- Opowiadanie: Bolly - Trzy małe wróżki

Trzy małe wróżki

Lekka baśń z morałem, z elementami bajki psychoedukacyjnej i psychoterapeutycznej, pisana stanowczo zbyt długo jak na swoją objętość. Czekola, Truskawetka i Bananajda szukają miejsca, w którym ktoś doceni ich pozornie bezużyteczne magiczne talenty. Czy uda im się je znaleźć? Jakie niezwykłe przygody czekają je po drodze? Przekonajcie się sami.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Trzy małe wróżki

Każda wróżka posiada jakiś wrodzony magiczny talent. Mała Czekola, na przykład, potrafiła sprawić, by każda rzecz, nawet całkiem niejadalna, nabrała smaku i aromatu najlepszej mlecznej czekolady. Dar ten przydawał się bardzo, gdy trzeba było zjeść bez marudzenia coś, za czym się nie przepada, jak choćby te wstrętne gotowane jarzyny, na samo wspomnienie których robi się niedobrze, ale poza tym nie miał szerszego zastosowania. Inne wróżki w królestwie znały o wiele potężniejsze czary i często wykpiwały mizerne, ich zdaniem, zdolności Czekoli.

– My obdarzamy kogo chcemy mądrością i urodą, odczarowujemy księżniczki zaklęte w żaby i zmieniamy ziejące ogniem smoki w małe jaszczurki, a ty co potrafisz? Nic! – dogryzały jej. – To, co ty umiesz, to jest nic! Lepiej byś zrobiła, gdybyś poszła sobie stąd precz, bo tylko wstyd nam przynosisz.

Biedna Czekola puszczała mimo uszu te kąśliwe uwagi, lecz w końcu coś w niej pękło. Stwierdziła, że nie będzie znosić takiego poniżającego traktowania ani chwili dłużej i postanowiła, że owszem, jeszcze tego samego dnia wyprowadzi się ze swojego ojczystego kraju, by poszukać szczęścia i uznania gdzie indziej.

„Gdzieś tam, w szerokim świecie, musi być przecież miejsce, w którym mój talent okaże się cenny i przydatny!” – pocieszała się, wylatując z domu z węzełkiem najpotrzebniejszych rzeczy na plecach. Tuż za granicą przysiadła odpocząć na szczycie wzgórza, z którego rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na całe królestwo, i ogarnięta nagłym wzruszeniem omal się nie rozmyśliła. Żal jej było opuszczać rodzinne strony, wiedziała jednak, że jeśli tego nie zrobi, inne wróżki nigdy nie przestaną jej dokuczać. Stłumiła więc łzy, posiliła się nieco i pofrunęła dalej, starając się nie oglądać zbyt często za siebie.

Długo leciała samotnie, nie napotykając żywej duszy, ucieszyła się więc, gdy nieoczekiwanie ujrzała w dole przycupniętą na przydrożnym kamieniu cudzoziemską wróżkę. W przeciwieństwie do ubierającej się w skromne brązy Czekoli nieznajoma wyraźnie preferowała bardziej jaskrawe kolory, miała bowiem na sobie soczyście czerwoną sukienkę z zielonymi akcentami, w której wyglądała jak dojrzała, apetyczna truskawka. Czekola pozdrowiła ją uprzejmie, a spostrzegłszy, że i ona ma przy sobie podróżny tłumoczek, zapytała, dokąd zmierza.

– Och, nie wiem jeszcze – odparła cudzoziemka, przybierając zakłopotaną minę. – Ale na pewno gdzieś, gdzie docenią mój magiczny talent. W mojej ojczyźnie, którą dopiero co opuściłam, wszyscy śmiali się ze mnie, ponieważ jedyne, co umiem, to obdarzać różne rzeczy smakiem i zapachem truskawek.

– Zupełnie jakbym słuchała o sobie! Tylko że moje czary są czekoladowe – zawołała Czekola i aż klasnęła w rączki z radości, bo choć naturalnie współczuła obcej wróżce, poczuła się tak, jakby właśnie odnalazła zaginioną krewną, o której istnieniu nie miała pojęcia.

– Naprawdę? Co za niezwykły przypadek! – zdziwiła się tamta.

Długo rozmawiały, porównując swoje historie, a z każdym słowem coraz bardziej przypadały sobie do serca i z coraz większą niechęcią myślały o rozstaniu.

– Czekolada i truskawki świetnie do siebie pasują. Może przyłączysz się do mnie i razem poszukamy takiego kraju, gdzie nasze zdolności spotkają się z uznaniem? We dwie będzie nam raźniej – zaproponowała w końcu Czekola, a jej nowa przyjaciółka, imieniem Truskawetka, zgodziła się bez wahania.

