- Opowiadanie: Marcin_Maksymilian - Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 2)

Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 2)

Oceny

Kwestia wyboru. Wybrani (fragment powieści 2)

Spojrzał na martwe cielsko. Smok był bardziej szary niż zielony, ale skóra na jego brzuchu mieniła się pięknie w słońcu. Pazury w przykurczonych łapach, pobielałe od rycia skał w agonii, teraz wydawały się krótsze. Poły rozprutego skrzydła smętnie powiewały na wietrze, jakby została w nich resztka życia.

Wcześniejsze podniecenie zastąpił dziwny smutek.

– Chcę z powrotem mój miecz. Wciąż tkwi o tam.

Władca pochylił się, ujął rękojeść broni i pociągnął pod sobie tylko znanym kątem, z łatwością wyjmując żelazo spomiędzy łusek. Kiedy odwrócił się ku Adionowi, ten po raz pierwszy zwrócił uwagę na to, że koszula smokobójcy jest częściowo spalona. Spodnie były w lepszym stanie, lecz też pojawiło się w nich kilka prześwitów otoczonych zwęglonymi obwódkami.

– Co jeszcze? – Władca podał właścicielowi miecz rękojeścią do przodu.

– Nic. To wszystko.

– To jednorazowa propozycja, nie ponowię jej.

– Już zdecydowałem. Pójdę sprawdzić, czy nie potrzebują pomocy.

Nie potrzebowali. Wszyscy, których dosięgnął smok, byli martwi. Dwie osoby spadły w przepaść, sługa zaklinowany w szczelinie zmarł prawdopodobnie na zawał. Pozostali nie odnieśli poważnych obrażeń. Wiele było sińców, zadrapań, kilka złamanych palców. Kupiec, który wpadł pod muły, połamał żebra. Odnaleziono wśród skał służącą jasnowłosej. Dziewce, poza skręconą nogą i szokiem, nic nie dolegało. Zginęło kilka zwierząt, dwa trzeba było dobić. W całym nieszczęściu bilans strat nie był najgorszy.

Adion próbował pomagać przy rannych, potem przy zwierzętach, ale wyraźnie nie był w grupie mile widziany. Przypuszczał, że widok zmasakrowanych ciał wryje mu się w pamięć na długo. Odszedł, gdy członkowie karawany ogołacali trupy najemników ze wszystkiego, co miało wartość, i rzucali zwłoki w przepaść. Wiedział, że tego obrazu również nie zapomni.

Jego Siwek już wrócił. Trzymał się w zasięgu wzroku, wyraźnie bojąc wyminąć martwego smoka, by podejść do pana. Parsknął, gdy ten przywołał go skinieniem, podreptał w miejscu niezdecydowany, w końcu przekłusował obok martwej bestii. Przemytnik obejrzał uważnie wierzchowca, nie znajdując żadnych obrażeń, poklepał go uspokajająco po szyi. Wyjął z torby przy siodle składaną kuszę i wsunął za pasek spodni za plecami.

Podszedł do władcy pochylonego nad smokiem. Większa część truchła została rozkrojona wzdłuż. Smokobójca pracował w skupieniu, wodząc mieczem w ciele niczym w tylko sobie znanym labiryncie. Niewiarygodna ostrość klingi – a może sprawność właściciela – sprawiała, że gruba skóra i tkanki rozchodziły się pod jej naporem niczym ulepione z masła. Adion dostrzegł na broni wzór interesujący ze względu na ułożenie run i zdobień, zastanowienie się nad nim odłożył jednak na później. Teraz patrzył na tryskającą ze smoka razem z krwią przeźroczystą substancję – wodę czy limfę – ściekającą po bokach trupa, stopniowo wilżącą całe ciało.

– Nie podchodź. – Władca nie obejrzał się, skoncentrowany na cięciach. – Jeśli cię ochlapie, wypali dziurę do kości. – Wyjął zza pasa coś, co wyglądało na złożony we czworo papier, zamoczył jeden z rogów w smoczej krwi. Odczekał, aż trochę przeschnie na słońcu, i schował. Wstał, odwrócił się do Adiona, wycierając miecz z krwi. Ułożenie wyłaniających się spod posoki zdobień było dokładnie takie, jak się wcześniej wydawało.

– Ostatnia szansa. Możesz wziąć, co chcesz.

– Zakończyliśmy już tę dyskusję.

– W porządku. Masz przy sobie zapałki?

Zapałki były znacznie droższe od krzesiwa, lecz Adion oczywiście miał. Sięgnął za pas, a gdy władca brał od niego zawiniątko, przemytnik po raz pierwszy zwrócił uwagę na jego paznokcie. Były mocne, gotowe zmienić się w szpony, gdyby mężczyzna zaniedbał starannego piłowania, i lśniąco czarne niczym polakierowane. Zdziwiła go nie ta kolejna oznaka dziedzicznej skazy, tylko kolor. Srebrne czy złote już widywał, ale nigdy czarnych. Przesunął spojrzenie na mocne przedramiona, bez zdumienia zauważając na nich całkowity brak włosów.

Smokobójca wyjął kilka nierozdzielonych zapałek, potarł wszystkie naraz o draskę. Rzucił je na smoka. Szybko postąpił kilka kroków wstecz, pociągając za sobą Adiona. Ogień buchnął w górę na podobieństwo wulkanu, żar uderzył niczym przy pożarze. Przemytnik miał wrażenie, że zajmują mu się brwi i rzęsy, policzki czerwienieją, a skóra na nich ściąga się bliska poparzenia. Cofnął się jeszcze. Ogień zelżał po pierwszym wybuchu, za to pokrył smoka już prawie w całości. Rozszedł się zapach pieczonego mięsa z mocną korzenną nutą, niemal całkowicie dławiącą swąd palonych łusek i pazurów. Zbiegli się członkowie karawany.

– Co wy?! No co wy?! Co to ma być?! – zaperzył się smutnowąsy. – Zdurnieliście do reszty, żeby taki majątek puszczać z dymem?

– Samozapłon – skłamał ze spokojną bezczelnością smokobójca. – Coś niby smoczy pogrzeb. Bardzo, bardzo częsty kiedy umierają. Za jakiś czas nie będzie po nim śladu.

– Trzeba to gasić! – Kupiec rozglądał się z szaleństwem w oczach. – Tyle pieniędzy! Do demonów, tyle pieniędzy!

– Nie radzę, w każdej chwili może wybuchnąć.

– Odetnijcie chociaż ogon! – wrzasnął na pachołków. – Szybko, póki się nie zajął.

– Ja też nie radzę. – Adion sięgnął za plecy, po czym demonstracyjnym gestem wysunął rękę przed siebie. Szczęknęło żelazo, a sprężynowa kusza rozłożyła się jednym ruchem. Smutnowąsemu oczy prawie wyszły z orbit.

– Człowieku, ta broń jest nielegalna!

– Masz rację. Pewnie też wiesz, że jej zakazano, bo może wyrzucić kilka bełtów z jednego ładowania. Wynoście się, póki pozostał jeszcze czas do zachodu. A gdyby strzeliło wam do łbów wrócić pod osłoną ciemności, to wiedzcie, że strzeli w nie coś jeszcze.

