
Powstało, więc postanowiłam się z wami podzielić. Serdecznie dziękuję Finkli i Tarninie, które w Hyde Parku odpowiedziały na moje pytanie dotyczące zapisu nazwisk.
Powstało, więc postanowiłam się z wami podzielić. Serdecznie dziękuję Finkli i Tarninie, które w Hyde Parku odpowiedziały na moje pytanie dotyczące zapisu nazwisk.
Las ciągnął się dalej niż sięgały oczy, niż uciekała myśl. Strzelały zielone sosny pod niebo, wełniły się bure korzenie, na wpół niknące w gęstym mchu. Wcześnie było, jeszcze majaczyła śreżoga, jeszcze na niebie malowały się czarnymi kreskami nocne ptaki. Dziwny był ten las borealny, jakby z różnych światów wyrywał sobie po kawałku i budował własny, niepodobny do żadnego. Andrzej, choć dziesiąty rok po nim chodził i dziesiąty raz widział, jak mróz ściąga ziemię przed długą zimą, nie zdążył się nadal nadziwić tej przyrodzie, dzikiej, nieposkromionej i strasznej.
Lato kończyło się w tajdze szybko, kończyło z ulgą dla każdego, kto nie miał futra ani piór. Umilkły wielkie roje komarów, nawet uderzanie siekier na chwilę zamarło. Nie na długo, już nazajutrz drwale mieli ruszyć z powrotem i uczestniczyć w wielkim czynie dla Kraju Nadmorskiego. Dziś jednak było cicho. Bardzo.
Andrzej przedzierał się przez las, rad, że śnieg się po nocy nie utrzymał, że miał okazję załatwić ostatnie sprawy, zanim na dobre przyjdzie zima. Obcy był tutaj, nie dało się ukryć, nie pozwalali mu zapomnieć. Strach było czasem gadać, bo zaraz poznawali, że on nie swój, że przeszłość jakąś musi mieć, i że z tej przeszłości wyniknęły widać jakieś kłopoty. Ale koegzystowali z nim, jedni lepiej, inni gorzej. Iwan, tak się składało, lepiej.
Iwan, którego z wielkiego lasu nie zdołała wyrwać ani matuszka Rosja, ani nawet kalectwo, choć lewą nogę miał prawie sztywną i tutaj, w zieleni, zdawał się bardziej na pamięć i instynkt niż samego siebie. O przeszłości nie gadał nigdy, raz tylko napomknął o czymś przy wódce, a ponieważ zrobił minę, jakby wylewności pożałował, Andrzej już do tematu nie wrócił.
Zaszedł teraz do Iwana, do jego domku, małego i pokracznego, wrośniętego niemal w wielkie sosny. Zdziwił się trochę, jakby czegoś mu w tym obrazie zabrakło, ale spojrzał raz jeszcze, spostrzegł dym idący z komina, błyszczące futerka bielaków i przypalany ogon rosomaka, Iwanową kłusowniczą dumę.
– Jest kto w domu? – zawołał Andrzej. – To ja, po siekierę…
Skrzypnęły niskie drzwi, wychyliła się kobieca głowa przykryta wełnianą chustą.
– Wejdźcie – powiedziała Zojka Fiodorowna i zmrużyła lekko czarne, wąskie oczy. – Czeka już na was.
Kobieta, z którą Iwan żył, naprawdę nazywała się inaczej, ale imienia nie zdradziła nigdy, nikomu. Była w tej kwestii zasadnicza, w ogóle mówiła mało, jakby słowa nie lubiły opuszczać jej ust. Wpuściła Andrzeja do chaty i zamknęła za nim drzwi.
– Wreszcie – burknął Iwan, podnosząc się z zydla. Mieli tylko jedną izbę, małą i ciemną. – Zojeczka, daj nam herbaty. Myślałem, że wcześniej zajdziesz, a tu już dzień zdążył wstać… Spocznij, co będziesz stał jak kołek?
Andrzej przysiadł na wolnym taborecie, sosnowej samoróbce, jakich pełno stało po chatach, i przyjął blaszany kubek od Zojki. Dodała czegoś na rozgrzanie, znać było po zapachu. Chciał podziękować, ale już nie miał komu. Zojka, cicho jak duch, przemknęła na drugi koniec izby i zajęła ręce kawałkiem drewna.
– No – podjął Iwan. – Przydała się ta siekiera. Bykow mi gada, że moją dorobi do wieczora, to i będzie z czym jutro iść. Ale ty wiesz, jaki on jest, trzy dni już obiecuje, a we łbie tylko samogon.
Schylił się i wyciągnął spod stołu pakunek owinięty w gazetę. Położył go pewnie przed Andrzejem, przysunął trochę. Znaczy, dziękował, po swojemu.
– Złapiesz coś większego przed zimą?
Iwan prychnął. Wetknął skręconego papierosa w usta, zapalił od świecy.
– Żeby jeszcze było z kim…
Andrzej przyglądał mu się w milczeniu. I naraz zrozumiał, czego zabrakło mu w tej chacie, skrytej między sosnami. Za cicho w niej było, bez psiego ujadania, bez gardłowego warkotu, co witał go jeszcze zanim mógł dojrzeć rosomaczy ogon powieszony u drzwi.
– Gdzie twój Miszka?
Iwan wydmuchał dym, pokręcił głową, objawił braki w uzębieniu, gdy myślał, co powiedzieć. Po raz pierwszy chyba, odkąd się znali, pokazał w sobie coś, co zwykle chował przed zimnem tajgi. I zaraz ukrył to z powrotem.
– Dziadek był i wziął.
Zapadła cisza. Dziwna, taka sama jak wcześniej w lesie.
– Jaki dziadek?
– Ty jednak nie tajożnik. – Iwan zasępił się. – Dziadek, no!
Wymówił słowo raz jeszcze, wolniej. I patrzył przy tym tak znacząco, jakby szło o największą oczywistość, którą przyszło mu objaśniać komuś niespełna rozumu.
– Iwan, darujcie te zagadki. Co się stało z psem? Wódki mam ci przynieść, żebyś chętniej gadał?
Nie musiał niczego przynosić. Iwan palił przez chwilę w zamyśleniu, aż w końcu przemówił. Dziwnie jakoś, wstydliwie, jakby miał swoje winy do odpokutowania.
– Źle zrobiłem. Miszce kazałem iść przed sobą, bo widzę, że jeleń padł. Łeb cały. Te jego rogi, to by Chińczyki wzięli… Ale to nie był mój jeleń, kapujesz? Ani Miszki. Ech, jak na głupiego patrzę, Andriusza!
Wreszcie Zojka Fiodorowna postanowiła się nad nim zlitować. Wstała ze swojego kąta, mocniej objęła kawałek drewna, ten, przy którym dopiero coś robiła. I podeszła, przemknęła raczej przez izbę, stanęła przy Andrzeju. Objawiła mu swoje dzieło tylko na chwilę, przykryła je zaraz smukłą ręką.
Wyrzeźbiona cienkim nożykiem sylwetka wyraźnie odcinająca się od sękatej powierzchni. Prosta, ale dokładna, by nikt nie zwątpił na co patrzy.
– Amba – powiedziała. A była w tym słowie taka moc, że dziwnym było, iż świeca dalej płonie. Jakby pomruk się przez izbę przetoczył, jakby jakieś złowróżbne zaklęcie kto wymówił w złą godzinę. Andrzej patrzył na smukły kształt, na mocno zarysowaną pionową linię oka.
– Tygrys. – Wreszcie zrozumiał.
***
Słyszał narastający świergot, żywy, coraz gwałtowniejszy, widział jak mały Szura, obeznany z tym świergotem jak z matczynym głosem, wrzuca do płóciennego worka opadłe szyszki, licząc je głośno, a wyliczanie przeplatając z sobie tylko znaną piosenką.
– Rodzicom pomagacie? – zapytał Andrzej, z grzeczności bardziej, bo odpowiedź była mu znana. Tak, jak każdemu z wioski.
Chłopaczek podniósł się, wyprostował chude nogi i pokiwał głową poważnie. Z ojca Szury to była niezła kanalia, żaden tajożnik, a zwykły pijak, co miał jeszcze dwóch takich chłopaczków, z dwiema innymi babami. I dwóch tych jego syneczków, myślał Andrzej, pewnie siedzi teraz w tym lesie i też zbiera szyszki, by później, gdy obeschną, wyłuskać z nich orzechy, aby matki miały co sprzedać, zanim bieda przyciśnie.
– Jelenie widziałem – powiedział Szura. – Jak z domu wyszedłem, tam, gdzie będą tory. Nic a nic się nie bały. A jakbym miał strzelbę…
Jeszcze nie miał strzelby, ale już niedługo, niedługo, pomyślał Andrzej, żegnając dzieciaka jakimś dobrym słowem. Co tu takiego chłopaczka czeka? Jak nie kryminał, to kłusownictwo, jak nie kłusownictwo, to wojsko. Taki był los człowieka w Kraju Nadmorskim, zwłaszcza człowieka bez koneksji i właściwej przeszłości.
Andrzej westchnął. Na wyrębę nazajutrz miał iść, noc wypadałoby przespać i odpocząć. Ale dowiedzieć się czegoś chciał, czegokolwiek o tym, co działo się daleko, za Uralem jeszcze. Wołał go tamten świat, ale nie mógł przywołać, nie kiedy powoli wrastał w dziką syberyjską ziemię, jak buczyna tłumiona przez sosny. Bo tyle mógł, albo wrosnąć, albo paść i nie powstać już, a matce przecież przysiągł, że się nie podda, nigdy.
Nawet w Kraju Nadmorskim czytano gazety, czytali przynajmniej ci, którym zawczasu wbito litery do głowy. Ale po nie trzeba było iść, daleko. Andrzej wątpił zresztą, by u schyłku dnia coś jeszcze na niego czekało.
Rozwiązanie, łutem szczęścia, pojawiło się samo.
– Aleksandrze Mikołajewiczu! – zawołała hardo wysuszona staruszka, wychylając się ze swojej chaty. – Gdzie wy, jak tu noc zaraz idzie? Matka nie czeka?
Mały Szura podskoczył aż od ostrego głosu i, zamiast tracić czas na tłumaczenia, które tym bardziej zirytowałyby Tanię Andriejewną, pomknął po prostu na swój koniec wioski. Andrzej patrzył jak patykowaty chłopaczek gna na złamanie karku i uśmiechnął się pod nosem. Było coś w tej jędzy takiego, że co rozumniejszy wolał jej posłuchać. Iwan gadał, że to przez złe oko.
– A wy co? – zapytała Tania, patrząc niechętnie na swojego sąsiada.
– A nic – powiedział szybko Andrzej, wiedząc, że lepszej okazji nie będzie. – Co u waszego chłopca? Wraca już do domu?
Zmiana zaszła natychmiast. Tania, łagodniejąc w jednej chwili, schowała dłonie w rękawicach z zajęczej skóry.
– Ach – wymruczała. – Mój Wasilij kształcił się, to i doceniają go we Władywostoku. On rozumny taki po swoim dziadku, krew nie woda. Głowa może niespokojna, ale kto go lepiej pojmie niż rodzona matka?
Andrzej westchnął w duchu. Wiedział, czego przyjdzie mu wysłuchać. Znał tę opowieść na pamięć. Wasia dobry, mądry, nic to, że z takiej głuszy zawędrował do wielkiego świata. Inżynierem miał być, pierwszym w rodzinie.
– A lada dzień tu wróci… pisał mi, że jak tu przyjedzie, a to już niedługo, będzie wybierał ziemię pod tory. Mnie się śniło nieraz, że on uczony będzie. Wielka kolej tu pójdzie, tak mi pisał, ze światem nas połączy… Och, wy go może poznacie! Przecież na to drzewa tniecie!
– Może poznam – zgodził się Andrzej dla świętego spokoju. – Macie dzisiejszą gazetę?
– Wczorajszą – odpowiedziała na to Tania, a zmarszczki pogłębiły się na jej czole. O jedynaku chętnie mówiłaby dłużej. – Dać?
– Jak możecie…
Stara mruknęła coś jeszcze i weszła do chaty. Biednie mieszkała, tak jak i Andrzej. Bieda w Kraju Nadmorskim nie dziwiła, bogactwo za to wzbudzało nieufność.
Gdy wróciła, spojrzała już na sąsiada po swojemu, źle, niechętnie. Ale gazetę dała.
***
Źle było iść o świcie na wyrębę, zwłaszcza jak śnieg po nocy został. Jak już został raz, wiadome było, że nic go nie ruszy do lata. Przedzierać się przez ten śnieg, póki więcej nóg, łap, czy kopyt go nie ubije, to był duży wysiłek. Po dziesięciu latach Andrzej przedzierał się dalej, nigdy nie pomyślał, że stąpa, nie, nie dla niego było stąpanie, a jedynie walka z zielenią, wszechobecną, panującą niepodzielnie nad Ussuri i Sungaczą. Nie był z niego tajożnik, miał Iwan rację. Mimo to, właśnie matuszka tajga na jakieś życie mu pozwalała. Biedne i ciężkie, bo tylko piłkę i siekierę miał, ale i tak daleko lepsze niż ci, których na robotę doprowadzali. Andrzej prawie nie patrzył w ich stronę, jakby w obawie, że dostrzeże gdzieś znajomą twarz, że ktoś pozna jego, że imieniem zawoła.
– Zima – prychnął Selim. – Aby już tu ostatnia.
