- Opowiadanie: Joker246 - Serce z zimnego metalu

Serce z zimnego metalu

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Serce z zimnego metalu

Qu­in­cy Bro­oks za­trzy­mał się na par­te­rze ka­mie­ni­cy i spoj­rzał ponad sie­bie. Czte­ry pię­tra, każde z nich od­dzie­lo­ne od na­stęp­ne­go mniej wię­cej dwu­dzie­sto­ma stop­nia­mi, każde po­sia­da­ją­ce trzy miesz­ka­nia, ukry­te za zbu­twia­ły­mi drzwia­mi. Bro­oks do­sko­na­le jed­nak wie­dział, że nie ochro­ni to miesz­kań­ców przed się­ga­ją­cy­mi wszę­dzie mac­ka­mi wła­dzy. Jeśli bo­wiem było coś pew­ne­go na tym świe­cie, to wła­śnie brak ja­kiej­kol­wiek pry­wat­no­ści. Qu­in­cy Bro­oks nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści, dla­te­go już dawno prze­stał mie­szać się w ja­kie­kol­wiek spra­wy, które mo­gły­by po­sta­wić go w opo­zy­cji do wła­dzy.

Wes­tchnął, po­pra­wił ka­pe­lusz i za­czął się wspi­nać po scho­dach. Każdy krok mę­czył go coraz bar­dziej, czasy jego do­brej kon­dy­cji dawno już mi­nę­ły. Męż­czy­zna za­ci­snął jed­nak zęby i szedł dalej, trze­cie pię­tro w końcu nie było naj­wyż­szym, mógł tam do­trzeć.

Mniej wię­cej w po­ło­wie drogi poczuł specyficzną woń. Stare, po­kry­te wil­go­cią ścia­ny wydzielały intensywny zapach, mie­sza­jący się z czymś innym, ohyd­nym i gry­zą­cym w gar­dło przy każ­dym wde­chu. Bro­oks nie po­tra­fił zi­den­ty­fi­ko­wać tego fe­to­ru, ale przypominał on nie­zli­czo­ne sy­tu­acje, gdy oglą­dał do­tknię­te roz­kła­dem trupy. Wy­dzie­la­ły one wła­śnie ten spe­cy­ficz­ny za­pach. Za­pach śmier­ci.

Na dru­gim pię­trze uchy­li­ły się drzwi i wyj­rza­ła zza nich za­bru­dzo­na, wy­chu­dzo­na twarz dziew­czyn­ki, naj­wy­żej dzie­się­cio­let­niej. Jej wiel­kie oczy śle­dzi­ły Bro­ok­sa, gdy pod­cho­dził bli­żej drzwi jej miesz­ka­nia. Męż­czy­zna za­trzy­mał się i po­pa­trzył na nią z góry. Naj­bar­dziej zwra­ca­ły uwagę prze­rze­dzo­ne blond włosy. W jej wieku nie po­win­ny wy­glą­dać tak kosz­mar­nie. Ale dziew­czyn­ka nie miała w końcu od­po­wied­nie­go śro­do­wi­ska do spę­dze­nia dzieciństwa. Uro­dzo­na w naj­gor­szej dziel­ni­cy, oto­czo­na ludź­mi stra­co­ny­mi i zła­ma­ny­mi, bez gro­sza przy duszy. Chwi­la jej na­ro­dzin była chwi­lą jej śmier­ci, utra­tą wszel­kiej na­dziei na lepszy byt. Kie­dyś Bro­oks chciał im wszyst­kim pomóc, za­bie­dzo­nym dzie­ciom bez per­spek­tyw. Ale wi­dział już zbyt wiele, by wciąż mieć na­dzie­ję.

Po chwi­li wza­jem­ne­go pa­trze­nia sobie w oczy Bro­oks zmu­sił się do cze­goś, co mogło przy­po­mi­nać uśmiech, po czym kon­ty­nu­ował wę­drów­kę. Wi­dział już drzwi miesz­ka­nia De­re­ka, jego daw­ne­go przy­ja­cie­la z cza­sów szkol­nych. Nie wi­dzie­li się od prze­szło dwu­dzie­stu lat, Qu­in­cy nie był nawet pe­wien, czy roz­po­znał­by jesz­cze daw­ne­go druha. Tym­cza­sem do­stał ten list… cho­ler­ny list, który zbu­rzył cały jego spo­kój, zmu­sił go do przyj­ścia tutaj, do slum­sów, skąd wy­rwał się dawno temu i gdzie nie miał za­mia­ru nigdy wra­cać. Ale list był dziw­ny… jakby Derek pisał go pod wpły­wem ogrom­nych emo­cji, nie­zdol­ny do lo­gicz­ne­go skła­da­nia zdań, wy­snu­wa­nia wnio­sków. Qu­in­cy wiele lat pra­co­wał w spe­cjal­nej jed­no­st­ce po­li­cyj­nej, po­tra­fił od­czy­tać wiele między wierszami. A tak się skła­da, że list De­re­ka miał wię­cej ukry­tej tre­ści, niż tej po­da­nej wprost.

W każ­dym razie dawny kom­pan pro­sił o pomoc w znisz­cze­niu cze­goś, czego sam nie po­tra­fił znisz­czyć. I choć brzmia­ło to jak ga­da­nie sza­leń­ca, Qu­in­cy nie po­tra­fił od­pu­ścić. Wbrew pod­szep­tom zdro­we­go roz­sąd­ku był tu teraz, mi­nu­ty miały dzie­lić go od spo­tka­nia z De­re­kiem. Chciał tego? Coraz bar­dziej ku­si­ło go, by po pro­stu od­wró­cić się i wyjść stąd, zła­pać pierw­szą lep­szą tak­sów­kę i po­je­chać do domu, do je­dy­ne­go miej­sca, gdzie czuł się choć tro­chę bez­piecz­ny. Ale sta­nął już przed drzwia­mi, gdyby się wy­co­fał, i tak by tu póź­niej wró­cił. Do­sko­na­le sie­bie znał, nie po­tra­fił­by od­pu­ścić. Cho­le­ra!

Za­pu­kał trzy razy, gło­śno. Zero od­po­wie­dzi. Na­ci­snął klam­kę, drzwi od razu ustą­pi­ły. Fetor za­ata­ko­wał go z dwu­krot­ną siłą. Nie mu­siał wi­dzieć ciała De­re­ka, by stwier­dzić, że jego dawny przy­ja­ciel jest mar­twy. Miej­sca zbrod­ni za­wsze miały swoją spe­cjal­ną aurę, a on był do­świad­czo­ny w ich oglą­da­niu, w końcu słu­żył w jed­no­st­ce dzie­sięć pie­przo­nych lat.

Miesz­ka­nie skła­da­ło się z trzech pokoi, ale Derek wi­siał już w pierw­szym z nich, na­prze­ciw­ko drzwi. Qu­in­cy pod­szedł do niego i zba­dał mu puls, przy­ty­ka­jąc dwa palce do chu­de­go przed­ra­mie­nia. Wie­dział, żeby ni­cze­go się nie spo­dzie­wać, ale mu­siał to zro­bić, takie były jego przy­zwy­cza­je­nia. Derek nie żył i to od dłuż­sze­go czasu. Był kom­plet­nie nagi, jego ciało po­kry­te było licz­ny­mi stru­pa­mi i oka­le­czo­ne w wielu miej­scach. Nie miał pe­ni­sa, rana wy­glą­da­ła tak, jakby ktoś wy­szar­pał go z nie­ludz­ką wręcz siłą. Gruby, wy­li­nia­ły sznur, na któ­rym wi­siał, za­ha­czo­ny był o wy­sta­ją­cą z su­fi­tu deskę. Wokół szyi Derek miał za­ci­śnię­tą pętlę, która wpi­ja­ła się w jego skórę. Oczy miał otwar­te. Bro­oks nie­for­tun­nie sta­nął tak, że wzrok przy­ja­cie­la był skie­ro­wa­ny pro­sto na niego. By­łe­go po­li­cjan­ta prze­szły dresz­cze. Cof­nął się o krok.

Coś było bar­dzo nie tak. Qu­in­cy miał wra­że­nie, jakby w pokoju znajdował się ktoś jeszcze, ale wszyst­kie kąty ziały pust­ką, można to było za­uwa­żyć nawet w pa­nu­ją­cym w miesz­ka­niu pół­mro­ku. Mimo to aura nie­po­ko­ju wciąż nie opusz­cza­ła męż­czy­zny, spra­wia­jąc że jego ciało ob­la­ło się zim­nym potem. Oglą­dał wiele miejsc zbrod­ni, wi­dział wiele ciał, oka­le­czo­nych, roz­wle­czo­nych, po­szat­ko­wa­nych… ale tutaj coś się nie zga­dza­ło. Wy­glą­da­ło na to, że Derek po­peł­nił sa­mo­bój­stwo, ale wtedy skąd licz­ne rany? Kto wy­szar­pał jego pe­ni­sa?

Bro­oks od­rzu­cił od sie­bie te myśli, mu­siał przede wszyst­kim za­wia­do­mić po­li­cję. Nie pra­co­wał już dla nich, ale wciąż miał licz­ne zna­jo­mo­ści, które miał za­miar wy­ko­rzy­stać, by do­wie­dzieć się, co się stało z De­re­kiem.

Wy­cią­gnął z kie­sze­ni spodni te­le­fon i za­dzwo­nił do na­czel­ni­ka.

Po dwóch sy­gna­łach w słu­chaw­ce ode­zwał się za­spa­ny głos.

– John­son z tej stro­ny. Kto mówi?

– Jest już ranek, stary capie – po­wie­dział Bro­oks, prze­cho­dząc do są­sied­nie­go po­ko­ju. Prze­by­wa­nie obok De­re­ka nie spra­wia­ło mu przy­jem­no­ści. – Mam dla cie­bie ro­bo­tę.

– Bro­oks, to ty? Czego, do kurwy nędzy, chcesz tak wcze­śnie?!

– Slum­sy, ka­mie­ni­ca numer czterdzieści pięć, przy sta­cji tak­só­wek. Trze­cie pię­tro. Po­spiesz się, trup już i tak nie­źle śmier­dzi.

– A co ty tam ro­bisz?!

Qu­in­cy Bro­oks roz­łą­czył się.

Do przyjazdu po­li­cji miał około pięt­na­stu minut. Po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać je, by szyb­ko się ro­zej­rzeć.

Na­ło­żył rę­ka­wicz­ki i za­czął prze­szu­ki­wać po­ko­je. Wszyst­ko utrzy­ma­ne było we względ­nym po­rząd­ku. Jeśli mieli do czy­nie­nia z mor­der­stwem na tle ra­bun­ko­wym, spraw­ca dzia­łał pre­cy­zyj­nie, nie za­mie­rzał skie­ro­wy­wać na sie­bie po­dej­rzeń cha­otycz­ną ro­bo­tą. Jeśli coś za­gi­nę­ło, po­li­cja nigdy się o tym nie dowie.

Bro­oks wró­cił do po­ko­ju z De­re­kiem i przyj­rzał mu się uważ­nie. Rany nie ukła­da­ły się w żadną ukry­tą wia­do­mość, nie miał na sobie ubrania, w któ­rym mógł­by co­kol­wiek scho­wać. Qu­in­cy prze­szedł obok niego, sta­ra­jąc się go nawet nie trą­cić ra­mie­niem i sta­nął nad biur­kiem. Kilka pa­pie­rzysk, lamp­ka z prze­pa­lo­ną ża­rów­ką, nie­wiel­ka szka­tuł­ka ozdo­bio­na ser­dusz­kiem… i mały zeszyt le­żą­cy ide­al­nie po­środ­ku biur­ka. Gdy Bro­oks na niego spoj­rzał, coś po­czuł, de­li­kat­nie ukłu­cie w oko­li­cach serca. Się­gnął po no­te­sik i ze zdzi­wie­niem za­uwa­żył, że jego dło­nie drżą. Z tru­dem je po­wstrzy­mał i otwo­rzył na pierwszej stronie.

Qu­in­cy, prze­czy­taj to pro­szę i zrób to, co ko­niecz­ne. Zanim Ona po­chło­nie i cie­bie…

Qu­in­cy Bro­oks przez dłuż­szy czas wpa­try­wał się w pierw­szą stro­nę, na któ­rej wid­nia­ło tylko to jedno zda­nie, za­pi­sa­ne nie­wy­raź­nym, po­chy­łym pi­smem. Ona? Kim, do cho­le­ry, była Ona? Qu­in­cy miał ocho­tę od­rzu­cić no­tat­nik na biur­ko i po pro­stu wyjść z tego miesz­ka­nia, gdy usły­szał pod­nie­sio­ne głosy. Po­li­cjan­ci wspi­na­li się do niego. Męż­czy­zna za­klął pod nosem i scho­wał no­tat­nik do tyl­nej kie­sze­ni. Sta­nął pod drzwia­mi, by nie wzbu­dzać nie­po­trzeb­nych po­dej­rzeń, że co­kol­wiek prze­szu­ki­wał. Otwo­rzył drzwi.

Po­li­cjan­ci mi­nę­li go, za­szczy­ca­jąc je­dy­nie krót­ki­mi po­zdro­wie­nia­mi i od razu przy­stą­pi­li do dzia­łań. Na samym końcu po­cho­du kro­czył nie­wy­spa­ny i zmę­czo­ny na­czel­nik John­son. Gdy zo­ba­czył Qu­in­cy’ego zła­pał go pod ramię i wy­pro­wa­dził na ko­ry­tarz, przed­tem rzu­ca­jąc tylko krót­kie, ukrad­ko­we spoj­rze­nie na miej­sce zbrod­ni. Sta­nę­li na skra­ju scho­dów, na­czel­nik za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

– Wy­bacz, że nie po­czę­stu­ję – ode­zwał się – ale mam dwa ostat­nie, a do­pie­ro za­czy­nam zmia­nę. Chcesz mi wy­tłu­ma­czyć, o co tu cho­dzi? Kim jest ten wi­sie­lec bez wacka?