Najrozsądniejszy z kupców skinął na swoich ludzi. Bez ociągania wsiedli na muły, ruszając w drogę. Reszta się wahała. Za plecami Adiona ciało smoka wydało coś w rodzaju gwizdnięcia, płomień wzbił się w niebo, wokół rozchlapały ogniste wielkie krople. To przyśpieszyło decyzję.

– A ty? Co zamierzasz? – zapytał smokobójca, gdy karawana oddaliła się na tyle, że przestały do nich docierać przekleństwa.

– Zostanę tu do rana. Przydam się, w razie gdyby mieli wrócić.

– Nie musisz. Nie potrzebowałem twojej pomocy. Teraz też nie potrzebuję.

– Pewnie nie. Podejrzewam, że to im uratowałem skóry, ale wątpię, by umieli to docenić, i nie chciałbym się natknąć na nich za zakrętem. Zostanę więc, jeśli pozwolisz. – Wyciągnął dłoń, chcąc się przedstawić. – Jestem…

– Jesteś idiotą! – warknął władca, po raz pierwszy okazując jakieś emocje. – Tylko skończony kretyn po amatorsku wyprawia się na smoka.

– Nie polowałem na żadnego smoka! – Adion podniósł głos, zszargane nerwy dawały o sobie znać. – W dupie mam wszystkie smoki tego świata, słyszysz?! Miałem bezpiecznie przejechać przez góry. Po to ich wynająłem. Bezpiecznie! A zostałem zaklęty, prawie zjedzony, na dokładkę niemal rozszarpany z chciwości przez przypadkowych kompanów. – Odetchnął głęboko, dalej mówił już spokojniej. – Słuchaj… jestem ci cholernie wdzięczny. Naprawdę, dziękuję. Ale to był dla mnie bardzo trudny dzień. Mam zamiar tu i teraz zawinąć się w koc i zaprawić winem, czy ci się to podoba, czy nie.

Smokobójca już najwyraźniej nie chciał się spierać. Sprawiał wrażenie, jakby uszło z niego powietrze, ramiona mu opadły, przygarbił się.

– Tak, to był ciężki dzień. Ja też jestem bardzo… bardzo zmęczony. – Zachwiał się lekko. – I też ci dziękuję. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy w tym stanie dałbym im radę.

– Nie potrzebujesz maga? – Oznaki osłabienia władcy były coraz bardziej widoczne. – Dostałeś tym samym zaklęciem co ja. Czar może działać z opóźnieniem?

– Nie, to nie to. Zwykłe skutki uboczne… – Machnął ręką w stronę płonącego smoka. – …tego wszystkiego. Chodź, trzeba opatrzyć ci ramię. Poszukajmy miejsca na nocleg. Tam jest bardziej zielono, pewnie będzie strumień. – Ruszył przodem we wskazanym kierunku. – A swoją drogą, nieźle ci poszło jak na amatora. Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś dźgnął smoka w tyłek.

 

***

 

Na swój pijacki wieczór Adion musiał jeszcze poczekać. Znaleźli potok i miejsce na obóz. Przy płonącym smoku byłoby cieplej, ale w zapadających ciemnościach staliby się za bardzo widoczni na jego tle. Władca był cały zakurzony i unurzany w posoce, więc rozebrał się, przykucnął na brzegu strumienia i obmywał ciało oderwanym skrawkiem zniszczonej koszuli. Adion wybrał to samo rozwiązanie, ponieważ woda była za zimna, żeby się w niej zanurzyć. W jukach miał jeszcze jakąś stosunkowo czystą odzież, a w Lefkopolis i tak planował zakup nowej garderoby. Rana od smoczego ogona okazała się na tyle płytka, iż mogła jeszcze zaczekać na opatrzenie. Mył się, ostrożnie przecierając zadrapania i siniaki. Dyskretnie zerkał przy tym na smokobójcę.

Nie dostrzegł żadnych wyrazistych oznak mutacji. Były tylko drobiazgi. I oczywiście te smocze ślepia, nad którymi rysowały się mocne, ściągnięte jakby w gniewie brwi. Pomijając szeroką, kanciastą szczękę, władca nie miał grubo ciosanego oblicza osiłka, ale harmonijne rysy szpeciła blizna ciągnąca się pionową linią od wysokiego czoła przez lewą brew, nienaruszone oko i policzek. Pod okiem dołączała do niej druga, równoległa szrama, obie sięgały aż do linii szczęki i przeskakiwały dalej na obojczyk, gdzie pojawiały się dodatkowe dwie. Adion w pierwszej chwili wziął je za ślad po smoczych pazurach, lecz potem uświadomił sobie, że jest mało prawdopodobne, by smok kogoś tak dosięgnął, nie urywając przy tym głowy. Blizny przecinały pionowo pierś i brzuch, kończąc się na udzie. Skóra władcy była gładka, pozbawiona owłosienia poza rzęsami, brwiami oraz włosami na głowie, które nierównymi, zapewne przyciętymi nożem kosmykami sięgały z przodu trochę poza szczękę, a z tyłu mniej więcej do ramion. Na klatce nie było ani zarostu, ani brodawek piersiowych. Obu tych cech Adion się spodziewał, nie był więc zdziwiony, ale widok nagich muskułów przerósł jego oczekiwania.

Przemytnik sam był szczupły i nieźle zbudowany – jego ciało aż za dobrze pamiętało lata ciężkiej fizycznej pracy – jednak takich mięśni jeszcze nie widział. Nie chodziło o ich rozmiary – owszem, szeroka pierś i wielkie bary robiły wrażenie, ale w pierwszej lepszej kuźni znalazłby się większy osiłek. Zadziwiająca natomiast była rzeźba muskułów. Wśród ich idealnego zarysu można było dostrzec nawet takie, jakich istnienia człowiek wcześniej nie podejrzewał. Przywodziło to na myśl smoki, które w ludzkiej postaci z racji cieńszej niż u ssaków podskórnej tkanki tłuszczowej miały przesadnie szczupłe i żylaste sylwetki. Władca jednak był równocześnie i szczupły, i rozbudowany. Jego mocarna postać nie sprawiała wrażenia ociężałej, przeciwnie – mimo pokaźnych rozmiarów zdawała się lekka i zwinna. Wyglądał trochę niczym mocno przerośnięty tancerz. Za wysoki, za wielki, lecz jednak ciągle bardziej tancerz niż kowal. Właściwie takie zrównoważenie potencjalnej szybkości i siły było oczywiste u kogoś, kto urodził się po to, by zabijać smoki.

Przemytnika trochę irytowała, trochę bawiła własna bezradność w próbach zaspokojenia swoich natręctw i staraniach oszacowania tego człowieka. Jego miecz był doskonały, wart krocie jak u wszystkich łowców potworów, wiedźminów czy pozostałych płatnych zabójców, którzy zawsze posiadali wyśmienite narzędzia pracy, jeśli byli dobrzy w swoim fachu. Taka broń wysyłała też czytelny sygnał do złodziei i innych rzezimieszków, że właściciel nie da jej sobie łatwo odebrać. Pochwę wykonano ze skóry czerwonego smoka. Zrobiono z niej także coś, co Adion w myślach nazwał żartobliwie uprzężą, jako że składało się z jednego szerokiego pasa ukośnie przecinającego pierś oraz kilku mniejszych, stabilizujących całość i równoważących ciężar broni. Czerwone smoki rzadko opuszczały Dymiące Góry, miały opinię niepokonanych i – od czasów, gdy wyginęli ich czarni kuzyni – najpotężniejszych. Jeśli unikatowy wyrób nie był imitacją, to jego cena równała się wartości kilku wsi, z tym że – podobnie jak oręż – mówiło to głównie o kunszcie zawodowym właściciela, a nie o zasobności jego sakiewki.

