- Opowiadanie: Nikodem_Podstawski - Świat skończył się beze mnie

Świat skończył się beze mnie

A co gdyby ktoś przespał apokalipsę?

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Irka_Luz, zygfryd89

Oceny

Świat skończył się beze mnie

Coś poczułem. Jakby iluzję dotyku. Jakąś nietrwałą mgiełkę kinetyczną na skórze. To coś sprawiło, że tysiące snów i rzeczywistości w mojej głowie nagle zaczęło się rozpadać na miliardy kawałków. Migoczące miriady odwiedzonych przeze mnie światów nieuchronnie znikały w otchłani powracającej świadomości. Powoli wracałem do tego kim byłem naprawdę. Potem ze wszystkich stron zaatakowało mnie powietrze. I otworzyłem oczy.

Byłem, musiałem być, w tym samym miejscu, w którym zapadłem w sen, choć póki co niewiele widziałem. Zombiarnia, jak mawiali lekarze lub bardziej profesjonalnie – pokój hibernacji. Poczułem, że moje płuca się napełniają, a towarzyszący temu ból wstrząsnął mną z wielką siłą. Chciałem zwymiotować, ale nie miałem czym.

Żyłem. Nie do końca jeszcze dochodziło do mnie, co się właściwie stało, ale najwidoczniej coś musiało. Czemu tu byłem? Dlaczego… Olśnienie. Tlen dotarł do mózgu. Wiedziałem już wszystko, ale być może wolałbym nie wiedzieć nic.

Jestem Thomas Jefferson. To ważne, po tym jak przez eony byłem innymi ludźmi, człowiekiem bezimiennym, zwierzętami, potworami i postaciami z kreskówek. Thomas Jefferson, lat czterdzieści dziewięć, zamieszkały w San Francisco, kawaler, miliarder i właściciel największego na świecie koncernu z mikroelektroniką. Jestem też śmiertelnie chory na raka jelita grubego. I to jest właśnie powód, dla którego jestem tu teraz.

Poczułem mrowienie w nogach. Nic dziwnego, skoro przez tyle lat były nieużywane. No właśnie. Tyle, czyli ile? Okazało się, że wciąż mogę chodzić, a więc zapewnienia doktora Greena były prawdziwe. Najwidoczniej dziwny płyn, w którym byłem zanurzony, a którego lepki film dalej miałem na sobie, zachował moje ciało w idealnym stanie. Próbowałem wyjść z kapsuły, ale coś twardego stanęło na mojej drodze. Jakby ktoś przestawił tu ścianę. Wyszedłem, przeciskając się przez szczelinę i rozejrzałem się. Było ciemno. Zacząłem po omacku szukać włącznika światła, ale wtedy lampy nade mną rozbłysły, a ja zobaczyłem zombiarnię w całej okazałości.

Pokój miał kilkadziesiąt metrów kwadratowych i zawierał kilka pustych już kapsuł hibernacyjnych, takich jak moja. Spojrzałem na nią i zrozumiałem, że tajemniczym obiektem był kawał sufitu, który urwał się i zakrył sobą nietypowe łóżko wodne. Gdybym miał trochę mniej szczęścia, ugrzązłbym tam na dobre. Ale zaraz. Skąd…

Wtedy to zobaczyłem. A raczej zdałem sobie z tego sprawę.

Cała sala wyglądała jak pobojowisko. Na białych, w wielu miejscach popękanych płytkach rozlany został zielonkawy płyn hibernacyjny, który właściwie był już tylko wysuszonym zaciekiem. Kawał sufitu też nie wziął się znikąd, bo nade mną ziała czarną czeluścią dwumetrowa dziura. Jedna z kapsuł była roztrzaskana, inne popękane. Panel kontrolny przy drzwiach mrugał na czerwono. Co tu się do cholery stało?

Zacząłem iść w stronę drzwi, wciąż nie do końca ufając własnym nogom, kiedy nagle usłyszałem głos wydobywający się z trzeszczących głośników.

– Wykryto ruch. Trwa analiza personaliów. Personalia niezgodne z danymi kadrowymi. Prośba o podanie danych osobowych. – Usłyszałem nieprzyjemny, robotyczny głos.

– Thomas Jefferson. Byłem pacjentem doktora Greena. Zostałem zahibernowany… dwudziestego stycznia dwa tysiące dziewiętnastego. – Przypomniałem sobie.

Głos przez chwilę milczał, jakby myślał nad odpowiedzią. Ja natomiast zadałem sobie pytanie, czy naprawdę przez te kilka lat rzeczywistość zdążyła się aż tak zmienić. W końcu za moich czasów żadnej sztucznej inteligencji tu nie było. Jak tak o tym pomyśleć to zombiarnia też wygląda odrobinę inaczej. Skąd cały ten bałagan? Wyłączyli to skrzydło z użytku i zapomnieli o mnie?

– Proszę o wybaczenie, nie miałem pańskiego wizerunku w bazie danych. Thomas Jefferson. Witamy. Nazywam się Soma i jestem wirtualnym asystentem Centrum Medycznego imienia Josepha Listera w San Francisco. Pańskie wybudzenie z hibernacji nastąpiło najwidoczniej wskutek mojej interwencji w stare pliki. Informuję także, że pańska choroba jest już całkowicie uleczalna – wyartykułował program.

Muszę przyznać, że elokwencja robota zupełnie mnie zatkała. Co prawda wiedziałem, że takie rzeczy już są, ale żeby tak szybko nastąpił tak ogromny rozwój? Zastanowiłem się nad tym, czy mój wierny zastępca Gerald wprowadził takie cuda i w mojej firmie. Ale to potem. Najpierw muszę mieć pełen obraz sytuacji. Muszę pogadać z kimś opartym na węglu.