– Masz chociaż dokąd wrócić? – zapytał cicho Andrzej.
– Dokąd, to mnie już wszystko jedno. Jestem człowiek wolny. Ale aby nie tu, aby nie w lesie.
– Mówże ciszej, Wołkow zaraz będzie z nas pasy darł. I Dimę masz za plecami.
Selim oblizał spierzchnięte wargi, spojrzał niechętnie na innego wolnego robotnika, o którym gadali najgorsze rzeczy i złapał drugi koniec piły. Dobrze się z Selimem robiło, żal czasem Andrzeja brał, że miał swój barak tak daleko. I że siedział w nim z takimi, co lepiej ich było nie poznawać.
– Nas Wołkow nie ruszy. Ty wiesz… – Tatar spojrzał znacząco na sylwetki więźniów. – On tam będzie pasy drzeć.
I miał Selim rację, bo ledwo się robota zaczęła, a Borys Wołkow zabrał się do tego, co mu wychodziło najlepiej. Do dręczenia. Zaraz jakiegoś chudego złodzieja – wykrzyczał wszak już nieraz, że to jest złodziej, by każdy wiedział – zdzielił przez łeb, zaraz machnął kijem nad karkiem barczystego młodzieniaszka. Strzelby, co ją nosił na ramieniu, nie użył nigdy, chyba że akurat chciał komuś pogrozić. Ale żeby kulę zmarnować, to już się nie gotował. Gadał, że ludu mnogo, że więzienia wszędzie pełne i ma skąd brać, jednak na samym gadaniu kończył. Mawiano, że strzelać nie umie, że może sobie w nogę by trafił, ale raczej nie w drugiego człowieka.
– Aby się przekręcił – powiedział półgębkiem Selim. – No, Andriusza, zaraz drzewo poleci.
Poczęstował go papierosem, zawołał jeszcze, by się inni odsunęli. I tak, od pierwszej sosny, przeszli do następnej. Dima, który robił koło nich, prychnął pogardliwie. Sam się do roboty nie rwał, ale nawet strażnicy czuli do niego jakiś respekt. Miał Dima swoje układy w tajdze, znał paru takich nieciekawych, a mówiło się, że każdą rzecz potrafi załatwić. Choć – jak dodawano zaraz ściszonym głosem – lepiej było załatwiać z kimś innym.
– Cicho tu jakoś – zauważył Andrzej, gdy przyszło południe. – Nie idzie mi o Wołkowa. Las jakby taki… milczący.
– Aaa… – Tatar rozejrzał się, zmarszczył gęste brwi. – Może ty masz rację? Ani wron, ani czego większego… Nas się przecież nie boją.
Powiedziałby może coś jeszcze, ale Wołkow, z sobie tylko znanych powodów, nakazał nagle przerwać pracę. Inni strażnicy, nie tak gorliwi w pilnowaniu, wymienili zdziwione miny. Borys Wołkow, czerwony z furii, dopadł jednego ze skazańców. I zaryczał coś o złodziejstwie, o tym, że życie takiego złodzieja jest warte mniej niż kromka chleba, a on dziś i na tę kromkę nie zasłużył.
– Co wy macie? Łapy takim poucinać! Ja was tu rozbiorę, jak będzie trzeba, wytłukę złodziejstwo raz a dobrze!
Skazaniec, który nagle skurczył się w sobie, nie wiedział jeszcze, że oto ocalił życie. Że głowa wbita w ramiona miała szansę zostać na karku.
Bo nagle przez tajgę przeszedł pomruk.
Jakby ziemia zawibrowała. Jakby śnieg zatańczył na grubych gałęziach sosen. Andrzej patrzył na pobladłe, sine prawie oblicza Selima, na jego palec, co unosi się i coś wskazuje. Aż strach było oczami podążyć.
Tygrys. Czy raczej cień, ale nie, za ciężkie to było na cień, za potężne. Wielki kot, ze szramą na masywnym łbie, naraz to leciał, to miażdżył łapami sylwetkę Borysa Wołkowa. Pomruk, który jeszcze ziemią trząsł, przeszedł w ryk, najstraszniejszy, gardłowy. Ale zaraz ucichł, bo kły, długie na palec, werżnęły się w szyję.
Padł Wołkow, górował nad nim tygrys, tajożniczy król. Szarpał, rwał, szamotał. I już, gdy oprzytomniał ktoś, uciekłszy spod magii amby, odwrócił się. Pysk miał krwawy, kawał skóry z kła zwisał. Przeszedł przez tajgę strzał, pierwszy, drugi.
Tygrys warknął. Żeby taki kot, taki ciężar, tak lekko się odwrócił, nie, nie dało się tego pojąć. A żeby zaraz bestia rozpłynęła się w lesie, wsiąknęła w paprocie, sosny… Zniknęła po prostu?
***
– Ja ci mówię, Iwan. But, z buta sterczy noga. A obok druga, już bez buta. Ten, co go Wołkow chciał lać, to w spodnie narobił.
– Wam też pewnie niewiele brakowało.
Andrzej nie mógł zaprzeczyć.
– Nie wierzyłem, że one są takie wielkie! Prawie jak konie! A jak leci, nie pomyślałbyś, że to tak lekko…
– Pomyślałbym – burknął Iwan. – Ja już swojego dziadka widziałem. Jak mi Miszkę zeżarł. Może i po mnie przyjdzie? Wiesz co, ja ci powiem, Andriusza? Jak on się na ciebie uweźmie, to nie ma zmiłuj. To nie jest niedźwiedź, wilk, może tylko rosomak będzie się tak żarł do samego końca.
To mówiąc, podwinął rękaw kożucha. Blizny po starciu z rosomakiem, żarłokiem, jak go nazywał, objawiał światu chętnie. Raz bydlaka strzelił, to myślał, że padł. Ale on czekał, czekał aż Iwan zbliży się trochę, przekonany o własnym zwycięstwie. Przeorał mu za tę pychę ręce aż do kości.
– Ale trafili go – powiedział Andrzej. – Przynajmniej jedna kula go dopadła.
Nieoczekiwanie Zojka Fiodorowna mruknęła coś pod nosem. Po swojemu, tak, że ani Andrzej ani Iwan nie zrozumieli. Ten drugi jednak wyraźnie się spiął.
– On wróci – przeszła na rosyjski.
– Po co? Tygrys nie jest głupi, a jak już nauczył się, że mamy broń…
– Andriusza… Tygrys, to nie jest coś, co ty swoim rozumem pojmiesz – odezwał się Iwan. – Jak on się zasadzi, to nie odpuści. A zanim wy zobaczycie go raz, on pozna już wasze szlaki z każdej strony. To jest pan tego lasu, jak Bóg Ojciec, jak Matka Dziewica… Jemu jednako, czy zimno, czy gorąco, czy muchy tną. I na drzewo wlezie, i rzekę przepłynie… Amba, tak na niego mówi moja Zojka. Ci od niej, to jego czczą w tajdze, bo wiedzą, że on tu jest prawdziwy car!
Andrzej patrzył na przejętą twarz Iwana, dopił trochę wzmocnionej gorzałką mieszanki ziołowej. Herbata już się kończyła. Iwan bez Miszki nie myślał ruszać w las, a twierdził, że prędko takiego drugiego psa nie znajdzie.
– Zostańcie jutro w domu – powiedziała Zojka. – Dajcie ambie załatwić swoje sprawy.
– Nie mogę. Nie zapłacą mi, jak się nie pojawię.
– Co ci po pieniądzach? Andriusza, choćbyś robił sto lat, do domu już nie wrócisz. Ja wiem, to co mnie jest wolnością, tobie się zdaje więzieniem. Ale pojmij, dla własnego dobra: tajga da ci życie, a tygrys śmierć. Przesiedzisz zimę w domu, zajęcy nałapiesz, sosnowych orzechów nazbierasz. Uciągniesz…
– Iwan… Ja tak nie chcę.
Zojka Fiodorowna, widząc, że nic już nie ugra, prychnęła pod nosem. Wyszła z chaty, nawet się na nich nie oglądając.
– Żonę ci rozzłościłem – mruknął przepraszająco Andrzej.
– A, daj spokój, w niej łatwo krew się burzy. – Iwan machnął ręką. – Połazi sobie, powrzeszczy, to i z niej zejdzie. Dobrze zresztą, że wyszła… Bo ja ci coś powiem, ale ona o tym wiedzieć nie może… Chociaż może i już wie… Ja cię okłamałem, Andrusza. Nie tak było z Miszką, że jego tygrys przez tego jelenia zeżarł… Nie, dziadek przyszedł, bo dał mi ostrzeżenie. Mnie, pomyśl sobie, parę dni temu pod chałupą łaził taki… Wiesz…
Iwan dolał więcej gorzały do własnych ziół.
– Ważniak – powiedział w końcu – co się z Chińczykami zna. On mi mówi, Iwanie, u was tu straszna bieda, ledwo chałupa stoi. Wam by się ruble nie przydały? No przydały, ja na to, bo i taka prawda, bieda aż piszczy.
Opowieść nie chciała wyjść jednym tchem, Iwan znowu musiał wypić. Andrzej patrzył na niego, wiedząc, że jeśli choć raz przerwie ciszę, nie pozna już reszty historii.
– Dam ci dwadzieścia rubli na zachętę, tak mi gadał. I dwieście, jak coś mi wytropicie. Wy się niedźwiedzia nie zlękniecie, watahy wilków, co to więc dla was, taka robota? Piękne to były słówka, Andriusza. A ja, głupi, słuchałem.
Zaś stuknął blaszany kubek o stół.
– Dwieście rubli chciał dać za skórę tygrysa. I jeszcze pięćdziesiąt, jak to będzie samiec, bo mu jaja były na coś potrzebne. Jakbym miał rozum, to bym wziął strzelbę i pogonił. Ale on tak mi słodził, kusił, że te ruble wziąłem. A na drugi dzień z Miszki sam ogon został. Co było robić? Pieniądze oddałem, żeby z uroku amby wyjść. Jakbym nie oddał, stałbyś teraz nad jakim kurhanem i mi Zojeczkę pocieszał.
Iwan wreszcie wypił do końca.
– Co tygrysowi zrobił Wołkow – podjął chrapliwie – tego nie wiem. Ale on jeszcze nie skończył, to jest pewne. Może jemu się ta kolej nie podoba? Może jakie jego tajemne ścieżki przecina? Tylko amba to wie, Andriusza. A jak przyjdzie mu ochota, to odbierze co jego, już ty się nie bój. Jeśli o mnie chodzi, jeszcze Dimę mógłby zeżreć, nikt by po nim nie zapłakał.
***
Cichszej wyręby niż nazajutrz Andrzej nie pamiętał. Uderzały siekiery, jedna za drugą, stukały monotonnie w wielkie, szerokie pnie. Za Wołkowa miał przyjść ktoś nowy. Nikt jednak nie typował jego następcy, nie było zwykłego picia gorzałki, zakładów między nadzorcami. Wszyscy stali jak struci, bardziej skupieni na własnych strzelbach niż na pracy.
Nawet Selim był cicho, nie złorzeczył żadnemu strażnikowi, a papierosy co rusz wypadały mu z kieszeni. Raz tylko zaklął, że zamokły, a zaraz potem wzdrygnął się, jakby uciekło mu coś ważnego. Andrzej dopiero z czasem zorientował się, że robi to samo. Patrzył w nieskończoną zieleń, wypatrywał jakiegoś kształtu, nasłuchiwał zdumiewająco lekkich uderzeń wielkich łap. Bo wiedział, że one gdzieś tam są, całkiem blisko, że może właśnie uginają się do skoku.
Tygrys zaczaił się w tajdze i obserwował.
***
Tygrys zaczaił się w domu. Andrzej widział go wyraźnie, poznał, że coś, co brał dotychczas za kocioł od pieca, to wielki korpus. To nie dym uchodził z kraty, a para uciekała z nozdrzy. To nie miotła podpierała ścianę, to gruby ogon zesztywniał, gdy niepodzielny pan tajgi szykował się do ataku.
I te oczy, straszne, najstraszniejsze, nie pozwalały mu się poruszyć. Zaczarowały go, zahipnotyzowały.
– Znam twoje serce – powiedział tygrys. – Musisz mi je przynieść.
– Jest za daleko.
– Więc chodźmy po nie razem.
Andrzej chciał zaprotestować, krzyknąć, uciec, lecz nagle tygrys zaczął rosnąć. Wypełniał już cały barak, jego gorące i lepkie od krwi futro napierało na posłanie. Amba zamruczał, a wraz z tym pomrukiem całe ciało Andrzeja przeszedł dreszcz, jak w febrze.
Ocknął się zlany potem. Ogień w piecu prawie wygasł. Andrzej już miał się podnieść, dołożyć drew, bo tego jednego w tajdze akurat było pod dostatkiem, gdy ledwo stłumił krzyk. Wciąż niezupełnie rozbudzony, potarł twarz. Nie, wszystko było w porządku. Chatka, piec, miotła. A jednak zmora ani myślała odejść.
Na zewnątrz panowało jakieś poruszenie. Andrzej, owijając się kożuchem, podszedł do drzwi i za to wścibstwo uszczypnęło go lodowate powietrze. Szybko zamknął się w chacie. Mocny głos Tani Andriejewnej z łatwością przenikał przez ściany baraku.
– Wasia! Mój Wasia! – zaszlochała starucha. – Chudyś taki, aż strach patrzeć! Uściskajże matkę!
