całą jasnością zrozumiała, że jako Klara już nie będzie ich nosić i nie ma żadnego sensownego powodu, by się trzymać znoszonych łachów.

Dolores dokładała kolejne ubrania i w końcu sterta złożonych ciuchów sięgnęła dziewczynie pod brodę. Przytrzymując ją w ten sposób Sally ruszyła za klucznicą w drogę do pokoju, modląc się, żeby nie wywalić się gdzieś na schodach. Owszem schody były i prowadziły na szczęście w dół. Dolores jednak zapobiegliwie zabrała Sally część rzeczy, żeby ta mogła trzymać się wąskiej metalowej poręczy.

Czujnik ruchu zapalił rząd mosiężnych kinkietów oświetlających korytarz. Po brzęku ażurowych, żeliwnych schodów nastąpiła cisza, gdyż teraz kobiety stąpały po ścieżce dywanowej.

– Teraz w tym korytarzu nikt nie mieszka, oprócz ciebie i jednego pomylonego staruszka – powiedziała Dolores – ale nie bój się, jest sympatyczny. Tylko każdego dnia będzie mu miło cię poznać.

Klucznica otworzyła czwarte drzwi po prawej stronie.

– Łazienka to następne drzwi. Urządzaj się. Jutro po ciebie przyjdę.

Dolores oddaliła się pobrzękując kluczami.

Sally weszła do pokoju, macając ścianę w poszukiwaniu wyłącznika. Wkrótce palce napotkały coś, co mogło nim być. Wybrzuszenie było chłodne i twarde w dotyku, nie reagowało na próby naciśnięcia. Czując pod palcami motylkowy kształt dziewczyna przekręciła dźwignię i światło się zapaliło. Wyłącznik był porcelanowy.

Zgodnie z oczekiwaniami Sally, jej nowe mieszkanie wyglądało jak typowy pokój służącej w wielkopańskiej rezydencji. Wszystkie meble – łóżko, szafa na ubrania, stół, krzesło, szafka przy łóżku i klęcznik przed oprawionym oleodrukiem z Matką Boską – były oczywiście z drewna zabarwionego jednolitą brązowo-różową bejcą. Wyjątek stanowił zegar z kukułka i ciężarkami na łańcuchach, zabejcowany na palisander z białymi rzymskimi cyframi na tarczy – najwyraźniej ziemskiego pochodzenia. Na stole leżała drewniana klawiatura do komputera, kabel której biegł w stronę fałszywego okna, pełniącego, jak można było się domyślić, funkcję ekranu. Komputer zapewne chował się gdzieś w ścianie.

Mimo zmęczenia Sally nie mogła się powstrzymać przed próbą jego uruchomienia. Żadnych przycisków i klawiszy ani pokręteł nie było. No tak! Klamka okna! Przecież oni tu lubią nadawać urządzeniom elektronicznym wygląd innych przedmiotów.

Dziewczyna ujęła mosiężny uchwyt i spróbowała przekręcić. Klamka się poddała, rozległo ciche pstryknięcie i za podwójnym, jak się okazało, oknem pojawił się zamkowy dziedziniec widziany z wysokości okien poddasza. Obraz był doskonale trójwymiarowy i przybliżając twarz do szyby można było ujrzeć bruk dziedzińca i wylegującego się koło studni psa. Po krawędzi miedzianej rynny dreptał spasiony gołąb.

„Lepiej niż u Bena w barze – pomyślała Sally, przekręciła uchwyt o kolejny sektor.

Za oknem pojawił się las z kawałkiem polany. Gałęzie słabo poruszały się pod wpływem lekkiego wiatru. W głębi polany pasły się kangury. Co to? Australia? Wnet zza jednego z pobliskich drzew pojawił się jakby wilczy łeb, a za nim wcale nie psi tułów. Zwierze było w zasadzie drapieżną wersją tegoż kangura z przednimi łapami uzbrojonymi w podobne do niedźwiedzich pazury. Drapieżnik zaczął ostrożnie, na zgiętych łapach i balansując długim ogonem, skradać się w stronę stada. Przywódca kangurów coś poczuł, zastrzygł uszami i w tym momencie jego wilkowaty krewniak zaszarżował, jak pocisk przebijając zarośla długich zielonych łodyg z dużymi liśćmi. Stado zerwało się do ucieczki i wraz z drapieżnikiem znikło z pola widzenia.

Sally westchnęła i znowu przekręciła klamkę. Tym razem okno należało do kamienicy i patrzyło na rynek, z widocznym na nim ratuszem, pręgierzem oraz tajemniczym żelaznym obeliskiem, przypominającym jakiś element parowego pancernika. Po chwili się okazało, że to bankomat.