„Kto puszcza z dymem zarobek życia?” – zastanawiał się Adion. – „Opływający w złoto ekscentryk czy gołodupiec-idealista?” Nic nie niosło podpowiedzi. Niczego nie mógł wyczytać ze zwykłej, prostej odzieży, trochę znoszonej, dobrej gatunkowo, lecz nie zasługującej na miano kosztownej. Żadnych drogich materiałów, haftów, aplikacji, szytych na miarę fikuśnych butów, nawet żadnych ozdób. Tylko na lewym ramieniu widniał doskonale wykonany tatuaż w kształcie owiniętego niczym bransoleta czerwonego smoka pożerającego własny ogon. Adionowi coś świtało, że to symbol cechu smokobójców. Właściwie symbolika była bardziej złożona, ale przemytnik był wykończony nadmiarem wrażeń i nie chciało mu się w tej chwili nad nią zastanawiać.

Smokobójca nie odniósł poważniejszych obrażeń; wielki siniak na plecach, kilka stłuczeń, lekkich oparzeń, parę otarć. Przemytnik wyszedł ze smoczej przygody niemal równie szczęśliwie. Jego ramię – już owinięte bandażem i nasmarowane maścią odkażającą – mimo że bolało coraz bardziej, to najprawdopodobniej nie wymagało szycia. Władca prawie nic nie mówił, wyraźnie bardzo zmęczony, to i Adion milczał. Ciekawość co prawda go zżerała, ale zdanie: „Jesteś więc, zdaje się, mutantem?”, nie brzmiało jak najlepszy początek rozmowy.

– Muszę się przespać. Dasz radę czuwać przez jakiś czas? – Władca był tak znużony, że ledwie poruszał wargami, jego niski głos stał się jeszcze bardziej zachrypnięty. Co ciekawe, nie było w nim najmniejszego akcentu, który zdradzałby pochodzenie. Adion znał się na tym, jako że sam ćwiczył latami, żeby nikt nie wychwycił śladów jego korzeni, kiedy wypowiadał się we wspólnym.

– Nie jestem senny. Nie po tym wszystkim. Weź mój koc, mam jeszcze płaszcz – zaproponował, bo nigdzie nie było widać wierzchowca smokobójcy. – Może powinniśmy poszukać twojego konia?

– Nie trzeba się nim przejmować, odnajdzie się. Obudź mnie, gdyby się pojawił. – Smokobójca skinął głową z podziękowaniem, biorąc koc. Owinął się nim, położył dłoń na leżącym obok mieczu, niemal natychmiast zapadając w sen.

– Nie drażnij go – wymruczał jeszcze, zasypiając. – Gdyby wrócił, to go przypadkiem nie drażnij.

 

***

 

Zapadł zmrok, ale blask smoczego stosu pogrzebowego częściowo docierał do ich obozowiska, a poza tym Adion bardzo dobrze widział w ciemności. Siedział owinięty płaszczem, opierając się o skałę wyścieloną końską derką. Obserwował okolicę i zwalczał potężną ochotę napicia się. Bał się senności, jaką mogło przywołać wino, a równocześnie czuł, że odrobina rozluźnienia jest mu naprawdę potrzebna. Coraz bardziej docierała do niego świadomość, o jak straszną śmierć się otarł. Strach, stłumiony wcześniej smoczym zaklęciem, powracał do niego falami, ukazując obraz rozwartej paszczy, zwęglonych szczątków, w których tylko ocalały kawałek stopy podpowiadał, że wcześniej były człowiekiem, oderwanych nóg przelatujących nad jego głową i spadających w pobliżu z mokrym plaśnięciem rozchlapujących się jelit. Oczy go piekły, trzęsły się dłonie, chwilami spazmatycznie podrygiwały też uda. Oddychał głęboko, wciąż powtarzając w myślach, że wszystko minęło, lecz rozum chwilowo nie miał władzy nad emocjami. Przyszło mu do głowy, żeby zapalić. Takim towarem nie handlował, niemniej zdarzało mu się kupić to i owo na specjalne okazje. A niech to demony porwą, jeśli nie była to właśnie taka okazja. Obawiał się jednak tych samych skutków co w przypadku wina i chwilowo musiał się zmagać ze stresem bez pomocy używek.

Żeby zająć głowę czymś, co pozwoli na moment odegnać świeże wspomnienia, powrócił myślami do miecza władcy. Pochwa była częściowo otwarta, aby umożliwić szybkie wyciągnięcie broni zza pleców, więc przemytnik miał okazję jeszcze kilka razy przyjrzeć się odsłoniętej części klingi i upewnić, że nie pomylił się co do znajdujących się na niej ornamentów. Widział już raz ten szczególny sposób zdobienia. Oryginalność nie polegała na rodzaju wzoru czy znaczeniu naniesionych napisów, a na tym, że głownia była zdobiona zaledwie w połowie. Wzór ciągnął się na niej wzdłuż, ale sięgał tylko od krawędzi do zbrocza i tam urywał, podczas gdy druga połowa klingi pozostawała idealnie gładka. Runy i ornamenty spływały od jelca ku sztychowi ucięte w pół, jakby niedokończone. Podobnie jelec był zdobiony tylko w połowie. Gdzieś musiał istnieć identyczny miecz – z tym że pokryty zdobieniami z drugiej strony – bez którego poprawne odczytanie napisu lub zrozumienie symboliki wzorów było niemożliwe.

Adion kilka lat temu widział dwa takie miecze zdobiące ścianę w sali kominkowej u pewnego podstarzałego barona. Jeden był zachowany w idealnym stanie, z drugiego została tylko rękojeść ze złamanym jelcem i wyszczerbioną resztką klingi. Jak się okazało wystarczająco ostrą i długą, by pewnej nocy właściciel przebił nią swoje serce. Mówiono potem, że potknął się, czyszcząc eksponat. Nieoficjalna wersja głosiła, że w ciele były dwie rany, bo za pierwszym razem baron trafił w mostek i musiał się pchnąć jeszcze raz.

Na kilka tygodni przed tym wydarzeniem w wyniku przypadkowego zrządzenia losu baron gościł Adiona. A że obcym czasem łatwiej mówi się o niektórych rzeczach niż bliskim, podczas suto zakrapianego wieczoru gospodarz opowiedział gościowi o swoich bliźniaczych czy też – jak je czasem nazywano – lustrzanych mieczach.

Pomysł takiego zdobienia broni nie był nowy, wziął się prawdopodobne z baśni o dwóch braciach połączonych magicznym węzłem, powiązanych na śmierć i życie. Mężczyźni otrzymywali bliźniacze miecze od wyratowanego z opresji maga lub w darze przy urodzeniu albo z innej przyczyny, która zmieniała się w różnych wersjach opowieści. Gdy jeden z braci był w śmiertelnym niebezpieczeństwie, miecz drugiego pokrywał się rdzą lub – znów w zależności od wariantu historii – świecił w ciemnościach, rozgrzewał się do czerwoności czy cudownym sposobem przenosił właściciela do zagrożonego brata. Ten z kolei otrzymywał ratunek pod warunkiem, że nie wypuścił własnego żelaza z ręki, co rzekomo było pokłosiem przekonań o tym, iż prawdziwy wojownik powinien umierać z orężem w dłoni.