Mężczyzna, który jej odpowiedział, zdawał się lekko zażenowany. Jego słów Andrzej nie dosłyszał, bo zniknęły zupełnie pod matczynymi spazmami.
– Dobrze czuło moje serce, że to już czas do domu! Ja ci tu zupy dam, a jutro pójdę po coś lepszego… Och, herbatę przyniosłeś! Dziecko moje…
Lament trwał jeszcze jakiś czas. Andrzej, czując, że już nie zaśnie, wrócił na posłanie. Jeszcze Wasilija tu brakowało, pomyślał i pokręcił głową. To już tygrysa by wolał…
Nie, wcale nie, poprawił się w duchu, czując się tak, jakby przypadkiem wymówił złe zaklęcie. Waśka może już taki zły nie jest, a na pewno lepszy niż amba, nie tak dziki, nie tak niebezpieczny…
Zacisnął powieki z nadzieją, że jednak zaśnie.
***
Więźniowie oddelegowani do budowania Kolei Transsyberyjskiej rzadko zostawali gdzieś na dłużej. Gadało się, że jakby za dobrze poznali teren, jeszcze by pouciekali, ale dla każdego, kto spędził w tajdze dłużej niż dzień, była to oczywista głupota. Lepszego więzienia niż las borealny człowiek nie stworzy, choćby i całe lata próbował. Tu oddalić się od innych znaczyło zginąć, a śmierć miała tyle imion, że łatwo było któreś wywołać.
Raz Andrzej widział, jak na człowieka spadła gałąź. Śnieg to jedno, sosna się pod białą pokrywą nie łamie, co innego musiało drzewo osłabić. Trzask, uderzenie, cisza. Pęknięta czaszka. Innym razem był taki – Kozak chyba – co wrzeszczał, że komary go zabiją. Obłaziły wszystkich, tylko dym trochę je płoszył, więc jeszcze towarzysze niedoli śmiali się, że ten taki delikatny. A on naprawdę umarł. W jednej chwili spuchł, w drugiej otwierał usta jak ryba wyjęta z wody, w trzeciej nie żył. Niektórzy umierali zwyczajniej, czy to od gangreny w ranach, czy to zatruci złymi grzybami, które pochłaniali ze strasznego więziennego głodu. W każdym razie śmierć zaglądała do tajgi często.
Wasilij Grigorjewicz Popow, wyczekany Wasia, wrócił z Władywostoku i zajął się tym, co mu matka wyśniła. Zastąpił Wołkowa, przejął jego kawałek wyręby. Wpierw wszyscy sprawdzali, na ile sobie mogą z nim pozwolić. A gdy wyszło, że na niewiele, powtarzali, że jest za młody. I zbyt pewny tego, co w książkach wyczytał. Co już nie spodobało się zupełnie nikomu, chciał pewne sprawy dokończyć.
– Tygrys – rzekł w siódmy dzień po tym, gdy pochowali to, co zostało z Wołkowa – musiał już paść i teraz należałoby to truchło odnaleźć. Rozum im od niego odejmuje, nie pracują jak powinni, gapią się tylko w las! Dlatego plan nie idzie!
Dima, ten co o nim źle gadali, oparł się o drzewo i głośno westchnął. Ledwo jednak młody Popow na niego spojrzał, a zaraz wrócił do roboty. To też dawało do myślenia, że taki stary byk ma do szczeniaka jakiś respekt.
– Jak tak chce leźć i szukać, to ani myślę go zatrzymywać – szepnął Selim. – Aby tylko nas w to nie wciągał. Patrz, Andriusza, jak to jest. Zapunktuje sobie chłopaczek jak pokaże, że takie rzeczy chce mu się wyjaśniać. On by wolał, żeby ten tygrys żył, tak sobie myślę. Zabiłby go, ozdobił się futrem jak jaki car, może wisior z pazura zrobił?
– Diabli go wiedzą – odparł Andrzej. – Gadają, że już na komisariacie wódkę pił. Będzie gorszy niż Wołkow, zobaczysz.
Gorszy od tygrysa.
– Nikogo nie leje. Tamtych jakby nie widział.
– Patrzy, wierz mi. Przygląda się. Selim… Ty myślisz, że ten tygrys może nie żyć? Strzelili wtedy do niego, widziałeś.
Selim nie odpowiedział. Wetknął koniec papierosa do ust, nie zauważył nawet, że nie odpalił.
– Słuchasz mnie?
– Andriusza, daruj, ale ja nie chcę się zastanawiać. Może tygrys nie żyje, inszallah.
– Nie wierzysz w to.
– Przestań gadać. Ja już chory jestem, jak mam tu iść! Siekierą się przed nim nie obronisz, kamieniem też nie rzucisz. Co my tu innego mamy? Jak tygrys padł, nasze szczęście!
Nie padł, pomyślał Andrzej, przyglądając się dwóm chłopaczkom, co nie bardzo wiedzieli, jak zabrać się do sosny. Mleko jeszcze mieli pod nosem, trudno było uwierzyć, że takie dzieci car wysłał na koniec świata.
– Andrzej…
Choć piła ledwo weszła w drzewo i zastygała powoli w gęstym soku, Selim wcale się tym nie przejął. Szturchnął kompana, uniósł lekko brwi, jakby wskazywał coś ponad nimi. Czyste, białe niebo nad tajgą, nieraz mówiło dużo. Dym się czasem na nim kłębił, czasem jakiś wielki ptak kreślił swe ścieżki w bezkresie. A teraz, wcale niedaleko, wykwitła czarna plama wron. Jakiś krogulec chciał ją rozpędzić, dobrać się po swoje, ale wrony stały twardo i ani myślały odejść.
– Coś dużego. Może jeleń, może łoś – mruknął Andrzej. – Nażre się ptactwo, a wiosną znajdziemy kości. Selim, robisz?
– Robię, robię. – Tatar złapał swój koniec piły, szarpnął i zaraz schylił głowę, jakby chciał zapomnieć, co widział.
Nie pierwsza taka rzecz w tajdze, pomyślał Andrzej, a tego jakby piorun trzasnął. Spojrzał na ptaki raz jeszcze. Ścierwojady rozganiały większe drapieżniki, sprawa to naturalna. Ale wrony były cierpliwe. Gdy coś sobie wypatrzyły, nie myślały odpuszczać. Dużo ich było, rzeczywiście. Sobol by ich tak nie zainteresował, nawet z pojedynczego wilka nie miałyby wielkiej uczty.
Nie on jeden się gapił. Andrzej zaraz wypatrzył, że stalowy wzrok Wasilija też ucieka ponad drzewa.
– Może tam jest jego tygrys? – szepnął do Selima.
Tatar się wzdrygnął.
– Andriusza… Ja nie wiem… Ale powiedz mi, dlaczego te wrony nie kraczą?
***
Nie krakały wrony, straszna cisza była w tajdze. Nic nie śmiało jej zakłócić, prócz jednej tylko istoty, słabej, ale odważnej, skoro oswoiła ogień. Przeszedł nad lasem taki wrzask, że sosny się zatrzęsły, że zaraz psy podniosły raban, a między chatami rozeszło się nieme pytanie: kogo amba wziął tym razem?
Andrzej wybiegł z baraku. Tania Andriejewna, z ręką przyciśniętą do serca, rozglądała się, krążyła, pytała. Nie ona jedna. Matki łapały dzieci, ojcowie zamykali chałupy na cztery spusty, pytali, co kto ma do obrony.
Coś wyłaniało się z lasu, szło na nich, wołało pomocy. Wolał Andrzej udać, że nie słyszy, że nie jego woła ten cień po imieniu. Ale już było za późno, już miał to żałośnie kwilące coś na progu. W pierwszej chwili nie poznał.
– Do Iwana trzeba iść, prędko…
– Kto tam jeszcze był? – zawyła Tania Andriejewna. – Gdzie mój Wasia?
– Nam kazali pójść, to poszliśmy, a gdzie on… Ja nie wiem! Andriusza, ja… Iwan mi potrzebny, pomóż! Bykow zabity… Tygrys łeb mu urwał!
Andrzej przełknął ślinę, z trudem zwalczając w sobie chęć ucieczki do baraku. Znał tego człowieka, wiedział, że też robi przy wyrębie, ale żyje z łaski matuszki tajgi i takich, co sam nigdy by ich wolał nie poznawać. Dima.
– Teraz musisz iść?
– Póki amba żre… Pomóż mi!
Przedzierać się zmrokiem przez tajgę, to jak po omacku iść. Nie ma człowiek oczu jak kot, ledwo koniec własnej ręki wypatrzy w ciemności. Andrzej potykał się o korzenie, Dima, bardziej obeznany z lasem, ciągnął go raczej niż prowadził. Znów zdało się Andrzejowi, że coś za cicho jest, że nawet wicher nie hula w sosnach.
– Na co ja ci jestem potrzebny?! Dima, mnie nic do tego, co ty robisz, ale…
– Mnie Iwan nie chce znać… A ta jego, ta Zojka… Ona będzie wiedzieć… Andriusza, co ja zrobiłem?! Mnie rozum odjęło! – Dima zaszlochał, wysmarkał się w palce. – No ale mówił Waśka, że mi strzelbę zabiorą, że ja kłusownik… Tylko co mi było po strzelbie, co to jest strzelba przy takiej sile? A że do więzienia… Tu jest przecież więzienie!
Do Iwana było blisko. Andrzej, wiedząc, że tajożnik wcale nie będzie rad z niezapowiedzianej wizyty, rozejrzał się, jakby szukając dobrych słów. Tych nie znalazł, zamiast nich wypatrzył cień znajomy, owinięty w chustę z grubej wełny.
– Zoja…
Odwróciła się do nich, wcale nie zdziwiona, raczej smutna. Była w jej czarnych, wąskich oczach rezygnacja, ramiona się ugięły, jakby Zojce przybyło dziesięć lat.
– Wejdźcie.
Zmienił się bardzo dom Iwana, odkąd Andrzej był tu ostatnio. Teraz spostrzegł, że nie ma już rosomaczego ogona, że futra bielaków musiały pójść na sprzedanie. Jednak, dopiero gdy znalazł się w środku, zupełnie oniemiał.
Za stołem, na największej ścianie, skryty pod sznurkami, na których Zojka suszyła zioła, był tygrys. Namalowany z wielką starannością, choć tylko jedną farbą, której w tajdze było pełno – krwią.
– Czego wy tu? – warknął Iwan. – Wilka wolałbym spotkać w noc, albo i diabła! Andriusza, kogo mi prowadzisz? Wynocha! Ja go tu nie prosił…!
– Nie – odezwała się jednak Zojka, siadając za stołem. – To jest twoja krew, Iwan, musisz posłuchać…
– Krew! Brata nie mam, będzie już ósmy rok! To widziadło jakie… – Ale Iwan mówił bez przekonania. Coś go w głosie Zojki zatrzymało, kazało opaść na zydel.
Dima spojrzał błagalnie na Andrzeja, który jednak stał jak oniemiały. Na Iwana liczyć też nie mógł, teraz tajożnik nie zdawał się z oblicza przyjaźniejszy od tygrysa. Zostawała trzecia osoba w chacie. Przed nią Dima padł na kolana.
– Uratuj mnie! – zapłakał. – On już po mnie idzie…
– Jak cię mam uratować? – zapytała Zoja. – Sam mu wszedłeś w drogę. Ale jak ci amba dziś darował… On cię poznał, zobaczył coś cennego. Może przebaczył?
Dima jęknął.
– Kazał mi Waśka pójść, to poszedłem! I za co, za pięć rubli? Pięć dla mnie i pięć dla Bykowa, mieliśmy tylko truchła szukać… Mówił Bykow po drodze, że Chińczyk da więcej, że i ten Waśka dostanie ładne złoto od cara, jak tak się kolei przysłuży…
Mówiąc, dławił się łzami. Słowa nie chciały wychodzić, nieważne jak Dima próbował. Wreszcie Iwan, zmęczony już tym lamentowaniem, wystawił bimber na stół.
***
Tygrys może i Dimie darował, ale Rosja o przebaczeniu nie myślała. Noc jeszcze była, gdy załomotał ktoś do Andrzejowej chaty, zaświecił naftówką w oczy.
Wasilij Grigorjewicz Popow, umiłowany syneczek Tani, nie potrzebował zaproszenia. O informacje mu chodziło, wszak przestępca nie mógł zostać na wolności. Nie dość, że kłusownik – co on by jeszcze darował, wszak tutejszą biedę dobrze znał – to morderca, a tego już przebaczyć nie wolno.
– Wy już, Andrzej, swoje przesiedzieliście – powiedział niesłychanie spokojnie Waśka. – Was dobrze komisarz pamięta, wasze wywrotowe miłości jeszcze mu się przypominają po nocach. Gdzieś zaprowadził Dimę?
Kłamać nie było sensu. Wiedział wszak Andrzej, że Wasia musiał już się z matką rozmówić, że to ona go tu nakierowała.
– Do Iwana. Znacie go przecież.
– Znam. Ja wiem, co to jest za przypadek. Krwi już przelał, zdaje się, za trzech ludzi. Ale car jeszcze człowieka chciał w nim widzieć, życie darować… To co? Gdzie Dimę braciszek wyprowadził? Gdzie schował przed sprawiedliwością?