Następne okno wychodziło na klasztorny krużganek z rajskim ogródkiem na środku.

Przy następnym przełączeniu Sally doznała lekkiego szoku, gdyż ujrzała tuż przed sobą wielki świński ryj, który zajął praktycznie całe okno. Za chwilę ryj się wycofał i odsłonił widok na wiejskie podwórko oglądane z otworu psiej budy. Po obejrzeniu pełnej drobiowego entuzjazmu sceny karmienia kur przez bosą niewiastę w połatanej spódnicy, Sally postanowiła zakończyć seans na tej optymistycznej nucie.

Odświeżona i ubrana w sięgającą stóp koszulę, dziewczyna zgasiła światło i już w połowie wśliznęła się pod kołdrę, kiedy nagle przypomniała sobie o Bogu. W ciemności opadła na klęcznik i złożyła dłonie jak dziecko na obrazku w starej książce.

– Boże, dziękuję Ci za tę bajkę. Zapewne czekają mnie tu nie same przyjemności, ale ja lecę! Boże, ja lecę, a nie tkwię w tamtym przedsionku piekła! Pamiętaj o tych, którzy nadal tam są, i wielu z nich jest lepszych ode mnie… – tutaj Sally się zatrzymała, stwierdzając że koniec zdania, „a jednak to nie ich stamtąd wyzwoliłeś” może sugerować, że zarzuca Bogu niesprawiedliwość, więc przeszła od razu do końcówki – Boże, naucz twoją biedną Klarę, żeby nie zrobiła czegoś głupiego. Amen.

Skończywszy modlitwę Sally z dziecięcą radością jęła się mościć na posłaniu, szurając piętami po lekko nakrochmalonym płótnie prześcieradła. Ostatnim wrażeniem tego długiego dnia było delikatne ukłucie gęsiego piórka w policzek.

 

– Pan Odo został zakwaterowany w apartamencie dziedzica, a ten… nowy dowódca grupy abordażowej dostał pokój obok zaciężnych członków załogi – zameldował kapitan Rustam – Co do tej dziewczyny, to umieścimy ją w pomieszczeniach służby państwa. W tej części w ogóle nikt teraz nie mieszka, z wyjątkiem starego wujka Ala, pokojowca starego pana.

– Nie widziałem go na ceremonii.

– Niestety staruszek jest trochę pomylony odkąd zginął kapitan Wolfgang. Nie przyjął do wiadomości jego śmierci i wciąż pyta kiedy wróci. Później doszła jeszcze demencja.

– Rozumiem. Odwiedzę go potem – powiedział Stetten – Zapewne służył jeszcze dziadkowi?

– Owszem. Pan Romuald kazał mu usługiwać synowi, gdy pan Wolfgang miał dopiero siedem lat. Był jego jedynym sługą przez całe życie. Nie mamy na pokładzie wyszkolonego lokaja, czy pokojówki, ale mogę wyznaczyć kogoś do pomocy. Czy kazać serwować panu posiłki do pokojów, czy w mesie oficerskiej?

– Proszę się nie kłopotać, kapitanie, będę jadał na co dzień w mesie oficerskiej. Nie będę też potrzebował służącego. Nigdy go zresztą nie miałem. Najwyżej niech raz w tygodniu ktoś przyjdzie tu posprzątać.

– Jeżeni pan nie ma dla mnie żadnych rozkazów, to za pańskim pozwoleniem się oddalę.

– Wszystkie rzeczy są na miejscu, moi towarzysze są zakwaterowani. Chyba to już wszystko, a jeśli o czymś zapomnieliśmy, to poczeka do jutra – powiedział Fredegar z uśmiechem – Dziękuję, kapitanie, wszystko odbyło się jak należy. Jestem w pełni zadowolony.

Pehlewi pokłonił się nisko.

– Jestem niezmiernie uradowany. Życzę panu dobrej nocy.

– Wzajemnie, kapitanie. Dziś był pracowity dzień.

Kapitan w ukłonie wycofał się za drzwi i delikatnie zamknął je za sobą. Dziedzic Stettenów wreszcie został sam w sześciopokojowym mieszkaniu państwa. Westchnął i ruszył do przodu.

