„Człowiek strzela, Perun kule nosi”.
pozdrowienie Aberratorów Słowian
Dziecko biegło po ubitej ziemi, pod którą pochowane były ciała. Uchyliło się, dzięki czemu kula wybrała nagrobek zamiast jego głowy. Chłopiec uciekał dalej, a kolejna podążała w ślad za nim. Skutecznie zrobił unik, po czym przeturlał się po zmrożonym gruncie i przywarł do niego plecami. Wstrzymał oddech i liczył w myślach do trzech, zastanawiając się co dalej.
– Adam, zajdź czerwonych z flanki! – krzyknął do kolegi. Od bramy w murze dzieliło go około trzydziestu metrów. Dotrę tam – pomyślał. Następnie wychylił się, wycelował, zamachnął i rzucił. Śnieżka wzbiła się w powietrze i goniący go oberwał. Zyskali przewagę.
– Osłaniam cię, Bożyk. – Usłyszał Adama.
Lepiej późno niż wcale – pomyślał.
– Ja wam pokażę, wandale jedne. – Na cmentarzu pojawiła się trzecia strona starcia. – Zgłoszę was na milicję! – krzyczała, biegnąc w ich kierunku. – Nogi wam z dupy powyrywam! – Przechodziła przez kolejne etapy eskalacji konfliktu.
– Łapać tornistry – zawołał Adam.
Starsza kobieta cisnęła za nimi zniczem, który rozbił się z hukiem o nagrobek, a jego szklane kawałki rozsypały się po zmrożonej ziemi.
– Stójcie, gówniarze!
Zatrzymali się. Kobieta patrzyła na nich z niedowierzaniem. Ciężko dyszała, a jej twarz mieniła się odcieniami czerwieni.
Zabije nas – pomyślał Bożyk.
Zabiję was! – wrzasnęła. Jej oczy, powiększone przez denka okularów, zapłonęły żądzą krwi.
Czterej chłopcy rzucili się do ucieczki. Demon pomsty ruszył za nimi, łapiąc co popadnie i ciskając w ich stronę niczym gromy. Biegli zygzakami pomiędzy nagrobkami, próbując utrzymać głowy poniżej linii ognia.
Jeśli tu zginę, rodzice mnie zabiją – pomyślał.
Zjednoczone siły czerwonych i niebieskich uciekały przed wspólnym wrogiem. Bożyk pierwszy przebiegł przez bramę. Nie zatrzymał się. Drugi był Adam. Przystanął tuż za nią.
– Rozdzielcie się, bo was rozszarpie! – krzyknął Adam.
Wojtek zawrócił w stronę szkoły. Opętana baba zatrzymała się, nie mogąc dostać obu ofiar, co wykorzystał Mariusz przedostając się do kolegów.
Gdy tylko przekroczyli granicę muru, kobieta zregenerowała siły i rzuciła się w pogoń za większą grupą. Uciekali jeszcze długo po tym, jak opuścili cmentarz.
W końcu rozsierdzona babcia zatrzymała się, gdy napędzający ją gniew został pokonany przez zmęczenie. W miarę oddalania się dzieci coraz ciszej słyszały wyzwiska, zakłócające spokój zmarłych.
– Blisko było – odezwał się Bożyk. – Daliśmy się zajść, jak amatorzyści. – Stał pochylony, opierając ręce o kolana i próbował uspokoić oddech.
– No, a ja prawie oberwałem zniczem, gdy krzyczała coś o pomście i zapalczywym gniewie.
Mariusz obrócił się i spoglądał w kierunku cmentarza. Zauważył Wojtka, machającego do nich i podnoszącego do góry prawy kciuk. Kilka minut później kolega był już z nimi.
– Obiegłem cmentarz dookoła. Matka zabije mnie za kolejną uwagę, jeśli ta baba zgłosi nas do szkoły – powiedział Wojtek.
Mnie też zabiją – pomyślał Bożyk.
– To miejsce jest na razie spalone. Jutro pobawmy się nad rzeką – zaproponował Adam.
– W okręty – dodał Wojtek.
Mariusz przestępował z nogi na nogę. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
– Co jest?
– Mama mówiła, że mam wracać prosto do domu.
– My też. – Adam mrugnął do niego okiem.
– E, no to lecę. – Mariusz wykorzystał okazję.
– Też się zbieramy. Do jutra.
Koledzy pomachali Bożykowi na pożegnanie, pozostawiając go na rozstaju dróg.
*
Bożyk wracał, machając w prawo i lewo workiem na buty. Od czasu do czasu kopał go, podbijając niczym piłkę. Czuł, że podczas walki dobra ze złem, którą stoczyli na cmentarzu, obuwie marki Relax kompletnie przemokło.
To nie nasza wina, że najkrótsza droga ze szkoły prowadzi przez środek cmentarza. To miejsce jest wprost wymarzone do prowadzenia walk miejskich. Mama mówiła, żebyśmy uważali wracając, a tu żadnych samochodów, pełno miejsc za którymi możemy się chować. Lepiej być nie mogło. Komu mogliśmy tam przeszkadzać? Zmarli też kiedyś byli dziećmi, jak my – rozmyślał Bożyk.