– Waśka, ja nie wiem! U Iwana go zostawiłem, jak prosił. Tygrysa spotkał, widział jak Bykow skończył i bał się… Może i rozum stracił?
Coś złego błysnęło w oczach Waśki. Jakby od naftówki nie szło żółte światło, a piekielny ogień.
– Tygrysa już nie ma! Wierzyć mam, że drugi podejdzie? Ja głupi nie jestem, wiem, żeście go postrzelili, wtedy, na wyrębie. Ile takie zwierzę pożyje, co, Andrzej?
Już chciał mu powiedzieć, że nie wie, wszak nigdy nie upolował czego większego od sobola, ale dał spokój. Para szła z nosa Waśki, gdy ten oddychał ciężko, gdy rękę zacisnął w pięść. Spokoju nie potrafił dłużej udawać, wyszedł diabeł z tego człowieka.
– Wam się Bykow nie podobał, głupi by zobaczył. Dimie pewnie najbardziej. Ty to musiałeś wiedzieć, wywrotowiec swojego pozna. Ale ja was też znam, Andriusza, przecież ty już po rozum poszedłeś. Na co by ci była następna odsiadka? Stary niedługo będziesz…
Andrzej milczał. Żadne słowo nie było dość dobre, pomyślał nagle, że jakby strzelbę miał, to by wypalił. Albo jakby nóż mu wpadł w ręce, nie zawahałby się. Poczuć takie gorąco na dłoniach, lepkość krwi… Być przez chwilę jak tygrys.
– No… – Waśka odkaszlnął. – Gdzie schowali Dimę? Rodzina Nanajki go wzięła? Do nich trzeba iść po zbiega? W dziczy szukać?
– N-nie… – szepnął Andrzej. Naraz w myślach objawiła mu się smutna, poważna twarz Zojki Fiodorownej. – Ja nie wiem, naprawdę. Dima źle z bratem żył, może go posłał w cholerę? Po co miałby swoją babę narażać? On był mu jak obcy!
Paliło go w gardle od tego handlowania życiem, piekły oczy od patrzenia na Wasilija. I od śniegu, co zerwał się nagle i wdzierał do chałupy. Jakby tajga do niego przyszła, jakby Waśka ciągnął ją za sobą jak złego ducha.
– To dlaczego do obcego przyszedł szukać pomocy? Dlaczego ciebie chciał brać ze sobą? Gdzie zostawił Bykowa? Zastanów się, Andriusza.
***
Bykowa, ani tego, co zostawił zeń tygrys, nie znaleziono już nigdy. Zostały gdzieś okrwawione kości pod śniegiem, może jakie drzewo na nie spadło, może wilki rozniosły. Nawet trupa dużo może spotkać w tajdze, jakby las borealny końca nie rozumiał. Tu coś trwało zawsze, a to dawało pożywienie, a to użyźniało glebę. A czasem rodziło się na nowo, gdy przychodziła wiosna i młoda zieleń tryskała z ziemi.
Dima znalazł się za to szybko, jeszcze go Iwan do snu nie położył, gdy pojawił się Waśka z kamratami. Zabrali, powiedzieli mało, wyciągnęli coś, co już dawno przestało się liczyć.
– I… – podjął Iwan, stawiając bimber. – Jeszcze przed południem byli z powrotem. Bo się, pojmujesz, w celi powiesił. Ładna bajka, a warta tyle, co psie nasranie!
– Współczuję – powiedział Andrzej. Bo co innego mógłby rzec?
– Co? A, daj spokój. Dimie może bym takiej śmierci nie życzył, ale żeby zaraz opłakiwać? Ja wiem, co to było za ziółko, ten mój braciszek. Zdało mu się, że jak z odpowiednimi przystanie, to mu zapomną. Ale car tylko własnych błędów nie pamięta… Takie to już miejsce, Andriusza. Tam u was było lepiej? Inaczej?
Nie doczekał się Iwan odpowiedzi, ale chyba wcale jej nie chciał.
– Ja ci jeszcze jedno powiem – podjął, rozlewając. – Tygrys to jest sędzia sprawiedliwy. Za złe ukarze…
– A za dobre wynagrodzi? – Andrzej drgnął na krześle.
– Wynagrodzi – odezwała się Zoja. – Opowiem ci coś. Ojciec mój to był myśliwy i jak poszedł w las, spotkał kiedyś tygrysiątko. Małe takie, mięciutkie, a jak za matką płakało, to żal było słuchać. Mógł je ojciec złapać. Zapłaciliby przecież i to ładne rubelki… Ale on ambę znał, pojął od razu, że to sprawdzenie. Rzucił tylko maluszkowi zająca i poszedł. To mu zaraz jeleń pod strzałę wszedł, wielki, biały… Za tę skórę to matkę mu dali na żonę.
Zawiesiła wzrok na swym malowidle i przeżegnała się, jak chrześcijanka.
– No… – mruknął Iwan. – A co by nie patrzeć, z Bykowa też była gnida. Może i dużo umiał, ja nie mówię, siekierę jak mi zmocował, to jak nowa… Ale córkę własną by za gorzałę sprzedał, a swoją duszę za parę rubli! Dziadek się zaraz na nim poznał, poczuł, że mu to niepotrzebne, taki element na włościach mieć.
– W Dimie może coś dobrego widział…
– Śmieszniście! – prychnął Iwan. – Gorszej śmierci dla niego chciał, niż od własnych pazurów… Taka prawda. A pytanie, czy Dima innych za sobą nie pociągnie. Mnie może? Nagadał się przecież Waśka, że ja tu jestem pierwszy wywrotowiec! Mówię mu, smarkaczu, wytrzyj ty mleko spod nosa… Obruszył się, to jeszcze i zemsty poszuka. Co, Zojeczka? Może cię wdową uczyni! Zaraz się okaże, że ja też planuję samobójstwo i jak mnie tylko wsadzą, od razu przełożę plan na czyn!
– Ciebie, Iwan, coś jeszcze złamie? Nie wydaje mi się. – Powiedział szybko Andrzej, bo zobaczył zaszklone oczy Zojki. – Poza tym, o mnie też się nagadał. Też jestem wywrotowiec.
– Ale patrz jak to jest… – Iwan westchnął. – Ja pamiętam, jak to na palcach liczyło, jak za mamusią płakało… A teraz co? Ma się za pana tajgi?! Taki on tu pan, jak ze mnie car!
Andrzej nie odpowiedział. Spojrzał na malowidło tygrysa, na dzieło Zojki. Na te złe oczy, okalane krwawą linią, na pręgi rozchodzące się po masywnym łbie. Tak wygląda Bóg sprawiedliwy?
– Jeszcze cię zauroczy – mruknął Iwan. – Przestań, Andriusza. Bimbru chcesz?
– Mnie już starczy, daruj. Jutro na robotę trzeba iść… A i nie wiadomo, co noc przyniesie.
– On wie – powiedziała spokojnie Zojka i znowu się przeżegnała.
***
Noc była cicha. Jakby wiatr umilkł, jakby tajga w sen zapadła. A przecież nie spała nigdy. Szedł Andrzej do swego baraku, trochę jeszcze na miękkich nogach, ale trzeźwy dość, by patrzeć, gdzie stawia stopy okutane grubymi butami. Widział, jak para ucieka mu z nosa, czuł jak śnieg zamarza na gęstej brodzie. Zimna była noc, najzimniejsza w tym roku. Ciężka szykowała się praca nazajutrz, a i nie wiadomo było, co Waśce strzeli do głowy. Może jego teraz weźmie w obroty? Miał Iwan rację, zachciało mu się władzy w Kraju Nadmorskim. A jak go miał za wywrotowca… Tym gorzej, myślał Andrzej, a ucieczki donikąd.
Choćby i sto lat robił i tę kolej do końca wybudował, nigdy nie starczy mu rubli, by zabrać się do domu. A samemu iść? Przez cały Sybir? Ostatnia to rzecz na świecie, która się mogła udać. Nawet we Władywostoku nie byłoby lepiej. To już mała Moskwa, skoro wyhodował się tam taki Waśka.
Patrzył Andrzej na drzewa i czuł, że kiedyś ich korzenie połamią mu kości. Że tu go pochowają, na obcej ziemi. Gdzie nikt jego imienia nie wymawia jak trzeba, gdzie zawsze każdy pierwej spojrzy mu na ręce, zanim poda prawicę. Co to jest za życie, warte mniej niż jedna sosna w lesie borealnym? Dobrze chociaż, że blisko już miał do wioski, że zaraz mógł zwinąć się na posłaniu i zasnąć. Widział już swój barak, widział chatę Tani Andriejewnej. Parę kroków starczyło zrobić.
Zatrzymał się nagle. Śnieg gęsto już zasypał ziemię, po kolana prawie sięgał. Dziwnie było postawić nogi na żółtej trawie, jakby oparcie nagle uciekło. A jednak… Zaraz za domem wytopił się krater, duży, trzech takich Andrzejów zdołałby pomieścić.
Coś tu leżało. Coś wielkiego. I to coś postawiło łapy, wbiło je mocno, gdy szykowało się do skoku. Andrzej przykucnął, przyłożył rękawicę do odbitego śladu, spostrzegł jak mała jest przy takiej potędze.
Amba wrócił.
Ledwo przeszło przez myśl to zaklęcie, a pomruk przeniknął w ziemię. Z bliska dobiegł, ale powiedzieć skąd… Tygrys był wszędzie.
Krzyk przeciął noc, lecz nawet dobrze wybrzmieć nie zdołał. Przeszedł naraz w rzężenie. Andrzej zamarł. Jakby mu nagle nogi odjęło, jakby pazury już wbiły się w kark. Klęczał więc, gdy amba dokonywał strasznego dzieła. Tania Andriejewna wyła. Coś wielkiego rzucało się po jej chacie, warczało wściekle. Zamierała cała tajga, gdy jedyny prawdziwy car ruszał na polowanie. Człowiek tylko, ta najmniej przystosowana z istot, dość miał odwagi, by się sprzeciwiać.
Tygrys ryknął po raz ostatni. Wysunął ogromny łeb przez drzwi, przesunął szorstkim językiem po zakrwawionym pysku. Wyszedł wolno, królewsko. Szrama ciągnąca się pod samo oko pokazywała, że zanim się koronował, władzę musiał wywalczyć.
Andrzej nie mógł się poruszyć.
– Wasia! – zapłakała Tania Andriejewna.
Pokazała się zaraz za tygrysem jej chuda, zgarbiona sylwetka. Trzęsła się strasznie, ale tak krwawiło serce matki, że zdołała jeszcze wymierzyć. Wypadła jej prawie strzelba, gdy huk wystrzału zatrząsł tajgą.
Andrzej widział wyraźnie jak posoka wypływa wąską strużką z tygrysiego łba. Ale oczy amby, dwa ogniki, dalej świeciły jasno. Tania wrzasnęła raz jeszcze. Tak bliski strzał powinien tygrysa położyć, czaszkę rozbić na drzazgi.
– Giń! Giń!
Andrzej patrzył, jak z drżących rąk wypada kula, jak Tania się po nią schyla. Musiała Waśkę pomścić, choćby ostatnim było jej to zadaniem na świecie. A amba szedł spokojnie, patrzył zadowolony na klęczącego człowieka. Ten znał swoje miejsce, rozumiał na czyjej znalazł się łasce, gdy tylko postawił nogę na syberyjskiej ziemi.
Tygrys przystanął. Spojrzał, zobaczył samo dno duszy.
– Znam twoje serce – wymruczał. – Musisz je odnaleźć.
Pozwolił Andrzejowi wstać, nawet zgiął się nieco, by człowieczek miał szansę przysiąść na grubym grzbiecie. Ciało tygrysa było gorące, dość gorące, by śniegi roztopić. A nogi dość mocne, by ponieść go daleko, daleko za Ural.
Piękne, plastyczne takie. Czytałem i jakbym tam był. Lepsze od różnych opowieści o życiu na Syberii, które słyszałem od repatriantów. Umiejętność przekazania klimatu tamtejszego życia jest niesłychanie ważna. Tobie się udało imo. Dzięki za lekturę. Odpowiada mi taki rodzaj fantastyki, innym może nie. Klik.
Koalo, bardzo dziękuję za tak pozytywny odbiór tekstu Nie powiem, czułam się nieco skrępowana dodając coś po tak długim czasie. Tym bardziej się cieszę z Twojej oceny i bardzo dziękuję za klika!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Odległy i raczej niebudzący mojego zbytniego zainteresowania czas, kiedy podjęto decyzję o budowie Kolei Transsyberyjskiej potrafiłaś pokazać w sposób tak zajmujący, że siadłszy do lektury nie przestałam czytać, dopóki nie zobaczyłam kropki po ostatnim zdaniu.
A choć opowiedziałaś historię o jakże trudnym życiu zesłańców, pracujących przy wyrębie tajgi, zrobiłaś to tak umiejętnie, że, podobnie jak Koala, cały czas miałam odczucie osobistego uczestniczenia w opisanych wydarzeniach. Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie niesamowita magia, którą przesiąknięte jest opowiadanie. To była szalenie satysfakcjonująca lektura.
Rosso, mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym zgłosić opowiadanie do Biblioteki. Uznałam też, że powinnam odwiedzić nominowalnię.
…iwanową kłusowniczą dumę. → …Iwanową kłusowniczą dumę.
Stara mruknęła coś jeszcze i weszła do swojej chaty. → Czy zaimek jest konieczny?