– Na­zy­wał się Derek Evans, przy­jaź­ni­li­śmy się wiele lat temu. Nie wi­dzia­łem go od za­koń­cze­nia szko­ły.

– A teraz tak przy­pad­kiem wpa­dłeś w od­wie­dzi­ny po la­tach? Aku­rat jak wisi sobie spo­koj­nie pod su­fi­tem?

Bro­oks nie od­po­wie­dział, tylko wzru­szył ra­mio­na­mi. Na­czel­nik za­śmiał się i zga­sił pa­pie­ro­sa na po­rę­czy scho­dów.

– Nigdy cię nie lu­bi­łem – stwier­dził zim­nym gło­sem. – Kiedy u nas pra­co­wa­łeś, co­dzien­nie do­sta­wa­łem na cie­bie licz­ne skar­gi, mia­łeś wroga w nie­mal każ­dym na­szym funk­cjo­na­riu­szu.

– Czemu mnie nie zwol­ni­łeś?

– Żeby mnie potem na­wie­dza­li ci cho­ler­ni urzęd­ni­cy i za­sy­py­wa­li py­ta­nia­mi, dla­cze­go zwal­niam pra­cow­ni­ków z naj­lep­szy­mi wy­ni­ka­mi? Nie, byłeś zbyt dobry… naj­lep­szy. I to ci wie­lo­krot­nie ura­to­wa­ło skórę.

Przez chwi­lę mil­cze­li, wsłu­chu­jąc się w roz­mo­wy we­wnątrz miesz­ka­nia. Po­li­cjan­ci prze­szu­ki­wa­li po­ko­je, sta­ra­jąc się zna­leźć motyw sa­mo­bój­stwa… lub mor­der­stwa. Ciało De­re­ka zo­sta­ło już zdję­te ze sznu­ra i uło­żo­ne na pod­ło­dze, gdzie wstęp­ne oglę­dzi­ny pro­wa­dził ko­ro­ner. Stan­dar­do­wa po­li­cyj­na ro­bo­ta, po­my­ślał Qu­in­cy. A przy­naj­mniej tak się wy­da­wa­ło… bo cały czas miał wra­że­nie, że coś nie­po­żą­da­ne­go czai się w pół­mro­ku miesz­ka­nia. Coś, czego nie po­win­no tam wcale być.

Na­czel­nik splu­nął na dru­gie pię­tro i uśmiech­nął się sze­ro­ko do Bro­ok­sa.

– Nie mo­żesz wró­cić do środ­ka – po­wie­dział. – Le­piej już idź do domu.

– Nie chcesz wie­dzieć, co tutaj ro­bi­łem? – za­py­tał Bro­oks, nie pa­trząc na na­czel­ni­ka.

– Nie po­dej­rze­wam cię, jeśli o to py­tasz, więc obej­dę się bez za­sy­py­wa­nia cię py­ta­nia­mi. Po­wiedz tylko jedno… to było mor­der­stwo, czy sa­mo­bój­stwo?

Qu­in­cy Bro­oks za­sta­no­wił się przez chwi­lę. Na razie wolał prze­mil­czeć list od De­re­ka i ta­jem­ni­czy no­tat­nik z biur­ka, przy­naj­mniej do czasu, gdy bar­dziej za­głę­bi się w jego treść. Spoj­rzał więc na John­so­na, który cier­pli­wie cze­kał na od­po­wiedź.

– Ktoś go oka­le­czył – stwier­dził Bro­oks bez­na­mięt­nym tonem. – Gdyby sam się po­wie­sił, po co wcze­śniej te tor­tu­ry? To zde­cy­do­wa­nie było mor­der­stwo, przyj­rzyj­cie się temu uważ­niej.

Zanim na­czel­nik zdą­żył od­po­wie­dzieć, Bro­oks od­szedł. Szyb­ko do­tarł na par­ter i wy­szedł z ka­mie­ni­cy. Mu­siał przy­mknąć oczy, gdy zaatakowało je poranne światło. Zdał sobie spra­wę, jak wiel­ki mrok pa­no­wał w miesz­ka­niu.

*

Drzwi były uchy­lo­ne, praw­do­po­dob­nie, by wy­wie­trzyć za­duch pa­nu­ją­cy po nie­zwy­kle par­nej nocy. Qu­in­cy wy­szedł z miesz­ka­nia zanim Sa­ma­ra się obu­dzi­ła, nie miał ocho­ty się przed nią tłu­ma­czyć z listu od De­re­ka, ze zna­jo­mo­ści z nim. W ogóle naj­le­piej dla niego by­ło­by, gdyby nie mu­siał już nigdy od­zy­wać się do swo­jej żony.

Ko­chał ją, daw­niej. Czter­na­ście lat temu, gdy przy­się­ga­li sobie wier­ność i uczci­wość po kres ich ży­wo­tów. Kto wtedy mógł jed­nak przy­pusz­czać, że ich pier­wo­rod­ny syn umrze w po­ło­gu, du­sząc się cia­sną opla­ta­ją­cą jego szyję pę­po­wi­ną? Że ich na­stęp­ne dziec­ko, uro­cza có­recz­ka o pięk­nych, hip­no­ty­zu­ją­cych oczach, za­dła­wi się srebr­ną mo­ne­tą, ba­wiąc się na po­dwór­ku w wieku za­le­d­wie czte­rech lat? Qu­in­cy wy­biegł wtedy, sły­sząc na­wo­ły­wa­nia są­siad­ki z na­prze­ciw­ka. Mała Se­re­na le­ża­ła na ple­cach, wierz­ga­jąc nóż­ka­mi i niemo na­wo­łu­jąc po­mo­cy. Jej twarz przy­bra­ła nie­zdro­wą, pur­pu­ro­wą barwę, oczy wy­glą­da­ły, jakby miały wy­paść z oczo­do­łów. Sko­na­ła, wpa­tru­jąc się w ojca z de­li­kat­nym uśmiesz­kiem, wie­rząc że oto przy­szedł ją ura­to­wać, że wszyst­ko bę­dzie do­brze…

Nie było.

Sa­ma­ra do­sta­ła za­wa­łu, gdy w pracy powiadomiono ją o wypadku. Ledwo udało się ją od­ra­to­wać, ale w rze­czy­wi­sto­ści nigdy już nie wró­ci­ła do świa­ta ży­wych. Odkąd wy­szła ze szpi­ta­la, błą­ka­ła się po miesz­ka­niu ni­czym duch, nie znaj­du­jąc w ni­czym uko­je­nia, nie cie­sząc się z ni­cze­go, prze­peł­nio­na mar­two­tą i nie­moż­li­wym do usu­nię­cia smut­kiem, który ni­czym rak po­wo­li po­że­rał ją od środ­ka. Qu­in­cy nie­mal wi­dział, jak jego żona mar­nia­ła z każ­dym dniem, za­pa­da­jąc się w sobie.

Tak mi­nę­ło ostat­nie sześć lat. Nie sta­ra­li się już o dziec­ko, w ogóle nie do­cho­dzi­ło po­mię­dzy nimi do zbli­żeń dłuż­szych, niż roz­mo­wa o ni­czym pod­czas ko­lej­ne­go za­ma­wia­ne­go z mia­sta obia­du. W końcu i to prze­sta­ło być ich ry­tu­ałem, a w domu za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie tak gęste, że nie­mal trze­ba było się przez nie prze­bi­jać. Miesz­ka­li ni­czym współ­lo­ka­to­rzy… nie, go­rzej. Miesz­ka­li ni­czym nie­zna­jo­mi zmu­sze­ni dzie­lić kuch­nię, ła­zien­kę, łóżko. Nie roz­ma­wia­li, uni­ka­li wza­jem­nych spoj­rzeń, po­grą­ża­jąc się we wła­snych my­ślach, w któ­rych cały czas kró­lo­wa­ła tylko Se­re­na i ten nie­szczę­sny udu­szo­ny chłop­czyk, któ­re­mu nie zdą­ży­li nawet wy­my­ślić imie­nia.

I wła­śnie do ta­kie­go domu wszedł tego ranka Qu­in­cy Bro­oks, ści­ska­jąc w pra­wej dłoni no­tat­nik z domu De­re­ka.

*

Sa­ma­ra nie unio­sła głowy, gdy wszedł do kuch­ni. Sie­dzia­ła przy po­dłuż­nym stole, po­chy­lo­na tak bar­dzo, że jej siwy war­kocz za­nu­rzył się w ta­le­rzu pa­ru­ją­ce­go mleka, które po­wo­li piła. Qu­in­cy nie za­trzy­mał się, tylko pod­szedł do lo­dów­ki i wyjął stam­tąd ostat­nie piwo. Przez myśl prze­mknę­ło mu, że musi po po­łu­dniu pójść do skle­pu i zro­bić ko­lej­ne za­pa­sy.

– Wy­sze­dłeś wcze­śnie.

Qu­in­cy drgnął na dźwięk tego głosu, prze­peł­nio­ne­go od­le­głym żalem i roz­pa­czą. Spoj­rzał w stro­nę Sa­ma­ry, która wciąż nie unio­sła wzro­ku. Nie ule­ga­ło jed­nak wąt­pli­wo­ści, że to jej głos, choć wy­da­wał się tak obcy i od­le­gły, jakby nigdy wcze­śniej go nie sły­szał.

– Do­sta­łem list – wy­ja­śnił po chwi­li mil­cze­nia. Pod­szedł do krze­sła i usiadł na­prze­ciw żony. Otwo­rzył piwo, pstryk­nę­ło. – Od De­re­ka. Pa­mię­tasz go, opo­wia­da­łem ci o nim, jesz­cze przed ślu­bem.

– Pew­nie tak – mruk­nę­ła bez prze­ko­na­nia.

Nie miał po­ję­cia, czemu w ogóle się ode­zwa­ła. Wy­da­wa­ło się, że nie za­mie­ni­li ani jed­ne­go słowa od co naj­mniej mie­sią­ca. Wtedy w od­wie­dzi­ny przy­szła jakaś dawna przy­ja­ciół­ka Sa­ma­ry i, chcąc nie chcąc, mu­sie­li uda­wać szczę­śli­we mał­żeń­stwo, co pew­nie nie wy­szło zbyt prze­ko­nu­ją­co. Dzi­siaj jed­nak… co dzi­siaj zmu­si­ło ko­bie­tę do za­py­ta­nia go o powód wyj­ścia wcze­śnie rano? Cza­sa­mi po­tra­fił wy­mknąć się na spa­cer w środ­ku nocy, by po­zbyć się upo­rczy­wych wspo­mnień, ale nigdy go o to nie py­ta­ła, choć nie­raz przy­ła­pał ją na nie­rów­nym od­dy­cha­niu, co świad­czy­ło o tym, że nie spała.

Spoj­rzał na nią ukrad­kiem, nie chciał, by ja­kimś cudem ich oczy się spo­tka­ły.

– Ten no­tat­nik – po­wie­dzia­ła w końcu, jej dłoń z łyżką za­czę­ła drżeć. – Nie chcę go tutaj. Za­bierz go jak naj­da­lej.

– No­tat­nik? – Qu­in­cy nie­przy­tom­nym wzro­kiem spoj­rzał na le­żą­cy na stole ze­szyt De­re­ka. – Co z nim nie tak?

– Nie mam po­ję­cia… ale czuję się przy nim go­rzej, niż za­zwy­czaj. Za­bierz go, pro­szę.

– Muszę go prze­czy­tać.

– Więc zrób to gdzie in­dziej, pier­do­lo­ny pa­lan­cie!

Oby­dwo­je za­mar­li w bez­ru­chu, Qu­in­cy czuł struż­kę piwa spły­wa­ją­cą mu po bro­dzie.

Sa­ma­ra ze­rwa­ła się na równe nogi i wy­bie­gła z domu, trza­ska­jąc drzwia­mi.

Męż­czy­zna przez chwi­lę sie­dział w bez­ru­chu, ana­li­zu­jąc, co go wła­ści­wie spo­tka­ło. Po­czuł gniew. Nikt nie miał prawa się tak do niego zwra­cać, a już na pewno nie ona. Nie po­tra­fi­ła do­nosić ich pierw­sze­go dzie­cia­ka, a gdy w końcu los się do nich uśmiech­nął, gdy otrzy­ma­li córkę, jej nigdy nie było w po­bli­żu. Gdyby wtedy była na tym po­dwór­ku…

Za­trzy­mał ga­lo­pu­ją­ce myśli. Przez wiele lat uda­wa­ło mu się trzy­mać je na smy­czy, nie do­pusz­czał ich do głosu i nie miał za­mia­ru po­zwo­lić na to teraz. Zła­pał no­tat­nik i przy­spie­szo­nym kro­kiem udał się do swo­je­go ga­bi­ne­tu. Chciał za­to­pić się w lek­tu­rze, po­zwo­lić, by umysł De­re­ka wcią­gnął go na tyle, by mógł za­po­mnieć o wła­snych pro­ble­mach, cho­ciaż na chwi­lę.

*

Za­pew­ne uznasz mnie za sza­leń­ca, czy­ta­jąc ko­lej­ne stro­ny tej książ­ki, ale pro­szę, przy­ja­cie­lu, po­sta­raj się zro­zu­mieć wszyst­ko, co chcę ci prze­ka­zać, al­bo­wiem tylko w ten spo­sób mo­żesz uchro­nić swoją duszę przed po­tę­pie­niem. Na wstę­pie bo­wiem muszę cię prze­pro­sić. Wy­bie­ra­jąc cię na swo­je­go na­stęp­cę na­ra­zi­łem na ogrom­ne nie­bez­pie­czeń­stwo cie­bie i wszyst­kich tobie bli­skich. Wy­bacz. Byłeś jed­nak je­dy­nym przy­ja­cie­lem w moim życiu, sam do­sko­na­le wiesz, że jesz­cze w szko­le byłem sa­mot­ni­kiem i nic nie zmie­ni­ło się przez te wszyst­kie lata. Gdy więc sta­ną­łem przed per­spek­ty­wą ry­chłej śmier­ci i szu­ka­łem kogoś, kto bę­dzie mógł do­koń­czyć to, do czego ja byłem za słaby, tylko o tobie mo­głem po­my­śleć. O tobie, który za­wsze byłeś mi bli­ski, ni­czym brat, któ­re­go nie­ste­ty nigdy nie po­sia­da­łem. Wy­bacz więc raz jesz­cze, że to ty zo­sta­łeś prze­ze mnie nie­ja­ko zmu­szo­ny do wła­snej za­gła­dy. Choć mam szcze­rą na­dzie­ję, że oka­żesz się sil­niej­szy, niż ja i po­ko­nasz Ją… zanim bę­dzie za późno i dla cie­bie.