Podróżowały w swoim towarzystwie zaledwie od kilku dni, gdy podczas krótkiego odpoczynku w lesie usłyszały, że w pobliżu ktoś szlocha głośno i rozpaczliwie. Wychyliwszy głowy spomiędzy gęstych traw, zobaczyły sadzawkę, nad którą siedziała wróżka odziana w strój barwy bananowej żółci, płacząc tak rzewnie, że łatwo można było pomyśleć, iż bajorko powstało z nagromadzenia jej łez. Czekola i Truskawetka podeszły do niej i przedstawiły się, po czym, jak przystało dobrze wychowanym wróżkom, zaoferowały jej chusteczkę do nosa i taktownie zapytały o przyczynę złego humoru.

– Jestem Bananajda – powiedziała nieznajoma, wydmuchawszy porządnie nos – i właśnie uciekłam z domu, bo bardzo wstydziłam się swojego marnego magicznego talentu. Jak coś zaczaruję, to pachnie i smakuje bananami, dlatego inne wróżki ciągle mnie przezywały i śmiały się ze mnie. „Do niczego się nie nadaje!”, mówiły! „Bananajda-niedorajda”, mówiły! Buuuhuhu! – I ponownie zaniosła się przejmującym szlochem, od którego serce ściskało się w piersi.

– Otrzyj łzy i przyłącz się do nas – odrzekła na to Truskawetka. – Bo tak się składa, że nas spotkało w życiu to samo, co ciebie, i właśnie przemierzamy świat w poszukiwaniu miejsca, w którym docenią nasze talenty.

– Naprawdę mogę lecieć z wami? – Bananajda natychmiast przestała płakać i zrobiła wielkie oczy ze zdziwienia.

– Ależ oczywiście! – zapewniła ją Czekola. – Im więcej nas, tym weselej!

Wędrowały odtąd we trójkę, zgrane i nierozłączne niczym siostry, i w istocie było im wesoło, tak że z biegiem czasu zapomniały niemal o przykrych przejściach z rodzinnych stron.

W swojej podróży dotarły aż na dalekie, gorące Południe i pewnego dnia zagłębiły się w duszny tropikalny las. Drzewa rosły tu wyjątkowo gęsto i były wyższe niż gdziekolwiek indziej, a z ich konarów zwisały przypominające węże liany. Klucząc wśród ich poskręcanych, mięsistych pędów, Czekola i jej przyjaciółki szybko straciły orientację w terenie i zaczęły się poważnie zastanawiać, jak odnajdą drogę wyjścia z tego labiryntu. Ach, gdyby tak mogły wzlecieć ponad zielony dach dżungli i rozejrzeć się trochę po okolicy! Ale wróżki nie mogą niestety unosić się zbyt wysoko, bo kończy się to dla nich okropnymi zawrotami głowy.

Raptem gdzieś z tyłu dobiegł je wzmagający się furkot i po chwili tuż obok przemknęła chmara egzotycznie ubranych, przypominających barwne kwiaty wróżek, umykających przed czymś w wielkim popłochu.

– Kryć się, kryć się! – wołały jedna przez drugą. – Nadciąga straszny Uk-uki, co wyrywa wróżkom skrzydełka!

Czekola, Truskawetka i Bananajda popatrzyły w kierunku, z którego nadleciał rój wróżek, i w mig zrozumiały, co było powodem zamieszania. Przeskakując zwinnie z liany na lianę, zbliżała się ku nim w zawrotnym tempie ogromna małpa o wyjątkowo paskudnym i złośliwym wyrazie pyska. Żółtopomarańczowe, jarzące się upiornym blaskiem ślepia utkwione miała w trzech cudzoziemskich wróżkach, które na ten widok pisnęły chórkiem z przerażenia i również rzuciły się do ucieczki.

Uk-uki okazał się wyjątkowo upartym prześladowcą. Zawzięcie ścigał Czekolę i jej towarzyszki po całej dżungli, powoli, lecz nieubłaganie skracając dzielący go od nich dystans. Widząc, że nie zdołają zgubić go w gąszczu lian, nieszczęsne zdążyły pogodzić się z myślą, że lada chwila stracą swe piękne skrzydełka, gdy wtem fortunnym zrządzeniem losu na wprost nich spomiędzy drzew wynurzyła się stroma ściana skalna z ziejącą w niej szczeliną idealnie nadającą się na kryjówkę. Ledwie wpadły do środka, zdyszane i roztrzęsione, a już wstrętny małpiszon zaczął pchać w ślad za nimi długie, porośnięte czarnym włosiem ramię, bezskutecznie próbując dosięgnąć upatrzonych ofiar.

– Może w końcu się znudzi i sobie pójdzie? – wyszeptała z nadzieją w głosie Truskawetka, tuląc się do skulonych w najdalszym kącie jamy przyjaciółek.