…złapał za drugi koniec piły. → …złapał drugi koniec piły. Lub: …złapał piłę za drugi koniec.
Łapiemy coś, nie za coś.
…Borys Wołkow wziął się za to, co mu wychodziło najlepiej. Za dręczenie. → …Borys Wołkow zabrał się do tego, co mu wychodziło najlepiej. Do dręczenia.
http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html
– Aby się przekręcił – powiedział półbękiem Selim. → Co to jest półbęk?
A może miało być: – Aby się przekręcił – powiedział półgębkiem Selim.
…palec, co unosi się i na coś wskazuje. → …palec, co unosi się i coś wskazuje.
Wskazujemy coś, nie na coś.
– On wróci. – Przeszła na rosyjski. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia małą literą. Winno być: – On wróci – przeszła na rosyjski.
Andrzej już miał się podnieść, dołożyć drwa… → Andrzej już miał się podnieść, dołożyć drew…
…za to wścbstwo uszczypnęło go… → Literówka.
W jednej spuchł, w drugiej otwierał usta jak ryba wyjęta z wody, w trzeciej nie żył. → Czym była jedna, druga i w trzecia?
A może miało być: W jednej chwili spuchł, w drugiej otwierał usta jak ryba wyjęta z wody, w trzeciej nie żył.
…nie bardzo wiedzieli, jak zabrać się za sosnę. → …nie bardzo wiedzieli, jak zabrać się do sosny.
Szturchnął swego kompana… → Czy zaimek jest konieczny?
Tatar złapał za swój koniec piły… → Tatar złapał swój koniec piły…
…i zaraz schylił głowę nisko, jakby chciał zapomnieć co widział. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł schylić głowę wysoko?
Wypatrzył zaraz Andrzej… → Andrzej zaraz wypatrzył…
Była w tych jej czarnych, wąskich oczach… → A może wystarczy: Była w jej czarnych, wąskich oczach…
…załomotał ktoś do andrzejowej chaty… → …załomotał ktoś do Andrzejowej chaty…
…i bał się…Może i rozum stracił? → Brak spacji po wielokropku.
Wierzyć mam, że drugi podjedzie? → Chyba miało być: Wierzyć mam, że drugi podejdzie?
…młoda zieleń tryskała z podburowej ziemi. → Co to jest podburowa ziemia?
Jeszcze południa nie było, a wrócili z powrotem. → Masło maślane – wrócić to przybyć z powrotem.
Proponuję: Jeszcze przed południem byli z powrotem.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Rossa, klimat wykreowany po mistrzowsku, historia bardzo ciekawa, bardzo mi się podobało.
Nadmienię jednak, że lato w Tajdze to nie tylko komary, to budząca się w jednej chwili przyroda, co za tym idzie, niemal jednocześnie rozkwitające gatunki kwiatów, a jakie grzyby tam rosną, szczególnie borowiki, dużo większe od naszych. Szkoda, że ten okres jest krótki, a później to wiadomo, niekończąca się zima, moim zdaniem też piękna. Wracając do tekstu, moje gratulacje. Ze słowem “wełniły” spotkałam się po raz pierwszy. Oczywiście kliknę.
Pozdrawiam :)
Cześć, Rossa!
Piszę z telefonu, więc będzie krótko o na temat. Niezwykle satysfakcjonująca lektura z klimatem zbudowanym po mistrzowsku. W normalnych warunkach tematyka syberyjska/obozowa/o zesłaniu mnie odrzuca, ale w Twoim wydaniu to zupełnie inna bajka. Nie mogłem się oderwać!
Klikam i nominuję:)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Nawet nie wiem, co mogłabym napisać po tak pozytywnym odbiorze. Chyba tylko tyle, że choć wtorki mam szalenie intensywne, ten przeszłam z uśmiechem na twarzy.
Reg, nawet nie wiesz jak się cieszę z tak pozytywnego odbioru. Kurcze, tyle komplementów, jeszcze od Ciebie… No zrobiłaś mi ten dzień, bo komentarz przeczytałam rano. Zaraz siądę do Twojej łapanki (dzięki!) i wszystko poprawię. Co do gleby podburowej – to jest taki typ ziemi, który występuje na północy tajgi. Ale chyba z tym przedobrzyłam (albo mnie poniosło w riserczowaniu) i niech ta zieleń sobie po prostu tryska z ziemi jako takiej ;-)
Milis, bardzo dziękuję! Lato w tajdze krótkie, fakt, ale bardzo imponujące. Serdecznie dziękuję za klika :-D
Cezary, co z tego, że komentarz krótki, skoro przyniósł autorce tyle radości. I mnie temat zesłania wydaje się zdecydowanie niezachęcający, zresztą pomysł na opowiadanie wziął się z mojej fascynacji tygrysami amurskimi. Dziękuję :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Rosso, niezmiernie mi miło, że komentarzyk tak Cię ucieszył. A ponieważ zaraz dokonasz poprawek, mogę złożyć wizytę w klikarni i w nomonowalni. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Poprawki dokonane, dziękuję raz jeszcze :D
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Bardzo proszę i życzę piórka! :D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tekst wyraźnie odbiegający klimatem od większości opowieści o losach i dolach zesłańców. Przypisałbym tę różnicę większemu, a nawet chyba całkowitemu zwróceniu uwagi czytelnika na więzi, powstające między skazańcem z dalekiej Ukrainy a miejscową populacją, jej kulturą i warunkami przyrodniczymi w danym czasie i miejscu. Od razu inaczej – lepiej! – się czyta…
Pozdrawiam.
Cześć, Rossa. Sorry, że ciągiem, ale dostęp do kompa będę miał dopiero jutro a wolę napisać komentarz na świeżo po lekturze. Przede wszystkim: kilka bardzo bardzo udanych fragmentów. Mam na myśli budowanie zdań i klimatu – niestandardowe zabiegi, ciekawe konstrukcje, a wszystko to takie swobodne. Ładnie władasz słowem. Fajna też narracja: te zadawane pytania chociażby i sposób, w jaki to zrobiłaś – me gusta. Całość klimatyczna, dobrze pokazałaś życie i problemy ludzi w danym miejscu i czasie, co się ceni. A tygrys tylko w zasadzie jest wisienką na torcie. Dodaję ostatniego klika i pozdrawiam.
Adamie, bardzo dziękuję za komentarz i zgłoszenie opowiadania do biblioteki :-)
Realucu, cieszę się, że tekst Ci się spodobał. Miło mi czytać, że było klimatycznie. A tygrys jest bezdyskusyjnie najwspanialszym ze stworzeń ;-) Dziękuję za kliczka!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Podchodziłem tego do opka trochę jak tygrys pies do jeża, bo literatura poświęcona Syberii kojarzy mi się wyłącznie z bogoojczyźnianym taplaniem się w męczeństwie, ale jestem pozytywnie zaskoczony. Język brzmi tak, jakby pochodził z początku XX w., więc miałem wrażenie czytania szkolnej lektury, tylko że ciekawej. XD Czyli faktycznie wszystko jest lepsze z dodatkiem fantastyki!
Tylko że końcówka mi się nie podoba. Historia jest względnie ,,przyziemna”, żadnych diobłów, czarów, ufoków, więc kiedy Andriusza wsiadł na grzbiet amby, żeby pojechać ,,do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, zmarszczyłem brwi. Jeśli nie kryje się za tym jakaś symbolika, której nie rozumiem, to jakoś mi ten fragment nie pasuje do reszty.
Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...
SNDWLKR, przykro mi, że końcówka Ci nie podeszła, ale jednak cieszę się, że uznałeś opowiadanie za ciekawsze od lektury szkolnej. ;-)
Cholernie się bałam, że wyjdzie przesadnie bogoojczyźnianie, ale uznałam, że potrzeba powrotu do domu jest tak uniwersalna, że może dotyczyć każdej istoty ludzkiej a martyrologia nie ma z tym nic do rzeczy. Jasne, pisząc “każdej istoty ludzkiej” pamiętam, że i to nie jest aż tak proste, bo ilu ludzi tyle historii.
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Cześć, Rosso!
Ale zręcznie wykorzystana stylizacja! I konsekwentnie, co się chwali. Przyjemnie smutny i nostalgiczny klimat, który tworzy balans dla ponurej rzeczywistości. Protagonista realistycznie napisany, jego sytuacja iście dołująca – oraz ubarwiona magią dzikich ostępów. Bardzo udany realizm magiczny, Rosso, jestem zachwycona klimatem. Groźna i wszechmocna matka natura zawsze przeraża, jeśli jest oddana przez autora, który czuje, jak straszyć. Dla samego czaru mrocznej baśni warto tekst przeczytać.
Tygrysa można interpretować jako metaforę boskiej mocy, która ingeruje w męczeńskie życie bohatera. Bóg Tajgi jest dla mnie wystarczająco obrazowy, by został ze mną na dłużej (oby nie, tak właściwie) – a więc piórkowy potencjał jest. Natomiast mam wrażenie, że samej końcówce brakuje wyjaśnienia, dlaczego stało się to wszystko, co się stało – a mianowicie, dlaczego akurat Andrzejowi. Kim był, pomijając los zesłańca? Dlaczego tygrys ocalił akurat jego? Jeżeli wyłącznie dlatego, ponieważ Andrzej był obcym i w miarę przyzwoitym człekiem, a żyło mu się ciężko, to widzę ten tekst bardziej jako osobliwą formę terapii bohatera o wybujałej wyobraźni, który archetypami usprawiedliwia sobie swoją niedolę; a mniej jako historię z magią i fantastyką w tle. Nie twierdzę, iż jest to minus.
Momentami trochę zgrzyta przecinkoza, ale kto by polował na te przecinki, jeszcze się napatoczy na tygrysa jakiego i nieszczęście gotowe.
Nie chcę sugerować, ale kto mi zabroni – nie myślałaś o tagu konkursowym? W końcu pojawia się tutaj – w tle, aczkolwiek jako fundament fabularny – kolej transsyberyjska?
I na koniec trochę offtop, ale lektura wywołała u mnie miłe skojarzenie z tworzoną przez wielu autorów rpgową przygodą z Yeti, w sercu Tajgi.
Andrzej patrzył, jak z drżących rąk wypada kula, jak Tania się po nią schyla.
Kto się lepiej zna, niech się wypowie – ale to strzelba, więc raczej nabój? Pocisk? Śrut? Jeśli się tak mówi, to oczywiście nie ma tematu.
Pozdrawiam ;)
Piękna opowieść, pełna bólu, walki i uległości. Suto okraszona emocjami, ale z wyczuciem.
Podoba mi się, że mimo dużej ilości bohaterów nie gubiłam wątku i nawet tym mniej ważnym byłam w stanie poświecić uwagę i poczuć, to co ich spotkało.
Tygrys, jako Bóg, tajga, moc przyrody, czy Syberii niesamowity.
Zresztą ludzie uwikłani przez politykę, rodzinę i samych siebie, bezwolni, a jednocześnie posiadający moce, też zostają w pamięci na dłużej.
Bardzo ładnie i plastycznie opisujesz, aż czuję samotność, zapach lasu i ugryzienia komarów;)
Natomiast tytuł na minus, nie zaintrygował. Wpadłam widząc jak tekst wbił do biblio nim mrugnęłam.
Nominowałam tekst do piórka, ale dla porządku zgłoszę, że jestem na TAK.
"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke
Cześć, Żonglerko! Kopę lat :-D Ogromnie się cieszę, że klimat przypadł Ci do gustu. A usłyszeć, że umiem straszyć – wielki to dla mnie komplement :-)
Że Andrzej jest bohaterem niepozornym, którego Wielkie Wydarzenia spotykają nieco przypadkowo – pełna zgoda, mam chyba jakąś słabość do tego rodzaju pierwszoplanowców ;-) Ale twoja interpretacja o osobliwej terapii również bardzo mi się podoba.
Hmm, pograłoby się w erpegi, chyba czas zbierać drużynę. Zaś co do kuli – nie jestem pewna, może przyjdzie ekspert i mnie poprawi (mam nadzieję) ale w pewnym reportażu spotkałam się z wątkiem naboi-samoróbek. Może właśnie należało tę kulę nazwać nabojem? Nie wiem, przyznam szczerze, że daleko mi do biegłości jeśli chodzi o kwestie techniczne związane z bronią.
Powiem jeszcze nieśmiało, że opowiadanie kolejowe już się tworzy, więc tutaj daruję sobie tag konkursowy. Teraz obym nie zawaliła terminów, bo będzie mi głupio.
Dziękuję serdecznie za długi komentarz i pozytywny odbiór tekstu.
Ambush, za samo to, że nazwałaś tę opowieść piękną zrobiło mi się nieopisanie ciepło na serduszku. Hmm, co do tytułu… jeśli mam być szczera, nadanie tytułu jest dla mnie w ostatnim czasie najgorszą częścią pisania. Mogło więc nie wyjść, biorę to na klatę. Pozostaje mi się cieszyć, że przyciągnęła Cię szybka biblioteka.
Pozdrawiam serdecznie!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Hmm, pograłoby się w erpegi, chyba czas zbierać drużynę.
Zdecydowanie!
opowiadanie kolejowe już się tworzy
:3
Przeczytałem i zrobiło na mnie duże wrażenie.
Opisy przyrody są wysokiej klasy, jakbym nie przymierzając Iwaszkiewicza czytał.
Folklor i realia tajgi świetnie oddane, wciągasz w ten świat. Przepraszam za te porównania, ale z kolei Ossendowski mi się przypomniał.