Doszedł do małego skrzyżowania, gdzie skręcił w boczną uliczkę. Lekki podmuch wiatru strącił śnieg z przewodów elektrycznych. Jednocześnie przyniósł ze sobą znany zapach. Ciotka Elwira paliła Klubowe bez filtra. Ile razy byli u niej na imieninach, miała na stole popielniczkę pełną petów. Poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Chwilę później zapach znikł. Chłopiec wziął głęboki wdech, a wspomnienie ciotki Elwiry odeszło wraz z wydychanym powietrzem.
Był około stu metrów od domu, kiedy jego uwagę zwrócił nietypowy widok. Naprzeciwko po drugiej stronie ulicy stał czarny samochód. Sąsiedzi nie mieli żadnego. Nie znał nikogo w okolicy, kto by miał taki. Ten miał ciemne szyby i chromowane wykończenia. Bożyk zbliżał się do niego od tyłu.
To może być Wołga. Czarna Wołga – pomyślał.
Zszedł na lewą stronę drogi, aby zwiększyć dystans, kiedy będzie ją mijał. Przypomniał sobie opowieści o porywanych dzieciach i poczuł dreszcz na karku. Gdy był bliżej zauważył, że szyby są odrobinę uchylone. Z wnętrza wydobywał się papierosowy dym. Bożykowi wydało się to z jakiegoś powodu niepokojące. Niepokój wzmógł się, gdy dostrzegł, że ponurzy ludzie obserwują ich dom.
Szedł już wzdłuż drewnianego płotu, rozglądając się na boki. Do bramki wejściowej zostało dwadzieścia metrów. Do Czarnej Wołgi dziesięć. Zacisnął dłonie w pięści.
Szyba pojazdu uchyliła się, gdy chłopiec się z nim zrównał.
– Hej. Jak masz na imię? – zawołał człowiek z tylnego siedzenia. Jego oczy były puste i coś chłopcu przypominały.
Bożyk przyśpieszył krok.
– Chcesz cukierka? – Usłyszał. – Nie bój się.
Z jakiegoś powodu poczuł niewytłumaczalną chęć, aby go posłuchać. Posłuchać człowieka, o oczach bezdusznych jak u rekina. – Dotarło do niego. Natychmiast zerwał się do biegu, po czym otworzył i zatrzasnął za sobą bramkę. Dobiegł do drzwi wejściowych i zapukał.
– Mamo, już jestem. Otwórz. – Bał się obrócić i spojrzeć za siebie. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność. Miał wrażenie, że on jest tuż za jego plecami. Jeszcze chwila i go złapie, a następnie…
– O, jesteś – usłyszał mamę.
Odsunęła zasuwkę i otwarła drzwi.
W tym samym momencie czarny samochód zapalił silnik i odjechał z piskiem opon.
– Coś się stało? – Mama patrzyła w stronę ulicy.
– Nie, nic, mamo. Po prostu chciałem cię zobaczyć.
– Na pewno nic nie przeskrobałeś?
– Nie, mamo. Kocham cię.
*
Bożyka obudziły głosy rodziców dobiegające z dołu. Wymiana zdań z jakiegoś niewyjaśnionego powodu budziła w nim niepokój. Zastanawiał się, o co może chodzić. Zapalił lampkę i ruszył do drzwi. Następnie wyszedł z pokoju i zatrzymał się w połowie schodów na parter, gdzie przykucnął. Tak, teraz był pewien, że rodzice się kłócą.
– Sama widziałaś list.
– Nie oddam naszego dziecka. Co ty sobie wyobrażasz? – Mama płakała.
– Zrozum, tu chodzi o jego bezpieczeństwo. Oni jakoś się o nas dowiedzieli.
Zauważył, że tata podszedł i ją przytulił.
– Wiem, ale nie możemy go oddać.
– Wymyślimy coś innego.
Bożyk przypomniał sobie, że nie można podsłuchiwać. Wstał i wycofał się do pokoju. Wrócił do łóżka.
Pewnie przyszła wiadomość ze szkoły, że rozrabialiśmy na cmentarzu – pomyślał. – Chcą mnie wysłać za karę do domu dziecka. – Zaczął drżeć. – Ci w samochodzie musieli być z domu dziecka. – Strach narastał. – Nie mogą mnie dostać.
Pierwsze krople pociekły po jego twarzy. Ciemność sprawiała, że był coraz bardziej przerażony. Schował się pod kołdrę, gdzie nikt nie mógł zobaczyć jego łez.
*
Budzik wyrwał go ze zbyt krótkiego snu. Poczuł, że piżama jest przepocona, zimna i nieprzyjemna. Mimo to marzył, aby pozostać w łóżku, jednak budzik nie ustępował. Popatrzył na niego.
Nie do wiary, że tak się cieszyłem, gdy go dostałem na urodziny.
– Bożyk, wstawaj, już siódma. Śniadanie i do szkoły! – zawołała mama.