– Czy doktor Green jest dziś obecny? Chciałbym z nim porozmawiać. Lub z kimkolwiek, kto by się mną zajął – powiedziałem, bo zdałem sobie sprawę, że od kilku minut stoję zupełnie nagi na tych obskurnych płytkach. I choć temperatura była dość wysoka, to odczuwałem dziwny chłód.

– Przykro mi, doktor Green nie pracuje już w Centrum.

– Rozumiem. A nie wiesz, czym się teraz zajmuje? Jestem mu wdzięczny za tak profesjonalną opiekę i chciałbym mu podziękować…  

– Doktor Aaron Green zmarł osiemdziesiąt siedem lat temu w szpitalu uniwersyteckim w Seattle. Wyrazy współczucia, jeśli był panu bliski – odparł robot.

Poczułem, jak krew odpływa mi z ciała. Prawie upadłem; w ostatniej chwili złapałem się poręczy przy jednej z kapsuł. Oddychanie przychodziło mi z trudem, nie umiałem pozbierać myśli. Doktor Green nie żyje? Ten miły, świeżo po studiach lekarz? Był taki młody, a… A nie żyje od osiemdziesięciu siedmiu lat. O ile wcześniej czułem chłód, tak teraz całe moje ciało zmroziło przerażenie. Wyprostowałem się na tyle, na ile pozwolił mi strach i własna, wciąż nieopanowana w stu procentach koordynacja ruchów. Nie chciałem zadawać tego pytania, na samą myśl o nim było mi niedobrze, ale wiedziałem, że to nieuniknione.

– Który… mamy rok?

– Jest dwudziesty drugi czerwca dwa tysiące sto piętnastego roku. Początek kalendarzowego lata – odparł Soma.

– Dwa tysiące… sto piętnasty… – wydukałem.

– Był pan w hibernacji przez dziewięćdziesiąt sześć lat. Najmocniej przepraszam, jednak nikt z personelu nie wprowadził mi pańskich danych do użytku. Znalazłem je podczas przeglądu starych dysków, co i tak było jedną z pierwszych czynności, jakie wykonałem po…

– Soma.

– Tak, panie Jefferson?

– Zamknij się.

Robot ucichł, a ja przez chwilę wsłuchiwałem się w ciszę. I w miarę jak ta świdrowała mi głowę, czułem, jak powoli dochodzą do mnie pewne informacje. Zacząłem niekontrolowanie drżeć. Dziewięćdziesiąt sześć… Czy to w ogóle możliwe? Tyle lat…

Nie. To niemożliwe. Niemożliwe! Ten robot kłamie! Na pewno! Na pewno to wszystko jakiś żart! A może dalej się nie obudziłem? Tak, to jest to!

Uderzyłem się w twarz z całej siły. A potem jeszcze raz. I kolejny. Krew napłynęła mi do policzków, które boleśnie zapiekły. Ale nic się nie stało. Nie obudziłem się.

– Soma! – wrzasnąłem o wiele głośniej, niż sądziłem. Mój głos odbił się od ścian zombiarni, tworząc przeraźliwe echo.

– Słucham, panie Jefferson.

– Sprowadź tu kogoś, natychmiast!

– Przykro mi, niestety nie mam takiej możliwości.

– Co?! Niedziela czy jak? A może środek nocy?

– Nie, panie Jefferson. Ostatni członek personelu zmarł osiemdziesiąt cztery lata temu. Od tej pory centrum pozostaje nieczynne.

Byłem jak w transie. Słowa Somy wirowały wokół mnie, ale nie mogły przedrzeć się do mojej świadomości. Czułem, że gdy to zrobią, mózg mi eksploduje. Nie! Nie mogę myśleć!

Wybiegłem z zombiarni, potykając się o własne nogi. Lampy zapalały się przede mną jak w jakimś dziwnym koszmarze. Cały korytarz był tak samo zapomniany i poniszczony jak pokój hibernacji. Żywego ducha. Wszystko zostało opuszczone już dawno temu.

Cisza. Cisza tak drastyczna, że plaskanie moich bosych stóp o gumolit wydawało mi się trzęsieniem ziemi. Mimo to biegłem dalej, już zupełnie zapominając o niezborności ruchów po hibernacji. Coś podpowiadało mi, że jak się zatrzymam, nie będę w stanie iść dalej. Znalazłem klatkę schodową i popędziłem nią co tchu ku górze. Pot zaczął spływać ze mnie strumieniami; moje cherlawe ciało nie zażywało wysiłku od czasu studiów. Czyli już ponad sto lat… Nie! To nieprawda! Nieprawda! Duszę się! Muszę wyjść! Powietrza! Powietrza!

Wypadłem przez drzwi i znalazłem się na dachu. Sapałem, dyszałem, łapałem tlen jak złowiona ryba. Niebo było pomarańczowe. Ale było. Wciąż istniało. Chwilę się na nie gapiłem. Jest coś w obrazie czystego nieba, co pozwala ci na chwilę odprężenia. Jednak wiedziałem, że nie mogę pozostać tak na zawsze. Spojrzałem nieco niżej na budynki, na miasto. Ale chyba wolałbym tego nie robić.

Ruina. San Francisco było ruiną w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wszystkie budynki, drogi i cała infrastruktura były w zupełniej rozsypce. Ciężko było znaleźć choć kawałek przestrzeni, który nie byłby uszkodzony. Miasto mogłoby konkurować z Harranem z Dying Light. Z jedną różnicą. Tam ulice zasłane były hordami zombie. Tutaj nie było nikogo.

Desperacko próbowałem znaleźć choć cień życia. Szukałem wzrokiem zabieganych pracowników, włóczących się studentów, spacerujących rodzin, nawet zwykłych bezdomnych. Szukałem wolno toczących się samochodów, hałaśliwych motorów, chociaż byle rowerów czy tych nieszczęsnych dzieciaków na deskorolkach. Nic. Nic się nie ruszało. Nie było żadnego dźwięku. Koloru. Kształtu. San Francisco umarło. Wielotysięczne miasto było zupełnie puste.