Wszystkie trzy na to właśnie liczyły, lecz Uk-uki nie ustępował. Kilkakrotnie zabierał łapę, jednak gdy już wydawało się, że odszedł, w otworze wejściowym błyskało jego złe żółte oko, a zaraz potem w szczelinę na powrót wdzierały się przypominające odnóża olbrzymiego pająka kosmate palce. Wróżki znalazły się w matni i mogły tylko patrzeć bezradnie, jak odrażający zwierz natarczywie szuka ich po omacku, parskając i sapiąc.

Z czasem początkowy przestrach całej trójki zaczął ustępować miejsca zniecierpliwieniu i złości. Pierwsza panowanie nad sobą straciła Bananajda.

– Nic ci nie zrobiłyśmy, zostaw nas w spokoju! A kysz! – krzyknęła, i wyszarpnąwszy zza pasa swoją czarodziejską różdżkę, dźgnęła nią potwora w palec. Różdżka weszła niczym drzazga pod paznokieć, Uk-uki wrzasnął z bólu i natychmiast cofnął łapsko. Równocześnie w powietrzu rozeszła się intensywna, słodka woń bananów.

Tym razem małpiszon wyjątkowo długo nie dawał znaku życia. Wyściubiwszy nosy z jamy, Czekola i jej towarzyszki ujrzały go siedzącego na dużym kamieniu i pochłoniętego obwąchiwaniem swojej dłoni, która, jak wszystko, co dotknięte czarami Bananajdy, nabrała silnego bananowego aromatu. Nie mogąc mu się oprzeć, Uk-uki zaczął oblizywać z lubością palce, a kiedy przekonał się, że smakują jeszcze lepiej niż pachną, łakomie wpił w nie ostre zębiska. Chwilę później zdumione wróżki widziały już tylko jego kudłaty grzbiet, gdy wyjąc wniebogłosy, uciekał jak niepyszny w głąb dżungli.

– Bananajdo, ocaliłaś nas! – zawołała z uznaniem Czekola. – To było niesamowite!

– Naprawdę tak sądzisz? – Bananajda zaczerwieniła się po same uszy. – A więc mój talent nie jest wcale taki beznadziejny!

Przyjaciółki nie zdawały sobie sprawy, że całemu zajściu przyglądała się z ukrycia jedna z tutejszych wróżek. Pełna podziwu zaprosiła je do swojej nadrzewnej wioski, gdzie wieść, że paskudny Uk-uki dostał wreszcie nauczkę, wywołała radosne poruszenie. Trzy cudzoziemki z miejsca okrzyknięto bohaterkami, nie szczędząc im wiwatów, uścisków i pocałunków.

Wtem otaczający je wielobarwny tłum rozstąpił się, przepuszczając starszą wróżkę wyglądającą na kogoś w rodzaju szamanki. We włosach zatknięte miała papuzie piórka , a w ręku trzymała kij, z którego zwisał pęk tajemniczych amuletów.

– Która z was przepędziła Uk-ukiego? – zapytała, a kiedy Czekola i Truskawetka wskazały jej Bananajdę, rzekła do niej: – Zostań tutaj i zamieszkaj wśród nas. Bardzo by nam się przydał ktoś taki jak ty, odważny, mądry i władający potężną magią, kto broniłby nas przed czyhającymi zewsząd okrutnymi wrogami.

– Tak! Zostań! Zostań! – zaczęły jej głośno wtórować zgromadzone dokoła wróżki.

Serce Bananajdy zabiło mocniej ze szczęścia, wydawało się bowiem, że znalazła w końcu to, czego szukała – nową ojczyznę, w której będzie kochana i szanowana. Zaraz jednak posmutniała, gdyż wcale nie miała ochoty rozstawać się z wiernymi przyjaciółkami. Co więcej, wiedziała doskonale, że zwycięstwo nad małpiszonem zawdzięczała raczej przypadkowi niż wyjątkowej dzielności, sprytowi czy sile swoich czarów, i gdyby znów przyszło jej zmierzyć się z Uk-ukim lub inną, równie groźną bestią z deszczowego lasu, z pewnością straciłaby głowę. Nie, to nie było miejsce dla niej, podziękowała więc grzecznie za propozycję, co sędziwa szamanka i jej klan przyjęli z rozczarowaniem, ale i zrozumieniem.

Czekola i jej towarzyszki pozostały w wiosce na uroczystym wieczornym bankiecie na ich cześć, a rankiem w asyście przewodnika wydostały się na skraj dżungli i udały w dalszą podróż. Mając serdecznie dość tropikalnego upału, postanowiły skierować się na Północ, ku krainom zamieszkanym przez duszki leśne, istoty bardzo podobne do wróżek, lecz w przeciwieństwie do nich nieposiadające skrzydeł. Po drodze musiały niestety przebyć rozległą, bagnistą równinę, gdzie roiło się od dokuczliwych much i komarów. Najgorszy był jednak unoszący się nad rozlewiskami brudnej wody nieznośny, mdlący zapach, od którego aż przewracało się w żołądku.