– Już wstaję.
Może mnie nie oddadzą. Może zmienili zdanie – pomyślał.
Z odrobiną nadziei zaczął się ubierać. Wbiegając do łazienki przydepnął nogawkę spodni, poślizgnął się i cudem nie wybił zębów. Nałożył pastę i zaczął je szorować. Skończył po trzydziestu sekundach i wypłukał usta. Wyszczerzył zęby przed lustrem.
To tylko mleczaki – usprawiedliwił się w myślach.
– Bożyk, śniadanie – zawołał tata.
– Zaraz schodzę. – Wiedział, że nie może już nic zawalić. Miał jeszcze szansę.
– Podwieźć cię do szkoły?
– Chciałem przejechać się rowerem.
– Na pewno? – Tata wskazał na śnieg za oknem.
– Tak tato, dam radę – powiedział, zeskrobując resztki jajecznicy z talerza. Zjadł też kawałek, który spadł mu wcześniej na ceratę.
– Spakuj kanapkę. Leży na stole – przypomniała mama. – I uważaj na siebie, rozbójniku – dodała po chwili.
Dziesięć minut później wyciągnął z garażu składak Wigry 3 z maksymalnie obniżonym siodełkiem. Wyjrzał przed wyjściem poza ogrodzenie. Było czysto.
Teraz, nawet gdyby chcieli mnie zabrać do domu dziecka, to mnie nie dogonią – pomyślał.
Stanął na pedałach i zaczął jechać w kierunku szkoły. Odrobina nadziei pojawiła się w jego sercu. Z każdym naciśnięciem na pedał i każdym pokonanym metrem kiełkowała coraz bardziej.
Może wszystko się jeszcze ułoży – pomyślał.
*
Dzieci wybiegły z klasy, po tym jak dzwonek rozbrzmiał na zakończenie drugiej lekcji. Wybiegł też Bożyk i jego kolega z ławki. Zatrzymali się pośrodku korytarza.
– Musimy porozmawiać – powiedział Bożyk. – Zwołuję specjalne zebranie bandy.
– Coś się stało? – spytał Adam.
– Tak, ale nie tutaj. To tajemnica.
– Jaka tajemnica?
– Taka prawdziwa. – Rozglądał się na boki. – Boję się. Spotkajmy się wszyscy na dużej przerwie koło śmietnika.
– Dobra, zbiorę ekipę.
Adam zawrócił w stronę klasy, aby odszukać resztę kolegów.
*
Szturchnięcie w kolano pod ławką obudziło Bożyka. W klasie panowała cisza.
– Siedem – usłyszał szept z tyłu.
Podniósł głowę i zobaczył ją. Matematyczka stała nad nim, czekając na odpowiedź. Trzymała długą drewnianą linijkę i rytmicznie uderzała nią o otwartą dłoń drugiej ręki.
Bożyk stanął na baczność.
– Siedem.
Oczy matematyczki napłynęły krwią, a żyły na jej skroniach zaczęły pulsować. Wyglądała teraz jak tykająca bomba, a wyraz jej twarzy mówił, że nie znosi takich dzieci.
Nagle wybuchnęła uderzając linijką o ławkę, aż zadrżał piórnik. Dzieci w klasie znieruchomiały wstrzymując oddech.
– Ładnie, tego się po tobie nie spodziewałam. Pierwsza dwója i uwaga za przysypianie na lekcji.
– Proszę pani. Niech pani tego nie robi. Poprawię się.
– Co ty sobie myślisz, że mam cię traktować wyjątkowo? Niczego w życiu nie osiągniesz, leniu. Siadaj! – Zapisała dwóję w dzienniku.
Bożyk poczuł jakby ta cyfra przypieczętowała jego los. Siadł i już nie odezwał się do końca lekcji.
Teraz to już naprawdę mam przechlapane, na pewno mnie oddadzą – mroczne myśli męczyły go przez kolejne piętnaście minut, aż zadzwonił dzwonek. Z ponurą miną wyszedł z klasy.
Czekali pod śmietnikiem od dziesięciu minut. Był to zielony wysoki kontener, gdzieniegdzie pokryty rdzą. Dzisiaj był wypełniony po same brzegi, a miejscami nawet trochę bardziej. Zdawało się, że jeszcze trochę a śmieci wydostaną się na zewnątrz. Adam trzymał się za nos, Wojtek próbował oddychać tylko ustami. Bożyk był obojętny, wobec jego zawartości. W końcu jako ostatni na miejsce dotarł Mariusz.
– Co tak późno? – spytał Adam.
– Chłopaki, trzymałem dwie lekcje, ale już nie dałem rady i musiałem iść do kibla – wytłumaczył się Mariusz. – Chciałem pójść już na matematyce, ale bałem się tej jędzy, po tym jak wydarła się na Bożyka.
– Otwieram oficjalne zebranie bandy – powiedział Adam. – Sprawdźmy stan liczebny. Ja jestem.
– Obecny – powiedział Bożyk.