Nawet nie zauważyłem kiedy znalazłem się na krawędzi płaskiego dachu centrum medycznego. Opustoszałe miasto mnie hipnotyzowało. Tak mocno, że musiałem usiąść na skraju, w obawie przed tym, że nieświadomie zrobię kolejny krok i spadnę kilkadziesiąt metrów w dół.

W głowie miałem zupełną pustkę. Spowite łuną pomarańczowego nieba miasto nie miało nic wspólnego z San Francisco dwa tysiące dziewiętnastego roku. Wszystko zostało porzucone. Auta, ulice, budynki. Tych, którzy je porzucili, też nie było. Miejska próżnia.

Świat skończył się beze mnie. To był pierwszy wniosek, jaki pojawił się w mojej skołatanej głowie. I choć bardzo chciałem go obalić, nie miałem żadnych argumentów, by to zrobić. Wręcz przeciwnie. Coraz więcej czynników za tym przemawiało. Ciszy takiej jak ta nie słyszałem nigdy w ciągu mojego życia. Nawet podczas wycieczki do Wyoming w liceum. To była cisza braku życia. Cisza absolutna. Cisza, która zapewne panowała też miliardy lat temu, zanim jeszcze ukształtował się praocean. I teraz to samo milczenie otoczyło świat, gdy ten pozbył się końcowego produktu ewolucji. Człowieka.

Skrzypienie otwieranych za mną drzwi wyrwało mnie z rozmyślań. Może i dobrze, bo nie wiem czy za chwilę nie rzuciłbym się w dół. Odwróciłem się i odruchowo wzdrygnąłem. Na dach wyszedł humanoidalny robot w białej obudowie, pewnie stawiając sztywne kroki na betonie. Powoli zbliżał się do mnie.

– Soma? – Inny scenariusz wpędziłby mnie w czysty obłęd. Całe szczęście miałem rację.

– Proszę wybaczyć, panie Jefferson, ale jest pan pacjentem naszego centrum. W związku z tym nie mogę pozwolić, by tak lekkomyślnie się pan oddalał – odpowiedział robot przez łagodnie brzmiący głośnik.

– Wybacz ja… Po prostu… Co się… tu stało? – wydukałem.

– Niestety moje pliki nie obejmują informacji na temat świata zewnętrznego.

– A internet?

– Połączenie z internetem zostało zerwane piętnastego września dwa tysiące trzydziestego roku.

– Wspaniale.

Wpatrywałem się w niebo, szukając w nim odpowiedzi. Nigdy nie byłem specjalnie wierzący, ale jeśli istniał jakiś bóg, to teraz jest właściwy moment na jego interwencję. W końcu mówi się: Jak trwoga to do Boga, a ja byłem wręcz przerażony.

Nie wiem, ile siedziałem na dachu. Minutę, a może dwie godziny. Za ten czas niebo nie zmieniło się właściwie wcale i zastanawiałem się czy to specyfika pory roku, czy może dwudziestego drugiego wieku. Dwudziesty drugi wiek. W najśmielszych oczekiwaniach nie sądziłem, że go dożyję. A już na pewno nie w ten sposób. Przypomniała mi się Seksmisja. Niestety w przeciwieństwie do mnie, Maks i Albert znaleźli się w o wiele przyjemniejszym miejscu. Ta myśl nawet mnie rozbawiła i jakoś podniosła na duchu. Choć nie wiem, czy w ogóle było jeszcze coś do podniesienia.

Podniosłem się natomiast ja sam i porządnie przeciągnąłem, a przyjemne chrupnięcie kręgosłupa uświadomiło mnie o najważniejszym. Dalej żyję. Wziąłem głęboki oddech. Powietrze dwa tysiące sto piętnastego roku było czyste. Wolne od smogu i zanieczyszczeń. Naturalne. Z każdym wdechem czułem więcej irracjonalnej nadziei. Nigdy nie byłem człowiekiem, który łatwo się dołuje. Pewnie gdybym nim był, nigdy nie doszedłbym do tego, co mam… co miałem kiedyś. Zabawne, że moje miliardy właśnie przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Żyłem, a to najważniejsze. Żyję, a więc muszę przeżyć. Tylko tyle i aż tyle.

– Idę na ulicę, Soma.

– Musiałby pan najpierw wypisać się z…

– Oj, daj spokój! Świat się skończył! A ja wciąż tu jestem! To znaczy, że teraz ja jestem tutaj alfą i omegą! – krzyknąłem, a ta deklaracja dodała mi dziwnej siły. – Powiedz, kim jest twój przełożony?

– Bezpośrednio podlegam pod profesora Skłodowskiego, który…

– Nie żyje od kilkudziesięciu lat, prawda?

– Tak, panie Jefferson.

– A więc nie jest w stanie wydawać ci poleceń?

– Nie, panie Jefferson.

– Tak więc słuchaj. Ja teraz idę na rozkoszny spacer. A ty będziesz mi towarzyszył, bo nie możesz pozwolić, bym jako pacjent zrobił sobie krzywdę, czyż nie?

Robot na chwilę zamilkł, analizując sytuację.

– W porządku panie Jefferson. Moje dyrektywy nie zabraniają tego, a obecnie nie ma pacjentów prócz pana, którymi mam się opiekować.

– No widzisz? Ruszamy! – powiedziałem i skierowałem się w kierunku drzwi. Odwróciłem się jednak do robota i rzuciłem: – Soma, jeszcze jedno.

– Tak, panie Jefferson?

– Mów mi Tom. W końcu mamy zostać przyjaciółmi na całe życie.