Za­cząć na­le­ży jed­nak od po­cząt­ku, jeśli chcesz zro­zu­mieć wszyst­ko. Gdy więc ukończyłem szko­łę, a nasze drogi się ro­ze­szły, nie mia­łem po­ję­cia, co w życiu chcę robić. Ima­łem się wielu za­wo­dów, szu­ka­łem licz­nych celów, przy­glą­da­łem się wszyst­kie­mu, co nor­mal­nie wzbu­dzi­ło­by za­chwyt każ­de­go czło­wie­ka i skło­ni­ło go do dal­szej nauki, dal­sze­go na­by­wa­nia do­świad­cze­nia. Ale mnie nigdy to nie wy­star­cza­ło. Nie wy­star­cza­ło mi bycie jed­nym z wielu, nie chcia­łem po pro­stu zo­stać le­ka­rzem, praw­ni­kiem, czy ro­bot­ni­kiem, jak ty­sią­ce in­nych! Nie zro­zum mnie źle, nie żą­da­łem rów­nież sławy po wsze czasy, nie było moim celem, by mnie za­pa­mię­ta­li po śmier­ci, nic z tych rze­czy. Po pro­stu… trudno to wy­tłu­ma­czyć. Chcia­łem udo­wod­nić sa­me­mu sobie, że je­stem stwo­rzo­ny do rze­czy wiel­kich, że moim prze­zna­cze­niem jest cze­goś do­ko­nać. Ale nie po­tra­fi­łem nawet wy­my­śleć, czym owo „coś” mo­gło­by być.

Do czasu. Wstyd się przy­znać, ale pew­ne­go dnia za­mknę­li mnie na ba­da­nia w szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym. Wo­lał­bym po­mi­nąć szcze­gó­ły mo­je­go wy­kro­cze­nia, ale wtedy mógł­byś mnie uznać za nie­wia­ry­god­ne­go, a to prze­kre­śli­ło­by wszel­kie twoje szan­se w star­ciu z Nią. Zatem wiedz, mój drogi przy­ja­cie­lu, że pew­ne­go brzyd­kie­go je­sien­ne­go po­ran­ka po­sta­no­wi­łem za­koń­czyć swoje życie. Uzna­łem, że szu­ka­łem wy­star­cza­ją­co długo, że nic już nie po­zo­sta­ło do osią­gnię­cia. W końcu świat ist­nie­je tyle ty­się­cy lat, dla­cze­go aku­rat ja miał­bym czegoś w nim do­ko­nać?! Cały po­ra­nek i po­łu­dnie spę­dzi­łem, my­śląc nad spo­so­bem swo­jej śmier­ci. Nie chcia­łem, by była bo­le­sna, ale z dru­giej stro­ny, jak ina­czej mo­gła­by się stać karą za moje nie­udol­ne życie? Po­wie­sze­nie i strzał w głowę były zde­cy­do­wa­nie zbyt szyb­kie, skok z mostu, nie­pew­ny. Ogień. Co chwi­la to on przy­cho­dził mi do głowy i w końcu to nim po­sta­no­wi­łem się po­słu­żyć. Ku­pi­łem ka­ni­ster ben­zy­ny i byłem już tak pod­eks­cy­to­wa­ny myślą o zbli­ża­ją­cym się końcu, że nie mo­głem iść do domu, nie mógł­bym znieść tak dłu­giej po­dró­ży. Pod­pa­li­łem się na­prze­ciw skle­pu, na oczach dzie­sią­tek prze­chod­niów.

Do­my­ślasz się już, że zdo­ła­no mnie uga­sić, a gdy pró­bo­wa­łem ich przed tym po­wstrzy­mać, za­dzwo­ni­li po po­go­to­wie i po­li­cję. Wci­snę­li mnie do za­kła­du dla obłą­ka­nych, ale mu­sie­li mnie wy­pu­ścić nie­dłu­go potem, w końcu nie stwa­rza­łem nie­bez­pie­czeń­stwa dla in­nych, praw­da? Mimo to moja przy­go­da nie oka­za­ła się kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­na. Wła­śnie wtedy bo­wiem, wda­jąc się w krót­ką po­ga­węd­kę z pew­nym sza­leń­cem, usły­sza­łem po raz pierw­szy o Wy­spie Z Me­ta­lu.

Nie zdzi­wił­bym się, gdy­byś par­sk­nął śmie­chem, czy­ta­jąc tę nazwę. Rze­czy­wi­ście brzmi, jak­bym żyw­cem wy­cią­gnął ją z opo­wie­ści grozy i to ni­skich lotów. Ale za­ufaj mi, przy­ja­cie­lu naj­droż­szy, zo­sta­łem owład­nię­ty ob­se­sją na punk­cie tego ta­jem­ni­cze­go miej­sca, które, wedle słów sza­leń­ca, miało być źró­dłem mocy tak po­tęż­nej, że cały świat za­chwiał­by się w po­sa­dach, gdyby kie­dyś zo­sta­ła uwol­nio­na ze swo­je­go me­ta­lo­we­go wię­zie­nia!

W każ­dym razie myśli o sa­mo­bój­czej śmier­ci w pło­mie­niach wy­pa­ro­wa­ły z mojej głowy rów­nie szyb­ko, jak do niej wpa­dły. Wie­dzia­łem już, co jest moim celem w życiu, co chcę uj­rzeć zanim na za­wsze po­chło­nie mnie mrok. Niech mnie dia­bli wezmą, dla­cze­go wtedy po pro­stu nie po­zwo­li­li mi spło­nąć?! Żaden mrok po śmier­ci nie może bo­wiem rów­nać się z tym, co spo­tka­ło mnie za życia, gdy udało mi się w końcu speł­nić swoje ma­rze­nia. Za­iste bo­wiem, do­brze mu­sisz się już do­my­ślać. Od­na­la­złem Wyspę Z Me­ta­lu, oka­za­ła się rów­nie praw­dzi­wa, jak ty, czy ja! Zanim jed­nak do tego do­szło, mu­sia­łem do­wie­dzieć się, gdzie jej szu­kać, mu­sia­łem zna­leźć to­wa­rzy­szy go­to­wych na pój­ście tam ze mną, sam bo­wiem nie mia­łem umie­jęt­no­ści, ni moż­li­wo­ści, by do­ko­nać ta­kiej wy­pra­wy sa­mo­dziel­nie. Za­czę­ły się więc dla mnie lata pełne przy­go­to­wań.

Udało mi się ze­brać ekipę zło­żo­ną z sze­ściu naj­nie­zwy­klej­szych oso­bi­sto­ści, jakie kie­dy­kol­wiek mógł­byś spo­tkać. Nie by­li­śmy przy­ja­ciół­mi, nic w tym stylu, nie roz­ma­wia­li­śmy bo­wiem w rze­czy­wi­sto­ści o ni­czym innym, niż tej nie­szczę­snej Wy­spie. Nie będę wy­mie­niał tu ich imion, wy­bacz mi tę lukę, przy­ja­cie­lu. Ale każdy z nich już spo­czy­wa w spo­ko­ju i nie chciał­bym szar­gać ich pa­mię­ci wspo­mnie­niem abo­mi­na­cji, ja­kich wspól­nie mie­li­śmy się do­pu­ścić.

W isto­cie bo­wiem w dwa lata po na­szym pierw­szym spo­tka­niu, za­opa­trze­ni w nie­wiel­ką łódź i za­pa­sy po­zwa­la­ją­ce nam prze­trwać wiele mie­się­cy poza cy­wi­li­za­cją, wy­ru­szy­li­śmy w rejs. Dokąd pły­nę­li­śmy, za­py­tasz. Cóż, nie udało się nam zgro­ma­dzić wielu in­for­ma­cji o Wy­spie, w isto­cie bo­wiem tylko jedna książ­ka z wszel­kich ba­da­nych przez nas bi­blio­tek za­wie­ra­ła o niej ja­ką­kol­wiek wie­dzę. A był to tom czar­ny, jak sama noc, o mrocz­nej tre­ści, któ­rej przy­ta­cza­nie tutaj by­ło­by zbrod­nią nie mniej­szą, niż wy­mor­do­wa­nie całej ludz­ko­ści. Tak więc dla sie­bie za­cho­wam se­kret do­tar­cia do Wyspy, by ni­ko­go, kto znaj­dzie mój pa­mięt­nik, nie ku­si­ła owa wy­pra­wa. W każ­dym razie, uzbro­je­ni w wie­dzę z mrocz­ne­go tomu, uda­li­śmy się w po­dróż…

*

Qu­in­cy Bro­oks od­wró­cił ko­lej­ną kartkę i wzdry­gnął się, gdy coś ze stu­ko­tem upa­dło na jego biur­ko. Przed nim leżał nie­wiel­ki me­da­lion na srebr­nym łań­cusz­ku. Był w kształ­cie ludz­kie­go serca, ale nie ta­kie­go, jakie ry­su­ją małe dzie­ci na kart­kach w szko­le. Był to praw­dzi­wie uka­za­ny na­rząd, ze wszel­ki­mi moż­li­wy­mi de­ta­la­mi.

Dziw­ny wzór na me­da­lion, po­my­ślał męż­czy­zna i chwy­cił bi­żu­te­rię.

Po­czuł dziw­ną chęć, by go za­ło­żyć. Z po­cząt­ku chciał po pro­stu od­rzu­cić wi­sior, ale gdy tak wpa­try­wał się w niego coraz dłu­żej, za­da­wał sobie jedno pro­ste py­ta­nie. Dla­cze­go miał­by od­rzu­cić tak pięk­nie zro­bio­ną rzecz? Z dru­giej stro­ny, dla­cze­go to coś było w no­tat­ni­ku De­re­ka? Jaki to miało zwią­zek z jego opo­wie­ścią, z tymi wszyst­ki­mi re­we­la­cja­mi o Wy­spie Z Me­ta­lu?

Qu­in­cy wes­tchnął, nie po­tra­fił zna­leźć wię­cej po­wo­dów, by nie zo­ba­czyć cho­ciaż, jak ten na­szyj­nik na nim wy­glą­da. Prze­ło­żył go przez głowę i za­cie­śnił łań­cu­szek.

Po­cząt­ko­wo nic nie po­czuł. Do­pie­ro pół mi­nu­ty póź­niej przez ciało prze­szły przy­jem­ne dresz­cze, które ogar­nę­ły go ca­łe­go, od czub­ka głowy, aż po palce u stóp. Po chwi­li dresz­cze prze­ro­dzi­ły się w de­li­kat­ne wi­bra­cje, Qu­in­cy po­czuł jak ciało ogar­nia przy­jem­ne cie­pło. Nim zdą­żył się zo­rien­to­wać, do­stał erek­cji. Wstał szyb­ko od biur­ka pa­trząc na wy­brzu­sze­nie, które znie­nac­ka po­wsta­ło w jego spodniach. Nie czuł nic ta­kie­go od wielu lat, odkąd za­czę­li z Sa­ma­rą od­da­lać się od sie­bie. Już za­po­mniał, jakie to uczu­cie, czuć pod­nie­ce­nie, po­żą­da­nie.

Za­bił­by za dotyk ko­bie­ce­go ciała.

Nie­mal krzyk­nął, gdy ktoś za­pu­kał do drzwi ich domu. Przez chwi­lę na­słu­chi­wał, li­cząc na to, że in­truz sobie pój­dzie. Ale pu­ka­nie po­wtó­rzy­ło się. Wście­kły Qu­in­cy scho­wał no­tat­nik w szu­fla­dzie biur­ka, me­da­lion wrzu­cił za ko­szu­lę i ru­szył w stro­nę drzwi. Dom po­grą­żo­ny był w kom­plet­nej ciszy. Sa­ma­ra więc pew­nie jesz­cze nie wró­ci­ła, choć mu­sia­ło minął do­brych kilka go­dzin, bo słoń­ce wi­sia­ło na szczy­cie nie­bo­skło­nu. Qu­in­cy prze­stra­szył się. Tak szyb­ko minął mu czas, gdy czytał wy­po­ci­ny De­re­ka?

Przed drzwia­mi stał wy­raź­nie czymś po­iry­to­wa­ny na­czel­nik John­son. Bez py­ta­nia prze­ci­snął się obok Qu­in­cy’ego, wpa­ro­wał do jego ga­bi­ne­tu nawet nie zdej­mu­jąc płasz­cza, i rzu­cił się na wy­ście­ła­ny fotel. Qu­in­cy oparł się o fra­mu­gę drzwi i wbił py­ta­ją­ce spoj­rze­nie w swo­je­go daw­ne­go prze­lo­żo­ne­go.

– Masz coś moc­niej­sze­go? – za­py­tał John­son, jego głos drżał.

Qu­in­cy kiw­nał głową i wy­szedł z ga­bi­ne­tu, po chwi­li wró­cił z za­pie­częto­wa­ną bu­tel­ką whi­sky i jedną szklan­ką.

John­son wziął szklan­kę i od­chrząk­nął.

– Ty nie pi­jesz? – za­py­tał nie­mal szep­tem.

– Ogra­ni­czy­łem – od­parł wy­mi­ja­ją­co Qu­in­cy. – Ale nie krę­puj się, mo­żesz opróż­nić nawet całą bu­tel­kę. Ani ja, ani Sa­ma­ra się nie ob­ra­zi­my.