– No przecież widać, że wszyscy jesteśmy – wtrącił Mariusz.
– A jak nas będzie kiedyś więcej? – spytał Adam.
– A no tak. W sumie racja. Nie pomyślałem o tym.
– To ja też jestem – odezwał się Wojtek. – Chodzi o dzisiejsze strzelanie do łódek nad rzeką?
– Nie, to jest coś innego, ale sam nie wiem co. Nigdy nie robiliśmy specjalnego zebrania pomiędzy lekcjami. Bożyk?
– Chłopaki, to musi zostać między nami. Tajemnica bandy. Dobra? – spytał drżącym głosem.
– Dobra.
– Jasne.
– Nawet jak mama spyta?
– Tak, Mariusz. Nawet jak mama, tata i nauczycielka od matmy – powiedział Adam.
– W takim razie wam powiem – wyszeptał. – Chcą mnie zabrać do domu dziecka za uwagi i za tę zabawę na cmentarzu.
– Zwariowałeś – prychnął Adam. – Myślałem, że to coś poważnego.
– Nie rozumiesz, słyszałem rodziców jak się kłócili. Mówili o oddaniu mnie. Ta baba z cmentarza musiała donieść do szkoły.
– O kurczę – odezwał się Mariusz. – Mama się dowie.
– Zaczekaj, Bożyk. Gdyby ona doniosła do szkoły, to już bylibyśmy u dyra na dywaniku, albo na wychowawczej by nas okrzyczała. W szkole nikt nic o tym nie wie.
– Adam ma rację – powiedział Wojtek. – To się nie klei. Jak coś to powiemy, że wszyscy byliśmy na cmentarzu, a przecież nie wezmą nas wszystkich do domu dziecka. Oj, ojciec to zaraz by im pokazał, gdzie sobie mogą ten dom dziecka wsadzić.
– Chłopaki, to nie wszystko – dodał wciąż niezbyt przekonany Bożyk. – Pod moim domem była Czarna Wołga.
– Zalewasz. Czarna Wołga to legenda. Takie coś zmyślonego do straszenia dzieci. No wiesz, jak Baba Jaga. Może ci się przywidziało ze strachu, a jakiś samochód tam stał – powiedział Adam.
– Też tak bym pomyślał, ale oni próbowali mnie złapać. Mówili, żebym podszedł, to dadzą mi cukierka.
– I co zrobiłeś? – spytał Adam.
– Dałem nogę do domu. Odjechali od razu po tym, jak mama otworzyła drzwi. Musieli być z domu dziecka. Mówię wam, chcą mnie zabrać.
– Mama mi mówiła, że tak robią zboczeńcy – powiedział Mariusz. – Nie wiem kim oni są, ale trzeba uciekać. Dobrze zrobiłeś.
– Nie możesz dać się złapać, kim by nie byli. Coś wymyślimy po lekcjach, podczas zabawy nad rzeką.
W tym momencie rozbrzmiał dzwonek, kończący długą przerwę i ich zebranie. Wrócili do klasy na ostatnią lekcję.
*
Gdy po czterdziestu pięciu minutach wyszli ze szkoły, ich oczom ukazał się dołujący widok. Wigry 3 stał przypięty do ogrodzenia, na płaskich oponach, a wykręcone wentylki leżały w trawie obok śnieżnej zaspy.
– Nie cierpię ich – powiedział Bożyk.
– To te gnojki z drugiej B – wskazał winnych Adam. – Myślą, że jak są starsi, to im wszystko wolno.
– To już trzeci raz. Tata powiedział, że zrobi z tym porządek, ale wygląda, że nie ma czasu. Mówił, że ludzie są różni, a na niektórych szkoda tracić czas.
– Jeszcze będziemy od nich starsi – powiedział Mariusz. – Wtedy im pokażemy, kto tu rządzi.
– Chłopaki, nie przejmujcie się tym. Mamy co innego na głowie. Dziś walka okrętów, a rower będziemy prowadzić na zmianę – zaproponował Adam.
– Dzięki. Wiem, że jestem najmniejszy i bez was bym zginął.
– Co ty, Bożyk. Wzięliśmy cię do bandy, bo zauważyłem jak celnie rzucasz. W sumie to zazdrościmy ci tego talentu. Poza tym w trójkę trudno było nam się bawić, a tak mamy sprawiedliwe drużyny – pocieszył go Adam.
Szli w stronę rzeczki, która wiła się wzdłuż drogi. Jej wartki strumień wydawał przyjemny, uspokajający dźwięk. Dotarli do miejsca, gdzie brzeg był najłagodniejszy i zeszli po nim. Stali teraz na pękniętym, częściowo utopionym, betonowym krawężniku.
– Przypominam zasady – powiedział Adam. – Najpierw niebiescy puszczą statki, a czerwoni będą prowadzić ostrzał z brzegu. Następnie się zamienimy. Wylosowaliśmy, że Bożyk i Mariusz są drużyną czerwonych, a ja i Wojtek niebieskich.