Po obejrzeniu skarbów zgromadzonych w kaplicy Fredegar już nie dziwił się zbytkownemu urządzeniu pokoi, w których miał teraz zamieszkać. Powoli do jego świadomości docierało, że tak naprawdę jest bogaty. Miał to wszystko odkąd matka wstąpiła do konwentu św. Tekli. Będąc jednak przyzwyczajony do skromnego i oszczędnego życia, nie zażądał dostępu do kont, czy zwiększenia kwoty dostępnych pieniędzy. Tych „kieszonkowych” starczało mu w zupełności. Jego domem był dotąd rossheim, do którego Stettenowie w sile wieku tylko zaglądali od czasu do czasu. Nieliczni starzy kapitanowie i ich wdowy spędzali w nim starość, o ile oczywiście dożywali sędziwych lat.

Wszedł do jadalni państwa. Wokół długiego stołu o lwich łapach i zdobnym inkrustacją w motywy geometryczne blacie, stały krzesła z wysokimi ażurowymi oparciami. Fredegar wyobraził sobie ojca siedzącego przy jednym końcu i przerzucającego się zabawnymi uwagami z siedzącą po przeciwnej stronie… właśnie z kim?

Wiszące na wszystkich ścianach arrasy opowiadały jakieś nie znane mu historie z wyjątkiem jednej – z Adamem i Ewą w Raju. Jedność stylu wskazywała na jeden warsztat i pochodzenie z Planety Wcielenia – kolejne łupy kapitana Wolfganga. Na półce fałszywego komina tykał drewniany klasycystyczny zegar z brązowym amorkiem bujającym się na huśtawce w charakterze wahadła. Jego sztywne siostry-kandelabry, patetycznie unoszące pochodnie, były ustawione tak, by z dezaprobatą spoglądały na lekkomyślność skrzydlatego psotnika. Fredegar mimowolnie uśmiechnął się. Kto je tak ustawił? Przed oczami wyobraźni pojawiła się roześmiana kobieta z jasnymi kręconymi włosami, obracająca na kominie brązowe figury i wołająca ojca, by zobaczył zabawną kompozycję.

„Nawet jeśli to ojciec, to przecież nie zrobił tego, żeby zabawiać samego siebie!” – pomyślał.

– Pani Kandelabrina – powiedział na głos.

Przeszedł do gabinetu. Z konfiguracji pomieszczenia wywnioskował, że znajduje się pod sterownią, miało bowiem przypominające graniasty wykusz wybrzuszenie z trzema witrażowymi „oknami” oświetlającymi gabinet sztucznym światłem, imitującym swą barwą i ruchem słońce Kowandonga. Podobny, nieco mniejszy wykusz miał rossheim Stettenów, nawet motywy i kolory witraży były prawie analogiczne. Teraz „słońce” już zachodziło, rzucając ostatnie promienie na tłoczoną skórzaną tapetę „wschodniej” ściany gabinetu, igrając w złoceniach i srebrzeniach niektórych jej kwadratowych elementów, tworzących niebiesko-brodową szachownicę. Czarne, rzeźbione biurko było idealnie czyste i nie zawierało niczego, poza akuratnie poskładanymi przyborami do pisania i papeterią z herbem rodowym Stettenów. Fredegar nie spodziewał się znaleźć czegoś w rodzaju testamentu, gdyż ojciec nie spodziewał się rychłej śmierci i zginął, będąc zdrowym mężczyzną w kwiecie wieku. Poczuł się niemniej rozczarowany, nie widząc choćby zapiski nabazgranej ołówkiem na skrawku papieru. „Zapiski adresowanej… komu? Kandelabrinie?” – zastanowił się, uśmiechając się krzywo.

Odwrócił się, muskając dłonią pokrywę stojącego obok komputera-sekretarzyka, który postanowił zostawić na jutro i stanął przed szklaną gablotą, flankowaną przez dwie zbroje – swoją i ojca. Zdobyczna zbroja z krwawej doliny u klasztoru San Salvador świeciła polerowaną, białą stalą na której wprawne oko łatwo rozpoznawało charakterystyczne ślady wyrychtowanych wgnieceń od uderzenia kopii, zadrapania pozostawione przez bełty kuszy a nawet zaspawany kwadratowy otwór po ciosie czekanem. Dobra, doświadczona zbroja, która widziała niejedną bitwę i pewnie przeżyła niejednego właściciela.

 Zwrócił się ku zbroi ojca. Pamiętał ją. Ojciec błyszczał w niej na przeglądzie rycerstwa chorągwi prowincjonalnej pod murami Astual. Szykowna, droga, z czernionej stali z bogatym złotym grawerunkiem, musiała wywołać tam furorę wśród wiejskich seniorów, co tam seniorów – zbroi takiej klasy nie powstydziłby się nawet hrabia! Miała nawet dodatkową turniejową osłonę na prawe ramię. I była „dziewicza” – żadnych wgnieceń i zadrapań, żadnych strzaskanych na niej kopii, rykoszetujących bełtów.