– Sa­ma­ra? – John­son wy­glą­dał, jakby przez chwi­lę pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, o kim w ogóle mowa. – A co tam wła­ści­wie u niej? Jest w domu?

– Wy­szła. – Za­pa­dła cisza, w trak­cie któ­rej Qu­in­cy na­peł­nił szklan­kę al­ko­ho­lem. – Chcia­łeś o czymś po­roz­ma­wiać?

– Za chwi­lę.

John­son jed­nym, so­lid­nym hau­stem wypił całą za­war­tość szklan­ki. Qu­in­cy wzdry­gnął się na ten widok i po­czuł nagłe obrzydze­nie do na­czel­ni­ka. Nigdy go nie lubił, można wręcz po­ku­sić się o stwier­dze­nie, że nim gar­dził. Ale w tam­tym mo­men­cie, gdy sie­dzie­li wspól­nie w ga­bi­ne­cie Qu­in­cy’ego, gdy John­son opróż­nił całą szklan­kę whi­sky jed­nym po­cią­gnię­ciem, Qu­in­cy po­czuł gniew. Za­ha­mo­wał go jed­nak szyb­ko, nim roz­pa­li­ła się w nim furia, a z ja­kie­goś dziw­ne­go po­wo­du czuł, że tak mo­gło­by się zda­rzyć. I ta myśl go prze­ra­zi­ła…

– Ran­dolph nie żyje – ode­zwał się nagle na­czel­nik, jego wzrok utkwio­ny był w czub­kach butów.

Qu­in­cy z po­cząt­ku nie wie­dział, o kim w ogóle mowa. Do­pie­ro po kil­ku­na­stu se­kun­dach zdał sobie spra­wę, że ów Ran­dolph był po­li­cjan­tem, pra­co­wał w tej samej jed­no­st­ce, co Qu­in­cy, kilka razy mieli nawet oka­zję razem pro­wa­dzić śledz­two. Nigdy jed­nak nie do­szło po­mię­dzy nimi do ja­kichś bliż­szych kon­tak­tów, byli dla sie­bie zu­peł­nie obcy, oprócz tego, że razem ta­pla­li się w fe­to­rze roz­kła­da­ją­cych się ciał i ści­ga­li fa­na­tycz­nych mor­der­ców, któ­rych okru­cień­stwo nie­jed­no­krot­nie zda­wa­ło się nie mieć gra­nic.

– Jak? – za­py­tał w końcu Qu­in­cy.

– Hm?

– Jak umarł?

– Ooo – John­son wes­tchnął. – Strze­lił sobie w głowę. Ze służ­bo­wej broni. Do cho­le­ry, wi­dzia­łem to, wi­dzia­łem jak wy­cią­ga broń i od­bez­pie­cza ją… ale byłem zbyt da­le­ko. Krzy­cza­łem, ka­za­łem mu prze­stać, rzu­ci­łem mu pie­przo­ny roz­kaz. Nie po­słu­chał. Huk był taki… ogłu­sza­ją­cy.

– Nie sły­sza­łeś nigdy wy­strza­łu z broni?

– Wierz mi, strzał brzmi zu­peł­nie ina­czej, gdy kula prze­wier­ca mózg two­je­go zna­jo­me­go, któ­re­go zna­łeś od wielu lat. Brzmi… jak la­ment. La­ment, który roz­ry­wa ci duszę na setki ka­wa­łecz­ków. Nie wiem, czy kie­dyś będę po­tra­fił o nim za­po­mnieć. Albo o jego eks­plo­du­ją­cej gło­wie, albo…

Głos mu się za­ła­mał. Qu­in­cy bez py­ta­nia nalał mu ko­lej­ną por­cję whi­sky, z któ­rej na­czel­nik chęt­nie i na­tych­mia­sto­wo sko­rzy­stał. Jego twarz przy­bra­ła nieco czer­wo­ną barwę, al­ko­hol mu­siał już za­cząć ude­rzać mu do głowy.

– Przy­kro mi – wy­du­kał Qu­in­cy, ale nie był za­do­wo­lo­ny z tonu swo­je­go głosu. Sam sobie nie uwie­rzył.

– On się zabił po wyj­ściu z tego miesz­ka­nia, Bro­oks. Już w środ­ku coś mam­ro­tał, że mu nie­do­brze, że czuje ja­kieś pul­so­wa­nie w gło­wie, że nie może tam prze­by­wać. A ja, głupi, nie chcia­łem go wy­pu­ścić. Wi­docz­nie… wi­docz­nie ta spra­wa musi być tą, która osta­tecz­nie go zła­ma­ła. Wiesz, że w na­szym za­wo­dzie, w na­szych cza­sach, czę­sto się tak dzie­je.

– Moż­li­we.

– Ale przy­sze­dłem… przy­sze­dłem tu, żeby pro­sić cię o pomoc. Po sa­mo­bój­stwie Ran­dol­pha po­li­cjan­ci orze­kli, że nie chcą zaj­mo­wać się tą spra­wą, każdy z nich za­czy­na wy­my­ślać, że nie czuje się zbyt do­brze w po­bli­żu tego trupa, że nie chcą się w to mie­szać. Moi lu­dzie po­pa­da­ją w obłęd, Bro­oks! Po­trze­bu­ję cię… po­trze­bu­ję kogoś, kto za­mknie tę cho­ler­ną spra­wę jak naj­szyb­ciej, a ty…

– Nie ma mowy.

Qu­in­cy ze­rwał się na równe nogi i za­czął iść w stro­nę drzwi wyj­ścio­wych. Na­czel­nik szyb­kim kro­kiem po­dą­żył za nim.

– Bro­oks, pro­szę…

– Nie je­steś już moim prze­ło­żo­nym, nie mo­żesz wy­da­wać mi roz­ka­zów.

– Ale mu­sisz…

– Nic nie muszę!

Miał ocho­tę ude­rzyć na­czel­ni­ka, tak bar­dzo chciał przy­wa­lić w tę na­chla­ną mordę. Po­wstrzy­mał się w ostat­niej chwi­li, nie było to bo­wiem zbyt mądre po­su­nię­cie. Za­miast tego za­ci­snął pię­ści i ode­tchnął głę­bo­ko trzy razy. Spły­nął na niego spo­kój.

– Chciał­bym, żebyś teraz stąd wy­szedł – po­wie­dział naj­spo­koj­niej, jak umiał. – I nie mie­szaj mnie wię­cej w tę spra­wę. Zna­la­złem mar­twe­go przy­ja­cie­la z dzie­ciń­stwa, to mi wy­star­czy. Wyjdź.

Na­czel­nik wy­glą­dał, jakby jesz­cze chciał coś po­wie­dzieć, ale się roz­my­ślił. Ski­nął tylko głową, wy­mi­nął by­łe­go pod­wład­ne­go i opu­ścił miesz­ka­nie. Qu­in­cy na­tych­miast za­mknął za nim drzwi na klucz i oparł się o nie ple­ca­mi. Spoj­rzał w dół.

Erek­cja ani tro­chę nie ze­lża­ła. Co wię­cej, miał wra­że­nie, jakby jesz­cze się wzmo­gła… czuł bo­wiem wzmo­żo­ne pod­nie­ce­nie za każ­dym razem, gdy na­czel­nik mówił o eks­plo­du­ją­cej gło­wie Ran­dol­pha.

*

Gdy zbli­ża­li­śmy się do miej­sca, gdzie miała znaj­do­wać się Wyspa, za­ata­ko­wał nas po­tęż­ny sztorm. Wy­ło­nił się zni­kąd, jakby za mach­nię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki i z ja­kie­goś po­wo­du spra­wiał wra­że­nie, jakby sku­piał się spe­cjal­nie na nas, jakby chciał nas za­wró­cić… albo po pro­stu po­grą­żyć w mor­skich głę­bi­nach. Na szczę­ście jeden z moich to­wa­rzy­szy był do­świad­czo­nym ka­pi­ta­nem, nie­raz już mu­siał mie­rzyć się z sza­le­ją­cym mo­rzem. Nawet jed­nak on miał pro­ble­my, by bez­piecz­nie prze­pro­wa­dzić nas przez ten koszmar.

Pioruny trza­ska­ły na­oko­ło, deszcz siekł po twa­rzach, ni­czym roz­pa­lo­ne bicze. A gdzieś tam, z od­da­li po­grą­żo­nej w mroku sztor­mo­wych chmur, do­bie­gał nas dźwięk. Ryk? Okrzyk? Mam­ro­ta­nie? Trudno stwier­dzić, ale na pewno było to coś nie­ludz­kie­go. Moje ma­rze­nie, by do­się­gnąć Wyspy i skry­wa­nych przez nią se­kre­tów jesz­cze się wzmo­gło. Mu­sia­łem po­siąść tę moc. Moc po­tra­fią­cą kształ­to­wać sztorm, moc po­tra­fią­cą przy­zy­wać ta­jem­ni­cze isto­ty z in­nych świa­tów. Wie­dzia­łem już bo­wiem, że musi to być po­tę­ga tak ogrom­na, że uczy­ni­ła­by mnie w końcu tym, kim za­wsze chcia­łem być.

Kimś waż­nym

Kimś, z kim trze­ba się li­czyć.

Lata upo­ko­rzeń, lata po­szu­ki­wań, lata po­grą­ża­nia się w sza­leń­stwie… i w końcu mia­łem do­stać coś na wła­sność, coś co sta­nie się moją drogą na sam szczyt. Czu­łem się szczę­śli­wy. W tam­tej chwi­li nawet ten sztorm, który pra­wie prze­wró­cił naszą łódź, nie mógł ze­psuć mi hu­mo­ru. Wie­dzia­łem, że nawet jeśli burza roz­wa­li nas w drob­ny mak i wrzu­ci mnie w od­mę­ty, znaj­dę w sobie tyle sił, by do­pły­nąć do Wyspy wpław. Tak, wła­śnie tak się czu­łem. Nie­po­ko­na­ny.

W pew­nym mo­men­cie pio­run tra­fił pro­sto w nasz po­kład. Deski eks­plo­do­wa­ły i po­szy­bo­wa­ły w górę, maszt zła­mał się na dwie części, ktoś padł na plecy i za­czął wrzesz­czeć. Zza chmur do­biegł nas ko­bie­cy śmiech, pełen trium­fu i cho­rej sa­tys­fak­cji spo­wo­do­wa­nej tym, że kogoś udało się Jej skrzyw­dzić, że ktoś cier­pi. Za­py­tasz, skąd tak do­kład­nie to wszyst­ko wiem? Skąd wiem, co myślała? Nie po­tra­fię na to od­po­wie­dzieć. Z ja­kie­goś po­wo­du jed­nak czu­łem się wy­bra­ny, po­bło­go­sła­wio­ny. Było czymś oczy­wi­stym, że po­zo­sta­li człon­ko­wie tej wy­pra­wy byli tylko na­rzę­dzia­mi, ma­ją­cy­mi zbli­żyć mnie do celu. To ja byłem głów­nym bo­ha­te­rem, ja byłem wy­brań­cem ma­ją­cym po­siąść moc kształ­to­wa­nia świa­ta na moje ży­cze­nie. I Ona mu­sia­ła to ro­zu­mieć. Mu­sia­ła się… mnie bać. Stąd ten sztorm, je­stem pe­wien, że tak wła­śnie pró­bo­wa­ła mnie po­wstrzy­mać.

Nie udało się Jej.

Nasz ka­pi­tan oka­zał się godny swo­je­go ty­tu­łu i już po kilku go­dzi­nach niebo roz­po­go­dzi­ło się, a chmu­ry roz­stą­pi­ły. Deszcz z ulewy za­mie­nił się le­d­wie w mżaw­kę. A my uj­rze­li­śmy Wyspę Z Me­ta­lu. I uwierz mi, mój naj­droż­szy przy­ja­cie­lu, był to widok iście ma­gicz­ny.

Sa­mot­ny ląd na samym środ­ku oce­anu, żad­nej cy­wi­li­za­cji w od­le­gło­ści wielu setek ki­lo­me­trów. Jeśli pró­bu­jesz sobie teraz wy­obra­zić mapę, by zgad­nąć, gdzie ów ląd się ukry­wa, po­rzuć te sta­ra­nia. Wyspa nie znaj­du­je się w na­szym świe­cie, je­stem tego ab­so­lut­nie pe­wien. W pew­nym bo­wiem mo­men­cie, gdy wy­ko­nuje się wszyst­kie opi­sa­ne w mrocz­nym tomie kroki, o któ­rych oczy­wi­ście wspo­mi­nać nie będę, prze­cho­dzi się do in­ne­go wy­mia­ru. Tak, brzmię jak sza­le­niec, mo­żesz nawet za­śmie­wać się do roz­pu­ku, ale pro­szę, nie od­kła­daj książ­ki. Jeśli ty bo­wiem zre­zy­gnu­jesz z do­koń­cze­nia mojej misji, nikt tego nie uczy­ni.  

Tak więc Wyspa… za­iste zbu­do­wa­na była z me­ta­lu. Metal ten lśnił w ja­snych pro­mie­niach słoń­ca, wy­sy­ła­jąc w naszą stro­nę ja­skra­we re­flek­sy, nie­mal ra­nią­ce nasze bied­ne oczy. Trudno mi scha­rak­te­ry­zo­wać jej wy­gląd, czy ukształ­to­wa­nie te­re­nu. W rze­czy­wi­sto­ści bo­wiem Wyspa ule­ga­ła cią­głym zmia­nom i to, co z po­cząt­ku wy­da­wa­ło się ogrom­ną, wzno­szą­cą się pod nie­bio­sa górą z me­ta­lu, nie­mal gład­kim szpi­kul­cem, po kilku mi­nu­tach oka­zy­wa­ło się głę­bo­ką do­li­ną, pełną mniej­szych i więk­szych wznie­sień. Nie pytaj, jak to się dzia­ło. Wyspa zmie­nia­ła się w ułam­ku se­kun­dy, gdy tylko mru­gną­łeś, wy­glą­da­ła zu­peł­nie ina­czej, niż chwilę wcze­śniej. Je­stem nie­mal na sto pro­cent pe­wien, że każdy z na­szej sió­dem­ki wi­dział ją wtedy ina­czej.

A ra­czej szóst­ki…

Jak bo­wiem pew­nie pa­mię­tasz, jeden z nas zo­stał tra­fio­ny przez pio­run. Gdy do­bi­li­śmy do Wyspy, wy­cią­gnę­li­śmy go na brzeg i sta­ra­li­śmy się od­ra­to­wać, bez­sku­tecz­nie. Jego skóra po­kry­ta była licz­ny­mi opa­rze­nia­mi, po­ło­wa twa­rzy po pro­stu się sto­pi­ła, a w brzu­chu wid­nia­ła ogrom­na, wciąż dy­mią­ca dziu­ra. Tak wła­śnie stra­cili­śmy pierw­sze­go człon­ka na­szej wy­pra­wy. A ofiar miało być, nie­ste­ty, wię­cej. Ohhh, gdy­bym tylko wie­dział, że pro­wa­dzę tych ludzi na pewną śmierć…

Ale nie ma co roz­pa­mię­ty­wać prze­szło­ści, nie zmie­nię jej już bo­wiem. Gdy osta­tecz­nie stwier­dzi­li­śmy, że dla na­sze­go to­wa­rzy­sza nie można już nic zro­bić, ru­szy­liśmy w głąb Wyspy, by zba­dać ją i zna­leźć to, po co przy­by­li­śmy. I od sa­me­go po­cząt­ku czu­łem Jej obec­ność, Jej wbi­ja­ją­ce się we mnie spoj­rze­nie. I niech mnie dia­bli wezmą… na­peł­nia­ło mnie to iście be­stial­skim po­żą­da­niem!

*  

– Co ty ro­bisz?

Qu­in­cy ode­rwał spoj­rze­nie od po­żół­kłych stron dzien­ni­ka De­re­ka i spoj­rzał na drzwi ga­bi­ne­tu. Stała w nich Sa­ma­ra, jej twarz zdra­dza­ła wy­raź­ne obrzy­dze­nie, pa­trzy­ła gdzieś po­ni­żej twa­rzy swo­je­go męża. Qu­in­cy spu­ścił wzrok i znie­ru­cho­miał. Jego spodnie były opusz­czo­ne do kolan, prawą dło­nią zaś ści­skał na­brzmia­łe­go człon­ka. Coś też pul­so­wa­ło na jego pier­si. Zdał sobie spra­wę, że to me­da­lion w kształ­cie serca, stał się cie­pły i ryt­micz­nie po­więk­szał się, po czym kur­czył. Za każ­dym skur­czem przez ciało Qu­in­cy’ego prze­cho­dzi­ły po­tęż­ne dresz­cze roz­ko­szy.

Męż­czy­zna szyb­ko na­cią­gnął spodnie i pod­szedł do żony. Ta od­su­nę­ła się od niego ze wstrę­tem. Ogar­nę­ła go furia.

– A czego ty się spo­dzie­wa­łaś? – za­py­tał i zbli­żył swoją twarz do jej, by nie mogła uro­nić ani jed­ne­go słowa, które chciał jej po­wie­dzieć. A miał do po­wie­dze­nia wiele… wszyst­ko, co skry­wał głę­bo­ko w sobie przez ostat­nie lata. – Mam swoje po­trze­by, a ty ich nie speł­niasz. My­ślisz, że będę bez­czyn­nie cze­kał, aż w końcu ła­ska­wie zrzu­cisz z sie­bie ubra­nia? Albo że będę się tułał po bur­de­lach, byle ktoś w końcu się mną zajął? Po co się tru­dzić, skoro mam rącz­ki, które same po­tra­fią dać mi przy­jem­ność?!

Sa­ma­ra otwo­rzy­ła usta w czymś, co przy­po­mi­na­ło strach po­mie­sza­ny z fru­stra­cją. Jej oczy strze­la­ły drob­ny­mi iskier­ka­mi.

– Nie po­zna­ję cię – wy­szep­ta­ła chra­pli­wym gło­sem. – Zmie­ni­łeś się, kie­dyś byłeś… inny.

– Cie­szę się, że w końcu to zo­ba­czy­łaś. Szko­da tylko, że wcze­śniej mu­sia­łaś zabić dwój­kę na­szych dzie­ci!

Nie chciał tego po­wie­dzieć, ugryzł się w język zbyt późno. Me­da­lion na jego pier­si za­wi­bro­wał, zu­peł­nie jakby się z cze­goś cie­szył. Było to dziw­ne uczu­cie, ale Qu­in­cy na­tych­miast po­czuł się le­piej, jakby ist­niał ktoś, kto go ro­zu­mie i wspie­ra w tym cho­ler­nie trud­nym życiu, gdzie nawet twoja wła­sna żona jest twoim wro­giem.

Sa­ma­ra podbiegła do męża i ude­rzy­ła go w twarz. Pra­wie tego nie po­czuł, ona na­to­miast od­sko­czy­ła z ci­chym pi­skiem i zła­pa­ła się za dłoń. Przez chwi­lę pa­trzy­ła na nią, jak za­hip­no­ty­zo­wa­na, potem unio­sła wzrok. Pa­trzy­ła na Qu­in­cy’ego, jakby był ja­kimś kosz­mar­nym upio­rem.

– Twoja skóra – wy­mam­ro­ta­ła. – Jest zimna i taka nie­na­tu­ral­nie gład­ka… zu­peł­nie jakby była zro­bio­na z me­ta­lu.

Nie cze­ka­ła na ja­ką­kol­wiek re­ak­cję, po pro­stu wy­bie­gła z ga­bi­ne­tu, a mi­nu­tę póź­niej Qu­in­cy usły­szał trzask za­trza­ski­wa­nych drzwi wej­ścio­wych.

Stał bez ruchu jesz­cze dłuż­szą chwi­lę, pró­bu­jąc unor­mo­wać od­dech. Skóra jak metal? O co mogło jej cho­dzić? I dla­cze­go po­rów­na­ła go aku­rat do me­ta­lu, ze wszyst­kich po­rów­nań jakie mogła zro­bić? Czy to… czy to mogło mieć coś wspól­ne­go z tym, o czym ak­tu­al­nie czy­tał? Z tą całą pie­przo­ną Wyspą De­re­ka? Ale prze­cież to były wy­ssa­ne z palca bred­nie, za­wo­dze­nie na wpół obłą­ka­ne­go umy­słu! Derek po pro­stu osza­lał po nie­uda­nej pro­bie sa­mo­bój­czej, nie mogło być in­ne­go wy­tłu­ma­cze­nia. Ale w takim razie… czym był ów ta­jem­ni­czy me­da­lion w kształ­cie serca, tak nie­spo­koj­nie drga­ją­cy pod ko­szu­lą Qu­in­cy’ego? I dla­cze­go tak bar­dzo nie po­tra­fił za­pa­no­wać nad emo­cja­mi, dla­cze­go wy­krzy­czał żonie w twarz rze­czy, które uda­wa­ło mu się tak długo dusić głę­bo­ko w swo­jej świa­do­mo­ści?

I dla­cze­go ta cho­ler­na erek­cja nie chcia­ła ze­lżeć ani na jedną chwi­lę?!

Spoj­rzał w dół, gdzie wciąż, bez ustan­ku, wy­raź­nie ry­so­wa­ło się wy­brzu­sze­nie w oko­li­cach roz­por­ka. De­li­kat­nie wsu­nął dłoń na pasek, fala roz­kosz­nych dresz­czy za­ata­ko­wa­ła go, gdy tylko palce ze­tknę­ły się z na­pię­tym człon­kiem. Szyb­ko cof­nął rękę, prze­ra­żo­ny tym, jak łatwo go teraz pod­nie­cić, jak nie­na­sy­co­ny jest… jak bar­dzo miał ocho­tę na coś, co nawet nie przy­szło mu do głowy od czasu śmier­ci có­recz­ki…

Me­da­lion znowu za­czął wi­bro­wać, tym razem jesz­cze sil­niej, nie­mal do­pro­wa­dza­jąc go do sza­leń­stwa z od­czu­wa­nej przy­jem­no­ści. Sku­lił się i padł na ko­la­na, całe jego ciało drża­ło w rytm re­gu­lar­nych spa­zmów. W końcu miał dość. Ze­rwał z sie­bie me­da­lion i od­rzu­cił go da­le­ko, ten po­to­czył się po pod­ło­dze i z głu­chym dźwiękiem zde­rzył się ze ścia­ną w kącie ga­bi­ne­tu. Tam znie­ru­cho­miał i jakby… zma­lał, stał się zwy­kłym, srebr­nym wi­sior­kiem.

Qu­in­cy po­wo­li za­czął się uspo­ka­jać. Ciało, po­zba­wio­ne roz­kosz­nych wi­bra­cji na­szyj­ni­ka, bun­to­wa­ło się, jakby nie chcia­ło już żyć bez tych dro­go­cen­nych spa­zmów. Erek­cja usta­ła nie­mal na­tych­mia­st, Qu­in­cy nie miał po­ję­cia, że moż­li­we jest, by tak szyb­ko przejść z bycia bar­dzo po­bu­dzo­nym, do zwy­czaj­nie wy­czer­pa­ne­go. Ode­tchnął kilka razy, zimny pot rosił całe jego czoło. Zdał sobie też spra­wę, że zro­bi­ło się cicho. Wcze­śniej, choć nie do końca zwra­cał na to uwagę, sły­szał de­li­kat­ną melodię, jakby od­le­głą, śpie­wa­ną przez z pew­no­ścią pięk­ną isto­tę, która ro­zu­mia­ła go bez słów i była tam, tylko i wy­łącz­nie dla niego. Teraz po­zo­stał sam. Sa­mot­ny.

I ta pust­ka tak bar­dzo bo­la­ła…

Ale nie miał za­mia­ru póki co za­kła­dać znowu na­szyj­ni­ka. Chciał od­po­cząć, czuł że nie prze­trwał­by ko­lej­nej tak długo trwa­ją­cej erek­cji. Do­czoł­gał się do biur­ka i z tru­dem usiadł na krze­śle. Jego mię­śnie od­ma­wia­ły po­słu­szeń­stwa, z tyłu głowy ode­zwał się tępy, pul­su­ją­cy ból. Usiłował sprawić, by myśli po­now­nie sku­pi­ły się na no­tat­ni­ku De­re­ka.

*

Zdaje się, jak­by­śmy błą­dzi­li po Wy­spie dłu­gie ty­go­dnie. Bra­ko­wa­ło nam już pro­wian­tu i wody, by­li­śmy prze­mę­cze­ni i więk­szość mojej ekipy chcia­ła po pro­stu wra­cać do domu. Oczy­wi­ście nie zga­dza­łem się na to, by­li­śmy zbyt bli­sko, nie mo­gli­śmy po pro­stu od­wró­cić się i od­pły­nąć, a potem… a potem co? Uda­wać, że nigdy nie na­tra­fi­li­śmy na to wspa­nia­łe miej­sce? Nie stą­pa­li­śmy po me­ta­lo­wej gle­bie, nie wdy­cha­li­śmy de­li­kat­nych dro­bi­nek me­ta­lu, krą­żą­cych bezładnie w po­wie­trzu? Nie po­tra­fi­łem, po pro­stu nie po­tra­fi­łem oprzeć się uro­ko­wi tego miej­sca. A obiet­ni­ca skry­wa­nej gdzieś tam mocy tylko upew­nia­ła mnie w tym, że chcę… nie, ja muszę prze­szu­kać to miej­sce!

Za­czę­li­śmy wal­czyć. Wstyd mi o tym pisać, ale oso­bi­ście za­koń­czy­łem życie pew­nej ko­bie­ty z mojej ekipy, która tak po­twor­nie krzy­cza­ła, że chce wró­cić do domu… dla­cze­go po pro­stu nie po­zwo­li­łem jej od­pły­nąć z in­ny­mi? Dla­cze­go nie po­zo­sta­łem na tej Wy­spie sam, ska­za­ny na długą śmierć gło­do­wą, która i tak nie by­ła­by wy­star­cza­ją­cą karą za moją chci­wość, która oka­za­ła się prze­cież być tak po­twor­ną zbrod­nią! W każdy razie nie za­wró­ci­li­śmy, nawet po śmier­ci tam­tej ko­bie­ty, gdy le­ża­ła już u stóp lśnią­ce­go drze­wa z me­ta­lu z głową zmiaż­dżo­ną przez gład­ki ka­mień, który jesz­cze chwi­lę wcze­śniej był w mojej dłoni.

I nie­dłu­go potem… oh, przy­ja­cie­lu. Nie­dłu­go potem zna­leź­li­śmy Jej świą­ty­nię. Miej­sce ema­nu­ją­ce tak mrocz­ną i nie­po­skro­mio­ną mocą, że przez kilka go­dzin po pro­stu sta­li­śmy w miej­scu, bojąc się choć­by prze­kro­czyć próg tej pra­daw­nej bu­dow­li. Nie mam po­ję­cia, kto ją zbu­do­wał i kiedy, nie mam nawet po­ję­cia, czy po­cho­dzi ona z na­sze­go świa­ta. Wiem je­dy­nie, że nie po­win­na nigdy przez ni­ko­go być od­kry­ta. A ja, w mojej nie­po­ha­mo­wa­nej głu­po­cie, wkro­czy­łem w mrocz­ne cze­lu­ści Jej domu.

Inni po­dą­ży­li za mną, choć uczy­ni­li to bar­dzo nie­chęt­nie i, nie­ste­ty, na swoją zgubę. Oka­za­ło się bo­wiem, że ich umy­sły były zbyt słabe, żeby zmie­rzyć się z prze­pięk­nym śpie­wem, który wabił nas coraz głę­biej, a sta­wał się tym gło­śniej­szy, im bli­żej by­li­śmy serca tej świą­ty­ni. Moi to­wa­rzy­sze po­pa­dli w obłęd, wę­dru­jąc tymi mrocz­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, i po­za­bi­ja­li się na­wza­jem. Niech pa­mięć o ich du­szach nigdy nie za­gi­nie…

Ale ja prze­trwa­łem. A w głów­nej kom­na­cie zna­la­złem ar­te­fakt, który za­pew­ne teraz masz przy sobie, na­szyj­nik w kształ­cie Jej serca. Gdy go pod­nio­słem, zrazu nic się nie wy­da­rzy­ło. Po­czu­łem roz­cza­ro­wa­nie i po­tęż­ny gniew. No bo jak to? Tyle po­świę­ceń, stra­co­nych lat, tru­dów po­dró­ży i to wszyst­ko na nic? Nie cze­ka­ła mnie żadna na­gro­da, gdzie ta po­tę­ga, która miała uczy­nić mnie w końcu kimś war­tym za­pa­mię­ta­nia?! Już mia­łem ci­snąć na­szy­jnik z po­wro­tem na pie­de­stał, z któ­re­go go pod­nio­słem i po pro­stu opu­ścić tę cho­ler­ną Wyspę, gdy usły­sza­łem szept. Nie były to ja­kieś kon­kret­ne słowa, a jed­nak zro­zu­mia­łem, co chcia­ła mi prze­ka­zać. Od­wró­ci­łem się, zgod­nie z Jej po­le­ce­niem… stała tam, w wej­ściu. I ja­śnia­ła bla­skiem tak pięk­nym, że naraz wszel­kie wąt­pli­wo­ści ule­cia­ły z mojej głowy. Uwierz mi, naj­droż­szy przy­ja­cie­lu, tak pięk­nej isto­ty nie oglą­da­ły żadne ludz­kie oczy, nigdy.

Dała mi wybór. Mo­głem po­zo­sta­wić Jej serce i opu­ścić Wyspę, ale ostrze­gła mnie, że nigdy już tutaj z po­wro­tem nie tra­fię. Wy­bra­łem więc, na­tu­ral­nie, drugą opcję. Za­bra­łem ją ze sobą, a ona po­mo­gła mi sa­me­mu kie­ro­wać stat­kiem. I tym razem nawet jedna chmur­ka nie prze­szko­dzi­ła nam w po­wro­cie do domu. A był to po­wrót słod­ki i wy­peł­nio­ny cie­le­sny­mi przy­jem­no­ścia­mi, o któ­rych tu pisać nie będę.

Za­pew­ne je­steś już zmę­czo­ny tym sza­leń­czym ga­da­niem, ale pro­szę, drogi przy­ja­cie­lu, wy­słu­chaj jesz­cze sa­me­go za­koń­cze­nia. Zda­łem sobie bo­wiem w końcu spra­wę, że to Ona ma nade mną kon­tro­lę, a nie od­wrot­nie. Moc, którą obie­cy­wa­ła mi za każ­dym razem, gdy do­cho­dzi­łem w Jej czu­łych ra­mio­nach, była bujdą. Chcia­ła uwol­nić się z tej Wyspy, która przez ty­sią­ce lat była Jej wię­zie­niem i wy­ko­rzy­sta­ła mnie, bied­ne na­rzę­dzie, czło­wie­ka wcze­śniej przez życie zła­ma­ne­go, do osią­gnię­cia swo­je­go celu. Gdy to zro­zu­mia­łem, ze­zło­ści­ła się. Wie­dzia­ła już, że nie będę Jej dłu­żej ule­gły, po­sta­no­wi­ła więc uwol­nić się rów­nież i od mojej osoby, a wtedy mo­gła­by ru­szyć gdzie­kol­wiek by chcia­ła, sie­jąc zamęt i chaos na całym świe­cie.

Chcia­łem Ją po­wstrzy­mać, na­praw­dę pró­bo­wa­łem, ale… za­cza­ro­wa­ła mnie. Za każ­dym razem, gdy już byłem pewny, że je­stem w sta­nie znisz­czyć to prze­klę­te serce z me­ta­lu, ogar­niał mnie żal i po­żą­da­nie do Niej tak ogrom­ne, że po pro­stu się pod­da­wa­łem. Teraz już wiem, na końcu swo­je­go nędz­ne­go ży­wo­ta, że po­ko­na­ła mnie. Zwy­cię­ży­ła, a ja oka­za­łem się po pro­stu idio­tą, tak jak wszy­scy za­wsze po­dej­rze­wa­li. Nie zo­sta­nę za­pa­mię­ta­ny, chyba że jako nisz­czy­ciel świa­ta, jeśli nikt nie zdoła Jej po­wstrzy­mać. Dla­te­go w tobie, mój bied­ny i naj­droż­szy przy­ja­cie­lu, cała na­dzie­ja ludz­ko­ści. Jeśli masz dość siły, a modlę się by tak było, zniszcz to prze­klę­te serce. Ci­śnij je w go­re­ją­ce pło­mie­nie i z lu­bo­ścią patrz, jak topi się, roz­ko­szuj się krzy­kiem, który za­pew­ne wyda z sie­bie ta jędza, gdy zro­zu­mie, że nad­szedł Jej kres. Uczyń to… a moja bied­na dusza bę­dzie mogła za­znać spo­ko­ju.

A teraz już muszę się po­że­gnać. Sły­szę Ją, sły­szę Jej śpiew, coraz gło­śniej­szy. Idzie po mnie, jest wście­kła i roz­cza­ro­wa­na. Nie wiem, co ze mną uczy­ni, boję się nawet po­my­śleć, ale wiem, że po­sia­da ogrom­ną moc i siłę, nic nie jest dla Niej nie­moż­li­we. Modlę się tylko, bym zdą­żył umrzeć, zanim za­cznie bawić się moim cia­łem, jakbym był ma­rio­net­ką… którą osta­tecz­nie oka­za­łem się być.

*

Qu­in­cy mu­siał za­snąć pod­czas czy­ta­nia dzien­ni­ka, nawet nie wie­dział kiedy. Obu­dzi­ło go ryt­micz­ne sa­pa­nie w oko­li­cach le­we­go ucha. Otwo­rzył oczy i stwier­dził, że Sa­ma­ra sie­dzi na nim okra­kiem, cał­kiem nago, całe jej ciało za­le­wał pot. Nie po­czuł ani odro­bi­ny pod­nie­ce­nia tą sy­tu­acją, sta­rał się ją z sie­bie zrzu­cić, ale moc­niej za­ci­snę­ła uda wokół jego talii, nie po­zwa­la­jąc mu nawet wstać z krze­sła.

– Co ty, do cho­le­ry ro­bisz?! – za­wo­łał, wciąż się z nią si­łu­jąc.

Sa­ma­ra uśmiech­nę­ła się lu­bież­nie.

– Chcia­łam cię prze­pro­sić – po­wie­dzia­ła w prze­rwach po­mię­dzy roz­kosz­ny­mi sap­nię­cia­mi. – Po­trak­to­wa­łam cię nie­spra­wie­dli­wie… wiem, że masz swoje po­trze­by i obie­cu­ję ci… od dzi­siaj będę się nimi skru­pu­lat­nie zaj­mo­wa­ła!

Nie po­do­bał mu się ton jej głosu. Był dziw­nie obcy i od­le­gły, jakby to nie jego żona do niego mó­wi­ła. Po chwi­li Sa­ma­ra drgnę­ła na nim moc­niej i coś obiło się o jego twarz. Od­su­nął się nieco i w końcu to zo­ba­czył. Me­ta­lo­we serce, które ci­snął w kąt, zwi­sa­ło po­mię­dzy jej pier­sia­mi i błysz­cza­ło, pul­su­jąc ryt­micz­nie.

– Skąd… dla­cze­go to za­ło­ży­łaś?!

– Usły­sza­łam śpiew. Dziw­ne, praw­da? Coś… ktoś, na­wo­ły­wał mnie. Nie mo­głam się oprzeć. I bar­dzo do­brze, je­stem teraz pełna ener­gii. Nie po­do­ba ci się?

Qu­in­cy za­parł się naj­moc­niej, jak umiał i w końcu udało mu się zrzu­cić z sie­bie żonę. Ze­rwał się z krze­sła, Sa­ma­ra na­tych­miast do niego przy­lgnę­ła. Jej pa­zno­k­cie wbiły się głę­bo­ko w jego twarz, żło­biąc w niej głę­bo­kie bruz­dy, które na­tych­miast za­czę­ły krwa­wić. Wrza­snął i od­sko­czył od niej, jakby pa­rzy­ła ogniem. Ona jed­nak nie chcia­ła od­pu­ścić. Ata­ko­wa­ła go raz za razem, dra­piąc każdy cen­ty­metr jego ciała i ję­cząc coraz gło­śniej, jakby krzyw­dze­nie go spra­wia­ło jej nie­wy­sło­wio­ną przy­jem­ność.

Qu­in­cy od­trą­cił żonę, padła na podłogę i za­czę­ła się na niej wić, jej dło­nie błą­dzi­ły po jej ciele, jakby była w kom­plet­nym amoku. Męż­czy­zna runął na nią i ze­rwał jej me­da­lion z szyi. Sa­ma­ra wrza­snę­ła i pró­bo­wa­ła od­zy­skać ar­te­fakt, jej pa­zu­ry wręcz wy­ry­wa­ły mięso z twa­rzy męża. Qu­in­cy pro­sił ją, by prze­sta­ła, tak bar­dzo ją pro­sił, ale ona nie chcia­ła się uspo­ko­ić. Za­cho­wy­wa­ła się zu­peł­nie jak opę­ta­na, sta­ra­jąc się od­zy­skać prze­klę­ty przed­miot.

– Zabij – usły­szał Qu­in­cy, głos do­bie­gał jakby z wnę­trza wła­snej głowy. – Zabij sukę! Zabij ją!

Nawet nie wie­dział, kiedy to się stało. Ude­rzył Sa­ma­rę me­da­lio­nem w głowę, nie­mal na­tych­miast znie­ru­cho­mia­ła, a spod wło­sów za­czę­ła pły­nąć struż­ka krwi. Ude­rzył jesz­cze pięć razy, aż jej czasz­ka pękła pod na­po­rem cio­sów, a ciało drgnę­ło kon­wul­syj­nie ostat­ni raz.

Qu­in­cy z prze­ra­że­niem spoj­rzał na me­ta­lo­we serce. Z jego wnę­trza do­bie­gał trium­fal­ny, ko­bie­cy śmiech. Ar­te­fakt drżał w eks­ta­zie.

*

Qu­in­cy wie­dział, że nie ma czasu do stra­ce­nia. Całe ciało bo­la­ło od za­da­nych pa­zu­ra­mi żony ob­ra­żeń, stra­cił rów­nież sporo krwi. Ledwo trzy­mał się na no­gach, ale mimo to zdo­łał przy­nieść do ga­bi­ne­tu ka­ni­ster z ben­zy­ną i oblał nią me­ta­lo­we serce. Wy­cią­gnął za­pał­kę i zapalił ją.

Nie po­tra­fił rzu­cić.

Za­marł w miej­scu, nie mógł nawet ru­szyć jed­nym mię­śniem. Choć bar­dzo chciał po pro­stu roz­luź­nić palce, by za­pał­ka sama spa­dła na oblany ben­zy­ną me­da­lion, coś mu to unie­moż­li­wia­ło. W końcu pło­mień za­czął pa­rzyć go w palce, chwilę potem póź­niej za­pał­ka zga­sła.

– Od­wróć się.

Qu­in­cy nie chciał tego zro­bić. Jed­no­cze­śnie czuł wzmo­żo­ną po­trze­bę, by jed­nak to uczy­nić. Po­czuł, że po­now­nie do­sta­je erek­cji, nie umiał nad tym za­pa­no­wać.

– Od­wróć się, ko­cha­nie. Chcę ci po­ka­zać coś bar­dzo przy­jem­ne­go.

W końcu uległ. Po­wo­li, jakby nie ste­ro­wał wła­snym cia­łem, od­wró­cił się w stro­nę drzwi. Stała w nich ko­bie­ta… nie, nie był to czło­wiek. Była to jakaś nad­na­tu­ral­na isto­ta, nie­mal ja­śnie­ją­ca w po­wo­li za­pa­da­ją­cym w miesz­ka­niu mroku. Jej nagie ciało wręcz hip­no­ty­zo­wa­ło, męż­czy­zna nie mógł się zmu­sić, by od­wró­cić wzrok. I zdał sobie spra­wę, że wcale nie chce tego robić.

Isto­ta zbli­ży­ła się do niego, Jej stopy zda­wa­ły się nawet nie do­ty­kać pod­ło­ża, tak de­li­kat­nie stą­pa­ła. Za­trzy­ma­ła się tak, że ich nosy pra­wie się ze sobą sty­ka­ły. Po­sła­ła mu naj­pięk­niej­szy uśmiech, jaki kie­dy­kol­wiek w życiu wi­dział.

– Nie mogę nic zro­bić, jeśli nie no­sisz mo­je­go ser­dusz­ka, ko­cha­nie. Załóż je… a gwa­ran­tu­ję ci nie­zli­czo­ne noce przy­jem­no­ści, któ­rych nie je­steś w sta­nie sobie nawet wy­obra­zić!

Nawet się nie za­sta­na­wiał. Schy­lił się i uniósł ocie­ka­ją­ce krwią żony serce. Po dro­dze za­brał też ka­ni­ster ben­zy­ny. Za­ło­żył me­da­lion na szyję, po czym jed­nym, szyb­kim ru­chem oblał się benzyną. Ka­ni­ster wy­padł z jego bez­wład­nych rąk.

– To nie bę­dzie nam po­trzeb­ne – po­wie­dzia­ła Ona, pa­trząc na ka­ni­ster.

Zbli­ży­ła się do niego, ich ciała ze­tknę­ły się. Qu­in­cy po­czuł, jak za­le­wa go ogrom­na fala przy­jem­no­ści, cze­goś ta­kie­go nie do­świad­czył nawet w naj­przy­jem­niej­szych snach. Jej dło­nie bez­błęd­nie krą­ży­ły po jego ciele, znaj­du­jąc punk­ty, które spra­wia­ły mu naj­wię­cej roz­ko­szy. Jej usta ob­ję­ły jego, były mokre i zimne, bar­dzo go to pod­nie­ca­ło. Objął ją w pasie, przy­lgnę­ła do niego jesz­cze bar­dziej, spe­cjal­nie na­ci­ska­jąc brzu­chem na na­brzmia­łe­go człon­ka. Jej ręce zda­wa­ły się roz­cią­gać, jakby były wę­ża­mi mor­ski­mi, pró­bu­ją­cy­mi zabrać go w mrocz­ne od­mę­ty. Jej cała syl­wet­ka wy­dłu­ży­ła się, nie przy­po­mi­na­ła teraz ludz­kiej ko­bie­ty. Trudno stwier­dzić, czy w ogóle co­kol­wiek przy­po­mi­na­ła.

Nawet nie wie­dział kiedy, w jego dło­niach za Jej ple­ca­mi po­ja­wi­ła się za­pa­lo­na za­pał­ka. To jego pod­świa­do­mość to­czy­ła ostat­nie boje z chę­cią po­zna­nia wszyst­kich roz­ko­szy, jakie Ona mogła mu za­pew­nić. Ale po­now­nie nie po­tra­fił pu­ścić cho­ler­nej za­pał­ki! Pło­mień był coraz bli­żej jego pal­ców, ale Ona była tak świet­na, da­wa­ła mu tak ogrom­ną przy­jem­ność, Jej dło­nie, Jej usta, Jej całe ciało, Jej szept w jego uchu…

W mo­men­cie gdy pło­mień do­tknął czub­ka jego pal­ców, zdo­łał roz­luź­nić chwyt. Ma­lut­ki ka­wa­łek dre­wien­ka po­wo­li opa­dał ku podłodze, pło­mień już nie­mal zdą­żył wy­ga­snąć. Za­pał­ka bez­gło­śnie upa­dła u ich drżą­cych z roz­ko­szy nóg.

Qu­in­cy po­czuł ję­zy­ki ognia, które za­czę­ły ich utu­lać, ni­czym ra­mio­na tro­skli­wej ko­chan­ki. W po­rów­na­niu do Jej do­ty­ku, ogień był taki cie­pły, miły i ko­ją­cy. Bez­piecz­ny. Qu­in­cy za­mknął oczy i po­zwo­lił, by pło­mie­nie ogar­nę­ły całą jego po­stać. Fala ulgi spły­nę­ła na niego, gdy po­czuł top­nie­ją­ce me­ta­lo­we serce na pier­si, gdy usły­szał Jej krzyk, który nie miał nic wspól­ne­go z roz­ko­szą.

Ostat­nim, co pa­mię­tał, była nie­zwy­kła przy­jem­ność, która dała mu or­gazm.

 

Koniec

Komentarze

Cóż, Jokerze246, przeczytałam Serce z zimnego metalu, jednak nie widzę powodu, aby dzielić się wrażeniami z lektury, zauważyłam bowiem, że nie masz zwyczaju odpowiadać na moje komentarze, więc rozumiem, że nie są Ci one do niczego potrzebne.

Dodam tylko, że wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia, ale powstrzymałam się także od zrobienia łapanki, bo szkoda mojego czasu na coś, co i tak do niczego Ci się nie przyda.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, regulatorzy. Wybacz, jeśli odniosłaś wrażenie, że ignoruje Twoje komentarze. Czytam bardzo dokładnie wszystko, co jest pod moimi opowiadaniami, po prostu zazwyczaj nie odpowiadam na komentarze, lub odpowiadam na nie zbiorowo. Mimo to są mi one bardzo potrzebne, pokazują mi, ile jeszcze muszę się nauczyć i co doszlifować. Staram się poprawiać błędy przytoczone w lapankach, a nawet jeśli nie robię tego od razu, to łapanki pomagają mi nie popełniać ich w przyszłych opowiadaniach. Wszystkie Wasze komentarze są dla mnie bardzo ważne, więc jeszcze raz przepraszam, jeśli odniosłaś przeciwne wrażenie. Postaram się nabrać nawyku częstszego odpisywania na komentarze i byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś jednak zdecydowała się na łapanke, bo jak wspominałem, są one bardzo pomocne.

Jokerze, może zajrzę do Twojego kolejnego opowiadania, bo to jest na tyle długie, że raczej nie będę czytać go ponownie, aby powyłapywać błędy i usterki, chyba że znajdę trochę czasu, ale to raczej nieprędko.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W porządku, a chociaż jakieś ogólne wrażenia? Czy się dobrze czytało, czy było ciekawe? Byłbym wdzięczny.

Jokerze, proszę o cierpliwość.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oki, z góry dziękuję.

No cóż, Jokerze, zapowiadało się nieźle, jednak z każdym przeczytanym akapitem ciekawość się ulatniała i zostało jedynie znużenie dość długim i przegadanym tekstem, w którym, moim zdaniem, niewiele się dzieje, w dodatku nie udało mi się zorientować, co tam się tak naprawdę wydarzyło, a horroru tu tyle, co kot napłakał. Innymi słowy – to opowiadanie zupełnie nie w moim guście

Dodam jeszcze, że pamiętnik Derka brzmi szalenie osobliwie, bo sprawia wrażenie, jakby był pisany w XIX wieku, a nie współcześnie.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Przeszkadzała zwłaszcza wszechobecna zaimkoza, nie zawsze poprawnie i czytelnie złożone zdania, a także dość częste literówki.

 

i spoj­rzał ponad sie­bie. → A może zwyczajnie: …i spoj­rzał w górę.

 

Mniej wię­cej w po­ło­wie drogi do jego noz­drzy do­tarł za­pach. → Czy zaimek jest konieczny? Wszak tam nie było innych nozdrzy.

A może: Mniej wię­cej w po­ło­wie drogi poczuł specyficzną woń.

 

Stare, zbu­twia­łe, po­kry­te wil­go­cią ścia­ny mie­sza­ły się z czymś innym, ohyd­nym i gry­zą­cym w gar­dło przy każ­dym wde­chu. → Ściany kamienicy mogły być wilgotne, ale nie mogły butwieć. Nie umiem też wyobrazić sobie, z czym mogą mieszać się ściany kamienicy.

 

zi­den­ty­fi­ko­wać tego fe­to­ru, ale przy­po­mi­na­ło mu to te nie­zli­czo­ne sy­tu­acje, gdy oglą­dał do­tknię­te roz­kła­dem trupy. Wy­dzie­la­ły one wła­śnie ten spe­cy­ficz­ny… → Nadmiar zaimków.

 

Na dru­gim pię­trze uchy­li­ły się drzwi i wyj­rza­ła przez nie… → Na dru­gim pię­trze uchy­li­ły się drzwi i wyj­rza­ła zza nich

Można patrzeć zza drzwi, ale nie przez drzwi – no, chyba że będą przezroczyste.

 

twarz małej dziew­czyn­ki, naj­wy­żej dzie­się­cio­let­niej. → Zbędne dookreślenie – dziewczynka jest mała z definicji.

 

Ale dziew­czyn­ka nie miała w końcu od­po­wied­nie­go śro­do­wi­ska do spę­dze­nia mło­do­ści. -> Ale dziew­czyn­ka nie miała w końcu od­po­wied­nie­go śro­do­wi­ska do spę­dze­nia dzieciństwa.

Młodość to czas między dzieciństwem a dorosłością.

 

utra­tą wszel­kiej na­dziei na ja­ki­kol­wiek byt. → …utra­tą wszel­kiej na­dziei na lepszy byt.

Skoro miała dziesięć lat, to w byle jakim, ale w jakimś bycie trwała.

 

Wi­dział już drzwi miesz­ka­nia De­re­ka, jego daw­ne­go przy­ja­cie­la z cza­sów szkol­nych. Wi­dział już drzwi miesz­ka­nia De­rka, przy­ja­cie­la z cza­sów szkol­nych…

Ten błąd pojawia się w całym opowiadaniu. Tu znajdziesz odmianę imienia Derek: https://www.imiona.info/Derek.html

 

Nie wi­dzie­li się prze­szło od dwu­dzie­stu lat… → Nie wi­dzie­li się od prze­szło dwu­dzie­stu lat

 

po­tra­fił od­czy­tać wiele spo­mię­dzy wier­szy. → …po­tra­fił od­czy­tać wiele między wierszami.

 

Coś było bar­dzo nie tak. Qu­in­cy miał wra­że­nie, jakby nie był w po­ko­ju sam, ale wszyst­kie kąty ziały pust­ką, można to było za­uwa­żyć… → Lekka byłoza.

 

NIe pra­co­wał już dla nich… → Literówka.

 

– Slum­sy, ka­mie­ni­ca numer 45… → – Slum­sy, ka­mie­ni­ca numer czterdzieści pięć

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Przed przy­jaz­dem po­li­cji miał około pięt­na­stu minut.Do przyjazdu po­li­cji miał około pięt­na­stu minut.

 

Jeśli mieli do czy­nie­nia z mor­der­stwem… → Mieli, czyli ilu miało? Dlaczego liczba mnoga, skoro Qu­in­cy jest sam?

 

nie miał na sobie ubrań, w któ­rych mógł­by co­kol­wiek scho­wać.  → …nie miał na sobie ubrania, w któ­rym mógł­by co­kol­wiek scho­wać.

Ubrania wiszą w szafie, leża na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

szka­tuł­ka ozdo­bio­na ser­dusz­kiem i książ­ka. Mały no­te­sik le­żą­cy ide­al­nie po­środ­ku biur­ka. → Książka i notesik nie są synonimami, tych określeń nie używamy zamiennie.

 

Się­gnął po no­te­sik i ze zdzi­wie­niem za­uwa­żył, że jego dło­nie drżą. → Czy dobrze rozumiem, że notesik miał drżące dłonie?

 

i otwo­rzył pierw­szą stro­nę. → …i otwo­rzył na pierw­szej stron­ie.

 

wpa­try­wał się w pierw­szą stro­nę, na któ­rym wid­nia­ło… → Piszesz o stronie, która jest rodzaju żeńskiego, więc: …wpa­try­wał się w pierw­szą stro­nę, na któ­rej wid­nia­ło

 

Mu­siał przy­mknąć oczy, gdy po­ran­ne słoń­ce za­ata­ko­wa­ło jego oczy. → Powtórzenie. Zbędny zaimek.

Proponuję: Mu­siał przy­mknąć oczy, gdy zaatakowało je po­ran­ne słoń­ce.

 

Jej twarz przy­bra­ła nie­zdro­wej, pur­pu­ro­wej barwy… → Jej twarz przy­bra­ła nie­zdro­wą pur­pu­ro­wą barwę

 

Sa­ma­ra do­sta­ła za­wa­łu, gdy do­sta­ła w pracy po­wia­do­mie­nie o wy­pad­ku. → Powtórzenie.

Proponuję: Sa­ma­ra do­sta­ła za­wa­łu, gdy w pracy po­wia­do­miono ją o wy­pad­ku.

 

war­kocz za­nu­rzył się w ta­le­rzu pa­ru­ją­ce­go mleka, które po­wo­li piła. → Piła mleko z talerza? Jak kot?

 

że to jej głos usły­szał, choć wy­da­wał się tak obcy i od­le­gły, jakby nigdy wcze­śniej go nie sły­szał. → Powtórzenie.

Proponuję: …że to jej głos, choć wy­da­wał się tak obcy i od­le­gły, jakby nigdy wcze­śniej go nie sły­szał.

 

Nie po­tra­fi­ła do­nieść im pierw­sze­go dzie­cia­ka… → Nie po­tra­fi­ła donosić ich pierw­sze­go dzie­cia­ka……

 

Zła­pał za no­tat­nik… → Zła­pał no­tat­nik

Łapiemy/ Chwytamy/ Bierzemy coś, nie za coś.

 

udał się do swo­je­go ga­bi­ne­tu. → Zbędny zaimek – czy szedłby do cudzego gabinetu?

 

by umysł De­re­ka wcią­gnął go na tyle, by mógł za­po­mnieć o wła­snych pro­ble­mach, cho­ciaż na chwi­lę. ->Czy to zamierzony rym?

 

Gdy więc za­koń­czy­łem szko­łę… → Gdy więc ukoń­czy­łem szko­łę…

 

Ale dla mnie nigdy to nie wy­star­cza­ło. → Ale mnie nigdy to nie wy­star­cza­ło.

 

Po pro­stu… cięż­ko to wy­tłu­ma­czyć. → Po pro­stu… trudno to wy­tłu­ma­czyć.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

dla­cze­go aku­rat ja miał­bym coś w nim do­ko­nać?! → …dla­cze­go aku­rat ja miał­bym czegoś w nim do­ko­nać?!

 

Gdzie pły­nę­li­śmy, za­py­tasz.Dokąd pły­nę­li­śmy, za­py­tasz.

 

Tak samo dla sie­bie za­cho­wam se­kret do­tar­cia do Wyspy… → Tak więc dla sie­bie za­cho­wam se­kret do­tar­cia do Wyspy…

 

Qu­in­cy Bro­oks od­wró­cił ko­lej­ną stro­nę… → Qu­in­cy Bro­oks od­wró­cił ko­lej­ną kartkę

Stron odwracać się nie da.

 

Był on w kształ­cie ludz­kie­go serca… → Zbędny zaimek.

 

Do­pie­ro pół mi­nu­ty póź­niej przez jego ciało prze­szły… → Jak wyżej.

 

Qu­in­cy po­czuł jak jego ciało ogar­nia przy­jem­ne cie­pło. → Jak wyżej.

 

Tak szyb­ko minął mu czas, czy­ta­jąc wy­po­ci­ny De­re­ka? → Ze zdania wynika, że to czas czytał wypociny Derka.

Proponuję: Tak szyb­ko minął mu czas, gdy czytał wy­po­ci­ny De­r­ka?

 

Przed drzwia­mi wej­ścio­wy­mi stał… → Czy w tym domu były również drzwi wyjściowe?

A może wystarczy: Przed drzwia­mi stał

 

Bez py­ta­nia prze­ci­snał się… → Literówka.

 

za­pie­czen­to­wa­ną bu­tel­ką whi­sky… → …za­pie­czę­to­wa­ną bu­tel­ką whi­sky

 

zdał sobie spra­wę, że owy Ran­dolph… → zdał sobie spra­wę, że ów Ran­dolph…

Tu znajdziesz odmianę zamka ów.

 

Z służ­bo­wej broni.Ze służ­bo­wej broni.

 

Jego twarz przy­bra­ła nieco czer­wo­nej barwy→ Jego twarz przy­bra­ła nieco czer­wo­ną barwę

 

każdy z nich za­czy­na wy­my­ślać, że nie czują się zbyt do­brze… → …każdy z nich za­czy­na wy­my­ślać, że nie czuje się zbyt do­brze

 

tak bar­dzo chciał przy­wa­lić w tę jego na­chla­ną mordę. → Zbędny zaimek.

 

by bez­piecz­nie prze­pro­wa­dzić nas na drugą stro­nę. → Na drugą stronę czego?

 

Bły­ska­wi­ce trza­ska­ły na­oko­ło nas, deszcz siekł nas po twa­rzach→ Błyskawice są bezgłośne, nie trzaskają. Czy zaimki są konieczne?

 

Cięż­ko stwier­dzić, ale na pewno było to coś nie­ludz­kie­go.Trudno stwier­dzić, ale na pewno było to coś nie­ludz­kie­go.

 

maszt zła­mał się na dwie po­ło­wy… → Masło maślane – połowy jednej rzeczy zawsze są dwie.

Proponuję: …maszt zła­mał się na dwie części

 

Skąd wiem, co czuła? Nie po­tra­fię na to od­po­wie­dzieć. Z ja­kie­goś po­wo­du jed­nak czu­łem się→ Czy to celowe powtórzenie?

 

Nasz ka­pi­tan oka­zał się godny swo­je­go ty­tu­łu i już po kilku go­dzi­nach niebo roz­po­go­dzi­ło się, a chmu­ry roz­stą­pi­ły. → Czy dobrze rozumiem, że kapitan wpłynął na poprawę pogody?

 

gdy wy­ko­ny­wa się wszyst­kie→ Raczej: …gdy wy­ko­nuje się wszyst­kie…

 

Metal ten lśnił w ja­snych pro­mie­niach słoń­ca→ Zbędne dookreślenie – czy bywają ciemne promienie słońca?

 

Cięż­ko mi scha­rak­te­ry­zo­wać jej wy­glądTrudno mi scha­rak­te­ry­zo­wać jej wy­gląd…

 

Wyspa zmie­nia­ła się w ułam­ku se­kun­dy, gdy tylko mru­gną­łeś, wy­glą­da­ła zu­peł­nie ina­czej, niż se­kun­dę wcze­śniej. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Wyspa zmie­nia­ła się w ułam­ku se­kun­dy, gdy tylko mru­gną­łeś, wy­glą­da­ła zu­peł­nie ina­czej niż chwilę wcze­śniej.

 

Jak bo­wiem pew­nie pa­mię­tasz, jeden z nas zo­stał tra­fio­ny przez pio­run. → Nie można tego pamiętać, bo była jedynie wzmianka, że piorun złamał maszt.

 

wy­cią­gnę­li­śmy go na brzeg i sta­ra­li­śmy się go od­ra­to­wać, bez­sku­tecz­nie. Jego skóra po­kry­ta była licz­ny­mi opa­rze­nia­mi, po­ło­wa twa­rzy po pro­stu się sto­pi­ła, a w jego brzu­chu→ Nadmiar zaimków.

 

Tak wła­śnie stra­cii­śmy pierw­sze­go→ Literówka.

 

Ale nie ma co roz­pa­mię­ty­wać prze­szlo­ści→ Literówka.

 

Gdy osta­tecz­nie stwier­dzi­li­śmy, że dla na­sze­go to­wa­rzy­sza nie można już nic zro­bić, ru­szy­li wgłąb Wyspy… → Gdy osta­tecz­nie stwier­dzi­li­śmy, że dla na­sze­go to­wa­rzy­sza nie można już nic zro­bić, ru­szy­liśmy w głąb Wyspy…

 

ktoś, kto go ro­zu­mie i wspie­ra go w tym cho­ler­nie trud­nym życiu… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Sa­ma­ra do­sko­czy­ła do męża i ude­rzy­ła go w twarz. Pra­wie tego nie po­czuł, ona na­to­miast od­sko­czy­ła z ci­chym pi­skiem… → Nie brzmi to najlepiej.

 

czym był owy ta­jem­ni­czy me­da­lion… → …czym był ów ta­jem­ni­czy me­da­lion

 

dla­cze­go wy­krzy­czął żonie… → Literówka.

 

gdy tylko jego palce ze­tknę­ły się… → Zbędny zaimek.

 

Me­da­lion znowu za­czął wi­bor­wać… → Literówka.

 

po­to­czył się po pod­ło­dze i z głu­chym tąp­nię­ciem zde­rzył się ze ścia­ną… → Obawiam się, że to nie było tąpnięcie.

Proponuję: …po­to­czył się po pod­ło­dze i z głu­chym dźwiękiem zde­rzył się ze ścia­ną

 

Jego ciało, po­zba­wio­ne roz­kosz­nych wi­bra­cji na­szyj­ni­ka, bun­to­wa­lo się… → Zbędny zaimek. Literówka.

 

Erek­cja usta­ła nie­mal na­tych­mia­sto­wo… → Erek­cja usta­ła nie­mal na­tych­mia­st

 

Ode­tchnął kilka razy, zimny pot rosił całe jego czoło. → A może wystarczy: Ode­tchnął kilka razy, zimny pot zrosił czoło.

 

sły­szał de­li­kat­ny śpiew, jakby od­le­gły, śpie­wa­ny przez… → Brzmi to nie najlepiej.

Proponuję: …sły­szał de­li­kat­ną melodię, jakby od­le­głą, śpie­wa­ną przez

 

Ale nie miał za­mia­ru póki co za­kła­dać znowu na­szyj­ni­ka. → A może: Ale teraz nie miał za­mia­ru znowu za­kła­dać na­szyj­ni­ka.

 

Jego mię­śnie od­ma­wia­ły mu po­słu­szeń­stwa… → Zbędne zaimki.

 

Zmu­sił się, by jego myśli po­now­nie sku­pi­ły się na no­tat­ni­ku De­re­ka. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję:

Usiłował sprawić, by myśli po­now­nie sku­pi­ły się na no­tat­ni­ku De­r­ka.

 

nie wdy­cha­li­śmy de­li­kat­nych dro­bi­nek me­ta­lu, krą­żą­cych bez­wied­nie w po­wie­trzu? → A czy drobinki miały świadomość? Czy mogły krążyć w powietrzu, wiedząc o tym?

A może miało być: …nie wdy­cha­li­śmy de­li­kat­nych dro­bi­nek me­ta­lu, krą­żą­cych bezładnie w po­wie­trzu?

 

wkro­czy­łem w mrocz­ne cze­lu­ścia Jej domu. → …wkro­czy­łem w mrocz­ne cze­lu­ści/ czeluście Jej domu.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika czeluść.

 

a sta­wał się tym gło­śniej­szy, jak bli­żej by­li­śmy… → …a sta­wał się tym gło­śniej­szy, im bli­żej by­li­śmy…

 

na­sy­zj­nik w kształ­cie Jej serca. → Literówka.

 

Już mia­łem ci­snąć na­szy­nik z po­wro­tem→ Literówka.

 

która przez ty­sią­će lat… → Literówka.

 

się­jąc zamęt i chaos na całym świe­cie. → Literówka.

 

Ci­śnij je w go­rę­ją­ce pło­mie­nie→ Literówka.

 

sły­szę Jej śpiew, coraz gło­śniej­szydo­no­śniej­szy.Głośnydonośny to synonimy, znaczą to samo.

 

zanim za­cznie bawić się moim cia­łem, jakby było ma­rio­net­ką którą prze­ciez osta­tecz­nie oka­za­łem się być.…zanim za­cznie bawić się moim cia­łem, jakbym był ma­rio­net­ką, którą ostatecznie oka­za­łem się być.

 

sa­pa­nie w oko­li­cach jego le­we­go ucha. → Zbędny zaimek.

 

Jej pa­zn­ko­cie wbiły się głę­bo­ko… → Literówka.

 

dra­piac każdy cen­ty­metr jego ciała… → Literówka.

 

Qu­in­cy od­trą­cił żonę, padła na zie­mię… → Rzecz dzieje się w mieszkaniu, więc: Qu­in­cy od­trą­cił żonę, padła na podłogę

 

jej dło­nie błą­dzi­ły po jej ciele… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Qu­in­cy pro­sił , by prze­sta­ła, tak bar­dzo pro­sił, ale ona nie… → Czy powtórzenie i wszystkie zaimki są konieczne?

A może wystarczy: Qu­in­cy pro­sił by prze­sta­ła, ale ona nie

 

– Zabij – usły­szał Qu­in­cy, głos do­bie­gał jakby z wnę­trza jego wła­snej głowy.– Zabij – Quincy usły­szał głos, do­bie­gający jakby z wnę­trza wła­snej głowy.

 

spod jej wło­sów za­czę­ła pły­nąć struż­ka krwi. Ude­rzył jesz­cze pięć razy, aż jej czasz­ka nie pękła pod na­po­rem cio­sów, a jej ciało nie drgnę­ło kon­wul­syj­nie ostat­ni raz. → Nadmiar zaimków.

Proponuję: …spod wło­sów za­czę­ła pły­nąć struż­ka krwi. Ude­rzył jesz­cze pięć razy, aż czasz­ka pękła pod na­po­rem cio­sów, a ciało ostatni raz drgnę­ło kon­wul­syj­nie.

 

Całe jego ciało bo­la­ło od za­da­nych… → Zbędny zaimek.

 

Wy­cią­gnął za­pał­kę i roz­pa­lił ją. → Zapałkę się zapala, nie rozpala.

 

spa­dła na na­siąk­nię­ty ben­zy­ną me­da­lion… → Czy metal, z którego był wykonany medalion, mógł nasiąknąć benzyną?

 

pło­mień za­czął pa­rzyć go w palce, kil­ka­na­ście se­kund póź­niej za­pał­ka zga­sła. → Obawiam się, że kiedy płonąca zapałka zaczyna parzyć palce, za moment zgaśnie. Nie jest możliwe, aby zgasła dopiero po kilkunastu sekundach, bo kilkanaście w przybliżeniu określa liczbę od 11 do 19, a żadna zapałka nie będzie palić się tak długo.

 

za­brał też ka­ni­ster bez­n­zy­ny. → Literówka.

 

jed­nym, szyb­ko ru­chem oblał się bez­ny­zną. → Pewnie miało być: …jed­nym ru­chem szybko oblał się ben­zyną.

 

zda­wa­ły się roz­cią­gać, jakby były wę­ża­mi mor­ski­mi, pró­bu­ją­cy­mi za­cią­gnąć go… → Nie brzmi to najlepiej.

 

Cięż­ko stwier­dzić, czy w ogóle… → Trudno stwier­dzić, czy w ogóle

 

jego dło­niach za Jej ple­ca­mi po­ja­wi­ła się za­pa­lo­na za­pał­ka. To jego pod­świa­do­mość to­czy­ła ostat­nie boje z jego chę­cią… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

ka­wa­łek dre­wien­ka po­wo­li opa­dał ku ziemi… → …ka­wa­łek dre­wien­ka po­wo­li opa­dał ku podłodze

 

całą jego po­stać. Fala ulgi spły­nę­ła na niego, gdy po­czuł top­nie­ją­ce me­ta­lo­we serce na swo­jej pier­si… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, dzięki za komentarz. Widzę, że jeszcze sporo muszę się nauczyć, głównie w kwestiach gramatycznych. Jutro znajdę czas i poprawię wyłapane przez Ciebie błędy. Zauważyłem, że zwróciłaś mi uwagę na nadużywanie zaimków, więc nad tym popracuje w pierwszej kolejności w moich kolejnych opowiadaniach (które mam nadzieję bardziej Ci się spodobają). Jeszcze raz dzięki za opinię.

Bardzo proszę, Jokerze.

Owszem, masz przed sobą sporo pracy, ale mam nadzieję, że jej podołasz i Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane. Powodzenia! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, początek gdy Quincy wchodzi do mieszkania kolegi zapowiada ciekawe śledztwo, ale artefaktu powodującego erekcję, to się nie spodziewałem :). Dodam, że fragmenty z Samarą są nawet ciekawe ale czytanie dziennika było mało przyjemne. Dodam, że ciężko jest w ciekawy sposób przedstawić historię opowiadaną w postaci dziennika lub na przykład samych myśli bohatera. Więc wydaje mi się, że dość wysoko zawiesiłeś sobie poprzeczkę. Życzę powodzenia w dalszym pisaniu i nie zrażaj się :)Pozdrawiam

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, Bardjaskier. Dzięki serdeczne za komentarz. Nie chciałem właśnie pisać opowiadania o sledztwie, moim zamiarem było stworzenie czegoś o niepojacej aurze takiej tajemnicy, jakieś zło o nie do końca zdefiniowanej genezie. Przyznam szczerze, że to właśnie fragmenty dziennika były w moim zamyśle najciekawszą częścią tekstu, ale cóż, widocznie jeszcze muszę popracować nad warsztatem, by osiągać zamierzane efekty. Mimo wszystko dzięki, że poświęciłeś czas na przeczytanie mojego opowiadania i napisanie komentarza. Pozdrawiam

Nowa Fantastyka