– E, no jasne – powiedział Mariusz. Wyciągnął dwie czerwone opaski z worka na buty. Pierwszą podał Bożykowi, a drugą nałożył sobie na ramię.
Niebiescy postąpili analogicznie.
Wojtek wydobył małe łódki z pudełka, po cztery na drużynę. Zrobione z kory statki miały żagle z bibuły, pasujące kolorystycznie do opasek na ramionach.
– Statki startują od białego drzewa i płyną aż do mostku. Za każdy nietrafiony drużyna zdobywa punkt. Jeśli wszystkie oberwą, to wygrywają ci, których łódki przetrwają najdłużej – wyjaśnił Wojtek, a następnie rozdał po cztery kamyki.
– Mokry żagiel to brak punktów – dodał Adam.
– E, no, to przecież, no. A jak ostatnio, no, ochlapało żagiel a statek nie był trafiony – przypomniał Mariusz. – Takie coś się nie liczy jako zatopienie.
– Tak. Mariusz ma rację. Ochlapany żagiel to nie to samo co zatopiony statek.
– Zaczynamy.
Rzeka porwała kolejno cztery łódeczki z niebieskimi żaglami. Kiwały się na wodzie podążając z prądem.
– Mariusz, ty pierwszy jak się zbliżą. Ja zajmę się tym co zostanie.
Mariusz cisnął kamieniem, ledwo trafiając w rzekę. Tymczasem Bożyk koncentrował się na celu. Mariusz wyrzucił pozostałe trzy kamienie z niewiele lepszym rezultatem. Popatrzył na kolegów i spuścił głowę. Zacisnął ręce w pięści.
– Jestem do niczego.
Brak wiary w umiejętności zmaterializował się w postaci łez.
– Mariusz, dam ci dwa. Spróbuj jeszcze raz. Skoncentruj się – powiedział Bożyk.
– E, no, to nie ma sensu, i tak nie trafię.
– One są specjalne – szepnął do ucha Mariuszowi.
Mariusz rzucił dwoma kamieniami naraz i trafił łódkę. Ta przewróciła się na bok, a jej żagiel zaczął chłonąć wodę.
– Udało się. Trafiłem! – Zaczął skakać i tańczyć taniec zwycięstwa. Poruszał się w rytm tylko sobie znanej muzyki.
Chłopaków zatkało.
Bożyk rzucił kolejno dwoma pozostałymi. Razem z Mariuszem strącili trzy z czterech łódek.
– Ładnie Mariusz, trening czyni mistrza – powiedział Adam, nie dowierzając, temu co zobaczył i co mówi. Drapał się po piegowatej twarzy i rudej głowie.
– Słuchajcie, mam pewien pomysł – powiedział Wojtek, przerywając euforię Mariusza. – Mam w domu nakrętki ze śrub kolejowych. Mogłyby się przydać do ochrony Bożyka. Jeśli dobrze trafić, to mogą powalić nawet zboczeńca.
– Głosujmy. Kto jest za nakrętkami? Ja za – zaproponował Adam.
– Ja też.
– No, teraz to im pokażę, jak nauczyłem się już trafiać.
– Za. Nie dam się porwać.
– Pomysł przyjęty. Musimy nauczyć się nimi dobrze trafiać i chować je w tornistrach. Rodzice nie mogą odkryć, że nosimy to żelastwo przy sobie.
– I nauczyciele – dodał Bożyk. Jednocześnie pomyślał o babie od matmy.
– Jeszcze jedna rzecz. Bożyk nie może sam chodzić do, ani ze szkoły. Musimy przychodzić po niego przed lekcjami i odprowadzać aż do bramki. Ja na pewno dam radę.
– O tak, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – Wojtek zabłysnął cytatem.
– E, no, ja nie wiem co mama na to – wydukał Mariusz.
– Co nie wiesz, Mariusz? Rano cię zabiorę po drodze i pójdziemy razem. Mamie ani słowa.
– E, no, dobra – zgodził się pod presją.
– Możecie na mnie liczyć – powiedział Wojtek. – Trzymajmy jedną nakrętkę zawsze pod ręką w kieszeni, tak na wszelki wypadek – dodał po chwili.
– Mam jeszcze jeden pomysł. Od teraz bawmy się w domach zamiast na polu, aż do odwołania stanu zagrożenia. Proponuję jutro u mnie.
Zgodzili się jednomyślnie. Bożyk poczuł, że przyjaciele nie pozostawili go samego. Zrobiło mu się trochę lżej na sercu.
Po drugiej stronie rzeczki zza pobliskich drzew wyłoniła się postać. Spoglądał na nich mężczyzna w zimowym płaszczu. Był wysoki i gruby. Bujna czarna broda sięgała mu do ramion. Tak można by sobie wyobrazić świętego Mikołaja, gdyby pracował w kopalni. Stał tam, w ciemnym płaszczu z futrzanym wykończeniem i grubej czapce. Stał i patrzył co robią.
– E, no, chłopaki co jest grane?
– Ty musisz być Bożygniew – powiedział olbrzym w płaszczu.
– Uciekać! – wrzasnął Adam. – Zostawcie rower.
Złapali worki na buty i rzucili się do ucieczki. Bożyk zawahał się, a następnie cofnął i wpadł nogą do strumyka. Czuł jak muł zasysa but.
Już po mnie – pomyślał. W ciągu kilku sekund wyobraził sobie te wszystkie rzeczy, którymi go straszono, jeśli nie będzie wracał prosto do domu.
– Złap mnie za rękę! – Wojtek wciągnął go na brzeg.
Nie oglądając się, zostawili za sobą rzeczkę, Wigry 3 i zboczeńca. Wyskoczyli na drogę i gnali poboczem w stronę głównej ulicy. Gdy obrócili się za siebie zboczeńca nie było. Zgubili go.
– Już, możemy się zatrzymać. – Wojtek padł na ziemię.
– O ja. Co to było?
Adam popatrzył na Bożyka. Chłopak był cały blady i się trząsł.
– Miałeś rację. Rano przyjdziemy po ciebie przed lekcjami.
*
Obudził się, bo musiał się obudzić. Bożyk wiedział, że nie może się ukrywać w nieskończoność w domu.
– Hej, rozbójniku! – zawołał tata. – Zejdź na śniadanie.
Zszedł. Usiadł w kuchni przy stole i wpatrywał się w ceratę. Zaczął jeść.
– Dlaczego zostawiłeś rower na podwórku, zamiast schować do garażu? Ktoś mógł go ukraść – powiedział tata.
Chłopca zatkało, gdy zbliżał kanapkę do ust. Nie miał pojęcia jak odpowiedzieć, więc ugryzł kęs, aby zyskać odrobinę czasu. W jego głowie dalej panowała pustka, gdy w końcu przełknął odgryziony kawałek.
– Ja, no przepraszam. Zapomniałem.
– Ostatnio jesteś strasznie rozmarzony – powiedziała mama. – Nie zakochałeś się czasem?
– No przestań, mamo.
– Podrzucić cię Syrenką?
– Nie. Jestem umówiony z kolegami. Powinni niedługo się zjawić.
– No dobra, tylko żebyście trafili do szkoły – uśmiechnął się tata.
Obyśmy trafili – pomyślał Bożyk.
Dziesięć minut później trzech chłopców z tornistrami i workami na buty czekało już pod domem.
– Wejdziecie na chwilę?
– Nie, proszę pani. Zaczekamy tutaj – powiedział Adam.
– Ech, urwisy – skwitowała mama i poczochrała Adama po rudej głowie. – Włóż czapkę, bo będziesz chory.
Bożyk pomachał mamie i ruszyli przed siebie. Ledwo za zakrętem zniknęli z pola widzenia rodziców, Wojtek się zatrzymał.
– E, no czemu stoisz?
– Nie mam już siły iść. – Zrzucił tornister na chodnik. – W środku mam nakrętki kolejowe. Musimy je rozdzielić, bo nie dojdę do szkoły. Po jednej dla każdego do kieszeni na pierwszy ogień i po trzy jako zapas amunicji do tornistra. Mam dla was takie woreczki, żeby nie latały pomiędzy książkami.
– Super to wymyśliłeś, Wojtek – pochwalił Adam.
– E, Bożyk, potrzymasz moje? Tak coś czuję, że jak to zrobisz to lepiej będę trafiał.
*
Minęła sobota i niedziela, a następnie poniedziałek i wtorek. Kolejny tydzień zaprowadzania i odprowadzania Bożyka trwał w najlepsze i wszystko zdawało się wracać do normy. W środę zorganizowali spotkanie pod koszem na śmieci. Zebrali się na miejscu podczas dużej przerwy.
– E, no obecny. – Skończył oficjalną część zebrania Mariusz.
– Wiecie co mnie zastanawia? Ten mroczny Mikołaj, on oddał Wigry 3. Zaniósł go i zostawił w ogrodzie.
– To dziwne. E, ale zboczeńcy są dziwni. Tak mówi mama. Może on chce, żebyś przed nim uciekał.
– Skoro zostawił za ogrodzeniem, to dobrze wiedział, gdzie mieszkasz – zauważył Adam. – Gdyby naprawdę był zboczeńcem, to mógłby chcieć dorwać każdego z nas.
– Mnie też? – spytał Mariusz.
– Tak, ciebie też. Ale nie twoją mamę. Podobno są różne rodzaje zboczeńców – wyjaśnił Adam.
Mariusza to nie uspokoiło.
– Wiecie co? Muszę być silny i będę kiedyś walczył ze zboczeńcami. E, no nie wiem jeszcze jak, ale kiedyś to zrobię.
– Wierzę, Mariusz, że naprawdę tak będzie – powiedział Adam. – Jeśli to twoja decyzja, to tak będzie.
– E, no moja. Tak zrobię.
– Ten Mroczny Mikołaj, on nas chyba wtedy nie gonił – zauważył Wojtek.
– Masz rację. I nie proponował żadnych cukierków. Był zupełnie inny niż ten w samochodzie. Ten w samochodzie to typowy zboczeniec.