Podobnie jak wcześniej dżungla, trzęsawisko zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Zaczynało już zmierzchać, gdy zmęczone długim lotem przyjaciółki dostrzegły wśród mokradeł samotną, chylącą się ku ziemi chatkę, w której pomimo pozorów opuszczenia paliło się nikłe światło. Uradowane pospieszyły tam w nadziei, że znajdą w niej nocleg, a przynajmniej chwilę wytchnienia od cuchnących oparów. Wylądowawszy na progu, zastukały do drzwi, a gdy nie otrzymały żadnej odpowiedzi, uchyliły je i zajrzały niepewnie do środka.

W chacie była tylko jedna izba, prawie całkiem pozbawiona sprzętów, jeśli nie liczyć krzywego stolika, prymitywnego stołka i zapadniętego łóżka. Przy stoliku, na którym stała rzucająca wątłą poświatę latarnia, siedział przystojny młody duszek, odziany bogato i po królewsku, z ramionami okrytymi aksamitną peleryną i w złotej koronie na głowie. Siedział przygarbiony, jakby na barkach spoczywał mu niewidzialny ciężar, a na jego wspartej na dłoniach twarzy malowały się wielka żałość i zgryzota.

– Dobry wieczór – przemówił smętnym głosem na powitanie. – Wejdźcie i rozgośćcie się, jeśli nie odstrasza was mój okropny zapach.

Istotnie, teraz dopiero trzy małe wróżki uświadomiły sobie, że właśnie tu, w chacie duszka, ów odrażający fetor wydawał się najsilniejszy. Ale jak to możliwe, że czysty i schludny książę pachniał bagiennymi wyziewami? I co właściwie robił w miejscu takim jak to? Widząc tlącą się w ich oczach ciekawość, westchnął i rzekł:

– Zostałem przeklęty, bo wzgardziłem miłością pięknej, lecz okrutnej czarownicy. W zemście za to, że odrzuciłem jej zaloty, pokarała mnie wonią tak wstrętną, by żadna inna panna nie zdołała już nigdy zbliżyć się do mnie. Również moi poddani, a z czasem nawet i królewscy rodzice zaczęli mnie unikać, aż wreszcie postanowiłem uciec i zaszyć się na bagnach, gdzie mój odór nie będzie nikomu przeszkadzał, i tu w samotności dożyć swoich dni. Miałem szczęście, że znalazłem tę starą, niezamieszkaną chatę, bo w przeciwnym wypadku musiałbym sypiać pod gołym niebem.

Czekoli i jej towarzyszkom żal się zrobiło księcia, tak podle potraktowanego przez złą czarownicę, ale żadna z nich nie znała się na łamaniu zaklęć i uroków i choćby nie wiem jak się starała, nie dałaby rady zdjąć jej klątwy. Wtem Truskawetka, przerwawszy przygnębiającą ciszę, jaka zapadła, gdy duszek skończył swoją opowieść, zapytała nieśmiało:

– Czy Wasza Wysokość lubi zapach truskawek?

– O tak, bardzo – potwierdził skwapliwie młodzieniec. – Nie ma chyba nikogo, kto by nie lubił ich smaku i zapachu, przynajmniej wśród nas, duszków. Owoce leśne to przecież podstawa naszego jadłospisu.

Zadowolona z tej odpowiedzi Truskawetka wycelowała w królewicza swoją różdżkę i w mgnieniu oka brzydka woń zgnilizny i rozkładu odeszła w niepamięć, zastąpiona przez cudowny, orzeźwiający truskawkowy aromat. Rozpromieniony duszek wziął kilka głębokich wdechów, rozkoszując się nim, po czym padł przed swą wybawicielką na kolano i ująwszy jej dłoń, złożył na niej długi pocałunek.

– O pani, piękna i dobra, która zniweczyłaś ciążące na mnie przekleństwo! – zawołał w radosnym uniesieniu. – Pozwól mi odpłacić sobie za tę przysługę. Udaj się ze mną do mojego ojczystego kraju, a przysięgam uroczyście, że jeśli tylko zechcesz, uczynię cię moją żoną i królową.

Truskawetka zaniemówiła, a jej śliczna twarzyczka powlekła się rumieńcem czerwonym jak jej sukienka. W pierwszym odruchu chciała przyjąć niespodziewane oświadczyny, gdyż książę zrobił na niej wrażenie swoją urodą i galanterią, lecz zaraz dopadły ją poważne wątpliwości. Bycie żoną następcy tronu i przyszłą władczynią to wielka odpowiedzialność, na którą nie czuła się gotowa. Ponieważ nie pochodziła ze szlachetnego rodu, bardzo bała się też, co król i królowa leśnych duszków pomyślą sobie o niej, gdy ich syn przedstawi im ją jako swoją wybrankę. A jeśli jej nie polubią? Jeśli nie tylko oni, ale także słudzy i dworzanie, będą wykpiwać i obmawiać ją za plecami z powodu jej niskiego urodzenia? Jednak szczególnie przykra wydała jej się wizja rozstania z Czekolą i Bananajdą, które kochała nad życie. Nie, to nie była przyszłość dla niej, więc z ciężkim sercem postanowiła odrzucić ofertę pięknego księcia.