 

Wyjście z centrum zajęło nam pół godziny. Soma świetnie sprawdził się w roli przewodnika i dzięki temu dość szybko doprowadziłem się do porządku. Dziękowałem Bogu, który chyba jednak istniał, że w ośrodku dalej była czysta, bieżąca woda i prąd. Przynajmniej widać, że pięćset milionów, jakie zapłaciłem za hibernację nie poszło na marne. Pewnie mieli własny generator na uran albo może na gotówkę pacjentów. Tak czy inaczej umyłem się i ubrałem w skafander przeciwpromienny, który był jedynym strojem nierozłożonym przez bakterie i grzyby przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Był trochę przyciasny, szczególnie w dolnych partiach, których gumopodobna struktura ocierała się o moją męskość. Pomocny okazał się bandaż, uchroniony przed rozkładem przez szczelną atmosferę apteczki. Pewnie wyglądałem komicznie w tych ręcznej roboty bokserkach, ale kto by się przejmował takimi rzeczami po końcu świata? Przynajmniej było wygodniej.

Rozbiłem szybkę i wyciągnąłem strażacką siekierę, robiąc nią kilka próbnych wymachów. Nie wiedziałem w zasadzie do czego konkretnie mógłbym jej użyć (być może wizja Dying Light: San Francisco udzieliła mi się za bardzo), ale stwierdziłem, że ostatecznie lepiej mieć, niż nie mieć broni.

Soma poczęstował mnie jeszcze tubką żelu energetycznego, który był chyba dla kosmonautów z misją na Marsa, bo dalej był przed terminem. Wolałem nie myśleć z czego jest zrobiony; po prostu łapczywie pochłonąłem całą zawartość.

Tak oto wyszliśmy na zewnątrz. Ja, ubrany jak postać z Fallouta i Soma, mój przyjaciel robot. Z poziomu ulicy San Francisco wyglądało jeszcze gorzej. Śmieci, gruz, porzucone auta. Spróbowałem wsiąść do kilku lepiej zachowanych, ale nawet gdy mi się to udało, żaden nie odpalił. Akumulatory wyczerpały się już dawno temu, a silnik i hydraulika pewnie rozleciałyby się na pierwszych stu metrach. Pozostawał spacer.

– Dokąd idziemy, panie… Przepraszam. Dokąd idziemy, Tom? – zapytał mnie nagle Soma.

Spojrzałem na niego spode łba, bo nie sądziłem, że robot może się zająknąć. Istotnie jednak było to dobre pytanie. Skoro nigdzie nie pojedziemy, to podróż do mojego domu na przedmieściach zajmie nam wiele godzin. Właściwie to czy mój dom w ogóle jeszcze istnieje? Rozejrzałem się od niechcenia i nagle zobaczyłem ogromny budynek, a na nim logo San Francisco 70’s HITS. Może, gdyby prąd dalej działał, udałoby się nadać wiadomość przez radio?

– Tam. – Wskazałem robotowi. – Damy znać, że żyjemy. O ile będzie komu – przeszło mi przez myśl.

Podczas lawirowania wśród wraków, popękanego asfaltu i gruzowisk, zwróciłem uwagę na licznik Geigera na moim przedramieniu. Był cicho. A więc jeśli to promieniowanie zabiło ludzkość, to albo było zupełnie inne niż nam (albo raczej mi) znane albo już zniknęło. Już miałem ściągnąć swój śmieszny hełm, ale zdałem sobie sprawę, że przecież przyczyn mogło być wiele. Na przykład zaraza. A w takim wypadku lepiej mieć jakiekolwiek zabezpieczenie. Nie widzieliśmy po drodze żadnych ciał, co też odrobinę mnie zdziwiło. Skoro wszyscy nie żyją (albo się schowali – podpowiedział głupkowaty głos w głowie) to gdzie są ich ciała? Czyżby proces kremacji został aż tak usprawniony? Zacząłem też myśleć nad czasem, jaki upłynął. Skoro personel centrum medycznego nie żyje od ponad osiemdziesięciu lat, czy to znaczy, że to właśnie wtedy nastąpiła masowa zagłada? A może była stopniowa i powolna, a oni byli jedynie pierwszymi ofiarami? Miałem tak wiele pytań, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Okazuje się, że miliardy na koncie i naturalny talent do mikroelektroniki to za mało, by zostać mistrzem postapokalipsy.

Soma człapał za mną na pneumatycznych nogach, nie odzywając się w ogóle. Najwidoczniej nie miał żadnego modułu towarzyskiego czy cokolwiek robotycy dają tym maszynom. Co nie zmieniało faktu, że cichy szczęk metalu i dźwięki hydrauliki za mną dodawały mi otuchy w tym mieście duchów.

W końcu dotarliśmy do budynku radiostacji, a ja zrobiłem pierwszy użytek z pożyczonej na zawsze siekiery, rozbijając na kawałki szklane drzwi. Przez chwilę miałem lekkie wyrzuty sumienia płynące wprost z poprzedniego życia porządnego obywatela. Ale szybko się zreflektowałem. Teraz byłem nieustraszonym postcywilizacyjnym nomadem. Nikogo nie interesowało co robię z reliktami przeszłości. Byłem panem rzeczywistości.

W środku było ciemno i niestety nawet po wielu próbach nie udało mi się włączyć światła. Z pomocą przyszedł mi jednak Soma, świecąc latarkami w swoich przedramionach. Praktyczne. Znaleźliśmy klatkę schodową i czym prędzej udaliśmy się w górę, sprawdzając uprzednio lokalizację studia. Po przebyciu czterech pięter dostałem zadyszki. Pomysł, by podbijać świat tuż po opuszczeniu kapsuły hibernacyjnej wydał mi się teraz strasznie głupi. Ale nie miałem wyboru. Decyzja została podjęta. I jeśli już mam umrzeć, wolę wyjść śmierci naprzeciw.