Fredegar dostrzegł, że na jego przybycie zbroję dokładnie wyczyszczono i natarto zabezpieczającą pastą. „Ale o rzemykach zapomnieli! – pomyślał – dotykając wysuszonej skóry – od razu widać, że zbroję czyścił to ktoś bez pojęcia o wojnie. Trzeba zapamiętać, żeby je naoliwić”.

Spojrzenie Stettena przeniosło się na stojącą pośrodku gablotę. Skafander dla pracy w otwartym kosmosie, z dużym smokiem herbowym na piersi, był często i intensywnie używany – obtarty, pokryty plamami jakichś smarów, do których trwale przykleił się kurz. Przezroczysta przyłbica też miała mnóstwo zadrapań i obtarć. „To była twoja prawdziwa zbroja, ojcze – pomyślał dziedzic – zbroja bojowa”. Wokół trzech niewielkich dziurek na piersi i prawym ramieniu brązowiały plamy zakrzepłej krwi.

 Wkrótce po odlocie ojciec napisał, że pragnie pokazać mu niesamowite widoki kosmosu i zrobi to przy następnym spotkaniu, kiedy zabierze go na statek. Zanim do tego doszło, Wolfgang von Stetten, który nie przepuścił żadnej okazji do pracy w otwartym kosmosie, znalazł się na drodze roju drobnych meteorów i zginął na miejscu razem z „jeszcze jednym członkiem załogi”.

Meldunek, jaki w tej sprawie otrzymała wdowa od pierwszego oficera Pehlewi, nie nazywał drugiej osoby po imieniu. Czyżby Rustam uznał, że podanie jego imienia pani jest zbędne? Pierwszy oficer znał jednak pobożne usposobienie Montserrat von Stetten i powinien polecić duszę poległego załoganta jej modlitwom, tym bardziej, że zginął razem z jej mężem. A może były ku temu inne powody? Fredegar nie przypominał sobie, żeby matka kiedykolwiek wspominała o tym tajemniczym towarzyszu, czy pytała o niego Rustama, a przecież miała specjalną książkę z imionami żyjących i zmarłych mieszkańców zamku „Undine”. Znała zatem aktualny skład załogi i wobec tego Pehlewi tym bardziej miał ją poinformować, że ktoś przekoczował z jednej listy do drugiej. Czyżby to była Kandelabrina? Matka wiedziała o niej? Domyślała się? Na dobrą sprawę porzuciła męża, a jednak była zazdrosna?

Teraz Fredegar oglądał drugą stronę medalu ascetycznych upodobań matki, jej uporu w powziętych decyzjach. Czyż w imię ideałów nie sprzeniewierzyła się swemu małżeństwu i nie popchnęła męża w stronę grzechu? Przy czym odmawiając towarzyszenia mężowi, nadal rościła do niego prawa?

„Za dużo sobie nawymyślałem i już zaczynam osądzać rodziców. Tak naprawdę nic jeszcze na pewno nie wiem – pomyślał – ale niebawem się dowiem”. Z tą myślą wkroczył do sypialni.

Obciągnięte tkaną tapetą ścian w kolorze ciemnego różu i srebrzystej szarości zdobiło kilka martwych natur oraz wielki akt kobiecy pędzla jakiegoś wybitnego mistrza. Po przeciwnej stronie, nad klęcznikiem wisiał wizerunek Madonny, bawiącej się z Dzieciątkiem.

„Przed takim czymś nie da się modlić – stwierdził Fredegar – gdyby nie te śmieszne talerzykowe aureole nad głowami nie wiedziałbym, kto jest namalowany. Może zresztą nikt się przed tym obrazem nie modlił, tylko wisiał tu pro forma.”

Podszedł do toaletki z owalnym lustrem. Po kolei wysunął szuflady. Pierwsza była pusta. Podobnie druga. W trzeciej taczała się samotna perła. Gdy wysunął czwartą szufladę, w głębi coś się poruszyło. Była to masywna, graniasta fiolka po perfumach. Wziął ją do ręki. „Czułem już dziś ten zapach. Od Klary, właściwie od sukni, w którą ją wystrojono. Całkiem ładna z niej dziewczyna, trzeba powiedzieć. Czy Kandelabrina była do niej podobna?” Nie miał już żadnych wątpliwości, co do jej istnienia. Czuł się dziwnie pogodzony z faktem, o którym przed dwoma miesiącami w ogóle się nie zastanawiał. W jego świetle słowa ojca o kompromisach zyskiwały konkretne odniesienie. Niedługo przed śmiercią Wolfgang zamierzał zabrać syna do kosmosu i poznać go ze swoją konkubiną.