Czasami wychowani na tego typu baśniach bracia, towarzysze broni lub przyjaciele zlecali wykucie lustrzanych mieczy, składając sobie przysięgę wiecznego braterstwa. Niekiedy podobną więzią łączyły się ze swoimi mężami lub kochankami kobiety-wojowniczki. Zazwyczaj zamawiano też obłożenie bliźniaków zaklęciami. Baron kazał wykonać broń dla siebie i syna. Jednak żadne czary, legendy ani baśnie nie pomogły, gdy jego pierworodny starł się w knajpianej bójce z górskim trollem. Szczątki dało się zidentyfikować tylko po butach i resztce miecza w zaciśniętej dłoni.

Adiona wyrwało z zamyślenia parsknięcie Siwka, który skubał krzewy kilka kroków dalej. Teraz zaniepokojony podszedł do właściciela. Przemytnik potrafił walczyć dwoma mieczami równocześnie, wolał jednak posługiwać się nimi naprzemiennie, dlatego oba nosił zazwyczaj na lewym biodrze. Teraz leżały obok na końskiej derce, wsparte o kamień. Położył dłoń na dłuższym, lecz cofnął ją, kiedy w ciemności dostrzegł zarys konia. Domyślił się, że wierzchowiec władcy jest obłożony zaklęciem przywołującym podobnie do jego Siwka.

Czar był bardzo przydatny na postojach lub w kryzysowych sytuacjach, ponieważ zwierzę nie oddalało się samowolnie, spłoszone zawsze odnajdywało właściciela i nie dawało ukraść amatorom. Zaklęcie nie sprawdzało się w przypadku doświadczonych koniokradów, którzy wiedzieli, że razem z wierzchowcem trzeba pozbawić właściciela przywołującego przedmiotu. Adion nosił w sakiewce piękny amulet z wizerunkiem konia i magicznymi runami. Już dwa razy oddawał rzezimieszkom podobne talizmany razem z koniem, po czym czekał spokojnie na powrót Siwka przywołanego starą, kompletnie bezwartościową monetą, którą przemytnik nosił na szyi na kawałku rzemyka wraz z kilkoma szklanymi paciorkami. Kiedyś myślał o zainwestowaniu w coś bardziej pewnego, na przykład tatuaż, jednak uniemożliwiałoby to ewentualne sprzedanie konia. A przede wszystkim nie chciał ryzykować, że bystrzejszy łotrzyk z chęci zysku wytnie mu strzęp skóry lub odrąbie rękę.

Koń smokobójcy stał bez ruchu. Przemytnik pamiętał, że miał obudzić władcę, ale ten niedawno zasnął i należało mu się jeszcze trochę odpoczynku, a Adion dobrze radził sobie ze zwierzętami.

„Pewnie jest płochliwy” – pomyślał, zsuwając płaszcz na ziemię i wstając, ale nie podnosząc mieczy. Wiele tresowanych wierzchowców, gdy nie dosiadał ich jeździec, niepokoiło się widokiem broni.

– No chodź. – Postąpił dwa kroki w kierunku konia, ten cofnął się między skały. – Miałem cię nie drażnić, ale nie musisz się bać. – Liczył na to, że jego ton uspokoi zwierzę.

Podszedł już blisko, lecz wśród skał było tak ciemno, że – mimo oczu nawykłych do mroku – ledwie widział zarys końskiej sylwetki. Wierzchowiec miał hebanową sierść i nic dziwnego, że ginął w czerni nocy. Rumak był olbrzymi. Chcąc dotknąć chrap, Adion musiał wznieść rękę. Koń usunął się w tył o krok.

– Dobrze, dobrze… Nie dotykam. – Przemytnik mówił dalej bardziej do siebie, mając nadzieję, że koń nie gryzie ani nie jest nauczony boksowania przednimi kopytami. – Twój pan śpi, musi jeszcze odpocząć, a ja mógłbym cię rozsiodłać już teraz, żebyś też trochę odetchnął. Co ty na to?

Pogładził szorstkie włosie na szyi. Tym razem rumak pozwolił się dotknąć.

– Dobry konik. – Poklepał go zachęcająco. – No dalej, zdejmijmy te juki, czy co tam masz, bo nic nie widzę. – Namacał siodło, oparł tybinkę na głowie, odnalazł po omacku przystuły i klamry popręgu. – Istny olbrzym z ciebie. Całkiem jak z twojego pana. – Sapnął pod ciężarem, gdy siodło zsunęło mu się w ramiona razem z derką. Nie poczuł ostrego zapachu końskiego potu, zazwyczaj wyjątkowo silnego w takich chwilach.

– Nie zmęczyłeś się w górach? Masz ty kondycję, zwierzaku. – Położył ciężar na ziemi. – Teraz wędzidło i będziesz mógł obżerać wszystkie krzaki wokoło razem z moim Siwkiem. Mam nadzieję, że nie gryziesz… Może lepiej zdejmijmy całą uzdę, bo jeśli jednak… – Znów głaszcząc zwierzę po szyi, skierował dłonie ku łbu. Gdy palce nie natrafiły na żadne rzemienie, uświadomił sobie, że wierzchowiec nie ma uzdy.

– Na elfa twój pan nie wygląda. – Uśmiechnął się do siebie. Wszystkie elfy bez wyjątku nie korzystały z wodzy. Niekiedy jeźdźcy innych gatunków, zwłaszcza walczący w siodle, także kierowali końmi tylko za pomocą nóg.

– No to biegaj sobie albo rób, na co tam masz ochotę, a ja to odniosę. – Wsunął przedramiona pod siodło, uniósł rzeczy władcy i starając się nie hałasować, wrócił na poprzednie miejsce.

Czarny koń rozpłynął się w czerni nocy.

 

***

 

Śpiący władca wyglądał trochę jak przyczajony drapieżnik. Niby spokojny, nieruchomy, lecz wystające spod koca ręce zachowały nienaturalny, ostry zarys muskułów. Pionowa zmarszczka dzieląca brwi nie wygładziła się, wciąż nadając obliczu groźny, gniewny wyraz. Złote oczy błysnęły ponownie akurat, gdy Adion uznał, że czas najwyższy coś zjeść. Przemytnik wydobył suchary, suszoną rybę, resztkę zeschniętego na kamień, ale cudownie aromatycznego sera, garść orzechów z migdałami i nie całkiem jeszcze wyschnięte figi.

– Częstuj się. – Wskazał na jedzenie, podając władcy bukłak z winem. – O konia się nie martw. Wrócił i już go rozsiodłałem.

– Co zrobiłeś? – Smokobójca zamrugał, jakby miał wrażenie, że jeszcze śpi, i chciał odgonić sen.

– Trochę się mnie bał, ale pomówiłem do niego, poklepałem. Był całkiem spokojny.

– Co zrobiłeś? – powtórzył, sprawiając wrażenie, iż się zaciął.

– No… poklepałem go. Po szyi…

– Poklepałeś… – Smokobójca potrząsnął głową, jak gdyby zdumienie było wodą, którą można strzepnąć z włosów. – I się nie bał? On. Ciebie? Niewiarygodne.