Po raz pierwszy pomyślałem o własnej śmierci. To znaczy po raz pierwszy od momentu, kiedy jeszcze przejmowałem się rakiem. Wydawałoby się, że po tym, jak zrozumiałem, że przespałem koniec świata to powinna być moja pierwsza myśl. A jednak do tej chwili zupełnie nie myślałem o sobie. Dopiero teraz lawina myśli zalała moją głowę. Co będę jadł i pił? Gdzie powinienem spać? Jak się zabezpieczyć przed światem, z którego byłem wyłączony przez tyle lat? Czy grasują tu jakieś dzikie zwierzęta? Albo kosmici? I przede wszystkim: Co dalej?

– Tom, jesteśmy. – Z rozważań wyrwał mnie głos Somy.

Istotnie staliśmy przed drzwiami do studia, nad którymi wisiał wyblakły napis: ON AIR. Najwidoczniej się zamyśliłem, a zniecierpliwiony robot (czy roboty mogą się niecierpliwić?) zwrócił mi uwagę. Skinąłem mu głową i weszliśmy do środka.

Pomieszczenie wyglądało na porzucone w pośpiechu. Mikrofony, słuchawki, miksery i inne sprzęty, których nawet nie potrafiłem nazwać, były byle jak odstawione, czasem wręcz rozrzucone. Wszystko przykryła solidna warstwa kurzu. Zastanowiłem się, jak to musiało kiedyś wyglądać. Ile osób tu pracowało? Ilu gości potrafiło się przewinąć? Jakie mieli problemy? Może catering nie dowoził na czas? Może nie mieli pieniędzy na nowe mikrofony? Teraz to nieistotne. Teraz wszyscy są martwi.

Poszukałem miejsca, które wyglądałoby jak coś, z czego można prowadzić audycję na żywo. Dwa mikrofony naprzeciwko siebie, dwa komplety słuchawek. Niestety brak jakichkolwiek oznak zasilania. Spojrzałem na przedłużacze pod ścianą, do których wszystko było podłączone. Niestety prądu nie było, a z pustego to i Salomon nie naleje. Zacząłem myśleć czy warto szukać rozdzielni czy lepiej dać sobie spokój, ale wtedy Soma podszedł do niewielkiej skrzynki przy drzwiach i spojrzał na mnie tym pustym wzrokiem, od którego aż dostałem gęsiej skórki.

– Chcesz, żebym to uruchomił, Tom? Jeśli pomożesz mi się podpiąć, moje ogniwo wodorowe da radę zasilić to pomieszczenie.

Uśmiechnąłem się bardziej niż na widok wzrostu akcji mojej firmy w dwa tysiące ósmym i od razu zabrałem się do roboty. Całość zajęła mi kilka minut, ale w końcu pomieszczenie rozbłysło bladym światłem żarówek nad nami. Komputer obok przez chwilę się dławił, ale w końcu wyświetlił podgląd transmisji. Mieliśmy ogromne szczęście. Soma stał niewzruszony z paroma kablami podpiętymi do ogniwa w klatce piersiowej. Tymczasem ja od razu rzuciłem się do mikrofonów. Działał tylko jeden, ale przecież nie planowałem robić tu żadnego podcastu „Sto rzeczy do zrobienia po apokalipsie”. Zdjąłem w końcu hełm i usiadłem na krześle, mając nadzieję, że wytrzyma mój ciężar.

– Raz, dwa, trzy, próba mikrofonu – powiedziałem, zakładając słuchawki i zamilkłem. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Logiczne. Skoro nikogo nie było, to… Nie! Ktoś na pewno jeszcze przeżył! Nie mogę być sam!

Wziąłem kilka głębokich oddechów, by się uspokoić. I zacząłem:

– Mówi Thomas Jefferson. Wyszedłem z kapsuły hibernacyjnej i szukam ludzi, którzy przetrwali. Jeśli ktokolwiek w SF żyje, niech przyjdzie do Centrum Medycznego Josepha Listera. A jeśli słucha tego ktoś z poza miasta… proszę, dajcie o sobie jakoś znać.

Zdjąłem słuchawki. Nic więcej nie potrafiłem powiedzieć. Czułem, jak w gardle narasta mi jakaś gula ogromnego żalu. Wstałem i poszukałem okna. Rozbiłem je siekierą, by poczuć trochę świeżego powietrza. I patrząc na pomarańczowe miasto umarłych, zacząłem płakać. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak płakał. Nawet w dzieciństwie. Nie umiałem nawet powiedzieć dlaczego płaczę. Łzy same pojawiały się w moich oczach. Nie była z nimi powiązana żadna, nawet chaotyczna myśl. Pustka. Pusta żałość wypełniała mnie bez granic. Za czym tak tęskniłem? Czego żałowałem? Siebie? Swojego życia? Ludzkości? Świata? Utraconych lat? Martwych przyjaciół? Nie umiałem powiedzieć.

W końcu łzy same ustąpiły, a mi naturalnie zrobiło się lepiej. Zdałem sobie sprawę, że przecież wiem tylko o San Francisco. A inne miasta? Inne kraje? Inne kontynenty? Świat jest ogromny. Czy to możliwe, że naprawdę wszyscy inni nie żyją? Wróciłem do konsoli i upewniłem się, że nagrana przeze mnie wiadomość została zapętlona na częstotliwości stacji.

– Soma, czy gdy cię odepnę, to wszystko dalej będzie działać?

– Mogę zostawić tu jeden kopartment ogniwa. Przy obecnym poborze mocy starczy przynajmniej na pięć miesięcy – oznajmił.

Byłem w lekkim szoku jak dobrze zwykły asystent medyczny, czy czymkolwiek był w centrum, radzi sobie w terenie. Najwidoczniej to naturalna zdolność maszyn do rozwiązywania praktycznych problemów, rozwinięta dodatkowo przez kilkadziesiąt lat mojej nieobecności.