Atmosfera grozy i niesamowitości postaci tygrysa robi robotę i nadaje opowiadaniu bardzo wyjątkowy koloryt.
Natomiast mam problem z rytmem. Jest taki moment, po “czemu te wrony nie kraczą”, w którym spodziewamy się potęgowania grozy, oblężenia przez dziką, magiczną przyrodę, a dostajemy trzy akapity rozmów mieszkańców tajgi, które, choć istotne dla fabuły, są w jakiejś mierze powtórzeniem tego, co już znamy. Mam wrażenie, że w tym momencie atmosfera trochę się rozrzedza. Potem tygrys pojawia się w krótkiej scenie, groźny i wyniosły, ale trochę robi to mniejsze wrażenie, niż by mogło, gdyby trochę lepiej przygotować finał. To moje zdanie.
Bohaterowie dla mnie nie byli mocno zarysowani. Jak wspominano postać, o której przez dłuższą chwilę nie opowiadano, to się musiałem upewnić, czy na pewno wiem, kto to.
Nominuję.
facebook.com/tadzisiejszamlodziez
GreasySmooth, serdecznie dziękuję za komentarz. No nie ukrywam, iż rumieniec wypełznął mi na lico, gdyś wyskoczył z tymi pisarskimi porównaniami. Screena sobie zrobiłam, jak wpadnę w dołek to wyciągnę. ;-)
A tak całkiem serio. Cieszę się, że zwróciłeś uwagę na kwestie rytmu i bohaterów. Takie uwagi jak Twoje są dla mnie bardzo cenne, zwłaszcza, że obecnie dłubię tekst, w którym dzieje się dość sporo i bardzo chciałabym aby finalnie okazał się czytelny w odbiorze. Biorę sobie więc do serca. Dzięki!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Hej, hej,
ciekawa, klimatyczna opowieść. Trochę ten styl mi zgrzytał miejscami, czemu dałem wyraz w poniższych komentarzach. Może to ten rytm, o którym wspominał GS. Weź coś z moich uwag lub nie.
Zastanawiałem się jak to się wszystko zepnie i gdzie ta fantastyka. I faktycznie się spięło, bardzo ładnie, choć może zbyt krótko. Piękno tej historii i klimatyczność opisów uleciało w pospiesznej końcówce, do której jako czytelnik poczułem się nieprzygotowany. Tak to przynajmniej odbieram.
Jako całość podoba mi się, to kawał solidnej literatury, a Ty Rosso jesteś już wg mnie pisarką pełną gębą :)
kilka subiektywnych uwag ode mnie:
Andrzej, choć dziesiąty rok po nim chodził i dziesiąty raz widział, jak mróz ściąga ziemię przed długą zimą, nie zdążył się nadal nadziwić tej przyrodzie, dzikiej, nieposkromionej i strasznej.
Bardzo mi się podoba to porównanie i pociągnąłbym je dalej np.: “jak mróz ściąga ziemię przed długą zimą niczy, luźne spodnie przepasane konopnym sznurem”.
Lato kończyło się w tajdze szybko, kończyło z ulgą dla każdego, kto nie miał futra ani piór.
Nie rozumiem tego, że ulga dotyczyła istot, które nie miały futra ani piór. Chodzi o ludzi? No bo są jeszcze gady, owady… Z drugiej strony ten, kto ma futro, chyba nie przepada za latem, bo mu gorąco? Czy czegoś tutaj nie rozumiem? Potknąłem się na tym zdaniu.
Iwan, którego z wielkiego lasu nie zdołała wyrwać ani matuszka Rosja, dawno temu zsyłając go na odsiadkę, ani nawet kalectwo, choć lewą nogę miał prawie sztywną i tutaj, w zieleni, zdawał się bardziej na pamięć i instynkt niż samego siebie.
Dla mnie to jakaś sprzeczność, Rosja chciała go wyrwać z lasu zsyłając do lasu? Nie rozumiem, kłóci się to dla mnie z logiką :(
Dodała czegoś na rozgrzanie, znać było po zapachu. Chciał podziękować, ale już nie miał komu. Zojka, cicho jak duch, przemknęła na drugi koniec izby i zajęła ręce kawałkiem drewna
Izby była mała i jedna w całym domu, więc wydaje mi się, że zdecydowanie było komu podziękować – dziewczyna była w tym samym pokoju (w małej przestrzeni. Moim zdaniem nacisk powinien być tutaj położony na zajęcie się innymi sprawami, coś w stylu: j”ej uwagę przyciągnął kawałek drewna, którego z zapamiętaniem strugała”. Dlatego mogło nie być komu podziękować, bo to już nie była ona – tylko artystka jednocząca się z drewnem. W tym kontekście potrzebowalibyśmy czegoś więcej niż “zajęła ręce kawałkiem drewna”, bo nie o ręce tutaj chodzi.
pomknął po prostu na swój koniec wnioski.
Wioski, tak?
Po dziesięciu latach Andrzej przedzierał się dalej, nigdy nie pomyślał, że stąpa, nie, nie dla niego było stąpanie, a jedynie walka z zielenią, wszechobecną, panującą niepodzielnie nad Ussuri i Sungaczą.
Nie rozumiem tego zdania. Chodzi o to, że przedziera się (walczy) a powienien stąpać (jednoczyć się z tajgą)? Ja bym chyba jakoś tak to ujął: “Po dziesięciu latach Andrzej w dalszym ciągu się przedzierał, nigdy nie powiedziałby o sobie, że stąpa; nie, nie dla niego było stąpanie, a jedynie walka z zielenią, wszechobecną, panującą niepodzielnie nad Ussuri i Sungaczą.”
Dalej rodzi powiązania z odległości – “po dziesięciu latach przedzierał się dalej niż po dziewięciu”. Myślenie jest bardzo niekonkretne i ma (miewa) luźny związek z faktycznymi działaniami – “nigdy nie pomyślał, że stąpa, dopóki ktoś mu tego nie powiedział”.
– Mówże ciszej, Wołkow zaraz będzie pasy darł. I Dimę masz za plecami.
Hmmm… czy związek frazeologiczny nie brzmi: drzeć pasy z kogoś? Ja bym napisał: ”będzie z nas pasy darł”.
Powiedziałby może coś jeszcze, ale Wołkow, z sobie tylko znanych powodów, zarządził nagle bezwzględną ciszę. Inni strażnicy, nie tak gorliwi w pilnowaniu, wymienili zdziwione miny. Borys Wołkow, czerwony z furii, dopadł jednego ze skazańców. I zaryczał coś, o złodziejstwie, o tym, że życie takiego złodzieja jest warte mniej niż kromka chleba, a on dziś i na tę kromkę nie zasłużył.
– Co wy macie? Łapy takim poucinać! Ja was tu rozbiorę, jak będzie trzeba, wytłukę złodziejstwo raz a dobrze!
Skazaniec, który nagle skurczył się w sobie, nie wiedział jeszcze, że oto ocalił życie. Że głowa wbita w ramiona miała szansę zostać na karku.
Skoro Wołkow zarządził ciszę, dlaczego wydziera się na skazańca? Czy miał jakiś powód czy bez powodu?
Dlaczego skazaniec ocalił życie? Co zrobił?
Tygrys rzuca się na Wołkowa, czy to jest szansa na ocalenie życia? Powiedziałbym, że nie, że to właśnie ogromne zagrożenie.
To jest pan tego lasu, jak Bóg Ojciec, jak Matka Dziewica…
To pada w wypowiedzi Iwana, więc może tak ma być. Wciąż nie brzmi mi porównanie tygrysa, pana lasu do Matki Dziewicy? Maryja to przecież służebnica pańska, wstawiająca się u syna za grzeszników – dlaczego jest porównywana tutaj? A może to takie modlitewne biadolenie tylko… Mnie nieco razi.
Raz Andrzej widział, jak na człowieka spadła gałąź. Śnieg to jedno, sosna się pod białą pokrywą nie łamie, co innego musiało drzewo osłabić. Trzask, uderzenie, cisza. Pęknięta czaszka. Innym razem był taki – Kozak chyba – co wrzeszczał, że komary go zabiją. Obłaziły wszystkich, tylko dym trochę je płoszył, więc jeszcze towarzysze niedoli śmiali się, że ten taki delikatny. A on naprawdę umarł. W jednej chwili spuchł, w drugiej otwierał usta jak ryba wyjęta z wody, w trzeciej nie żył. Niektórzy umierali zwyczajniej, przygnieceni konarami, czy zatruci złymi grzybami, które pochłaniali ze strasznego więziennego głodu. W każdym razie śmierć zaglądała do tajgi często.
Moim zdaniem dobrze byłoby nie powtarzać tego samego przykładu.
I zbyt pewny tego, co w książkach wyczytał. Co już nie spodobało się zupełnie nikomu, chciał pewne sprawy dokończyć.
To drugie zdanie mnie jakoś zatyka. Jakby pierwsza część łączyła się jeszcze z poprzednim zdaniem, może to taki styl, ale mi się umysł wiesza.
– Tygrys – rzekł w siódmy dzień po tym, gdy pochowali to, co zostało z Wołkowa – musiał już paść i teraz należałoby to truchło odnaleźć. Rozum im od niego odejmuje, nie pracują jak powinni, gapią się tylko w las! Dlatego plan nie idzie!
Dlaczego tygrys miałby paść, od tego niby postrzału? Warto byłoby może o tym wspomnieć..
– Do Iwana trzeba iść, prędko…
– Kto tam jeszcze był? – zawyła Tania Andriejewna. – Gdzie mój Wasia?
– Nam kazali pójść, to poszliśmy, a gdzie on… Ja nie wiem! Andriusza, ja… Iwan mi potrzebny, pomóż! Bykow zabity…Tygrys łeb mu urwał!
Andrzej przełknął ślinę, z trudem zwalczając w sobie chęć ucieczki do baraku. Znał tego człowieka, wiedział, że też robi przy wyrębie, ale żyje z łaski matuszki tajgi i takich, co sam nigdy by ich wolał nie poznawać. Dima.
– Teraz musisz iść?
– Póki amba żre… Pomóż mi!
Przedzierać się zmrokiem przez tajgę, to jak po omacku iść.
Co kierowało Andrzejem, że pomógł Dimie?
Wasilij Grigorjewicz Popow, umiłowany syneczek Tani, nie chciał zaproszenia.
Co to znaczy, że nie chciał zaproszenia?
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Hej, BasementKey! Na początek powiem, że bardzo Ci dziękuję za tak wnikliwą lekturę i chęć zrobienia tej łapanki. Serio, wspaniale dostać coś takiego, zwłaszcza, że mam poczucie o nieco rdzewiejącym warsztacie i podobne uwagi są dla mnie na wagę złota!
“jak mróz ściąga ziemię przed długą zimą niczy, luźne spodnie przepasane konopnym sznurem”.
O, to jest ciekawa myśl. Pomyślę nad tym fragmentem z pewnością, ale musi mnie kopnąć pani wena, bo dziś wymyślanie porównań brzmi jak coś ponad moje siły.
z ulgą dla każdego, kto nie miał futra ani piór.
A widzisz, chodziło mi o plagi komarów, które pojawiają się w tajdze w okresie letnim. Muszę pamiętać, że czytelnik nie siedzi mi w głowie (choć może też zmęczenie tym tekstem dało o sobie znać).
Dla mnie to jakaś sprzeczność, Rosja chciała go wyrwać z lasu zsyłając do lasu? Nie rozumiem, kłóci się to dla mnie z logiką :(
Ech, weszłam cała na biało z moimi autorskimi nożycami i chyba wywaliłam za dużo z historii Iwana. Postaram się jakoś zgrabniej to ująć.
Wioski, tak?
Oczywiście :D
Dobra, może zamiast odnosić się do wszystkiego po kolei, po prostu ten tekst poprawię. ;-)
W każdym razie – dziękuję serdecznie. Nie wiem, czy betujesz teksty (przyznam też, że nigdy nie korzystałam z betalisty i mam z tym narzędziem zerowe doświadczenie) ale nie ukrywam, że mieć takiego czytelnika jak Ty to świetna sprawa (mówiąc szczerze wróciłam na ten portal między innymi dla takich komentarzy).
Jeszcze raz ogromnie dziękuję i pozdrawiam!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Gratulacje, świetne opowiadanie.
Mega wciągająca historia z plastycznymi dialogami i opisami.
Wcześnie było, jeszcze majaczyła śreżoga, jeszcze na niebie malowały się czarnymi kreskami nocne ptaki.
A teraz, wcale niedaleko, wykwitła czarna plama wron.
Skoro Wołkow zarządził ciszę, dlaczego wydziera się na skazańca? Czy miał jakiś powód czy bez powodu?
Pojawiły się u mnie podobne pytania. W zasadzie ten fragment opowiadania był jedynym miejsce, w którym musiałem przeczytać akapit jeszcze raz, bo nie byłem pewien czy dobrze rozumiem tę scenę. Może warto zamieszać w kotle i coś tu pozmieniać?
Z czepialstwa:
Za stołem, na największej ścianie, skryty pod sznurkami, na których Zojka suszyła zioła, był tygrys.
Jakoś to wybija z rytmu. Niby na ścianie, ale jednak miałem wrażenie przez tę chwilę, że tygrys po prostu tam jest. Wiem, że w kolejnym zdaniu to się wyjaśnia, ale zmieniłbym ten opis.