„Mama cały czas wiedziała i właściwie pobłogosławiła ten związek ojca, jako cenę za to swoje życie małżeńsko-monastyczne. I to był jej kompromis. Ojciec zostawił ją w spokoju, jak sobie życzyła. Dlatego tak rzadko odwiedzał planetę, a kiedy przylatywał, to sypiali osobno. Rustam nie musiał podawać imienia. Mama może nawet miała Kandelabrinę w swojej książeczce modlitewnej, jeśli nie wśród załogantów, to może wśród członków rodziny.”

 „To musiało być gorzkie, mimo wszystko – pomyślał Fredegar, siadając na szerokim łożu – twój mąż rozdzielił śmierć z inną kobietą i został razem z nią pochowany w płomieniach gwiazdy”.

Boczne drzwi prowadziły do nieco mniejszego pokoju z dużym oknem-ekranem, obstawionego przypadkowymi meblami. Pokój miał własną łazienkę, mimo że z sypialni można trafić do innej. „Zapewne jest przeznaczony dla małych dzieci – wywnioskował Fredegar – czy czasem nie mam rodzeństwa? Jeśli Kandelabrina towarzyszyła ojcu wystarczająco długo, to jest wielce prawdopodobne.

Podszedł do „okna” i dotknął jego szyby, aktywując widok. Za oknem delikatny wiatr poruszał pędy dzikiej róży, do jej kwiatu energicznie gramolił się gruby trzmiel. Fredegar machinalnie ujął się za klamkę i przekręcił ją, lecz zanim pociągnął przypomniał sobie, że okno jest nieprawdziwe.

„Kiedy znów poczuję powiew wiatru, wdzierający się pod koszulę? Czy to, udające pałac, blaszane pudełko, przemierzające pustkę kosmosu, jest teraz moim domem?”

Myśl o tym napełniała go odrazą. Przez całe świadome życie był przygotowywany do objęcia ojcowizny. Był oswajany z myślą, że ma obowiązek wobec poddanych. Teraz ten moment nastał. W jego ręku znalazł się piękny statek z oddaną załogą. Teraz trzeba zdobyć odpowiednie kwalifikacje i zostać kapitanem – przecież może to zrobić… Owszem. Był w stanie opanować tajniki podróży kosmicznych, ale nie wiedzieć czemu ta perspektywa wydawała mu się zupełnie pozbawiona uroku, tak jak dla Krallego perspektywa zostania mistrzem garbarskim.

 „Kralle jest urodzonym wojownikiem. Kim jestem ja?”

Usiadł na fotelu patrząc na promienia fałszywego słońca, które naturalistycznie kładły się na parapet rzekomego okna. Westchnął.

„Droga dopiero się zaczyna. Nie wolno poddawać się acedii nie dając życiu szansy. Jestem zmęczony i marudzę jak dziecko. Trzeba iść spać. Jutro każe postawić tu łóżko. Łożnica jest zbyt wielka”.

Koniec

Komentarze

Cześć Nikolzollern

 

Trudno mi to pisać, bo pewnie napisanie opka trochę czasu ci zajęło. Co z tego, że poprawnie napisane, jak nie było tu tak naprawdę nic co by mnie zaciekawiło. Nie było nic co by zapadło mi w pamięć. Według mnie niezbyt fajne opowiadanie.

 

Piszesz, że wydałeś opowieści. W takim razie pozostaje mi tylko napisać, że czytałem książki które niby były bestsellerami a ja nawet do końca ich nie doczytałem. Mnie nie porwało, ale może innym się spodoba.

 

Pozdrawiam i powodzenia! :)

Jestem niepełnosprawny...

Dawidiq, dzięki, że zajrzałeś, a nawet przeczytałeś. Nie dziwię się, że cię nie porwało, bo nie zauważyłeś, że to fragment, a nie opowiadanie. To jest rozdział ze środka drugiego tomu powieści. Żeby cokolwiek zrozumieć trzeba czytać chociażby od początku tomu. . Linki do poprzednich części są w opisie. Pierwszy tom jest dostępny na papierze. Pozdrawiam

To może być prawda, bo krótkie teksty muszą mieć taki haczyk na którym wszystko wisi. Inna sprawa jest przy długich tekstach. Muszę też napisać, że tekst był czasem nawet wciągający.

 

Nie przejmuj się :)

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka