
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dokądkolwiek poszedł, zostawiał za sobą śmierć. Szeptano, że jest piekielnym posłańcem, który wszędzie naokoło rozsiewa zarazę. Gnany złowieszczym wichrem, ścigany burzą, wędrował nieprzerwanie od wielu lat. Krainy, które przemierzył, stawały się mroczne i nieprzyjazne, a ich mieszkańcy niespokojni.
Drogę za nim znaczyły jałowe ziemie i lasy zaściełane truchłami zwierząt. W długich, aczkolwiek regularnych odstępach, w miejscach szczególnie dzikich, położonych z dala od szlaków ludzi usypano wysokie kopce. Każdą bezimienną mogiłę zdobił bukiet czarnych róż.
***
Vanessa właśnie skończyła znosić pranie do domu, kiedy z ciężkiego od chmur nieba spadły pierwsze krople deszczu. W oddali rozległ się grzmot, na co pudel zaskomlał żałośnie, zwiesił uszy i popędził po topniejącym śniegu w stronę szklarni.
– Duke, nie! – krzyknęła za nim dziewczyna. Pod maską intensywnie białego makijażu pojawił się mars. Jeśli czworonożny prezent na niedawno obchodzone szesnaste urodziny by się zgubił, ojciec chyba by ją z miejsca ukatrupił. I tak musiała znosić wiele cierpkich słów na temat czarnych ciuchów i włosów, kolczyka we brwi oraz tego, że przyjaźni się z największą zdzirą w miasteczku. Miranda po prostu bardzo wcześniej dojrzała. Była o dwa lata starsza od Vanessy i miała duże powodzenie wśród chłopców.
Odkąd się poznały, życie Vanessy uległo poważnej zmianie. Wtedy odkryła, że bladość i mrok dodają drapieżności, która u płci przeciwnej może uchodzić za atrakcyjną, oraz utwierdzają w przekonaniu, że jest się kimś wyjątkowym w szarym małomiasteczkowym świecie.
Dziś po południu Miranda miała jej kogoś przedstawić. Przez telefon była bardzo tajemnicza. Założę się, że chodzi o tego przybysza o wyglądzie natchnionego poety, który ostatnio zatrudnił się w piekarni – pomyślała dziewczyna. – Nie spuszcza ze mnie wzroku, kiedy kupuję rano chleb. Chyba się w nim zakochałam.
Westchnęła z rozczuleniem. Kołyszący się biały ogonek właśnie zniknął między grządkami różanymi.
Mama prowadziła kwiaciarnię, miała też szklarnię i wielki ogród, który latem rozkwitał wszystkimi kolorami tęczy, a teraz z kolei tonął w brei. Tato pracował w fabryce. Powodziło im się całkiem nieźle.
Vanessa naciągnęła kaptur na głowę i potruchtała za pudlem, uważając, żeby nie poślizgnąć się i nie upaść.
Trop maleńkich łap prowadził aż na skraj lasu. Monumentalne basy grzmotów odbijały się tu echem, przez co Vanessa miała wrażenie, że to drzewa mruczą żałobną pieśń. Nieustanna mżawka ograniczała widoczność jak mgła, powietrze tylko sporadycznie rozjaśniał elektryczny błysk na horyzoncie. W tych krótkich okresach konary lśniły czernią, a refleksy deszczu wyglądały niczym łzy w oku jakiegoś potwora. Dziewczynę przechodził dreszcz za każdym razem, gdy na nią łypało.
– Duke? – zawołała nieco piskliwie, z niepewnością w głosie.
Piesek leżał skulony w zaroślach. Trząsł się cały, w wodnistych oczkach widniało przerażenie. Nie dalej jak pięć metrów od tego miejsca, pod postawną sosną Vanessa ujrzała niewielki kształt ciemniejący na tle śniegu. Z drżącym sercem odgarnęła kłujące igłami gałęzie i przełknęła ślinę. Był to Pankracy, kotek sąsiadów. Martwy. Na szyi miał skrzepłą krew.
Dziewczyna wzięła ubłoconego pudla na ręce i pospiesznie się oddaliła. Mogła przysiąc, że w gęstwinie coś się poruszyło.
***
Miał na imię Gabriel – jak usłyszała. Miranda ją upokorzyła. Nie przyszła na umówione spotkanie, po czym przez telefon zdawkowo wytłumaczyła, że mężczyzna zbytnio wpadł jej w oko, żeby mogła go odstąpić. Przeprosiła w sposób tak nieszczery, że Vanessie tylko jedno słowo cisnęło się na usta: suka.
Nigdy wcześniej nie doznała tak ponurej satysfakcji po pochłonięciu podwójnej porcji deseru czekoladowego jak właśnie wtedy w kawiarni „Pistacja" przy stoliku, który zwykle zajmowały z przyjaciółką. Z byłą przyjaciółką – poprawiła się w myślach. Nabrała nagle ochoty, by odwiedzić ją w domu i wywrzeszczeć, że z nimi koniec. Była już szósta, za oknami ciemno. Miranda z pewnością jeszcze snuła się gdzieś po okolicy. Ale i tak Vanessa nie miała co ze sobą zrobić. Zapłaciła więc i wyszła.
Ulice o tej porze świeciły pustkami, ludzie woleli spędzić niedzielny wieczór przed telewizorami. Błękitnawe światła błyskały w oknach kolejnych domów. Jakie to nudne… urodzić się, pomieszkać kilkadziesiąt lat w miasteczku otoczonym ze wszech stron przez lasy, w tygodniu pracując, w weekendy imprezując w remizie albo oglądając telewizję, i umrzeć – skonstatowała w duchu Vanessa. Gdyby nie dostęp do mediów w ogóle nie miałaby pojęcia o świecie. Bolesna gula urosła jej w gardle na myśl o tym, że mogłaby całe życie spędzić w Gęstolesiu.
Z zadumy wyrwał ją widok dwóch sylwetek kontrastujących na tle śniegu. Postaci trzymały się za ręce i nawet z daleka słychać było ich wesołe śmiechy. Krew zawrzała w żyłach Vanessy, która wszędzie rozpoznałaby głos Mirandy. Byłą przyjaciółkę prowadził ten boski asystent z piekarni, Gabriel. Zmierzali, wydawało się, do jej domu, lecz jak gdyby nigdy nic minęli odpowiedni skręt i poszli w stronę linii drzew.
Vanessa przyspieszyła, żeby nie stracić ich z oczu. Jednocześnie starała się wykorzystywać słupy wysokiego napięcia i zaparkowane na chodniku auta jako osłonę, w razie gdyby śledzonym przyszło do głowy obejrzeć się do tyłu. Jeszcze nie wiedziała, co zamierza. Ale aż trzęsła się ze wściekłości.
Po kilku minutach dziewczyna znalazła się w lesie. Nie dochodziły tu światła latarni, a połyskliwej białej masy było znacznie mniej, przez co musiała bardziej kierować się słuchem niż wzrokiem.
Wtem dźwięczny śmiech umilkł i zaległa długa, przepełniona oczekiwaniem cisza. Vanessa złapała się na tym, że przejmuje ją strach nie tyle o siebie, co o znienawidzoną Mirandę. Co się mogło stać?
Stawiała stopy ostrożnie, żeby jej obecność nie została wykryta. Słyszała rozmaite szelesty oraz swoje przyspieszone tętno, ale żadne odgłosy nie były tymi, które mogłyby wydawać kroki poszukiwanych. Chyba ich zgubiła.
Minął dość długi czas, zanim dotarła do niewielkiej polany, a to co tam ujrzała…
… zakłuło ją w serce tak potwornie, że nie była w stanie ustać.
Zza kępy trawy wystawały unoszące się i opadające gwałtownymi ruchami pośladki i plecy, oraz twarz bez wątpienia należąca do asystenta piekarza. Hałas przykuł jego uwagę. Gabriel zerwał się, rozglądając na wszystkie strony. Był nagi, a partnerkę zasłaniały zarośla. W końcu groźne spojrzenie utkwiło w Vanessie. Mężczyzna stanowczo ruszył w jej kierunku, a za nim podążyła aura nienaturalnej grozy.
Popychana instynktem przetrwania, dziewczyna momentalnie rzuciła się do ucieczki. Nie oglądając się za siebie, pobiegła ile sił w nogach. Odetchnęła z ulgą dopiero na ulicy, zorientowawszy się, że nikt jej nie ściga.
Starała się nie myśleć, ale przed oczami wciąż miała ten sam zastanawiający obraz. Czy to możliwe, że przez ułamek sekundy, gdy zza drzew obserwowała erotyczną scenę, twarz obiektu jej westchnień wyrażała najgłębsze obrzydzenie? A może ujrzała to, co sama właśnie odczuwała. Nie wspominając o tym, że seks przy temperaturze dziesięciu stopni Celsjusza wydał jej się istnym szaleństwem.
***
– Wandziu, przecież nic nie zjadłaś.
– Ile razy mam mówić, że jestem Vanessa? – Codziennie przy śniadaniu przerabiała ten sam scenariusz. Za chwilę zaczną się kąśliwe sugestie…
– A może ta twarzowa gładź szpachlowa zakleiła ci szczęki i dlatego nic nie jesz? – Tato nachylił się nad stołem z żartobliwym uśmieszkiem, na co mama parsknęła do miski z płatkami. Dziewczyna przewróciła oczami ze zniechęceniem. Gdyby jej mina mogła mówić, powiedziałaby: „o,boże".
Rodzice niby byli liberalni, pozwalali jej, jak sami to określali, na wszystkie „dziwactwa", ale na każdym kroku próbowali jej uzmysłowić, że jedyna normalność to ta reprezentowana przez nich – czyli rozumiana bardzo tradycyjnie. Ponadto pod wizerunkiem protekcjonalnego taty-kpiarza czaił się despota. Ile to już razy przepłakała wieczór w samotni swojego pokoju po tym, gdy dumny pan inżynier wściekł się o to, że z klasówki dostała złą ocenę. Nawet nie pałę, tylko dwójkę.
Jakże chciałabym stąd uciec… – marzyła w drodze do szkoły. Mijała właśnie budynek piekarni, kiedy zagotowały się w niej emocje. Dwie fale wzbierały na przemian, jakby nie mogły się zdecydować, która jest silniejsza. Miłość czy nienawiść?
Każda normalna dziewczyna dałaby sobie spokój – nigdy więcej nie zaprzątałaby sobie głowy tym okropnym Casanovą – ale Vanessa nie była normalną dziewczyną. Poza tym, odkąd spisała na straty przyjaźń z Mirandą, doskwierała jej samotność z gatunku tych skrajnych, kiedy to już nie ma na świecie nikogo, z kim można by podzielić się choć jedną w pełni szczerą myślą. Racjonalne odruchy stajały w niej prędzej niż śnieg na chodnikach.
Vanessa weszła przez oszklone drzwi i od razu poczuła na sobie gorący wzrok. Rozpoznał mnie czy nie? – roztrząsała. Stojąc przy ladzie z ciastkami, ani razu nie podniosła głowy. Wzięła croissanta i bułkę z serem. Dopiero podczas płacenia ich spojrzenia się spotkały.
Oczy Gabriela były poetycko matowe, smutne. Włosy miały odcień głębokiej czerni. Naturalnie blada cera wyglądała estetycznie niczym u zmarłego na pogrzebie. Na ustach widniał typowy uśmiech ekspedienta – grymas, który bardziej przypomina chwyt marketingowy niż wyraz uprzejmości – ale nawet w pewnym jego stonowaniu Vanessa odnalazła kroplę romantyzmu. Mężczyzna zachowywał się tak samo jak zwykle, dyskretnie tropił każdy jej ruch jak myśliwy, nie zdradzając jawnym postępowaniem choćby strzępu tego, co działo się w jego umyśle.
Dziewczyna poczuła się trochę… zawiedziona. Zapakowała smakołyki do torby, powoli się odwróciła i wyszła. A więc nawet nie wie, że wtedy w lesie to byłam ja – zdążyła pomyśleć, kiedy czyjaś dłoń ujęła ją delikatnie za ramię.
– Vanesso. – Głos był miękki, aksamitny, przejmujący. – Dla własnego bezpieczeństwa zapomnij o tym, co widziałaś. I pod żadnym pozorem tam nie wracaj.
Stali na środku pustej ulicy zaleganej przez cieknące kałużami błoto pośniegowe. Tylko ona i Gabriel. Świat stracił na realności. Stopy omiatały ciężkie opary porannej mgły, a niebo było kirem, przez który próbowały się przedrzeć igły światła. Vanessa mogłaby przysiąc, że wiatr zerwał się dokładnie w chwili, gdy ucichły słowa tego jakże zwięzłego ostrzeżenia. Skóra zapiekła ją w okolicy skroni, jakby mózg się przed czymś bronił. A może zachęcał?
Oczy, które przed chwilą przypominały puste komnaty, wypełnione były ludzkim ciepłem i szczerą troską. Czy to tylko dotyk miękkiego powietrza czy naprawdę trzyma mnie za rękę?
– Pocałuj mnie, proszę – wypaliła niespodziewanie, z desperacją, ale też z ujmującą łagodnością, która skonfundowałaby niejednego mężczyznę.
Gabriel walczył sam ze sobą, co uwidoczniły nerwowy oddech i nadmierna ruchliwość.
– Pocałuj. Robiliśmy to już tyle razy. – Vanessa zrobiła krok w jego stronę. Ulica, niebo, on – wirowały jej przed oczami.
Cofnął się.
– Jak to?
– W moich myślach, głuptasie. – Dziewczyna wyzbyła się wszelkich oporów, liczyły się dla niej tylko usta, po które sięgnęła własnymi…
… lecz została odtrącona.
– Nie mogę.
– Ale z Mirandą mogłeś?! – wybuchnęła.
– Wcale nie znasz Mirandy. Ona jest osobą, która nie zasługuje na twoją przyjaźń. Ona jest… zła.
– A więc umawiasz się tylko z niegrzecznymi dziewczynkami?
– To nie… – próbował wyjaśnić, lecz nie dała mu skończyć.
– Świnia!
Uciekła. Płonęła ze wstydu, pod makijażem czerwona jak komin na dachu piekarni, jak płoty, które mijała po drodze, a z wierzchu… beznamiętna, lodowa. Dopiero potem zalała się łzami, trzy pierwsze lekcje spędziła zamknięta w toalecie. Atramentowe zacieki pod oczami z bladością policzków kontrastowały tak rażąco, że aż bała się podejść do lustra. Osunęła się na podłogę. O, ja głupia, głupia, głupia! – łkała, bijąc pięściami o ścianę, dopóki nie opuściły jej siły. Skulona, oparta plecami o zimne kafelki, zapadła w niespokojną drzemkę. Gdy zaś się zbudziła, złe wspomnienie pamiętała tak migawkowo i odlegle, że równie dobrze mogło być ono tylko snem.
***
Mieszkańcy Gęstolesia od tygodnia nie widzieli słońca. Zawisł nad nimi cień pochmurnego nieboskłonu, który wydawał się być przytwierdzony do miasteczka niczym epitafium do płyty nagrobnej. Burze i rzęsiste deszcze zdarzały się sporadycznie o tej porze roku, natomiast huraganowe wiatry zadziwiły nawet najstarszych gęstolesian.
Życie – jak zauważyła Vanessa – toczyło się nawet smętniej niż zazwyczaj, co z kolei było zaskoczeniem dla niej samej, gdyż uważała, że jej rodzinna miejscowość to sama esencja nudy i flegmatyzmu. Po tym, gdy odnaleziono serię zwłok z przeciętymi tętnicami szyjnymi – tak zwierząt leśnych, jak i domowych pieszczochów – ludzi przejęła niepojęta groza. Nawet ci prostacy o mysich rozumkach przestali zaczepiać ją w szkole i się wyśmiewać – siedzieli cicho, niektórzy nawet się modlili. Z ust do ust przekazywano pogłoskę, że gdzieś w borach wokół miasta czai się wampir i pozostaje kwestią czasu, kiedy zacznie atakować ludzi.
A może już zaczął? – zastanawiała się Vanessa. Bowiem Miranda nie pokazała się w szkole od dwóch dni i gdyby nie to, że tak bardzo jej nienawidziła, od razu by do niej zaszła i sprawdziła czy wszystko w porządku. Zaś Gabriel gdzieś zniknął. Tego poranka obsłużył ją sam właściciel piekarni, a zapytany o przyczynę takiego stanu, odparł wymijająco, że jego asystent wziął wolne.
Przez całą drogę ze szkoły do domu w Vanessie rezonowało – jak w zepsutym radiu – wciąż powtarzające się zdanie. I pod żadnym pozorem tam nie wracaj.
Nie rozumiała. Bała się wypowiedzieć na głos myśli, która snuła jej się po głowie już od dłuższego czasu. Bała się choćby zgadywać, kim jest Gabriel. To po randce z nim Miranda przepadła jak kamfora. To po jego przybyciu nastąpiły owe niezwykłe zjawiska pogodowe. To on wyglądał jak…
Vanessa przełknęła ślinę. Spośród dziewcząt, które bunt mają wymalowany na twarzy, wyróżniała się tym, że była gotowa postawić kolejny krok. Pójść tam, sprawdzić. Bez Mirandy to całe przebieranie się i mejkapownie rzeczywiście mogło sprawiać wrażenie „dziwactw". Ale nawet Miranda była tylko pretekstem. Chodziło o Gabriela – a może właśnie o nią, o Vanessę, kiedyś Wandę z Rafalskich? A może po prostu o złamanie zakazu?
Po incydencie w toalecie zmyła „twarzową gładź szpachlową" i nie nałożyła jej ponownie. Teraz, przeglądając się przed lustrem, stwierdziła, że jest całkiem ładna nawet bez makijażu. Obrzuciwszy swoje odbicie kamiennym spojrzeniem, postanowiła udać się do lasu.
Powyginane pnie, gałęzie wijące się na wietrze jak macki z koszmaru, odgłosy, które zdawały się pochodzić z innego świata – nie robiły na niej wrażenia. Zobojętniała, skupiła się na odtworzeniu drogi na polanę i nawet kiedy strach łapał ją z tyłu za kołnierzyk, nie zwracała na niego uwagi i brnęła dalej.
W pierwszej chwili pomyślała, że się pomyliła. W ustronnym miejscu otoczonym wysokimi sosnami nie znajdowało się nic niezwykłego, nie zastała ani Gabriela, ani niebezpieczeństw, o których wspominał. Dopiero po gruntownym zbadaniu błotnistej ściółki, odkryła ślady stóp, niezatarte przez nocną ulewę. Idąc za tropem z okiem przyklejonym do podłoża, posłyszała jęki, które z każdym krokiem stawały się wyraźniejsze. Na końcu ścieżki ukazała jej się…
… Miranda przywiązana powrozem do dwóch masywnych, rosnących obok siebie drzew. Była cała zapłakana, ręce miała rozciągnięte w poziomie, a nogami wierzgała tak rozpaczliwie, że aż wydrążyła sporą dziurę w ziemi. Gdy podniosła głowę na Vanessę, widoczne stały się brudne zacieki i sine usta. Bladość nie wynikała z nałożonego pigmentu, a ze skrajnej anemii. Na szyi widniały krwawe ślady po ugryzieniach.
– On powiedział, że mnie nie puści… Że moja krew jest zbyt cenna, by mógł mnie puścić. On powiedział, że… widzi zło. – Z oczu Mirandy przebijał obłęd. Majaczyła.
– Jakie zło?
Nieco oprzytomniała na dźwięk głosu przyjaciółki.
– To… które jest niewidzialne. To, które z nim było i to… które mam w oczach. Rozumiesz? On widział zło w moich oczach!
– W oczach każdego jest trochę zła – uspokoiła ją Vanessa.
– Ale nie każdy zabił z zimną krwią, powiedział. Zapytał mnie czy… czy żałuję.
– Czego żałujesz?
– Ja nie wiem, czy żałuję… – zaszlochała. – Ono było takie malutkie… takie zapłakane, ja naprawdę nie wiem. Chciałam je wychować, mówili, że jakoś to będzie, że się ułoży, a potem gdy płakało tak głośno, ja nie mogłam… nie mogłam dłużej tego znieść!
– Chcesz mi powiedzieć, że masz dziecko?
– M…miałam. Ja je… udusiłam.
Był to najżałośniejszy widok, jaki Vanessa ujrzała w swoim szesnastoletnim życiu. Mimo że siliła się na litość, nie potrafiła zdjąć grymasu obrzydzenia z twarzy. Zaprzyjaźniły się w okresie, kiedy Mirandę opluwano na ulicy i wyzywano od szmat. Wcześniej znały się jedynie z widzenia. Przyjaciółka nie mówiła wiele o sobie, a Vanessa nie pytała. W końcu Miranda ją odmieniła, pozwoliła spojrzeć innym wzrokiem na rzeczywistość. Teraz ten wzrok spoczywał właśnie na Mirandzie.
– Uwolnij mnie! On powiedział, że jutro rano już nas tu nie będzie. Uwolnij mnie, zanim wróci.
– Jutro rano?
Vanessa obkręciła się na pięcie i odeszła z hardą miną, porzucając dziewczynę na pastwę losu.
***
Była północ, rodzice właśnie zasnęli. Pudel podreptał do niej wesoło i wskoczył na kolana. Kiedy głaskała jasną sierść, trzęsły jej się ręce. Odkąd wróciła, serce permanentnie pracowało co najmniej dwa razy szybciej niż normalnie. Na mózgu urosła wielka bulwa, która nie pozwalała trzeźwo rozumować – tryskając toksycznym poczuciem winy.
To nie była decyzja, lecz krzyk rozpaczy, żądza autodestrukcji skierowana na zewnątrz. Bunt immanentny. Vanessa wstała z fotela, stawiając pieska na podłodze. Upojona bólem osamotnienia, brakiem planu ewakuacji, ledwo trzymała się na nogach. Cokolwiek innego by zrobiła, nie byłoby to nawet wyjściem, lecz pozostaniem w tym samym płonącym budynku. Pozostawał tylko skok.
– Duke! – zawołała z progu, wsunąwszy w spodnie podłużny przedmiot wyjęty z szuflady. Pudel z wywieszonym jęzorkiem podążył za wołaniem. Oboje zniknęli za drzwiami nocy.
***
Aura nienaturalnej grozy otaczała sylwetkę Gabriela. Vanessa stała ukryta za drzewami od kilku minut i słuchała, jak mówił do siebie w obcym języku. Nie znała znaczeń słów, lecz samo ich brzmienie przyprawiało ją o dreszcze.
Bezszelestnie weszła w zasięg światła skromnego obozowego ogniska. Przez rozszerzone ze stresu źrenice obraz docierał do niej niewyraźny, rozmazany. Mężczyzna odwrócony był do niej tyłem. Jakby wiedziony szóstym zmysłem, odwrócił się i powiedział ze złością:
– Nie powinnaś była tu przychodzić.
W nikłej ognistej łunie najmocniej przykuwały uwagę jej oczy. Połyskliwe, iskrzące. Trzymała w rękach coś, co bielało jak pryzma śniegu, tyle że żadnego nigdzie nie było. Jedyny ślad ustępującej zimy stanowiły już tylko bajora pełne szlamu, w których tonęły buty. W powietrzu unosił się intensywny żywiczny zapach, przemieszany ze stęchlizną zbutwiałego runa.
– Weź mnie ze sobą. – Głos jej drżał, powietrze łapała z trudem, mówiła dwukrotnie głośniej niż zwykle. Znajdowała się w afekcie.
– Nie jestem w stanie ci pomóc. Uciekaj, póki możesz.
Igliwie zaszeleściło po jej prawej stronie. Błyskawicznie odwróciła głowę, lecz niczego nie dostrzegła. Para skraplała się przy każdym spłyconym wydechu. Sądząc po odgłosach, coś próbowało ją okrążyć. Była przerażona.
– Uciekaj, dziewczyno, to nie żarty!
Vanessa spuściła głowę. Stała w bezruchu jak sparaliżowana, kiedy nagle…
… w ciemności błysnęło ostrze, po czym dobyło się ciche i gasnące skomlenie. Dziewczyna dla pewności zadała drugi i trzeci cios.
– Pij… – wyszeptała. Krew spływała po jej ubraniu lśniącymi strugami. Postąpiła dwa kroki w stronę ognia, a wtedy Gabrielowi ukazała się złożona mu ofiara. Pudel o kędzierzawej, jasnej sierści jeszcze przewracał oczkami w przedśmiertnej agonii. – Wiem, że jesteś wampirem.
– Nie mogę być wampirem.
– Dlaczego?
– Bo wampiry są niewidzialne – odezwał się kobiecy głos zza pleców Vanessy. – Gdyby nie były, każdy choć raz by zobaczył wampira. Nieprawdaż?
Trupiozimne dłonie objęły szyję dziewczyny, która gorączkowo szukała drogi ratunku.
– A ta wampirza uroda: blada skóra, czarne włosy…? – zapytała.
– To mój typ. – Wampirzyca zaśmiała się piskliwie. Niewidzialne usta przywarły do ran zwierzęcia, czemu towarzyszyły chłepczące odgłosy zwieńczone cichym cmoknięciem. – A ona nie jest już taka niewinna. Tak, Gabrielu?
Mężczyzna z posępną miną przytaknął, co było równoznaczne z wydaniem wyroku. Vanessa, niewiele rozumiejąc, instynktownie chwyciła się jedynego argumentu, jaki przychodził jej do głowy:
– Gabriel, nie pozwól jej! Przecież to był tylko pies, nie człowiek.
– To nawet nie będzie śmierć, tylko takie nic, smutne ucichanie… – zripostowała wampirzyca. – A właściwie… cisza pierwsza i jedyna… usychające kwiaty nad mdlącym posłaniem.
Ostre zęby z dużą wprawą zatopiły się w jędrnej szyi Vanessy. Gabriel zapatrzony był w iskry strzelające w ognisku.
***
Natura obciążyła go przekleństwem, które on próbował przemienić w dar. Widział to, co niewidzialne – widział zło.
Wędrował po świecie z wampirzą kochanką, która w ciągu kilkuset lat spędzonych wśród ludzi, przejęła od nich wiele cech. Z biegiem czasu coraz dogłębniej odczuwała samotność – najpierw pustkę zapełniała pięknem sztuki, a kiedy to nie wystarczało, zapragnęła miłości mężczyzny. Lecz jak każdy drapieżnik musiała polować. Konieczne były ofiary.
Piekielny posłaniec stał się anielskim wybawicielem. Dzięki niemu zło było jak wąż, który zjada własny ogon. Dzięki niemu niewinni mogli spać spokojnie.
Zwykle z miasteczka bądź osady znikała tylko jedna osoba. Wampirzyca żywiła się głównie krwią zwierząt, ale bez tej jednej szczególnej uczty na dłuższą metę nie potrafiła się obejść.
Gabriel siłą własnych rąk usypał kurhan, w którym znalazły się dwa ciała, i przyozdobił świeżą ziemię bukietem czarnych róż. Jedno z ciał należało do dziewczyny, którą darzył uczuciem. Zaś zabiła ją wampirza kochanka, której nienawidził.
Był przeklęty.
OK, do konkursu.
Było to całkiem przyzwoite opowiadanie do momentu odnalezienia przez Vanessę swojej przyjaciółki w lesie.
"Dopiero po gruntownym zbadaniu błotnistej ściółki, odkryła ślady stóp, niezatarte przez nocną ulewę." - to dziewczyna musiała być światowej klasy tropicielem.
Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie uwolniła swojej przyjaciółki, którą znalazła wycieńczoną i przywiązaną do drzew w lesie. Do tego ze śladami ugryzień. Z tej sytuacji wynikałoby, że Miranda została porwana przez jakiegoś psychopatę. Dlaczego Vanessa nie zawiadomiła Policji? Zostawiając przyjaciółkę mogła się spokojnie liczyć z tym, że skazuje ją na śmierć. Nielogiczne i dziwne to moim zdaniem.
Średnio mi się podobało.
Pozdrawiam.
Dziwne to opowiadanie. Podobało mi się nawet do momentu, w którym okazało się, że to sprawka jakiegoś wampira. Napisane dobrze, fakt, ale fabularnie to raczej nie moje klimaty. Mam uczulenie na nastolatki i wampiry....
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Co do uwag Eferelina:
1. Błąd logiczny się wkradł. Miało być, że ślady pochodzą z czasu po ulewie - a nie, że mimo trudności - Vanessa potrafiła je odczytać.
2. Broniłbym się, gdybym miał kolejne 20k znaków w zanadrzu. Opowiadanie uciekło mi w stronę psychologii postaci, a żeby je na powrót ogarnąć, jednocześnie mieszcząc się w limicie, posłużyłem się skrótami.
Następnym razem będzie mniej nastolatkowo-wampirowo (o ile nie zraziłem skrajnie, zapraszam, tekst wkrótce)
Skrajnie nie, bo jak mówiłem napisane dobrze, więc jesli sklecisz coś innego, z chęcią przeczytam.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.