Hej,
cieszę się, że w ten sposób do tego podchodzisz, nie wszyscy są zadowoleni z ingerencji w tekst ;)
Betowanie dla mnie opiera się w dużej mierze na wzajemności – jeśli jesteś gotowa zerknąć od czasu do czasu na jakiś mój tekst, to możemy się wspierać w ten sposób. Chyba wolałbym też poza portalem, napiszę Ci na priv.
Pozdrawiam!
Che mi sento di morir
Grzelulukas, bardzo dziękuję za tak pozytywny odbiór tekstu :-)
Pojawiły się u mnie podobne pytania. W zasadzie ten fragment opowiadania był jedynym miejsce, w którym musiałem przeczytać akapit jeszcze raz, bo nie byłem pewien czy dobrze rozumiem tę scenę. Może warto zamieszać w kotle i coś tu pozmieniać?
Coś pozmieniam, pewnie w ciągu dnia. Dziś wreszcie mam czas, żeby siąść do tego porządnie, co z pewnością wykorzystam.
Dzięki serdeczne, Panowie :-D
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Pod względem języka opowiadanie bardzo konsekwentne. Klimat wykreowany znakomicie, przyzwoici bohaterowie. Historia daje radę, choć tygrysa i związanego z nim napięcia spodziewałem się trochę więcej. Może to moja wina, bo jak dostrzegłem tematykę, to przed oczami stanęło mi coś w rodzaju filmu "Duch i Mrok". Historia poszła jednak w trochę innym kierunku, prezentując coś głębszego. Zakończenie w końcu dodaje fantastykę i robi to w niezłym stylu.
Dziękuję, Zygfrydzie :-) Usłyszeć pochwały od tak dobrego pisarza to dla mnie wielka przyjemność :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Witaj, Rossa
To właściwie pierwsze opowiadanie, które czytam na tej stronie i muszę przyznać, że porwało mnie bez reszty.
Z początku, odkrywając, że tematyka nie leży nigdzie w pobliżu moich literackich zainteresowań, podszedłem do historii z pewnym niepotrzebnym i nieuzasadnionym dystansem. Jednak chłód mojego pierwszego wrażenia okazał się bezsilny wobec śniegów Syberii, która jeszcze nigdy nie wydała mi się tak piękna jak jej obraz przedstawiony w Twoim opowiadaniu.
Ten dziki, nieruchomy świat, zlepiony śniegiem, żywicą sosen i krwią zesłańców już po pierwszych paru zdaniach pochwycił mój wzrok, nie pozwalając mi zatrzymać się na żadnym z przystanków pomiędzy kolejnymi częściami opowiadania. Byłem naprawdę zaskoczony wyglądając przez okno, za którym nie rozciągał się pogrążony w śniegu las borealny.
Pomimo czterdziestu tysięcy znaków objętości czytanie Twojego dzieła wydawało mi się trwać krócej niż podbiegunowe lato. Urzekła mnie batalia dwóch żywiołów – ludzkiego uporu, kładącego drogę pod przednią straż industrialnej cywilizacji, i bezlitosnej głuszy, która nie dba wcale o to, że dysponujemy ogniem, ołowiem i parą. Kpina dziczy wobec próżnych ambicji, upór i mściwość ludzi nie mających do stracenia nic oprócz życia, pradawne kulty natury mierzące się z wiarą w pieniądz, pierwotność wyzwalana przez strach… Wspaniałe starcie na granicy wielu wrogich sobie światów.
A teraz mówiąc z perspektywy nowicjusza: Doskonale było przeczytać Twoje opowiadanie jako pierwsze. Nie ukrywam, że gdzieś w środku trawi mnie zazdrość o tak dobre i porywające budowanie narracji wobec tematu, który wydaje mi się naprawdę ciężki do dobrego opisania. Jednak silniejsze od zazdrości pozostają podziw i zachwyt wobec kunsztu, z jakim stworzyłaś ten tekst. Mam nadzieję, że zachwycisz nim jeszcze wielu czytelników.
Ulubieńcy bogów nie miewają czkawki
Drogi Monokerosie, toż twarz mi się uśmiechnęła od Twojego komentarza ;-)
Bardzo mi miło, że mimo braku zainteresowania tematyką syberyjską, dałeś się wciągnąć w opowiadanie. A jeszcze bardziej mi miło, że postanowiłeś zostawić pod nim tak cenny dla autorki ślad. ;-) Wow, chyba wycisnąłeś z tego tekstu 120%, a że chciało Ci się jeszcze ubrać to w tak ładne słowa – dziękuję!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Hej, hej!
Ale koegzystowali z nim, jedni lepiej, inni gorzej.
Zmieniłbym, bo moim zdaniem nie pasuje do subtelnej i jakże przyjemnej stylizacji, którą budujesz nastrój, używając prostych słów, by opisać losy prostych ludzi.
Jakby pomruk się przez izbę przetoczył, jakby jakiś złowróżbne zaklęcie kto wymówił w złą godzinę.
Literówka.
Andrzej już miał się podnieść, dołożyć drew(+,) bo tego jednego w tajdze akurat było pod dostatkiem, gdy ledwo stłumił krzyk.
Ja już chory jestem(+,) jak mam tu iść!
Tatar złapał swój koniec piły, szarpnął i zaraz schylił głowę, jakby chciał zapomnieć(+,) co widział.
Ciężka szykowała się praca nazajutrz, a i nie wiadomo było(+,) co Waśce strzeli do głowy.
Bardzo dobre opowiadanie, stojące klimatem. Nie mogłem się oderwać. Jakbyś potrzebowała głosu do nominacji, to wysiliłbym się na treściwszy komentarz, ale że nie potrzebujesz, to napiszę tylko: gratulacje!
Podobał mi się klimat. Wydaje mi się, że zawarłaś w nim wszystko, co należało: rosyjskość, dziewiętnastowieczność, mróz i lato tajgi, bezsilność zesłańców… Dobra robota.
Fabuła w porządku, chociaż nie bardzo rozumiem, czym Andrzej zasłużył sobie na aż taką łaskę amby. Wystarczyło uklęknąć we właściwym momencie, a wcześniej nie podpaść zbytnio? Niskie wymagania jak na boskie standardy.
Aż szkoda, że amba nie może spotkać się ze współczesnymi carami. Najlepiej z jednym po drugim…
Bohaterowie też nieźli, acz drugoplanowi trochę mi się mylili (ale czytałam na raty). Zojka ma najwięcej uroku.
Jest tu jakaś magia.
Jestem na TAK, czyli.
Babska logika rządzi!
Cześć, Rossa!
Nie spotkaliśmy się jeszcze na portalowym szlaku, ale po kilku zdaniach już wiedziałem, że opowiadanie będzie mi się podobało. Jestem prostym kwiatkiem – jak ktoś ładnie pisze, to mi się podoba. A powyższy tekst jest napisany pięknie językowo. No, ale nie tylko to mam oceniać.
W kuluarach zobaczyłem opinię o braku fantastyki, więc wyczuliłem płatki i szukałem. Bez wątpienia jest na końcu (do którego jeszcze wrócę), a przez większość tekstu jest taka hm… zawieszona. Bo mamy małą społeczność, prostych ludzi żyjących na łasce natury, a co za tym idzie swoje wierzenia. Wiadomo, jak to z wierzeniami bywa: jak chłopu sił brak po wieczornym chlanku, to pewnikiem Gnieciuch mu całą noc płuca uciskał. Czuć w tekście całą potęgę Tajgi, ale nie wiadomo na ile to kwestia związania z punktem widzenia bohatera, a na ile fantastyka.
No i dochodzimy do końca. Fantastyka wreszcie odhaczona, choć przyznam, że wyszło to trochę pospiesznie. Nie jest to końcówka wyrywająca z butów, ale dość dobrze podsumowująca tekst.
Miałem też ciekawy dysonans, bo od początku tygrys jawił mi się jako ręka sprawiedliwości natury, co zupełnie uciekało Andrzejowi i innym robotnikom. Cóż, nie dziwię się – ja mam tutaj ciepłe czerwcowe przedpołudnie, oni mieli zimę na wyrębie w Tajdze. Fajnie to wyszło i pozwoliło się jeszcze lepiej wczuć w klimat.
A klimatem ten tekst stoi. I tu klamrą zamykam komentarz, bo umiejętne operowanie językiem z pewnością pomogło zbudować nie tylko obrazy, ale też odczucia bohaterów. To zdecydowanie literatura, którą lubię.
Pozdrówka!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Ładne, klimatyczne, subtelnie wykorzystałaś syberyjski szamanizm. Na dodatek IMO z przesłaniem, bo mam wrażenie, że tygrys czuł, że Andrzej jest nie na miejscu, ale nie dlatego mu pomógł. Powodem raczej było to, że mimo iż Andrzej był nie na miejscu, to jednak szanował miejsce, w którym się znalazł. W przeciwieństwie do niektórych miejscowych ;)
Poczepiać nie nie mam za bardzo czego, no, podobało mi się :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Aaaa, w tę stronę poszliście – że tygrys pomógł Andrzejowi w przeprowadzce, bo facet nie pasował do otoczenia… Ciekawa koncepcja.
Babska logika rządzi!
Cześć!
Przeczytane, dłuższy komentarz jutro. Solidna porcja realizmu magicznego w dosyć ciekawej lokalizacji. Pięknie pokazałaś tajgę, umiejętnie napisałaś tygrysa, pierwotną siłę zaglądającą na samo dno ludzkiej duszy. Fantastyki niewiele, ale bardzo celnie z niej skorzystałaś. Na swój sposób urzekające, niespieszne, nie dziej się tu wiele, ale tak właśnie – według opka – toczy się ten świat. Piórkowo byłem na TAK.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Cześć, Rosso!
Bez zbędnych wstępów, miałem bardzo dużo przyjemności z lektury. Przenikliwe, wcale nie nużące opisy przyrody, a przede wszystkim – przekonująca kreacja bohaterów, w sposobie myślenia, celach, wizji świata. Zawsze trudno ocenić tę wiarygodność, nie będąc ekspertem od danej epoki i miejsca, ale przecież chyba przeczytałem w życiu dosyć wspomnień z Syberii, a tutaj ze dwa razy przyłapałem się na zapominaniu, że nie mam do czynienia z autentyczną relacją. A taka trafność przedstawienia to marka literatury wysokiej klasy.
Tu i ówdzie wyrażenia, które wyglądają mi na rusycyzmy (wyręba “praca przy wyrębie”, strzelić “postrzelić”, aby “oby, byle”) – zwykle bym to proponował poprawić, ale może tutaj i dodaje klimatu. Brakuje kilku przecinków w domknięciach wtrąceń, na przykład:
Andrzej widział go wyraźnie, poznał, że coś, co brał dotychczas za kocioł od pieca, to wielki korpus.
Nie mogę się jeszcze oprzeć myśli, że Twój amba, z tą skłonnością do drastycznego karania dość przypadkowych grzeszników i naprawiania życia wybrańców, pozostaje mniej więcej w takiej relacji z Bogiem Starego Testamentu, jak Aslan z Jezusem. Wyraźnie zresztą używasz pewnych nawiązań biblijnych (“sędzia sprawiedliwy…”).
Bykow zabity…Tygrys łeb mu urwał!
Spacja po wielokropku.
Zostanie ze mną ta wizja na jakiś czas. Dziękuję i pozdrawiam!
Wreszcie mam normalnie działający internet (uroki krótkiego wyjazdu na koniec świata) więc czas na komentarze :-)
Palaio, dzięki serdeczne za wyłapanie tych nieszczęsnych przecinków, zaraz je wprowadzę. Bardzo mi miło, że opowiadanie się spodobało :-)
Finklo, skoro jesteś na TAK, pozostaje mi tylko się cieszyć. Dziękuję za przeczytanie!
Krokusie, mówisz, że pięknie językowo? Woah! :D A to ciekawe, bo tworząc, byłam pewna, że w tekście fantastyki jest sporo :-) Cóż, każdy to widać rozumie inaczej. Dziękuję za komentarz :-)
Irko, bardzo podoba mi się Twoja interpretacja. A skoro Tobie podoba się opowiadanie, to znaczy, że zrobiłyśmy dobrą wymianę :-)
Krar, skoro byłeś na TAK czekam na dłuższy komentarz z wypiekami na policzkach :-D
Ślimaku Zagłady, zamiast zagłady przyniosłeś autorce wiele radości. :-) Zaraz poprawię tekst, chociaż chyba te mniej lub bardziej świadomie użyte rusycyzmy zostawię w spokoju. No, nawiązania biblijne miały być, lubię je, choć wierząca nie jestem. Ale akurat z Aslanem nie trafiłeś. ;-) “Narnię” zaczęłam czytać jakieś 10 lat za późno, by mogła mnie zainteresować, więc chociaż podoba mi się Twoja interpretacja, z mojej strony nie była intencjonalna.
Dzięki serdeczne, Czytelnicy
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Cześć ponownie, trochę później, ale jestem wreszcie.