– Rozumiem – rzekł cicho duszek, gdy kręcąc nieśmiało głową, oznajmiła mu swoją decyzję. – Wiedz, że nigdy cię nie zapomnę – dodał, spoglądając na nią z wdzięcznością i szacunkiem.

Czekola i jej przyjaciółki przespały noc w chacie, na posłaniach z trawy, a skoro świt sporządziły z łodyg i liści bagiennych roślin wygodny koszyk, w którym zaniosły pachnącego truskawkami królewicza do granic jego ojczyzny. Przez kilka następnych dni zwiedzały jego kraj, pełne nadziei, że mógłby się stać i ich ojczyzną, lecz prędko spotkał je zawód. W odróżnieniu od swojego następcy tronu duszki leśne nie wykazywały się w stosunku do nich zbytnią uprzejmością, przeciwnie, bywało, że pozwalały sobie na złośliwe komentarze lub pokładały się ze śmiechu, słysząc o skromnych talentach skrzydlatych cudzoziemek. Niezrażone tym wróżki pofrunęły dalej.

Po niedługim czasie, wieczorną porą, ujrzały w oddali dymy i światła ludzkiego miasteczka. Jak większość magicznych istot, wróżki na ogół unikają ludzi, w czym wybitnie pomaga im umiejętność stawania się dla nas niewidzialnymi, lecz zarazem są bardzo ciekawe naszego codziennego życia i zwyczajów i nie przepuszczą żadnej okazji, by nas trochę poszpiegować. Także trzy przyjaciółki nie zdołały oprzeć się pokusie podpatrzenia z bliska fascynujących dla nich spraw mieszkańców miasta.

Przemknąwszy opustoszałymi o tej godzinie ulicami, dotarły na brukowany rynek, wokół którego wznosiły się rzędami urocze kolorowe kamieniczki. Czekola, Truskawetka i Bananajda wybrały sobie na chybił trafił jedną z nich, przycupnęły w oknie na piętrze i zaczęły z zainteresowaniem obserwować scenę rozgrywającą się za szybą. W kącie ubogo, lecz schludnie urządzonego pokoju stało łóżko, a w nim pod puchową kołdrą leżała mała dziewczynka. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest poważnie chora, oddychała bowiem z wyraźnym trudem, a jej czerwona jak ogień buzia lśniła od potu. Przy łóżku siedziała zatroskana matka i bezskutecznie usiłowała namówić córeczkę do przyjęcia jakiegoś wyjątkowo niesmacznego syropu.

– Wypij to, kochanie – prosiła. – Pomoże obniżyć temperaturę.

– Ja nie chcę, nie chcę! – protestowała słabym głosem dziewczynka, odwracając główkę do ściany ilekroć matka podsuwała jej pod nos łyżeczkę z lekarstwem. – To jest gorzkie!

– Co za uparte i niemądre dziecko! Przecież to dla jej dobra – oburzyła się Bananajda.

– Mam pomysł. Poczekajcie tu na mnie – powiedziała Czekola i przez niedomknięte okno dyskretnie wśliznęła się do pokoju. Niewidoczna i przezroczysta jak powietrze podleciała do zmartwionej kobiety, błyskawicznie zaczarowała zawartość buteleczki z syropem oraz porcję znajdującą się już na łyżce, po czym wróciła na swoje miejsce obok towarzyszek.

Kiedy matka po raz kolejny spróbowała podać dziewczynce lek, ta niespodziewanie wypiła go bez marudzenia. Następnie oblizała ze smakiem usta, otworzyła szerzej oczy i wymruczała:

– Mamusiu, daj mi jeszcze trochę tej pysznej czekolady.

– Jakiej czekolady? – jęknęła kobieta, przekonana, że biedne dziecko majaczy w gorączce. – Co ty mówisz, kochanie? To było twoje lekarstwo.

– Ale smakuje jak mleczna czekolada…

Matka ściągnęła z niedowierzaniem brwi. Powąchawszy otwartą butelkę, musiała jednak przyznać, że choć syrop wciąż był syropem, pachniał teraz całkiem inaczej – nie drażniącym aromatem czosnku, cebuli i macerowanych ziół, lecz słodko i przyjemnie, zwiastującą rozkosz dla podniebienia ulubioną wonią wszystkich małych dziewczynek i chłopców.

– Coś niebywałego! – krzyknęła zduszonym głosem. – Chyba jakiś anioł to sprawił.

– Albo dobra wróżka – podsunęło dziecko.

– Albo dobra wróżka – zgodziła się kobieta. – Ach, jak bym chciała, żeby ta wróżka już na zawsze pozostała z nami! – dodała, rozglądając się uważnie po pokoju w poszukiwaniu nieuchwytnej istotki odpowiedzialnej za cudowną przemianę.