Opuściliśmy budynek. Miałem nadzieję, że prędzej czy później ktoś natknie się na moją transmisję. A jeśli nie, ja sam miałem radio, które po włączeniu samo szukało dostępnych stacji. W końcu uda nam się na siebie trafić, nieznajomi ocaleńcy. O braku takowych nie chciałem nawet słyszeć.

Pragnąłem zobaczyć inne dzielnice zrujnowanego miasta, ale ogarnęła mnie tak olbrzymia senność, że gdyby Soma nie podtrzymał mnie w odpowiednim momencie, runąłbym jak długi na chodnik. Najwidoczniej moje pohibernacyjne mięśnie dalej były słabe. Zawlekliśmy się więc z powrotem do centrum medycznego, gdzie leżąc na jednym z łóżek, odrobinę już zakurzonym, choć wciąż zdatnym do odpoczynku, otrzymałem od robota kroplówkę z elektrolitami. Udało mu się też znaleźć kolejny żel energetyczny i butelkę wody.

Nie pamiętałem nawet, kiedy usnąłem, ale gdy się obudziłem, czułem się o wiele lepiej. Moje ciało wprawiło się już w naturalny rytm, a ja z pewnym rozbawieniem zauważyłem, że po latach wstawania o szóstej trzydzieści, mój zegar biologiczny dalej jest niezawodny. Zobaczyłem, że Soma siedzi na krześle pod ścianą. No tak, w końcu roboty nie potrzebują snu. Byłem na siebie lekko zły, że nie dałem mu żadnego zadania na noc, ale zaskoczył mnie pytaniem.

– Chciałbyś dziś poddać się leczeniu, Tom?

– Leczeniu? – Mój umysł świeżo po przebudzeniu funkcjonował z pewnym opóźnieniem.

– Twojej choroby. Mówiłem już, że jest uleczalna. Kapsuły regeneracyjne wciąż są sprawne.

Przypomniałem sobie, że istotnie jestem śmiertelnie chory. Do tej pory, w obliczu całego tego szaleństwa jakoś nie miałem czasu, by o tym myśleć. A jednak była to prawda. Mój onkolog przewidywał, że zostają mi dwa miesiące życia i to życia zakończonego w okropnych bólach, przeraźliwych biegunkach i wymiotach. Bez profesjonalnej opieki pewnie skończę się przy pierwszym nasileniu objawów.

Soma zaprowadził mnie do pokoju z kapsułami, które wyglądały dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Przeszklone jajowate twory lekko podobne do kapsuł hibernacyjnych. Ale najwidoczniej o wiele bardziej złożone. Ciekawe, kiedy powstały, kto je wynalazł i czy dostał za to Nobla. Spojrzałem na jedną z nich bardziej uważnie. W środku było miejsce do swobodnego wyłożenia się i masa aparatury rodem z filmu science fiction.

– Dalej mogę umrzeć – powiedziałem bardziej do siebie niż do Somy.

Zdałem sobie sprawę, że to fakt. Jeśli nie wejdę to kapsuły, umrę. Tak po prostu. Nie będę musiał uczestniczyć w czymkolwiek był ten postapokaliptyczny świat. W gruncie rzeczy byłem tchórzem i nie starczyłoby mi odwagi skrócić swoich męczarni w bezpośredni sposób. Czy życie w takim świecie, nieznanym i zupełnie pustym, było lepsze od śmierci? Radio było zupełnie cicho. Żadna stacja w całych Stanach Zjednoczonych, oprócz mojej, nie nadawała najmniejszego komunikatu. Jeśli to nie było dowodem na śmierć kraju, nie wiem jak mógłby on wyglądać.

– Tom? Uruchomić kapsułę? – Usłyszałem nagle zza pleców.

Spojrzałem na Somę. Na mojego jedynego towarzysza, który nigdy nawet nie pojmie, czym jest prawdziwe życie. Który nie zrozumie, czym jest samotność, bezsens, nieład, odrzucenie, szaleństwo, poczucie straty. Który nigdy nie miał rodziny, przyjaciela, ani kochanki. Który nigdy nie miał celów, marzeń i ambicji. Somę, dla którego jedyną ważną w tej chwili kwestią było to, czy chcę wejść do kapsuły i uwolnić jelita od nowotworu.

Po raz kolejny obejrzałem jajowatą maszynę. Rozważyłem wszystkie za i przeciw. Wziąłem głęboki oddech, przeklinając fakt, że nie mogę napić się dobrej whisky. I w końcu zdecydowałem.

 

– Tom, to już tutaj! – zawołał Soma, gdy wdrapał się na szczyt wzniesienia, na którym staliśmy.

Podszedłem do niego i zobaczyłem w dole przepiękną, oczywiście jak na opuszczoną i zupełnie zaniedbaną, farmę. Na polach rosło już trochę samosiejek, ale dalej były to pola uprawne. Dom był ruiną, ale pobliski las pozwalał rościć sobie nadzieję na jakąkolwiek odbudowę. Niedaleko była też rzeka. Małe, idylliczne gospodarstwo po przejściach. Nareszcie.

Nasza wędrówka trwała ponad dwa tygodnie. Zanim w pełni doszedłem do siebie po terapii, minęły dwa dni. Potem ze cztery zeszły nam na przygotowywaniu ekwipunku, rabując okoliczne sklepy sportowe i turystyczne, a także supermarkety i warsztaty. Wzięliśmy też przenośny zestaw radiowy, by pozostać w łączności i ostatecznie opuściliśmy San Francisco. Byliśmy teraz na kompletnie rolniczym terenie, nawet nie do końca wiedziałem gdzie. Ale to nie było istotne. Przy odrobinie szczęścia uda nam się doprowadzić tę farmę do porządku. Zjechaliśmy w dół zboczem i rozejrzeliśmy się. Pustka. Początkowo myślałem, że naprawdę jesteśmy tu sami, ale potem usłyszałem muczenie. Myślałem, że się przesłyszałem, ale nie. Naprawdę słyszałem krowę.