Wstał, podszedł do juków, wyjął z nich i szybko narzucił na siebie świeże odzienie. Znów czarne, podobne do poprzedniego, z koszulą również pozbawioną rękawów. Owinął się już we własny koc, dołożył do kolacji suszone mięso i warzywa. Adion sięgnął po te ostatnie. W chrupiących suszonkach, w delikatnej słodyczy, w braku choćby nuty soli od razu rozpoznał elfie przyprawy. Do tak przygotowanych przez elfy zapasów można było dodać wody, odczekać chwilę i otrzymywało się warzywa lub owoce sprawiające wrażenie prawie świeżych. Wielu jednak wolało podgryzać je na sucho. W tym i Adion. Mocny aromat ziół idealnie komponował się z winem i serem.

– Co teraz zamierzasz? – Podał władcy bukłak.

– Pojadę do najbliższego miasta odebrać nagrodę.

– Za smoka?

Smokobójca sięgnął za pas, wręczając przemytnikowi dokument wcześniej zamoczony w smoczej krwi.

– Przecież to wystarczy zaledwie na kilka miesięcy! – Adion, nawet nie czytając uważnie, od razu zobaczył sumę. – Może rok skromnego życia. To grosze w porównaniu z tym, co mogłeś zarobić. Dlaczego go spaliłeś?

– Bo był smokiem i powinien umrzeć w ogniu. Smoków nie szlachtuje się jak bydła. Poza tym nie zabijam dla pieniędzy.

– Przecież wkrótce zamierzasz je wziąć. Nic z tego nie rozumiem.

– A rozumiesz różnicę między opłacanym strażnikiem, a mordercą, który wyrywa ofierze złote zęby?

Adion nie odpowiedział, bo to właściwie nie było pytanie. Pomyślał o tamtej chwili, gdy padła propozycja udziału w zdobyczy. Już wtedy instynkt mu podpowiadał, że wykrojenie sobie kawałka smoka byłoby w oczach władcy czymś niestosownym. Może smokobójcy mieli własny system wartości dzielący ludzi na tych, którzy żerują na padlinie, oraz tych, co zapalają pogrzebowy stos? Władca sam nosił pas ze smoczej skóry, lecz Adion nabrał pewności, że gdyby wtedy podjął inną decyzję, to nie siedzieliby teraz razem.

– Najbliżej, mniej więcej dzień drogi stąd, jest Lefkopolis – przemytnik zmienił temat na bezpieczniejszy. – Też tam zmierzam. Możemy jechać razem.

Władca najwyraźniej rozważał propozycję, po chwili skinął głową.

– A ty? Co będziesz robił w Lefkopolis?

Tym razem Adion się zawahał.

– Jestem, tak jakby, przemytnikiem.

– Tak jakby?

– Nic straszliwie nielegalnego, tylko trochę omijam cła i podatki.

– A po jaki towar jedziesz do Lefkopolis?

– Po żaden. – Wyszczerzył radośnie zęby, o które bardzo dbał, świadom urody swojego uśmiechu. – Jadę z towarem.

– I mówisz o tym komuś, kogo dopiero poznałeś?

– Uratowałeś mi życie raczej nie po to, by mnie obrabować. Poza tym zaryzykowałem, mówiąc coś o sobie z nadzieją, że w zamian i ty coś powiesz. Wiesz, taka prymitywna sztuczka…

Władca uśmiechnął się połową ust.

– A co chciałbyś usłyszeć?

Adion wiedział, że nie jest to chwila na poruszanie spraw osobistych, więc choć „Jesteś bardziej człowiekiem czy bardziej smokiem?” i tym podobne pytania cisnęły mu się na usta, stłumił je w zarodku.

– Umarłbym od tego zaklęcia?

Władca skinął głową i upił łyk cierpkiego wina, które wyraźnie mu smakowało. Nic dziwnego, bo przemytnik kupił najlepsze, jakie udało mu się dostać za rozsądną cenę. Bał się, że w upale utraci swoje walory, lecz wciąż było doskonałe.

– A ta dziewczyna… dlaczego nie chciałeś jej uleczyć?

– Chciałem, ale nie mogłem. Mówiłem już. Ty byłeś przytomny, zdołałeś z moją pomocą uwolnić się od czaru. Ja go tylko… wchłonąłem. To się rzadko udaje, ale nic nie szkodziło spróbować. Z nią nie było kontaktu, nic nie mogłem poradzić.

– Mówią, że tacy jak ty… – urwał, bo sam usłyszał, że nie zabrzmiało to dobrze – …że macie władzę nad magią.

– Może mamy, może nie. Nie da się tego łatwo wyjaśnić.

Adion wiedział, kiedy się wycofać.

– Nie znam się na tym, ale nie powinieneś nosić jakiejś zbroi? Napierśnika albo chociaż ochraniaczy?

– Widziałeś swoich najemników? Wszyscy mieli półpancerze. – Pociągnął jeszcze wina, przekazał bukłak. – Zbroja nie wchodzi w grę. Za bardzo spowalnia i krępuje ruchy, a gdy smok cię dosięgnie, to nie ma znaczenia, jak grubą blachę na siebie założyłeś. Niektórzy smokobójcy noszą ochraniacze, ale to nie dla mnie…. Choć czasem przydałyby się przy upadku czy uderzeniu o coś.

– Kiedy upadłeś, byłem przekonany, że jesteś, bądź zaraz będziesz, martwy.

– Smok też. O to chodziło.

Adion ponownie podał mu wino i nie ponaglał z nadzieją, że władca powie coś jeszcze.

– Ludzie myślą, że smoki są niewrażliwe na ogień. To mit. Ich skóra faktycznie jest w dużym stopniu ognioodporna, ale nie całkowicie. Smok ziejący ogniem może nawet sam siebie poparzyć, zatem ta czynność wymaga skupienia i chwili przygotowania. Zazwyczaj się trochę unoszą zanim zioną.

– Dlatego przeciąłeś mu skrzydło?

– Między innymi dlatego. Potem zraniłem go w kanał jadowy. Nie ma innej nazwy, choć w ścisłym sensie to nie jest jad, a łatwopalna substancja. Jeśli nie tryska z paszczy, tylko rozleje się w pysku, to często dochodzi do poparzeń. Spodziewałem się, że nie mogąc zionąć, rzuci zaklęcie.

– Przecież próbował cię spalić, kiedy leżałeś!

– To był już magiczny ogień, jestem na niego odporny. Do tego stopnia, że nawet ubranie nie powinno się na mnie zająć. Z tym ostatnim niestety nigdy nie mam pewności i to główny argument przeciw ochraniaczom. W ogniu wznieconym zaklęciem materiał czasem się spopieli, czasem częściowo spłonie, może trochę mnie przy tym poparzy. O, jak teraz. – Rozciągnął palcem wycięcie koszuli odsłaniając drobne oparzenia, które Adion zauważył już wcześniej. – Nie spowoduje jednak większej szkody. Półpancerz natomiast wtopiłby się w ciało, tak jak ćwieki albo inne elementy z metalu lub grubszej skóry. Kiedyś rozżarzona sprzączka od paska zrobiła mi w ciele większą ranę niż smok, który ją rozgrzał.

– A pasy od miecza?