Czekola zadumała się. Może rzeczywiście powinna zostać tutaj i stać się niewidzialnym duchem opiekuńczym tej rodziny? Dzięki temu poczułaby się wreszcie doceniona i potrzebna. Ale musiałaby wtedy rozstać się z Truskawetką i Bananajdą, a to było jej bardzo nie na rękę. Zresztą jaki jeszcze pożytek mieliby z niej ci ludzie? Niewątpliwie oczekiwali, że potrafi coś więcej niż tylko obdarzać każdą rzecz smakiem i zapachem czekolady. Nie, to nie było życie dla niej, porzuciła więc ten pomysł, ledwo zrodził się w jej głowie.

Wędrując wciąż dalej i dalej, przez okolice gęsto zamieszkałe, jak i całkiem bezludne, przez najwyższe góry i najgłębsze czeluści, kwitnące łąki i spalone słońcem pustkowia, przyjaciółki zawitały z czasem do pewnej odległej północnej krainy, w której panowała wieczna zima. Jak okiem sięgnąć, rozpościerał się tam olśniewający bielą śnieżny dywan, upstrzony tu i ówdzie niewielkimi kopczykami, dla trzech małych wróżek przybierającymi rozmiary sporych pagórków. Czekola i jej towarzyszki zatrzymały się u podnóża jednego z takich wzniesień, a ponieważ dawno nie miały okazji pobawić się na śniegu, z radością urządziły sobie bitwę na piguły, by zaraz potem zabrać się do lepienia bałwana.

Gdy każda zajęta była toczeniem kuli, w zaspie znienacka otworzyły się drzwi, przez które wyszedł pulchny, brodaty skrzat, w rękach trzymający łyżkę i talerzyk. Na widok zaskoczonych cudzoziemek zmarszczył brew, nastroszył groźnie sumiaste wąsy i burknął:

– Nieładnie tak przychodzić do kogoś niezaproszonym, i do tego bawić się jego jedzeniem!

– Przepraszamy… Nie wiedziałyśmy, że pan je śnieg… – wyjąkała speszona Truskawetka.

– Śnieg? Wolne żarty! – prychnął skrzat, po czym łaskawie wytłumaczył im, że biała, zimna masa pokrywająca grubą warstwą jego kopulasty domek, jak i wszystko dookoła, to tak naprawdę lody śmietankowe, które w krainie lodojadów spadają nocą z chmur i stanowią głównie pożywienie jej mieszkańców.

Wróżki poznały w trakcie swoich podróży wiele osobliwych rzeczy i zjawisk, ale nigdy dotąd nie słyszały o lodach z nieba, dlatego niełatwo im było uwierzyć w te wyjaśnienia. Szczególnie sceptyczna okazała się Bananajda, i dopiero kiedy za zgodą gospodarza spróbowała odrobinę puszystej bieli, zrozumiała, że nie kłamał.

– To rzeczywiście lody śmietankowe! – zawołała w zdumieniu. – Naprawdę smaczne. Co ja mówię, znakomite!

Lodojad, który był stworzeniem o wiele bardziej uprzejmym i gościnnym, niż się początkowo wydawało, cofnął się w głąb chatki, a po chwili wrócił z dodatkowymi łyżkami i talerzykami. Rozdał je wróżkom, każąc im nałożyć sobie tyle lodów, ile dusza zapragnie, a następnie zaprosił je do środka. Gdy trzy przyjaciółki zasiadły wraz z nim w wygodnych fotelach, dziękując za poczęstunek, westchnął i grzebiąc łyżeczką w swojej porcji, zdradził im, że choć obcy przybysze niezmiennie zachwycają się tutejszymi lodami, on sam i jego pobratymcy jedzą je bez specjalnego zapału. Nie było w tym nic dziwnego – w końcu nawet największy przysmak potrafi zbrzydnąć, jeśli spożywa się go dzień w dzień na śniadanie, obiad i kolację.

– Staramy się, rzecz jasna, urozmaicać sobie jadłospis – powiedział skrzat. – Doprawiamy nasze posiłki miodem, nasionami słonecznika, migdałami i orzechami, a nawet wiórkami kokosowymi. Sęk w tym, że wszystkie te przyprawy i dodatki trzeba sprowadzać z zagranicy, a to słono kosztuje…

Czekola i jej towarzyszki wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, a potem równocześnie machnęły różdżkami i pospolite śmietankowe danie na talerzu lodojada w mig zmieniło się w barwną, wielosmakową ucztę. Widząc bajeczne kolory tam, gdzie jeszcze przed momentem lśniła śnieżna biel, gospodarz zamrugał gwałtownie.

– Co… co zrobiłyście z moim obiadem? – zapytał zdziwiony.

– Spróbuj i zobacz! – odparły chórkiem wróżki.

Skrzat skosztował po kolei każdego z nieznanych mu smaków, rozpływając się nad nimi w zachwytach.

– To prawdziwy cud! – wykrzyknął wreszcie. – Jesteście cudotwórczyniami! Muszę was natychmiast zabrać do naszego króla!

Poderwał się z fotela i wypadł na zewnątrz, wołając do wróżek, by podążyły za nim. Biegł nadzwyczaj szybko jak na kogoś o swojej posturze, tak że trzy przyjaciółki, chcąc dotrzymać mu tempa, musiały raz za razem wzbijać się do lotu. Niebawem dotarli do wielkiego skupiska zasp, w którym Czekola i jej towarzyszki domyśliły się zagrzebanego pod warstwą lodów pałacu królewskiego. Skrzat zakołatał we wrota i cała czwórka została zaprowadzona przez strażnika do sali tronowej, przed oblicze króla i królowej lodojadów. Oboje byli krągli, rumiani i zajęci jeszcze spożywaniem obiadu.

– Och, czyżbyśmy mieli zagranicznych gości? – ucieszyła się królowa, podniósłszy głowę znad talerza pełnego lodów.

– Na to wygląda, moja droga – rzekł flegmatycznie król. – Miłe panie, czy uczynicie nam ten zaszczyt i zjecie z nami posiłek? – dodał, zwracając się do wróżek, które nie zapomniały pokłonić się dwornie przed monarszą parą.

– Wasza Wysokość! – zawołał, wymachując rękami, brodaty lodojad. – To potężne czarodziejki! Aż trudno uwierzyć, co one potrafią!

Władca spojrzał pytająco na przybyszki z dalekich krain.

– Ja, Najjaśniejszy Panie – odezwała się Czekola, występując naprzód – umiem sprawić, by wasze śmietankowe lody nabrały smaku czekoladowego.

– Ja umiem nadać im smak truskawek – oznajmiła Truskawetka, dołączając do niej.

– A ja bananów – powiedziała Bananajda, zrównując się z towarzyszkami. – To takie południowe owoce – dorzuciła szybko, na wypadek gdyby Ich Wysokości nie miały pojęcia, o czym mówi.

– Bardzo prosimy o demonstrację! – Król i królowa wyciągnęli ku trzem przyjaciółkom talerze ze swoim napoczętym obiadem, a ich życzeniu wnet stało się zadość. Spróbowawszy odmienionych magicznie lodów, oboje wydali zdumione okrzyki i przebierając po dziecinnemu z uciechy krótkimi nóżkami, z nieopisaną łapczywością na powrót zabrali się do jedzenia.

– Niezwykłe! Nieprawdopodobne! – mruczał Jego Królewska Mość, pochłaniając łyżkę za łyżką.

– Niesamowite! Niebywałe! – wtórowała mu z pełnymi ustami małżonka.

W pałacu zapanowało wielkie poruszenie. Wezwani przez monarszą parę, zbiegli się zewsząd słudzy i dworzanie, by wziąć udział w niecodziennej uczcie. Wśród gwaru podnieconych głosów pospiesznie wnoszono do sali tronowej długie stoły, ławy i chwiejące się stosy nakryć, a usadzone na honorowych miejscach wróżki pracowicie rzucały czary na kolejne porcje lodów.

Wszyscy jak jeden mąż, od skromnego pazia po najwyższego rangą dygnitarza, pokochali nowe, egzotyczne smaki. Delektowano się nimi zarówno z osobna, jak i mieszając je ze sobą lub z rodzimym śmietankowym. Każdy biesiadnik znalazł swoje ulubione połączenie i głośno polecał je sąsiadom – jedni, na przykład, zachwalali lody śmietankowo-truskawkowo-czekoladowe, drudzy czekoladowo-bananowe, a jeszcze inni orzeźwiająco-słodką owocową kombinację truskawek i bananów. Czekola i jej towarzyszki promieniały.

Gdy na stołach nie pozostał już żaden talerz ani półmisek, którego nie wylizano by do czysta, król wytarł usta chusteczką, podniósł się z tronu i gestem nakazał zgromadzonym milczenie.

– Szlachetne cudzoziemki, które szczęśliwy los przywiódł do naszego kraju! – rzekł uroczyście do Czekoli, Truskawetki i Bananajdy. – Czy byłybyście zainteresowane posadami nadwornych czarosmakodziejek? My, lodojady, nie jesteśmy bogatym plemieniem, ale dołożymy wszelkich starań, by nie zabrakło wam u nas niczego. Otrzymacie do dyspozycji najwygodniejsze komnaty w pałacu, a jeśli sobie tego zażyczycie, wybudujemy wam dom godny tak znamienitych osobistości. Co roku organizować będziemy święto na waszą cześć, a w każdej wiosce stanie przedstawiający waszą wspaniałą trójkę pomnik. No, co na to powiecie? – Jego Wysokość zatarł z nadzieją ręce, spoglądając wyczekująco na trzy małe wróżki. Cała sala wstrzymała oddech.

– Czuję się zaszczycona tą propozycją, Najjaśniejszy Panie, i przyjmuję ją bez wahania – odparła nie mniej uroczyście Czekola. – Dziewczęta?

– Ja również z radością oddaję swój skromny talent na usługi narodowi lodojadów – przyłączyła się do niej Truskawetka.

– I ja – zapewniła Bananajda. Wtem kichnęła potężnie i siąkając nosem, ku rozbawieniu wszystkich dodała: – Ale pod warunkiem, że raz na jakiś czas będziemy mogły wziąć sobie wolne i wyjechać na wakacje do ciepłych krajów…

Koniec

Komentarze

Cześć, Bolly!

Melduję, że przeczytałem i nie dopatrzyłem się żadnych błędów fabularno-światotwórczych, słowem, nie mam się do czego przyczepić. :P Historia prosta, acz sprawnie poprowadzona i zakończona.

Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Dziękuję za podzielenie się baśnią! Niewątpliwie realizuje założenia gatunku, ma prostą fabułę, jasny nastrój, dość czytelny morał (każdy niecodzienny talent może być wartościowy i kiedy pozwalają na to okoliczności, warto szukać szansy, aby realizować się w związanej z nim dziedzinie). Językowo też nie razi, chociaż nie czytałem jakoś bardzo uważnie. Od razu pomyślałem, że przyjaciółki powinny założyć lodziarnię, ale nie spodziewałem się jej epickiego rozmiaru. Ciekawi mnie jeszcze, czy Bananajda potrafiła wyczarować smak i aromat bananów Cavendish, Gros Michel, jeszcze jakichś innych, a może w ogóle dowolnych? Ze względu na wskazane zalety chętnie daję klik do Biblioteki.

Ślimak Zagłady pozdrawia baśniowo!

Atreju, Ślimaku – dzięki za pochlebne komentarze.

 

Ciekawi mnie jeszcze, czy Bananajda potrafiła wyczarować smak i aromat bananów Cavendish, Gros Michel, jeszcze jakichś innych, a może w ogóle dowolnych?

W ramach riserczu do opowiadania czytałem trochę o bananach i ich odmianach, ale tym pytaniem mnie zaskoczyłeś i nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. :-P

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Przeczytałem z przyjemnością. Relaks i odtrutka na teksty, próbujące epatować ciemnymi przejawami mocy nadprzyrodzonych.

Kłaniam się i pozdrawiam.

Świetne na początek dnia i nie tylko. Od razu mam lepszy humor i nie będę się martwił, że wracają upały. Te wróżki chyba przybędą do nas, by ogrzać się i będziemy jeść lody wielosmakowe. Gdy połączyć pojedyncze talenty, można wiele osiągnąć. :) Klik!

Adamie, Koalo – dziękuję! :-)

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Cześć, 

bardzo przyjemne i pouczające :)

Przeczytałem z ciekawością. Historia budzi takie swoiste ciepło i zdecydowanie nie nudzi. Szczególnie dobry pomysł na pokonanie małpy ;) 

Dobry tekst. Zdecydowanie warty kliknięcia. 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Zapomniałem podziękować za komentarz, Młody Pisarzu!

 

Może ktoś jeszcze zechce przeczytać opko i podzielić się opinią? Trzy małe wróżki potrzebują więcej miłości. ;-)

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Milutka, słodziutka historia, od której robi się ciepło na serduszku.

Przypomniały mi się opowieści Monique.M.

Bajka bajkowa, myślę że zachwyciłaby młodszych czytelników.

Jak dla mnie nieco sztampowa, wolałabym żeby na końcu zjadły smoka, czy zamieniły się w trójgłowego psa;) Natomiast na pewno dobrze napisana i czytałam z uśmiechem.

"nie mam jak porównać samopoczucia bez bałaganu..." - Ananke

Czekola, Truskawetka i Bananajda ślicznie dziękują za przeczytanie i skomentowanie. :-)

 

Przypomniały mi się opowieści Monique.M.

O, będę musiał zerknąć.

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Miły, relakcujący tekst. Dobrze wykorzystujesz charakterystyczne dla baśni motywy i sposoby narracyjne. Tempo też odpowiednie.

I właściwie ciężko coś więcej powiedzieć, bo to tekst jest dobry. Tyle i aż tyle.

Technicznie czyta się też przyjemnie.

Dla mnie na plus ten koncert fajerwerków :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Czekola, Truskawetka i Bananajda cieszą się, że opowiadanie się podoba, i przesyłają pozdrowienia z krainy lodojadów. :-)

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Fajnie się czyta. Stworzyłeś niezłe bohaterki chociaż w wersji mini. Nie miałabym nic przeciwko przeczytaniu dalszych ich losów

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję, dziękuję, dziękuję. :-)

"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.

Nowa Fantastyka