– Mówiłeś, że coś było nie tak z jego oczami – przypomniał Adam.
– Miał normalne. Takie brązowe – powiedział Wojtek.
– Nie chodzi mi o Mrocznego Mikołaja, tylko o tego z Czarnej Wołgi. Bożyk, jak on wyglądał?
– Nie pamiętam dokładnie. Na pewno był dużo młodszy od Mrocznego Mikołaja.
– To już coś konkretnego – stwierdził Adam.
– Jego oczy były martwe, jak u rekina. I mówił w taki sposób, że chciałem go posłuchać. To najbardziej mnie przeraziło. To było – zamyślił się. – Jak by to nazwać? – Zastanawiał się długo, po czym skwitował. – Nieludzkie.
Chłopcy popatrzyli po sobie, ale żaden już nic nie dodał. Dzwonek przerwał niezręczną ciszę i nakazał im wrócić na lekcje.
*
Obudził go hałas. Wstał, jak wiele razy w ostatnim czasie, w środku nocy, aby wyjrzeć przez okno. Wyjrzeć i upewnić się, że nikogo tam nie ma. Jakże się pomylił.
To on – pomyślał z przerażeniem, chowając się za ścianę. Nie miał wątpliwości. Po drugiej stronie ulicy stała Czarna Wołga, a przez ogrodzenie zaglądał człowiek o rekinich oczach. Na drżących nogach wycofał się do łóżka i schował pod kołdrę.
*
Wyruszyli do szkoły wczesnym rankiem. Chłopcy rozmawiali między sobą, tylko najmniejszy z nich milczał i zostawał odrobinę z tyłu.
– Wziąłem od taty gazetę „Fantastyka” – powiedział Adam. – Nie mam pojęcia o czym jest, bo literki małe i dużo czytania, ale okładka jest super. Pokażę wam w szkole robota. Jest taki kolorowy.
– On był w nocy pod domem – powiedział Bożyk. Były to pierwsze słowa jakie od rana z siebie wykrztusił.
– E, robot?
– Nie. Mówię poważnie. On i Czarna Wołga. On zaglądał przez ogrodzenie. – Bożyk rozpłakał się. Wyglądał jak małe dziecko, które ktoś zostawił pośrodku lasu, podczas gdy nadchodził zmrok.
– Przetrzymaj jakoś lekcje. Dzisiaj po szkole idziemy do mnie – powiedział Adam. – A jak wrócą twoi rodzice z pracy to w domu też nikt ci nic już nie zrobi.
– Nakrętki w pogotowiu. Z nami jesteś bezpieczny.
Jestem bezpieczny. Tak bardzo chciałbym w to uwierzyć.
Chłopiec wytarł nos w rękaw kurtki i ruszyli dalej.
*
Po lekcjach zgodnie z planem dotarli do domu Adama. Siedzieli na podłodze po dwu stronach podłużnego pokoju, a pomiędzy nimi znajdowały się dwie armie żołnierzyków. Rzucali do nich spinaczami.
– Bożyk, nikt z tobą nie ma szans. – Adam cieszył się, że oderwał go od myślenia o zagrożeniu.
Rozłożyli ponownie żołnierzyki.
– Jeden dla Mariusza, jeden dla mnie. – Wojtek rozdzielał spinacze niczym amunicję. – Teraz po pięć większych dla każdego.
Ciężkie spinacze służyły do niszczenia osłon z kart, z których każdy mógł zbudować fortyfikacje. Najlepsze budował Wojtek. Trudno było je rozwalić, przy czym nie zużywał na nie wielu kart.
– Zaczynajcie.
– Nie masz szans. Zaraz cię rozwalę – wczuł się Mariusz.
Karciane fortyfikacje Wojtka wytrzymywały wiele, ale nie tym razem. Mariusz stopniowo zyskiwał przewagę.
– E, nie mówiłem wam, że spinacze, których używał Bożyk są lepsze?
Po dziesięciominutowej wymianie ognia ostatni żołnierzyk Wojtka padł. Nie obyło się bez tańca zwycięstwa Mariusza, a oni musieli to jakoś przecierpieć.
– On ma rację. Cholera, Mariusz ma rację. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem – krzyknął Adam. – Bożyk. Ty coś robisz z tymi wszystkimi rzeczami, że trafiają lepiej.
– Ja? No co ty. Chyba zwariowałeś.
– Nie robię sobie jaj. Ty coś z nimi robisz. Tylko sam nie wiesz co – powiedział Adam. – Na początku myślałem, że Mariusz ma omamy, ale on to odkrył.
– E, ja? Serio?
– Tak, ty. Dopiero wtedy, gdy ty o tym wspomniałeś, zacząłem się nad tym zastanawiać.
– Słuchajcie, mama ma świeży komplet spinaczy. Przyniosę je. Zobaczymy, które są lepsze.
Każdy z nich sprawdził, ilu potrzebuje spinaczy, aby trafić dziesięć żołnierzyków z tej samej odległości. Za pierwszym razem użyli nowych, a za drugim używanych przez Bożyka.
– O cholera – podsumował Adam.
– Chodźmy na zewnątrz i sprawdźmy trafianie kamieniami w butelki – powiedział Wojtek. Dziwny uśmiech zagościł na jego twarzy.
Po dwudziestu minutach skończyli rzucać do butelek. Tym razem robili notatki na końcu zeszytu do matmy.
– Trzeci raz to przeliczam. Wyniosłem z domu zapałki na wszelki wypadek. Muszę tę kartkę wyrwać z zeszytu i spalić.
– Czemu spalić? – spytał Bożyk.
– E, no bo to działa, zboczeńcy nie mogą się o tym dowiedzieć.
– Mariusz, lepiej bym tego nie ujął. Słuchajcie, od teraz jesteśmy wewnętrznym kręgiem. Tylko my o tym wiemy i tylko my o tym możemy wiedzieć. Jeśli gang się rozrośnie, to nowi członkowie, oni nie mogą się o tym dowiedzieć. – Widać było, że Adam nie żartował. – Zrozumieliście?
– E, rozumiem. Nawet mama nie może – powiedział Mariusz.
– Tak, nawet mama. A teraz wracajmy do środka.
*
Od dziesięciu minut oglądali robota na okładce „Fantastyki”, gdy nagle olbrzymi huk wstrząsnął powietrzem. Szyby zadrżały, a Mariusz o mało nie spadł z łóżka, na którym siedzieli. Wojtkowi wypadła z dłoni nakrętka, którą się bawił. Bożyk skulił się, przyciągając kolana do klatki piersiowej.
– Co to było? – spytał Wojtek.
– Nie mam pojęcia – odpowiedział Adam.
– No, może burza, ale w zimie? To raczej nie burza – dedukował Mariusz.
– Tata ma egzemplarz „Fantastyki”, na którym widać jak statek rozbija się o ziemię. Tam był wielki krater po wybuchu. Przyniosę ten numer następnym razem.
– Chyba nie myślisz, że to statek obcych? – Wojtek puścił oko.
– To już prędzej spadłoby coś Amerykanom albo Ruskim.
– Hermaszewski poleciał i wrócił z Ruskimi. Nie zawsze spada czy wybucha.
– Wiesz, ja po teście z nakrętkami uwierzę nawet w Mikołaja.
– Która godzina? – spytał Bożyk. Rozglądał się po pokoju, aż jego wzrok zatrzymał się na tarczy ściennego zegara. – O cholera. Znowu podpadnę.
– Już się zbieramy – powiedział Adam.
Konwój, jak go zaczęli nazywać, wyruszył po kilku minutach.
– Mam nadzieję, że rodzice mnie za to spóźnienie nie oddadzą – powiedział obiekt chroniony zwany Bożykiem. – Już dawno miałem być w domu. Zawsze o tej porze już jestem w domu. – Obiekt nie przestawał się zamartwiać.
Obok nich na sygnale przemknęła karetka – duży Fiat 125 kombi. Odruchowo odsunęli się na pobocze. Chłopcy obserwowali, jak jej niebieskie koguty znikają za zakrętem. Zanim zdążyli wrócić na drogę, przejechało obok kolejne auto. Tym razem była to straż pożarna marki Jelcz.
– Coś jest nie tak. – Bożyk czuł ściskanie w żołądku. – Coś musiało się stać.
Wiatr zawiał od strony, gdzie zniknęła karetka. Oczy Bożyka zaczęły łzawić. Adam naciągnął golf na nos i przytrzymywał dłonią. Wojtek zakaszlał, po czym szalikiem zasłonił usta. Smród spalenizny nie oszczędzał nikogo.
Gdy wyszli zza zakrętu, zobaczyli słup dymu unoszący się w miejscu, gdzie poprzednio stał dom Bożyka. Składak Wigry 3 był cały pogięty i miał spalone opony. Eksplozja wyrzuciła go, aż na ulicę. Wrak Syrenki dopalał się przy otwartym garażu. Resztki blachy były czarne i odkształcone. Kawałki szkła, które kiedyś były szybami leżały rozrzucone po okolicy. Strażacy lali wodę na dopalające się zgliszcza. Tłum gromadził się wokół, by zaspokoić ciekawość. Każdy chciał zobaczyć, co się stało. Żądni sensacji ludzie podchodzili coraz bliżej, niczym wilki osaczające ofiarę podczas polowania.
Chłopcy się zatrzymali. Nie byli w stanie powstrzymać łez. Chcieli coś powiedzieć do Bożyka, ale nie było odpowiednich słów.
– To był wybuch gazu – powiedział ktoś z tłumu. – Nie było co zbierać.
Bożyk rozglądał się nerwowo, ale nigdzie nie dostrzegł rodziców.
– Mamo, tato! – krzyknął, po czym rzucił się do środka, wbiegając pomiędzy płomienie.
*
„Prochem zasypujesz i w proch się obrócisz.
Ale nie dzisiaj”.
zawołanie bitewne
Aberratorów Przeznaczenia