– Nie podlegają działaniu żadnej magii dzięki ochronnemu zaklęciu. Tak samo jak pochwa i sam miecz.

W pierwszej chwili Adionowi nasunęło się pytanie o to, czy nie należałoby obłożyć podobnym czarem ochraniaczy, ale powstrzymał je, zanim pomysł dotarł z myśli do ust. Wiedział, że trudność i cena nakładania zaklęcia ochronnego rośnie wraz z rozmiarami przedmiotu, który ma być nim objęty. W dodatku trudno byłoby znaleźć maga na tyle potężnego, by jego czar był prawdziwie trwały. Co innego proste zaklęcie przywołujące zagubionego konia, które można było odnawiać co jakiś czas, a co innego permanentny skomplikowany czar chroniący przed magią. I to podobno każdą. Miecz władcy był zatem jeszcze cenniejszy, niż się przemytnikowi początkowo wydawało. Poczuł pokusę, by dowiedzieć się, czy oręż naprawdę jest bliźniaczy, ale ją odgonił, uznając pytanie za zbyt osobiste. Zdecydował się jeszcze pociągnąć temat walki.

– Co by się stało, gdyby smok zionął jednak prawdziwym ogniem?

– To do teraz chłodziłby pysk w strumieniu. My za to bylibyśmy grzankami. Mogłem się oczywiście pomylić, lecz wiesz, że gniew smoków jest przysłowiowy. Szał je zaślepia, nie myślą, działają instynktownie. Z nim poszło łatwo, rozgniewał się szybko, bo był jeszcze młody i głupi.

– To? To było łatwo?

Władca wzruszył ramionami.

– Zazwyczaj bywa ciężej. – Wyraźnie nie miał już ochoty kontynuować rozmowy. – Co przemycasz?

– Zdziwisz się. Nic nie powiem, ale obiecuję, że pokażę ci w mieście.

– Jak chcesz… Spróbuj się zdrzemnąć, teraz ja posiedzę. Zresztą, skoro cień wrócił, to możemy spać obaj. Obudzi nas w razie czego.

– Cień? – Adion znów uśmiechnął się szeroko. – Niczym te czarne krwiożercze potwory z legend, co to niby potrafią dowolnie zmieniać kształt? Niezłe imię dla karego konia. Dobry żart.

– To nie jest imię. I to nie jest żart.

Przemytnik poczuł, jak uśmiech spełza mu z ust, a żołądek nie wiadomo już który dziś raz zaciska się z nerwów. Wstrzymał oddech.

– Nie?

Władca pokręcił głową.

– Jesteś urodzony pod szczęśliwą gwiazdą, przyjacielu. Zraniłeś smoka i przeżyłeś, a potem poklepałeś cienia i też przeżyłeś. Nie wiem, co mnie bardziej zdumiewa.

 

***

 

– Niesamowite. Nawet po kościach nic nie zostało. – Adion patrzył na resztki popiołu rozwiewane przez wiatr.

– Ich kości są lekkie. Smoki to potężne istoty, lecz jak na swe rozmiary dość delikatne.

– Zabijałeś większe od tego?

– Dużo większe.

Adion chciał jeszcze o coś zapytać, lecz wtedy cień pojawił się w zasięgu wzroku i przemytnik zaniemówił. To był koń. Z całą pewnością koń. A jednak gdy człowiek go chwilę obserwował, to tę pewność tracił. Zwierzę było ogromne, rozmiarów buhaja, idealnie czarne. Chrapy wyglądały jak wysmarowane w środku węglem, oczy pozbawione białek przypominały dwie połyskujące dziury. Jego kontur zdawał się rozmazywać niczym drżący w rozgrzanym powietrzu albo jakby patrzący tracił ostrość widzenia. Tę przypadłość można było wytłumaczyć działaniem jakiegoś zaklęcia ochronnego, ale nie taką czerń. Sierść nie lśniła w blasku słońca, tylko niejako go pochłaniała. Sprawiała wrażenie, że jeśli ktoś odważy się jej dotknąć, to jego ręka zagłębi się w ciemności i zostanie przez nią pożarta.

Przemytnik uważał, że głowy smoków przypominają trochę końskie łby. Tu zachodziło zjawisko odwrotne. Patrzącemu na łeb cienia nieodparcie, natarczywie wręcz, narzucało się skojarzenie ze smokiem. W dodatku w jego ruchach i w spojrzeniu było coś, co sprawiało, że instynktownie, pozarozumowo nabierało się przekonania, iż to zwierzę nie jest płochliwym roślinożercą. Szło, zdając się skradać, z mięśniami napiętymi do skoku, a skok ten na pewno nie miał być ucieczką.

– Nie słychać kopyt. – Przemytnik cofnął się, gdy cień podszedł do władcy.

– Potrafi naśladować kształty, ale nie jest idealny. Nie musisz się obawiać, kiedy mam go na oku, nic nikomu nie zrobi. Zresztą zdaje się, że wczoraj go rozbawiłeś.

– Może się w coś zmienić w każdej chwili? W cokolwiek?

– Niezupełnie. – Władca zaczął siodłać wierzchowca. – Teraz jest koniem i… można powiedzieć, że na razie utknął w tej postaci. Przedtem mógł zmieniać kształt, lecz też nie całkiem dowolnie. Rozmiar ciała pozostaje mniej więcej ten sam.

– A te historie o zrozpaczonych mężach, którzy jeździli w Dymiące Góry łowić cienie, żeby zmieniały się w zmarłe żony?

– To musiałyby być bardzo duże żony. – Uśmiechnął się. – I czarne.

– Kolor też zostaje ten sam? – Adion zbliżył się ostrożnie.

– Zawsze. Te dwie cechy mogłyby trochę utrudniać pożycie małżeńskie. I, mimo że rozumie wspólny, nie mówi. Choć to akurat w przypadku niektórych żon może byłoby zaletą.

– Rozumie co mówimy?

– O tak. Czasem rozumie nawet, co myślimy. To tak, jak ze smokami w naturalnej postaci: pojmują wspólny, ale nie mają własnego języka. Zaledwie kilkadziesiąt słów i jeszcze mniej run, bo między sobą zawsze porozumiewały się w myślach obrazami albo wrażeniami. Z nim jest podobnie, tylko że kiedy stał się koniem, przejął niektóre cechy obecnego kształtu; lubi owies, chyba trochę myśli jak koń. Podejrzewam, że jest mniej bystry niż przedtem, nie mam jednak pewności, jak to dokładnie działa.

– Długo pozostanie koniem?

Władca przestał się uśmiechać.

– Aż umrę.

 

***

 

Wkrótce byli gotowi do drogi. Przemytnik stwierdził, że może teraz, kiedy wczorajsze napięcie opadło i kiedy mieli w perspektywie kolejny wspólny dzień, smokobójca będzie bardziej skory do zawarcia znajomości.

– Może spróbujemy jeszcze raz? Adion jestem. – Podszedł do władcy z wyciągniętą ręką.

Smokobójca tym razem nie oponował, zamykając jego dłoń w swojej.

– Tegrom.

Uścisk był pewny, mocny, lecz bez przesady, bez infantylnej demonstracji siły w postaci miażdżenia palców. A jednak Adion poczuł lekki ból – czy raczej żar – rozchodzący się od wnętrza dłoni ku zgięciu łokcia. Między ich palcami rozbłysło słabe tęczowe światło. Gwałtownie rozerwali uścisk. Na ich prawych dłoniach jarzyły się runy – odmienne kształtem, lecz migoczące identycznym kolorowym blaskiem.

– Co do cholery? – Adion potarł dłoń. Gdy runa zgasła, nie został po niej żaden ślad. – Ty to zrobiłeś?

– Nie. – Tegrom z identycznym zdumieniem obserwował własną rękę. – Pierwszy raz widzę coś takiego. Ta runa… to było moje imię. A twoja?

– Też. Też moje imię.

– Ono coś znaczy?

– Nie… – skłamał odruchowo. – Nic szczególnego. Spróbujemy jeszcze raz? – Równie machinalnie zmienił temat.

Tegrom zastanowił się.

– Nie wiem… Jeśli to przekazywanie magii, to może być ryzykowne.

– Jak z tym smoczym zaklęciem, które wyssałeś?

– Tłumaczyłem ci, nie wyssałem. Ale mniejsza o to. To nie jest bezpieczne.

– Wtedy czułem przemieszczanie się czaru, a teraz nic takiego. Tylko lekki ból i ciepło. Sprawdźmy. – Wyciągnął ponownie dłoń.

Władca dalej się wahał.

– Wyjmij nóż.

Adion zdziwiony i równocześnie zaciekawiony sięgnął ręką za plecy, wydobywając niewielkie ostrze.

– Gdyby coś się działo… – Tegrom patrzył na nóż. – Gdybym nie chciał cię puścić… Dźgnij mnie w rękę. I się nie wahaj.

– Dlaczego miałbym…? – Przemytnik nie mógł opanować zdumienia. – Dlaczego miałbyś nie chcieć…?

– Po prostu zrób to – przerwał władca i ujął jego dłoń.

Nic się nie stało.

Obaj ścisnęli mocniej. Nic.

– Nasze imiona? – głośno pomyślał smokobójca. – Tegrom!

– Adion!

Dłonie rozjarzyły się tęczowym światłem. Kolorowe płomienie liżące przedramiona niczym żmijki z barwnego powietrza wiły się aż do łokci. Znów poczuli lekki ból wywołany dziwnym gorącem. Stali, milcząc wpatrzeni w magiczne zjawisko. Nie działo się nic więcej. Po rozłączeniu na ich dłoniach znów jaśniały runy. Po jakimś czasie zgasły.

– A lewe? – Głos Adiona ociekał niezaspokojoną ciekawością. Powtórzyli eksperyment drugą ręką, potem obiema równocześnie. Wszystko przebiegało bez zmian.

– Co to, do demonów? Co to jest? – Przemytnik oglądał rękę z każdej strony.

– Działa niczym zaklęcie wywoływane przez dotyk wraz z dźwiękiem imion. – Tegrom też uważnie patrzył na swoją dłoń. – Ale czemu służy? I dlaczego teraz? Wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło. Sądząc po reakcji, tobie też nie.

– Może jesteśmy sobie przeznaczeni? Wiesz… jak w bajkach. Księżniczka ocalona przed smokiem. I żyli długo i szczęśliwie, i tak dalej… – Adion wiedział, że to kiepski dowcip, lecz musiał jakoś odreagować zdenerwowanie.

– Cóż… oczekiwałem od życia piękniejszej księżniczki, ale niech już będzie… – Tegrom wskoczył na siodło. – Czas na nas. Ruszajmy do miasta, a zastanowimy się po drodze.

 

[Więcej o tej powieści znajdziesz tu: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/]

Koniec

Komentarze

Cytat.

Władca przestał się uśmiechać.

– Aż umrę.

<><><>

Wkrótce byli gotowi do drogi. Przemytnik stwierdził, że może teraz, kiedy wczorajsze napięcie opadło i kiedy mieli w perspektywie kolejny wspólny dzień, smokobójca będzie bardziej skory do zawarcia znajomości.

---> Zaznaczyłem <><><> miejsce, w którym, sądzę, coś wykasowałeś, albo z którego “uciekł” separator podrozdziałów. Oczywiście istnieje trzecia możliwość – wszystko jest OK, tylko ulegam jakiejś autosugestii.

---> W tym fragmencie naprawdę wyjątkowo mało się dzieje, gdy oceniać z punktu widzenia zwolenników wartkiej akcji, lecz gdy się chwilę zastanowić… Zrobiłem to, chwila była naprawdę bardzo krótka. Pytanie: oba fragmenty pochodzą z początkowej partii powieści, a ten drugi urywek można nazwać sygnałem i pewnego rodzaju kluczem do ciągu dalszego? Spotkanie dwóch gości, utalentowanych, bez echa przejść raczej nie może…

Pozdrawiam.

AdamKB – dzięki za zwrócenie uwagi w kwestii separatora. Podczas wklejania tekstu wszystkie wyparowały. Nie zauważyłem tego, ale dzięki Tobie już naprawione.

 

Masz rację, że w tym fragmencie niewiele się dzieje, ale masz też rację, że to klucz do ciągu dalszego. Pierwszy i obecny fragment tu zamieszczony, to początek książki, która ma ponad 400 stron. Jest mocno naładowana akcją, ale moim zdaniem, nie można ciągle epatować mocnymi wydarzeniami, bo i one znudzą czytelnika, a w każdym razie przestaną oddziaływać. To jest moment wyciszenia przed kolejną zawieruchą. I może lekki ukłon w stronę tych, którzy na równi z akcją lubią dopieszczony świat przedstawiony. Gdyby traktować ten tekst jako opowiadanie, to oczywiście nuda. Lecz to tylko przerywnik przed ciągiem dalszym. Niestety nie mogę wrzucić czegoś mocniejszego z kolejnych stron, bo za dużo bym wygadał i spalił ewentualną przyjemność czytania całości ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Muszę przyznać, że trochę obawiałem się rozczarowania, jeżeli ten fragment okaże się słaby, lub po prostu gorszy od pierwszego. Nic takiego się nie stało. Z przyjemnością i zaciekawieniem pochłonąłem tekst. Może sprawię sobie przyjemność i kupię całość. Czytałem też dzisiaj o Twoich, Autorze, przygodach z wydawcami. Zrozumiałem, że założyłeś swoje wydawnictwo. Zdradzisz nazwę i adres na priv? ( żeby nie było…)

Marcin_Maksymilian napisał: […] moim zdaniem, nie można ciągle epatować mocnymi wydarzeniami, bo i one znudzą czytelnika, a w każdym razie przestaną oddziaływać. To jest moment wyciszenia przed kolejną zawieruchą. I może lekki ukłon w stronę tych, którzy na równi z akcją lubią dopieszczony świat przedstawiony.

<> Jak czytam. spojrzenia na niektóre kwestie mamy zbliżone. Co trzy i pół strony niespodziewany zwrot akcji, jak nie kosmici, to wampiry albo zombiaki, karabiny przegrzewają się, bo strzelanina nie ustaje i tak dalej, i temu podobnie… – ile można? Po czterdziestym trupie na pięćdziesiątej stronicy żegnaj, lekturo, nieobowiązkowa jesteś. :-)

Dopieszczanie świata też kryje w sobie podobne niebezpieczeństwo. Można przepieścić, że tak to nazwę.

Pocieszające jest jedno. Czytający mają niejednakowe gusta, więc zawsze jest szansa na ukontentowanie chociaż jednego .  :-)

Pozdrawiam.

Koala75 – bardzo się cieszę, że i ten fragment przypadł Ci do gustu. Moje wydawnictwo nazywa się SmoKot, ale nie ukrywam, że to (całkowicie legalna) wydmuszka, która ma przede wszystkim obsługiwać wydawanie moich powieści, nie planuję robić z tego większego biznesu. Więcej napiszę ci na priv. I dzięki, że przeczytałeś ten post o moich przygodach z wydawcami – zakładałem, że może nikt do niego nie zajrzy, ale musiałem to napisać trochę ku przestrodze, trochę dla wyładowania irytacji.

 

AdamKB – I znów się zgadzamy;) „Przepieszczonych” światów nie lubię, bo wolę książki o bohaterach, nie o światach (jak niektóre powieści Le Guin). Ważne jest wyważenie wszystkich komponentów. I też nie da się pisać dla wszystkich – komuś książka podejdzie, komuś nie. Na razie mam dużo bardzo pozytywnych opinii, ale też jedna osoba nie przeczytała, bo się znudziła; a jedna doczytała z trudem, bo za brutalne. Wszystkim nie dogodzisz ¯\_(ツ)_/¯.

 

Koala75, AdamKB – Mogę dodać jeszcze, że im dalej, tym książka bardziej się rozkręca. Na początku miałem wrażenie, jakbym musiał uruchomić wielką, ciężką machinę i momentami byłem w tym trochę niepewny, ale potem zaczęły zaskakiwać kolejne trybiki i wszystko (świat przedstawiony, akcja, dialogi) jakby samo się zaczęło toczyć. Innymi słowy – zarysowałem świat, a on zaczął żyć, a ja tylko sprawowałem coś w rodzaju nadzoru ;)

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Hej, Marcinie_Maksymilianie

 

Wreszcie udało mi się przysiąść do drugiego fragmentu. Mi osobiście podobał się bardziej niż pierwszy :P Okej, akcji tutaj mało, ale za to jest czas żeby trochę lepiej poznać głównego bohatera (głównych bohaterów?). 

 

Poza tym piszesz lekko, z humorem, fajnie się to czyta. Przy czym, skojarzeń (pozytywnych!) z prozą Sapkowskiego mam coraz więcej xD Poza tym trochę mi tu pachnie Piekarą z dawnych, dobrych lat oraz Gołkowskim.

 

Apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc raczej w niedalekiej przyszłości skuszę się na kompletną powieść:)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

cezary_cezary dzięki za miłe słowa. Co do Piekary, to baaaaardzo lubiłem początki “Inkwizytora”, resztę niekoniecznie. Nie wrzuciłbym go swoich inspiracji, ale myślę, że wiele rzeczy wchodzi w pióro nieświadomie. Sapka się nie wypieram, chowałem się na nim, to pewnie musiał mnie trochę ukształtować. Choć myślę, że im dalej w powieść, tym bardziej wzmacniałem jednak własny styl.

Gołkowskiego, przyznam ze wstydem, nie kojarzę (mam mocne braki w lekturach z ostatnich 10 lat), ale sprawdziłem kto zacz i już dodałem sobie do listy.

Co do apetytu, to już udało mi się zwieść Koalę75 na pokuszenie, więc może za jakiś czas wyda wyrok i Cię zachęci albo ostrzeże ;)

 

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

"Dwie osoby spadły w przepaść, sługa zaklinowany w szczelinie zmarł prawdopodobnie na zawał". – cholera, ten zawał mi się taki nowoczesny wydaje.

"Zginęło kilka zwierząt, dwa trzeba było dobić." – dwa co? Dwa zwierzęta? Hmm.

"W całym nieszczęściu bilans strat nie był najgorszy". – bilans też bym przemyślał na rachunek, ale z drugiej strony nie musi być językowo sterylnie. Znam światy, gdzie to koegzystuje i nie wadzi, więc wyciągam jeno dla porządku.

Podoba mi się, że opisujesz z poziomu więcej niż tylko dwóch wiodących zmysłów, a i to, że uskuteczniasz opisy domyślne: ten, który coś widzi, zestawia to z czymś z własnej pamięci lub filtruje przez cechy: humor, sarkazm, itd. Daje to możliwość niesamowitej żonglerki, wręcz absolut, gdzie z pozoru oszczędny opis robi uber robotę.

Oczywiście dzieje się tu niezbyt wiele, ale to dobrze: lepiej wybrzmią momenty, gdy coś się zacznie. Oczekiwanie, przeciąganie opisowe, to główne klucze udanie utrzymywanego napięcia.

Jest ok: ciekawe momenty, które pewnie w skali powieści nie są bez znaczenia.

Hej przygodo

Canulas – miło widzieć, że kontynuujesz przygodę.

 

Co do zbyt nowoczesnych słów, to wszystkie są zamierzone. Czasem się wahałem (sporo usunąłem z powieści), ale starałem się jakoś wyważyć między leciutką archaiczną stylizacją a nowoczesnością. W takich momentach zawsze zadaję sobie pytanie, czy w moim świecie desygnat danego słowa jest powszechnie znany (albo znany postaci, z perspektywy której właśnie widzimy świat). I “bilans”, i “zawał” przeszły tę weryfikację.

 

"Zginęło kilka zwierząt, dwa trzeba było dobić." – dwa co? Dwa zwierzęta? Hmm.

Tak. (Choć “dwoje” może byłoby zręczniejsze.)

 

Podoba mi się, że opisujesz z poziomu więcej niż tylko dwóch wiodących zmysłów, a i to, że uskuteczniasz opisy domyślne: ten, który coś widzi, zestawia to z czymś z własnej pamięci lub filtruje przez cechy: humor, sarkazm, itd. Daje to możliwość niesamowitej żonglerki, wręcz absolut, gdzie z pozoru oszczędny opis robi uber robotę.

Dzięki! Z jednej strony to daje fenomenalne możliwości (bohater coś wie i dzięki temu może się dowiedzieć czytelnik, a pozostali bohaterowie nie albo można coś moralnie ocenić z wielu punktów widzenia i tak dalej), a z drugiej jest trochę wyczerpujące, bo ciągle trzeba pamiętać co dana osoba wie, jaki ma charakter, przeszłość i tak dalej – łatwo wtopić. Ale praktycznie nie ma u mnie klasycznego niezależnego narratora trzecioosobowego. Wszystko jest filtrowane przez kogoś (co daje mi też możliwości wprowadzania czytelnika w błąd, jeśli bohater jest w błędzie XD).

 

Oczywiście dzieje się tu niezbyt wiele

Coś tam się jednak dzieje;) Ale fakt, że początek jest raczej dość klasyczną przygodą. Będzie i takich, i bardziej wymyślnych więcej (plus zagadki), ale moim podstawowym celem była powieść psychologiczna. Interesuje mnie psychika bohaterów i ich (ewentualna) przemiana. Teraz tego oczywiście jeszcze nie widać.

 

Wielkie dzięki za ocenę i tak fajne wrażenia. (Tym cenniejsze, że naprawdę jesteś wyjątkiem – fragmenty rzadko kogoś ciekawią, a takie zamieszczone jakiś czas temu, to już w ogóle nikogo;))

 

 

 

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Nowa Fantastyka