Obiegłem stodołę i zobaczyłem je. Wypisz wymaluj krowy, choć brudne, włochate i z dziką iskrą w oczach. Kilkanaście. Jadły trawę i gapiły się na mnie, jakby pierwszy raz widziały człowieka, co zresztą mogło być prawdą.

Opadłem na kolana. Ziemia obiecana. Po dwóch tygodniach zbieractwa i łowiectwa, przejście do epoki uprawy roślin i hodowli zwierząt było błogosławieństwem. Spojrzałem na Somę, ale on najwidoczniej nie rozumiał cudu, jakiego właśnie doświadczaliśmy. Jemu potrzebny był jedynie wodór w ogniwie i możliwość wysuszenia się po deszczu, by nie zardzewieć.

Podniosłem się z kolan i otrzepałem swoje jeansy. Sklepy odzieżowe okazały się mieć w swoich magazynach kilka wciąż dobrych ubrań. Co mogło znaczyć, że apokalipsa nie nastąpiła wcale aż tak dawno temu. A może w dwa tysiące dwudziestym ktoś wynalazł niezniszczalną bawełnę? Kto wie.

Rzuciłem okiem na zrujnowany dom. Czeka nas sporo pracy, ale przynajmniej ściany i dach wciąż istniały. Trzeba będzie go sprawdzić konstrukcyjnie, może wzmocnić w niektórych miejscach… Niesamowite, jak bardzo apokalipsa uczyła wszelkiego rzemiosła. Ja ze swoją dawną wiedzą mógłbym jedynie naprawić jakąś część Somy, co już zresztą zrobiłem, gdy robot miał lekką usterkę.

Już miałem wejść do domu, gdy nagle usłyszałem jakiś głos. Nie był to jednak głos Somy, ani kogoś, kto mógłby nagle pojawić się obok nas. Wydobywał się z radia na szczycie bagażu mojego robota. Podbiegłem do urządzenia i wytężyłem słuch. Dopiero po pięciu sekundach wpadłem na pomysł zwiększenia głośności. Głos powtarzał bez przerwy to samo, łamaną angielszczyzną:

– Mówię z Bordeaux. Jest nas tutaj piątka. Odebraliśmy transmisję z San Francisco. Prosimy o kontakt.

Wsłuchiwałem się w głos Francuza przez kilkanaście sekund, jakby nie mogąc zrozumieć, co tak naprawdę słyszę. A potem poczułem, jak po moich policzkach spływają łzy.

Koniec

Komentarze

Z jednej strony nic nowego, bohaterów nieświadomych faktu, że nastąpiła apokalipsa, już kilku było, ale z drugiej strony istotnie nowe – jak dla mnie, bo takiego sobie nie przypominam – podejście. Automat jako jedyny towarzysz, radiostacja zamiast walkie-talkie, praktycznie żadnych sensacji (poza samym przeżyciem protagonisty). Klasyką jest oczywiście odezwanie się z Francji, no ale jakiś punkt zaczepienia do ewentualnej kontynuacji…

Podoba mi się.

Pozdrawiam.

Zgodzę się z AdamemKB, że opowiadanie nie zaskakuje oryginalnością, ale rzecz została przedstawiona w sposób całkiem zajmujący i pozwalający śledzić losy Toma i Somy z niejakim zaciekawieniem. Szkoda, że nie dowiedziałam się, co było powodem końca świata i dlaczego Tom przetrwał.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Je­stem mu wdzięcz­ny za tak pro­fe­sjo­nal­ną opie­kę i chciał­bym mu po­dzię­ko­wać… → Czy konieczne są oba zaimki?

 

Cięż­ko było zna­leźć choć ka­wa­łek prze­strze­ni… → Trudno było zna­leźć choć ka­wa­łek prze­strze­ni

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

spad­nę kil­ka­dzie­siąt me­trów w dół. → Masło maślane – czy można spaść w górę?

 

Ciszy ta­kiej jak ta nie sły­sza­łem nigdy w ciągu mo­je­go życia. → Czy zaimek jest konieczny? Czy słyszałby coś w ciągu cudzego życia?

 

Za ten czas niebo nie zmie­ni­ło się wła­ści­wie wcale… → Przez ten czas niebo nie zmie­ni­ło się wła­ści­wie wcale… Lub: W tym czasie niebo nie zmie­ni­ło się wła­ści­wie wcalehttps://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/za-ten-czas;15212.html

 

Przy­po­mnia­ła mi się Sek­smi­sja. → Przy­po­mnia­ła mi się „Sek­smi­sja”. Lub: Przy­po­mnia­ła mi się Sek­smi­sja.

Tytuły ujmujemy w cudzysłów albo piszemy je kursywą.

 

chrup­nię­cie krę­go­słu­pa uświa­do­mi­ło mnie o naj­waż­niej­szym. → …chrup­nię­cie krę­go­słu­pa uświa­do­mi­ło mi najważniejsze.

 

po­wie­dzia­łem i skie­ro­wa­łem się w kie­run­ku drzwi. → Brzmi to nie najlepiej.

Proponuję: …po­wie­dzia­łem i ruszyłem w kie­run­ku drzwi. Lub: …po­wie­dzia­łem i skie­ro­wa­łem się ku drzwiom.

 

był je­dy­nym stro­jem nie­roz­ło­żo­nym przez bak­te­rie i grzy­by przez ostat­nie kil­ka­dzie­siąt lat. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …był je­dy­nym stro­jem, którego bak­te­rie i grzy­by nie rozłożyły przez ostat­nie kil­ka­dzie­siąt lat.

 

inne niż nam (albo ra­czej mi) znane… → …inne niż nam (albo ra­czej mnie) znane

 

Teraz byłem nie­ustra­szo­nym po­st­cy­wi­li­za­cyj­nym no­ma­dem.Teraz byłem nie­ustra­szo­nym po­st­cy­wi­li­za­cyj­nym no­ma­dą.

 

Z po­mo­cą przy­szedł mi jed­nak Soma… → Zbędny zaimek.

 

Soma pod­szedł do nie­wiel­kiej skrzyn­ki… → Zbędne dookreślenie – skrzynka jest niewielka z definicji.

 

mi na­tu­ral­nie zro­bi­ło się le­piej. → …mnie na­tu­ral­nie zro­bi­ło się le­piej.

 

W środ­ku było miej­sce do swo­bod­ne­go wy­ło­że­nia się… → W środ­ku było miej­sce do swo­bod­ne­go położenia/ ułożenia się

Za SJP PWN: wyłożyć się  1. pot. «przewrócić się» 2. pot. «nie zdać egzaminu» 3. «o zbożu: pochylić się, zwykle wskutek złych warunków atmosferycznych»

 

nie star­czy­ło­by mi od­wa­gi skró­cić swo­ich mę­czar­ni… → …nie star­czy­ło­by mi od­wa­gi, aby skró­cić mę­czar­nie

 

otrze­pa­łem swoje je­an­sy. → …otrze­pa­łem swoje dżinsy.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

A potem po­czu­łem, jak po moich po­licz­kach spły­wa­ją łzy. → Zbędny zaimek – nie mógł poczuć łez na innych policzkach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Nikodem Podstawski

Zaczęło się ciekawie, a później już tylko brnąłem przez tekst.

Krowy kiedy jedzą trawę, nie patrzą równocześnie na coś, lub na kogoś – w tym przypadku na bohatera. Historia podobna do tej w filmie pt. Jestem Legendą, choć różniąca się w wielu aspektach.

Mocno wątpię, że w San Francisco nie było dosłownie niczego, a gdzieś tam pasły się krowy. Myślę, że po tylu latach, przyroda dałaby sobie radę, nawet w przypadku mocnego napromieniowania.

Jak dla mnie, sf w tym opowiadaniu jest bardzo niewiele. Trochę przypominało mi to wszystko amerykańskie, tanie filmy o końcu świata, no i ten jakże niespodziewany happy end.

Gdybym miał napisać opowiadanie w klimacie sf, przyznam, że nie wiem, czy dałbym radę, ponieważ jest to trudny gatunek. Nie wystarczy bowiem stworzenie alternatywnej rzeczywistości, ale musi to być świat spójny, i na tyle wiarygodny, żeby czytelnik nie czuł sztuczności – tutaj było jej sporo.

Pozdrawiam

Wierzyć się nie chce, że amerykański miliarder oglądał Seksmisję. To aż taki popularny film za granicą?:)

Do pozostałych ocalałych bohater ma trochę daleko. Od Francji oddziela go ocean. Ale przynajmniej porozmawiać przez radio będzie mógł.

Pozdrawiam. Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

Dla mnie akurat było to nowe podejście do postapokalipsy. Spodobało mi się, bo bez zombie, taki czysty i spokojny świat, chociaż zrujnowany. Trochę fantastycznie łatwo wszystko się układa bohaterowi. Pozostaje zagadką, co się właściwie stało. Taka trochę bajka dla dorosłych, ale wkrótce może i dla dzieci. Pozdrawiam :)

A mi się podobało. :) Nie każde postapo musi mieć krwiożercze gangi punków na motocyklach. To robi całkiem dobre wrażenie bez nich, jest smutno, ale nie nihilistycznie. Szkoda, że nie opisałeś panoramy zniszczonego miasta bardziej szczegółowo. I że nie wiemy, co się w końcu stało.

Początek mi przypomina czwartego Fallouta, z wybudzeniem się z hibernacji długo po apokalipsie. Robotyczny kompan też mi się jakoś kojarzy z tą serią.

Kilka rzeczy mnie zastanawia:

– bohater martwi się zdjęciem kaptura (nie nazwałbym tego hełmem) kombinezonu na zewnątrz. Chociaż chwilę wcześniej stał na dachu na golasa i nic mu się nie działo?

– apokalipsa wydarzyła się prawie sto lat temu. Wychodzi więc na to, że francuscy ocalali są albo hibernusami, jak Jefferson (co rodzi pytanie, dlaczego akurat oni przeżyli), albo potomkami niedobitków ludzkości (co każe podejrzewać istnienie jakiejś większej grupy czy wręcz kolonii ocalałych i trochę zmienia wydźwięk).

– skąd Amerykanin, rocznik 1970, zna ,,Seksmisję”? ;) Z tym Dying Lightem też mam wątpliwości, bo ta gra chyba nie jest aż tak popularna(?)… Chociaż jako prezes koncernu elektronicznego Jefferson mógł być geekiem i fanem tej konkretnej produkcji.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Całkiem przyjemnie się czytało. Zaskoczenia nie było, bo motyw mocno klasyczny, ale i tak było to przyjemna lektura.

Dołączam do sceptyków w kwestii znajomości Seksmisji przez bohatera.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Podobało mi się, dobrze się czytało.

Nic nowego, ale niezłe. Podobała mi się spokojna narracja postapo, bo udziwnień i chwytów, które miałby podkręcić akcję.

 

Informuję także, że pańska choroba jest już całkowicie uleczalna – wyartykułował program.

To informacja z początku opowiadania, nieco później bohater poddaje się leczniu, bo grozi mu śmierć. To błąd, czy coś przeoczyłem?

 

Za ten czas niebo

Wydaje mi się, że to niepoprawna konstrukcja, lepiej “przez ten czas”.

 

Bohater jak na Amerykanina podejrzanie często odwołuje się do polskich dzieł postapo :)

Nowa Fantastyka