Z perspektywy kilku dni chyba najbardziej zapamiętam setting. Zimną, szarą tajgę, gdzie zesłani kaprysem cara nieszczęśnicy walczą o byt. Przerażająca apatia, pogodzenie się z losem (przed którym nie ma ratunku), całkowite zanurzenie się w monotonię dnia codziennego, by mieć szansę przeżyć kolejną zimę. Radość z herbaty… Pięknie to ukazałaś, mrocznie i – momentami – baśniowo. Jeżeli czegoś w tej materii zabrakło to więcej fantastyki ;-)
Tygrys jako uosobienie sił natury/mocy nadprzyrodzonych, wpływających na ludzkie losy. Bóg okrutny lecz sprawiedliwy, Bóg ludzi walczących o byt, nieokiełznana siła, co kulom się nie kłania, która kłami i pazurami przywraca sprawiedliwość w tym mrocznym świecie. Samego tygrysa pokazałaś niewiele, przez co wciąż wzbudzał grozę. Wyżej podniosłaś zasłonę dopiero w ostatniej scenie, konfrontując bestię z matką okrutnika. Można by trochę ponarzekać na nagłe, symboliczne zakończenie, tyle że cała opowieść – w pewnym sensie – jest pod nie zbudowana, więc wszystko elegancko się klei i nic nie zgrzyta, wszystkie puzzle do siebie pasują (aż chce się wierzyć, że bohater przez śnieg i deszcz gna na tygrysie do domu).
Fantastyki niewiele, ale dzięki temu wybrzmiewa. Sporo nędzy, cierpienia i budowania napięcia, masa strachu, ale przede wszystkim niezły obraz syberyjskiej rzeczywistości (bez przejaskrawień imho). Przyjemna lektura, choć temat niby ograny to dzięki pomysłowym realiom i plastycznemu warsztatowi wypada nieszablonowo.
Pozdrawiam i gratuluję piórka!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Krar85, bardzo dziękuję za tak pozytywną ocenę tekstu. No, myślę, że w następnym opowiadaniu będzie więcej fantastyki, przynajmniej mam taką nadzieję. :-) Dzięki jeszcze raz, że chciało Ci się wrócić i napisać długi komentarz. :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Anet, bardzo się cieszę :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Świetny tekst. I pięknie napisany!
Bardzo dziękuję, pusiu :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Nadal pamiętam Sprostownik i Robota, Rosso. :) Dużo obiecuję sobie po Twoim piórkowym opowiadaniu. Myślałem, że dam radę przeczytać dzisiaj, ale to 40k i muszę się poddać, na razie, ale wrócę. :)
Darcon! Jak miło widzieć znajomy nick!
Nadal pamiętam Sprostownik i Robota, Rosso. :)
Autentycznie poczułam wzruszenie. Dziękuję pięknie.
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Czy masz napisane już “coś większego”, o czym rozmawialiśmy przy poprzednim opowiadaniu? Minęły już cztery latka i podobną miałaś przerwę w tutejszych publikacjach, liczę więc, że masz. :)
Bo pisarką możesz być, Rosso, i to na pełny etat. Masz najważniejsze umiejętności balansu i dystansu, jak lubię mówić o zawodowych (pisarskich) cechach. Balans jest bardzo ważny, ten zrównoważony podział pomiędzy informacją, dialogiem i opisami. Tak, aby powieść czytało się bez znużenia, czy skanowania stron. Jest całkiem sporo osób, które potrafią dobrze pisać, nawet tu, na portalu, ale dobrze pisać, a napisać dobrą powieść, to nie to samo. Niejednokrotnie gdy pytam o zachwiane proporcje, najczęściej informacji lub opisu w opowiadaniach (bardzo rzadko dialogów), dostaję odpowiedź, że “sam(a) lubię czytać takie rzeczy”. A to oznacza, że ktoś pisze dla siebie i być może kilku sobie podobnych osób. Nikogo więcej. Bo jaki jest procent pisarzy wśród społeczeństwa? A jaki procent w tym środowisku będzie lubił ten sam gatunek, co autor(ka) i będzie chciał to przeczytać? Jaką dostajemy wtedy liczbę, promil z promila? Wystarczy zerknąć choćby na tym forum. Cień Burzy razem z Gravel wydali już dobre kilka miesięcy temu rewelacyjny debiut, coś na miarę poważnych zachodnich autorów. Ile osób to przeczytało? :) Widziałem w komentarzach trzy, bo zakładam, że jednak każdy napisałby choć dwa słowa, gdyby powieść przeczytał. A tylko jednego, pojedynczego dnia, logują się tutaj dziesiątki osób. :)
Pisać trzeba dla mas, dla zwykłych zjadaczy chleba, trafić prostymi słowami do prostych ludzi, którzy w 99% nie szukają drugiej Biblii, ani epokowego dzieła, tylko chcą przyjemnie, z książką, spędzić czas. Pisać trzeba inteligentnie, ale zrozumiale, i Ty te umiejętności posiadasz, a kupiłaś mnie już pierwszymi zdaniami:
Las ciągnął się dalej niż sięgały oczy, niż uciekała myśl. Strzelały zielone sosny pod niebo, wełniły się bure korzenie, na wpół niknące w gęstym mchu. Wcześnie było, jeszcze majaczyła śreżoga, jeszcze na niebie malowały się czarnymi kreskami nocne ptaki.
No bajka, od razu wygodnie się rozsiadłem i wiedziałem, że opowiadanie będzie dobre. Snujesz tę swoją historię, prowadzisz powoli, zaciekawiasz, wplatasz w to naturalne dialogi. I choć bierzesz typowy setup – “obcy w obcym mieście”, to i tak człowiek czyta, bo oprócz “mglistej” opowieści, dokładasz piękną scenografię, wypełniasz scenę dramatu. I to jest ta druga, pożądana przeze mnie cecha – dystans. Autor musi być bowiem zupełnie niewidoczny w tekście. Jedną z rzeczy, które kiedyś najbardziej irytowały mnie na tym forum, były dyskusje na temat “stylu autora(ki)”. Styl może mieć projektant mody, pisarz powinien być niewidzialny. Po czym poznać dobre opowiadanie czy też powieść? Gdy ani razu nie zastanowisz się nad osobą autora(ki) podczas lektury, gdy interesować cię będą tylko bohaterowie i historia. Jeśli zaczynasz myśleć o dialogach, infodumpach, opisach, to każda taka pojedyncza myśl jest minusem dla pisarza.
Skłamałbym, że nie zwracałem na to wszystko uwagi podczas lektury “Amby”, za dużo czytam, czy też skanuję wzrokiem, aby się w 100% wyłączyć, ale wiem, że tak to właśnie powinno wyglądać.
Schowałaś się Rosso, ukryłaś w tajdze, w tej mgle, i szepczesz czytelnikowi do ucha swoją opowieść. Brawo.
Pozdrawiam serdecznie.
Przychodzę w końcu z zaległym komentarzem lożowym.
No więc tak: ależ to było dobre opowiadanie! Naprawdę. Przede wszystkim stoi tym, jak świetnie operujesz językiem. Przez pierwsze kilka zdań byłem nieco zaniepokojony, niepewny czy udźwigniesz stylizację która od razu się pojawiała, czy wszystko nie poleci w jakiś nieumyślny pastisz. Nie poleciało. Jeśli chodzi o warsztat, to nie mam tu absolutnie do czego się przyczepić, sprawne, inteligentne, dojrzałe pisarstwo. Nic tylko gratulować. I zazdrościć.
O dziwo napisałaś to tak dobrze, że nie przeszkadzała mi nawet tematyka. Bo muszę przyznać, że z natury odrzucają mnie wszystkie wątki rosyjskie, carskie, radzieckie, brrr. Z reguły czytać o tym nie mogę, nudzi mnie to okropnie, ale poza nudą jeszcze jakiś wewnętrzny sprzeciw budzi. Może głęboko zakorzeniona polskość z automatu doszukuje się rusyfikacji, może to nadmiar tego typu literatury wśród lektur obowiązkowych. W każdym razie na ogół nie trawię tej tematyki, literatura rosyjska nie jest dla mnie, a słynna “rosyjska dusza” nijak ze mną nie gra. Ale napisałaś to tak dobrze, że tym razem w ogóle mi to nie przeszkadzało i dałem radę zanurzyć się w tajgę i zafascynować nią.
No to skoro tak się zachwycam tym tekstem, to dlaczego jako jedyny głosowałem na nie? Mówiąc wprost – dla mnie to nie jest opowiadanie fantastyczne, a uważam, że na tej stronie tylko fantastyka powinna dostawać wyróżnienia. Przez całe opowiadanie tygrys przewija się jako niedookreślona, mistyczna siła – ale no, jest to mistyka ludzi zależnych od przyrody i nie potrzeba fantastyki, by ją wytłumaczyć. Tak naprawdę “czysta” fantastyka pojawia się dopiero w ostatniej scenie. I ja wiem, że to jest realizm magiczny, ale dla mnie no, za mało tego. Bo mogę ten sam koniec interpretować bardziej metaforycznie, subtelniej, wtedy jest ładnie. Ale niebyt fantastycznie. Mogę też uznać, że to fantastyczny element świata przedstawionego i naprawdę w finale tygrys mówi do bohatera, który potem odjeżdża do Polski na grzbiecie zwierzaka. Wtedy absolutnie nie miałbym zarzutów o brak fantastyki, ale jeśli tak miałbym to czytać, to zdecydowanie nie dałbym taka za taki finał. Wolę więc nie widzieć w nim fantastyki i dalej zachwycać się opowiadaniem :D
No, ale wiem też, że moje granice okołofantastyczne itd mogą być bardziej restrykcyjnie niż u innych, nie dziwię się więc, że tyle głosów zebrałaś i otrzymałaś piórko. Brawo!
Może nie wyglądam, ale jestem tu administratorem. Jeśli masz jakąś sprawę - pisz śmiało.
Darconie, wybacz, że tak po czasie, ale ostatnio ilekroć wracam z jednych wojaży, to już ruszam w następne. ;-)
Wiele radości sprawił mi Twój komentarz, aż zdarzyło mi się przecierać oczy ze zdumienia. Powieść, owszem, napisała się, ale zupełnie jej nie lubię i gdyby nie to, że tworzenie było świetnym ćwiczeniem, powiedziałabym, że zmarnowałam czas. Dużo zebrało się po drodze, okres w życiu nie był najszczęśliwszy i mam poczucie, że przelałam tam za dużo prywaty, a tego jednak staram się unikać. Ale nie poddaję się, jest plan na coś nowego i powoli (ale dość konsekwentnie) sobie dłubię.
Bardzo się cieszę, że tak odebrałeś tę historię, no miło mi się zrobiło po prostu. Dziękuję.
Słaba jestem w przyjmowaniu komplementów, więc po prostu pożyczę Ci wszystkiego dobrego. :-)
Arnubisie, zaskoczyłeś mnie. ;-) Bardzo pozytywnie, oczywiście. :-) Wiesz, bycie w głosowaniu na “nie” to jedno, człowiek w każdy gust nie trafi, a i każdy tekst ma prawo po prostu się nie podobać. Może w następnym opowiadaniu, jeśli jeszcze kiedyś doczekam się nominacji, znajdziesz więcej fantastyki. Postaram się, żeby tak było. :-)
Dzięki!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Spędziłąm miły wieczór na czytaniu twojego opka. Dziękuję.
Nova, to ja dziękuję za miłe słowo :-)
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Dlaczego las borealny, a nie tajga?
Kobieta, z którą Iwan żył, naprawdę nazywała się inaczej, ale imienia nie zdradziła nigdy, nikomu.
Tu narzuca się pytanie, czy jej ojciec miał naprawdę Fiodor na imię.
Imię dla psa Miszka wydaje się szokujące, bo znaczy niedźwiadek. Trochę, jakby na kota mówić "myszko". Nie twierdzę, że się nie zdarza.
Słowo Amba w sanskrycie znaczy "matka" a "tygrys" w języku Udehejczyków i Nanajów, którzy rzeczywiście żyją w Kraju Nadmorskim = punkt dla autora :-)
Czy Zoja była Udehejką lub Nanajką?
Nie była Mandżurką, bo dla nich tygrys (ten gatunek) nazywa się Hu Lin, czyli król.
Znalazłem kilka powtórzeń "jak" i nieprawidłowego użycia zamiast "gdzie" lub "kiedy". Sam byłem o to tępiony (słusznie!) i teraz obsesyjnie zwracam uwagę.
Opowiadanie bardzo mi się podobało, klimat wciąga i nawet nie będę się czepiał, że podkłady kolejowe robiło się ze świerku, a nie sosny syberyjskiej (cedru). Zwłaszcza że patologie się zdarzają.
Sądzę, że Rosja jest świetną lokalizacją dla fantastyki, są przestrzenie i jeśli się poszuka, nawet Orków się znajdzie. Gratuluję świetnej roboty, uznania i piórka!
Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny
Cześć, Radku!
Dlaczego las borealny, a nie tajga?
Żadna ze mnie przyrodniczka, ale spędziło mi się całe życie w przekonaniu, że to mniej więcej to samo – niekoniecznie słusznie. No i w jednej książce coś takiego spotkałam, ale biorąc pod uwagę, że było to tłumaczenie, nie będę się upierać, że zachowała się prawidłowość.
Imię dla psa Miszka wydaje się szokujące, bo znaczy niedźwiadek (…)
Czemu zaraz szokujące? ;-) Pieseł sąsiadów wabi się Lisek, a ja mojego często nazywam Miśkiem.
Tak, Zojka była Nanajką, stąd też jednym imieniem mogła posługiwać się oficjalnie, a drugie, to które nadała jej rodzina, zachowała dla siebie.
Cieszę się, że opowiadanie się podobało. :-) Dziękuję za przeczytanie i komentarz!
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf