Kralle obracał w dłoniach otrzymany wczoraj od kapitana oficerski ryngraf z herbem Stettenów. Dawał mu prawo do noszenia miecza rycerskiego i żądania satysfakcji od ludzi wyższego stanu, gdyby został przez nich obrażony.
Można by rzec, że do jego kariery zamontowano hipernapęd: nie minęło pół roku od momentu, kiedy został wylany ze studiów za niedostateczne wyniki w nauce, a już był trzecią osobą na statku. Jego wynagrodzenie dorównywało poborom drugiego oficera i wynosiło pięćdziesiąt talarów miesięcznie. Pięćdziesiąt talarów i niecały talar wydatków na pastę do zębów i takie tam drobiazgi!
Stetten faktycznie był jego gwiazdą przewodnią. Rozumiał, dlaczego został wyniesiony na te wysokości – był zbrojnym ramieniem pana, oporą jego władzy, zaufanym towarzyszem broni. Owszem, Hans był z tego dumny i cieszył się z darów losu, które zdobył bez właściwego wykształcenia i wieloletniej służby. Ten medal miał też drugą stronę. Będzie obiektem zazdrości ze strony bardziej zasłużonych załogantów oraz podejrzliwej uwagi kapitana. Już zauważył rzucane ukradkiem niechętne spojrzenia Weissa i niektórych innych oficerów, których nie znał z imienia. W ich rozumieniu jego stanowisko było dobrze płatną synekurą. Musi dowieść, że tak nie jest! Musi pracować, żeby wszyscy widzieli, iż nie zamierza jeść swój chleb darmo. I będzie się uczył. Przeczyta to „Planowanie kampanii” i wszystko, co się da, na temat wojny, czy to będzie przydatne, czy nie.
Do drzwi zapukano.
– Wejść! – głośno powiedział Kralle.
Drzwi się uchyliły i do pokoju zajrzał, kręcąc na palcu pęk kluczy, Lenard Weiss. Pod pachą trzymał gruby zeszyt gospodarski.
– Chodźmy, Hauptmannie! – Wyszczerzył się gość. – Przyjmiesz gospodarstwo.
Po śniadaniu kapitan polecił im, aby dokonali przekazania zamkowej zbrojowni, nad którą dotąd, z braku dowódcy garnizonu, sprawował pieczę oficer zbrojeniowy, a teraz miał objąć Hans.
– Moje stanowisko nie tak się nazywa, oficerze – odpowiedział Kralle oschle, wychodząc za Weissem z pokoju i myśląc: „Ot, cwany skurczybyk! Hauptmann, to lądowy odpowiednik kapitana, a po gilliomarsku to nawet oddzielnego słowa na to nie ma. Gdybym przystał na taki tytułowanie, wyszłoby, że konkuruje z kapitanem”.
Zbrojownia mieściła się na jednym poziomie z pokojami pańskimi i sąsiadowała z osobną zbrojownią seniora.
Weiss, pogwizdując, otworzył drzwi masywnym kluczem i wpuścił do środka Krallego. Pomieszczenie tonęło w mroku, pachniało żelazem i smarem. Oficer zbrojeniowy pstryknął wyłącznikiem.
– O kur…! – Hans aż przysiadł z wrażenia. Długie na kilkanaście metrów, szerokie na jakieś pięć i wysokie co najmniej na cztery pomieszczenie było zastawione piętrzącymi się skrzyniami i przesuwnymi stojakami na broń drzewcową ustawionymi jeden przy drugim z tylko jednym przejściem. Do przemieszczania stojaków służył mechanizm uruchomiany przez duże drewniane koło. Tuż obok na wysokość dwóch metrów piętrzyły się rozłożone piechurskie półzbroje, a nad nimi na regałach sięgających sufitu ulokowały się ciasno upchane szturmaki i moriony.
– Robi ważenie, co? – spytał Weiss.
– Ano – potwierdził Kralle – Kto to wszystko zgromadził?
– Z tego co wiem, większość nagromadził don Romuald, dziadek don Fredegara. Z wyjątkiem tej broni palnej, którą zamówił jeszcze prapradziadek i imiennik naszego pana – Lenard wskazał stojak z dwoma dziesiątkami arkebuzów maszynowych z dyskowymi magazynami i drewnianymi kolbami. Porządna tormansjańska robota, ręcznie wykonane, rzeźbione kolby. No a to są trofea don Wolfganga z Planety Wcielenia: piętnaście arkebuzów maszynowych Kałasznikowa, dziesięć krócic maszynowych Uzi, trzy karabiny maszynowe MG-42. Będziesz przeliczał?
Kralle niechętnie wziął od Weissa gruby zeszyt.
– Tu od lat nikt nie wchodził – powiedział ten pokazując Hansowi ich ślady na zakurzonej podłodze. Kralle westchnął. Liczyć tego wszystko chyba nie miało sensu, ale należało zachować pozory. Krócice rozmaitych systemów, muszkiety magazynkowe i maszynowe, granatniki i moździerze, nawet jeden miotacz płomieni, pociski i naboje – wszystko to zajęło im czas do południa.
Z głodu i jednostajnego rachowania młodzianowi zaczynała boleć głowa. Przez jakiś czas Hans zmuszał się jeszcze do roboty, nie chcąc spasować wobec Weissa, ale widząc, że ten jest znużony i znudzony w tym samym stopniu, rzekł:
– Od tego kurzu już drapie mi w przełyku. Czy nie czas, byśmy zrobili przerwę i przepłukali sobie gardło?
– To całkiem racjonalna propozycja – zgodził się Weiss i ruszył ku drzwiom.
Szli korytarzami w stronę kuchni. Kralle miał ochotę zapytać Weissa o to i owo, ale nie bardzo wiedział jak się do niego zwrócić. Formalnie byli oficerami o podobnej pozycji, lecz Lenard był o dziesięć lat starszy, służył tu od dawna i mógł czuć się urażony nagłym awansem pańskiego knechta. Krallemu Weiss się nie podobał, był jakiś śliski i giętki jak rózga. Niemniej wiedział, że powinien jakoś go sobie zjednać.
Pamiętne wakacje, kiedy Hans dorabiał w kuchni pałacu biskupiego, o pewnym epizodzie których opowiadał wczoraj Klarze, uświadomiły spostrzegawczemu chłopakowi, jak pokrętne mogą być relacje międzyludzkie, jak zjadliwa bywa bezinteresowna zawiść oraz jak pstry jest wierzchowiec dosiadany przez łaskę pańską. Wiedział, że nawet człowiek świątobliwy i mądry często słucha oszczerstw, chociażby dlatego, że nie dostrzega w innych zła, a w jego otoczeniu może być pełno cwanych przydupasów, którzy pieją mu w uszy, co im trzeba. Bynajmniej nie wątpił w przychylność i zaufanie Fredegara, ale jeszcze wczoraj ten miał tylko jednego zbrojnego człeka – jego. Teraz jest jednym z wielu. Wyróżnionym – na razie. Jak dawniej – w domu biskupim – nie mógł pozwolić sobie na konfliktowanie i rozstrzyganie sporów za pomocą swych niezawodnych pięści.
Dotarli do pomieszczenia pomiędzy kuchnią a mesą, które służyło do rozkładania potraw do półmisków i waz. Tam też stała baryłka kwasu chlebowego, kosz z chlebem, przykryty obrusem i kilka talerzy z pozostałościami wczorajszej uczty.
Umywszy ręce zbrojmistrz i dowódca garnizonu nalali sobie kwasu i zabrali się do jedzenia. Hans poczuł jak poprawia się mu humor. Zakładając, że Weiss też się nieco rozweseli, Kralle zagaił:
– Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem jak to wszystko ogarnąć.
– Zbrojownię?
– Całe to stanowisko… Zwaliło się tak nagle.
– Ha! A co tu jest do ogarnięcia? – Weiss uśmiechnął się krzywo – Policzysz raz halabardy w zbrojowni, zamkniesz, powiesisz klucz na gwoździu i możesz pierdzieć sobie w tapczan, dowodząc samym sobą. A kasa będzie sobie płynąć do twojej sakiewki.
Hans pokręcił głową.
-Tak to nie będzie – powiedział z przekonaniem. Nie miał na to żadnych logicznych dowodów, ale odkąd związał się z Fredegarem, miał poczucie dziwnej celowości wszystkiego, co działo w jego życiu, jakby niosły go skrzydła Opatrzności. Nawet to dziwne stanowisko, które zaczął piastować, nagle wydało mu się ważne i potrzebne – W rodzinie Kralle nie mamy zwyczaju brać pieniędzy za nic.
Weiss uniósł brew, uśmiechnął się sarkastycznie i wzruszył ramionami. Poczuł się trochę urażony.
„Co ten rudy szczeniak chce tu robić? Z kim?” – pomyślał.
Prawdę mówiąc jego własne stanowisko – oficera zbrojeniowego, też nie wymagało ustawicznej, wytężonej pracy. Od czasu do czasu testował sprawność wyrzutni i działek, sprawdzał, czy załoganci nie zapomnieli jak się to obsługuje, pilnował stanu amunicji, przypominając kapitanowi, żeby dokupił to czy tamto. Na tym kończyły się jego ścisłe obowiązki. Niekiedy proszono go pomóc mechanikom, elektronikom, czy innym służbom okrętowym, którzy walczyli z jakąś awarią. Dochodziły oczywiście dyżury w sterowni, podczas których on po mistrzowsku wyplatał dekoracyjne sznury z kiściami i wymyślnymi węzłami. Те robótki zdobiły buduary licznych dam i przynosiły całkiem niezły dochód. W takim toku służby wszystko mu pasowało. Miał nadzieję, że inicjatywy Krallego spełzną na niczym, albo przynajmniej nie spowodują, że senior z kapitanem postawią wszystkich na uszy.

Po przerwie kolej przyszła na broń białą. Hans zajrzał do zeszytu: „piki gotowe do użycia sztuk 100, do tego grotów do pik z wąsami i tylnymi szpikulcami w skrzyniach 1900 kompletów”. „Cała batalia!” – pomyślał. Pamięć rysowała mu regularne czworoboki piechoty oglądane z klasztornej wieży. Sprawdził numery skrzyń, otworzył pierwszą. Zgadza się. Skinął Weissowi i ten obrócił koło, przesuwając stojak z pikami do ściany. „Halabardy gotowe do użycia sztuk 50, do tego rozebranych z żeleźcami w skrzyniach i drzewcami osobno sztuk 200”. Halabardy były bardzo solidne, przypominające topory z wyciągniętym górnym tylnym rogiem żeleźca. Zarówno piki, jak i halabardy były nowe, prawie jednakowe i nosiły znak jednego producenta. Podobnie rzecz się miała z włóczniami, których gotowych do użycia była setka oraz tysiąc grotów w skrzyniach.
„Rzadko kto, oprócz wielkich seniorów, robi tak systematyczne zakupy broni” – zdziwił się Kralle – Większość pomniejszych feudałów woli kupować broń używaną, przejmując się nie tyle jednolitością, ile ceną. W naszym oddziale w Scharlottenheim wszystkie halabardy były różne”.
Zresztą nie cała broń drzewcowa pochodziła ze specjalnych zamówień. Kolejny stojak zajmowała pstrokata kolekcja rohatyn, partyzan, szpontonów, gizarm, runek, kuz, glewii, dzid, lanc i włóczni, wśród których Hans rozpoznał nawet trzy assegaje. Dumny ze swojej znajomości broni egzotycznej, zawołał Lenarda.
– W rejestrze jest błąd! Te assegaje są tu zapisane jako zwykłe włócznie, a przecież nimi nie są!
– No przecież! – Weiss uśmiechnął się ironicznie i podał mu długopis. – Specjalista, od razu widać.
Hans zignorował przytyk, wziął długopis, zmniejszył liczbę włóczni o trzy i wprowadził assegaje jako osobną kategorię, zaparafował zmianę. Podał zeszyt Weissowi do podpisania.
– Porządek musi być – powiedział.
Jeszcze jedną seryjnie zakupioną bronią były ciężkie kusze z podwójną korbą i bloczkową windą w liczbie czterdziestu z dwoma wymiennymi łukami: stalowym i klejonym z drewna i rogu – do strzelania na mrozie, oraz pięcioma syntetycznymi cięciwami w komplecie. Wszystkie prócz jednej leżały w skrzyniach rozebrane. Mniejsze kusze, naciągane za pomocą koziej nogi lub pasa z hakiem, czy też rękami wisiały pod sufitem na linach przepuszczonych przez strzemiona. Według rejestru było ich pięćdziesiąt sześć. W skrzyniach miało być trzy tysiące gotowych bełtów oraz sześćdziesiąt tysięcy grotów różnego typu.
– Liczymy? – spytał Weiss z kpiną w głosie.
– Darujemy sobie – odrzekł Kralle, ale otworzył jedną ze skrzyń z grotami. Były tam zwykłe, romboidalne przeciwpancerne, przeciwkonne w kształcie skierowanego do przodu żeleźca siekiery lub wachlarza, były podobne do harpuna, z dużymi zadziorami oraz tępe, ćwiczebne. Obok skrzyń z grotami do bełtów stały kolejne z czterdziestoma tysiącami grotów i trzema tysiącami gotowych strzał do długich łuków, których było tylko dziewięć. Krallego nie zdziwiła ta dysproporcja. Łuki jest łatwiej dostać, niż łuczników. Tych szkoli się latami, ale jak dostanie się pod swoja komendę sporo ludzi władających tą bronią, wtedy zapas strzał i grotów dobrej jakości może okazać się wielce przydatny.
Broń boczna dla halabardników, pikinierów i pozostałych wojowników z bronią drzewcową, była reprezentowana przez zakupioną okazjonalne zbieraninę rozmaitych messerów, kordów, tasaków, szabli, jednoręcznych mieczy różnej długości. Pochodziły z różnych planet i krain, były wśród nich zarówno rzeczy kowalskiej roboty, jak też wytwory manufaktur i fabryk z planet bardziej uprzemysłowionych przed podbojem.
– Tutaj też przyda się systematyzacja, bo wszystko jest opisane jako „broń sieczna, pomocnicza” – zaproponował Lenard złośliwie.
– Owszem – zgodził się Kralle – zrobię to, ale nie dzisiaj. Skoro nie będę miał za dużo roboty, na spokojnie zrobię dokładny katalog tej zbrojowni. Czy nie powinniśmy iść na obiad?
Weiss wyjął z kieszeni zegarek na łańcuszku.
– O! Najwyższy czas!
Zdążyli do mesy oficerskiej akurat na modlitwę. Spóźniliby się, gdyby nie kurtuazyjna dyskusja między panem a kapitanem o tym, kto ma zająć miejsce u szczytu stołu, zakończona zwycięstwem Pehlewi, który zdołał usadzić na nim Fredegara. Po jego prawicy zasiadł kapitan, za nim pierwszy oficer Ruiz. Po lewicy ulokował się Drachenberg, jako jedyny, oprócz pana zamku, szlachcic na pokładzie. Kralle chciał był usiąść gdzieś bliżej końca, lecz Stetten wskazał mu miejsce obok Odo.
Hans pospiesznie przypomniał sobie te wszystkie lekcje cioci Fridy o dystyngowanym zachowaniu przy stole. Najważniejsze, to nie śpieszyć się i nie siorbać, nie kłaść łokci na stole i nie wyciągać ręki do odległego półmiska, włażąc rękawem w znajdujące się po drodze naczynia. Na wczorajszej uczcie nie on był obiektem intensywnej obserwacji. Teraz wszyscy siedzieli bliżej siebie i zarówno kapitan, jak Ruiz i siedzący obok minstrel Gabriel Carasco, będący przy okazji inżynierem systemów podtrzymywania życia i drugim oficerem, co rusz rzucali nań badawcze spojrzenia.
– Jak idzie przegląd zbrojowni, Meister Kralle? – zapytał kapitan oddając głęboki talerz stewardowi.
– Pracujemy, panie kapitanie – odrzekł Kralle – odkryliśmy pewne nieścisłości w rejestrze.
Specjalnie użył liczby mnogiej, żeby nie robić wrażenia samochwały.
– Naprawdę? – Kapitan uniósł brwi w udawanym zdumieniu. – Czegoś brakuje?
– Nic takiego – odpowiedział Hans – Są to nieścisłości gatunkowe. Niektóre egzemplarze broni są zapisane pod niewłaściwą nazwą, albo pięćset sztuk kling skatalogowano jako „broń boczna”, choć jest tam prawdziwe mydło z powidłem.
Pehlewi się roześmiał, za nim Ruiz i jeszcze kilka oficerów.
– Tylko się cieszyć, że nasz arsenał znalazł się pod opieką prawdziwego znawcy! – powiedział pierwszy oficer, przestając się śmiać.
Kralle nie zareagował na drwinę i postanowił potraktować ją jako komplement. Uśmiechnął się i podziękował. Nie był to jednak koniec podchodów.
– No i jakie wrażenie odniósł profesjonalista? – zapytał kapitan.
– Na przykład takie, że pan zamku, który to zgromadził, chyba chciał zainwestować w regiment landsknechtów i zostać kondotierem, a może po prostu przejął ładunek, za przewiezienie którego nie zapłacił klient. Ostatnie jest mniej prawdopodobne, gdyż wtedy szybko sprzedałby niepotrzebne mu rzeczy. A rzeczy te w większości są solidne i wcale nie najtańsze.
– Ciekawe przypuszczenia – powiedział Ruiz bez ironii.
– Ogólnie rzecz biorąc don Romuald miał pewne daleko idące ambicje – podsumował kapitan, odnotowując przenikliwość młodzieńca.
– Może pan powiedzieć, kapitanie – powiedział Fredegar, który sam dopiero się dowiedział o posiadanym arsenale, ale nie chciał zdradzić własnej niewiedzy.
Rustam spojrzał na pana, jakby szukając potwierdzenia tym słowom, potem przeniósł spojrzenie na Krallego.
– Don Romuald był człowiekiem niezwykłym – zaczął kapitan – można powiedzieć wizjonerem. To on przesadził Stettenów z frachtowca na Schlossschiff. Może o tym nie wiesz, ale większość wasali kosmicznych wcale nie preferuje statki tej klasy. Wolą zwykłe transportowce, gdyż są bardziej rentowne, a status rycerza zwalnia z wielu ceł w rodzimych portach. Piękne Schlossschiffy kupują głównie rodziny hrabiowskie dla podróży członków rodu oraz ich świty. W ciągu siedmiuset lat istnienia rodziny szlacheckiej von Stetten w jej posiadaniu było trzydzieści dwa frachtowce wielozadaniowe, trzy tankowce, cztery kontenerowce i tylko jeden Schlossschiff używany jako okręt pułapka do zwalczania piractwa. Latał nim legendarny kapitan Ulrich von Stetten. Trzysta pięćdziesiąt lat temu. Po jego śmierci w walce z dwoma statkami pirackimi, rodzina omal nie została na lodzie, gdyż straciła statek i głowę rodu. Na szczęście pomny jego zasług cesarski raumgraf[1] pomógł z zakupem nowej jednostki. Od tego czasu, aż do don Romualda, nikt ze Stettenów nie próbował niczego zasadniczo zmieniać. Don Romuald otrzymał w spadku frachtowiec i spore oszczędności, których starczyłoby na zakup jeszcze jednego. Ale do tego nie doszło.
– Dlaczegoż to? – zapytał Hans.
– Doňa Elwira, wówczas świeżo poślubiona małżonka don Romualda, bardzo pragnęła odwiedzić szklaną katedrę, wzniesioną przed stu laty jako wotum za ocalenie w katastrofie lotniczej przez arcyksięcia Aldebarana Albrechta VII na asteroidzie zawieszonej w próżni poza wszelkimi systemami solarnymi.
– To cud na skalę galaktyki – powiedział von Drachenberg – odwiedziłem to miejsce przed rozpoczęciem studiów. Do świątyni wchodzi schodami przez wycięcie w podłodze. W kamiennych podstopnicach wyryto rekomendację, by nie spoglądać w górę, zanim opuści się schody. I, proszę mi wierzyć, jest to bardzo cenna rada, gdyż niejeden upadł z wrażenia, widząc to piękno. Czyżby don Romuald doświadczył tam jakiejś wizji? Nie zdziwiłbym się.
Tymczasem większość oficerów skończyła już z obiadem i kapitan skinął im, pozwalając wrócić do swoich obowiązków. Przy stole pozostali tylko Fredegar, Odo, kapitan, Kralle, Ruiz, Carasco oraz Weiss, który siedział nieco dalej, delektując się kompotem i czekając na Hansa, a może chcąc dowiedzieć więcej się o rodzie, któremu służył.
– Jest pan bliski prawdy, rycerzu Odo – powiedział Pehlewi – wprawdzie to nie don Romuald otrzymał objawienie, ale tam je usłyszał. Wtenczas w szklanej katedrze wygłaszał swoje poruszające homilie słynny remulański kaznodzieja Septymiusz Sewerus Fulgur. I właśnie gdy don Rumuald i doňa Elwira wchodzili po wspomnianych przez pana schodach, Septymiusz właśnie nimi schodził. Opowiadał mi o tym naoczny świadek – Oswald Beckmann – pilot na „Fortunacie”, ówczesnym frachtowcu Stettenów. Sewerus był dużym chłopem, wysokim i barczystym, miał na sobie coś w rodzaju togi profesorskiej, co jeszcze powiększało jego gabaryty. Do tego miał kręcone włosy i haczykowaty noc, co czyniło go podobnym do puchacza. Ujrzał don Romualda, dźgnął go palcem w wyhaftowany na piersi herb i jak warknie: „Ten smok wbije pazury w nową ziemię i osadzi w niej krzyż!” Zostawił von Stettena osłupiałego i poszedł dalej.
„Nic nie wiedziałem o tym spotkaniu i proroctwie – pomyślał Fredegar nie dając po sobie poznać, że słyszy o tym po raz pierwszy – a przecież miało duży wpływ na życie naszej rodziny. Ojciec nie zdążył mi nic powiedzieć, jeśli nawet miał taki zamiar. Mama też nic nie mówiła, może zresztą też nie wiedziała, bo może gdyby wiedziała, przejęła by się i poleciała z mężem”.
– To spotkanie odmieniło don Romualda – ciągnął kapitan – zrezygnował on z zakupu drugiego frachtowca, sprzedał „Fortunata” i kupił „Undinę”, nowiutką, prosto ze stoczni. Były obawy jak to zostanie odebrane przez starego pana, don Fredegara, który, choć ustąpił synowi miejsce na mostku, wciąż żył i był w pełni władz umysłowych. Ten jednak uszanował decyzję don Romualda, bo uważał, że syn ma prawo mieć dość zwykłego dostarczania ładunków z punktu A do punktu B i nazywania zamkiem brzydkiej kanciastej łajby. Odtąd młody kapitan zaczął polować na przetargi Cesarskiego i Imperialnego Towarzystwa Kosmograficznego. Konkurenci nie mogli zrozumieć, dlaczego on tak kładzie ceny i zgadza się liche warunki, byle polecieć w jakiś niezbadany rejon. Wtedy już woził ze sobą ten arsenał, a wśród załogi starał się mieć ludzi znających się na wojaczce. Kiedy nie było wypraw badawczych. świadczył usługi transportowe, przewożąc różne ważne persony i starając się nawiązać z nimi przyjaźnie z myślą z ewentualnych sojuszach. Jednego z tych nowych przyjaciół wspierał, walcząc na Archernarze. W ten sposób zdobywał własne doświadczenie wojenne, budząc coraz większe obawy doňi Elwiry. Po urodzeniu don Wolfganga pod naciskiem żony don Romuald nieco się uspokoił i przestał tak miotać się po galaktyce w poszukiwaniu owej planety.
– Być może, starzejąc się, utracił nadzieję, że znajdzie ją osobiście – odezwał się Fredegar – Dlatego też starał się rozwinąć koneksje w Gilliomarze, żeby syn miał lepszą pozycję dla podboju, gdy już tę planetę znajdzie. Zdaje się jednak, ze pan ojciec z rezerwą odnosił się do tej przepowiedni.
Popatrzył na Ruiza i Pehlewi, ci jednak spuścili oczy.
– Czy nie mam racji? Z tego co dowiedziałem się od ojca Mikołaja, ojciec mógł zaryzykować podbój własnego królestwa na Planecie Wcielenia, albo zostać co najmniej baronem, przyłączając się do innego, silniejszego seniora.
– Proroctwo nie mogło się odnosić do Planety Wcielenia, gdyż nie było potrzeby zanosić tam krzyż – zauważył Odo.
– No tak, masz rację – zgodził się Stetten – ale jednak? Wierzył w nie?
– Jak by to lepiej ująć… – Ruiz potarł swój kościsty podbródek – stary kapitan…
– Wierzył w nie – powiedział nagle z przekonaniem milczący dotąd Carasco – ale z odwrotnym skutkiem.
Wszystkie spojrzenia skierowały się na minstrela.
– Co masz na myśli, Gabrielu? – zapytał kapitan.
– Bał się go. Don Wolfgang bał się tego proroctwa – odrzekł spokojne Carasco.
– No wiesz co! – Pehlewi zerwał się na równe nogi, prawie przewracając krzesło.
Fredegar gestem kazał mu się usiąść.
– Powiedz mi, Rustamie, ilu wypraw badawczych podjął się don Wolfgang? – Minstrel ze smutkiem popatrzył na kapitana, który nerwowo mierzwił swoją zadbaną brodę – Nie możesz sobie przypomnieć? Otóż to! Nigdy nie wyruszał na niezbadane obszary. Na niebezpieczne – owszem. Myślisz dlaczego? Nie lękał się ani piratów, ani rojowisk meteorytów. A na Wcieleniu? Te wszystkie eskapady pod gradem saraceńskich kul! Pierwszy napluję w gębę temu, kto nazwie starego kapitana tchórzem! Ale tego się bał.
– Bał się, że znajdzie – ochryple powiedział Ruiz, patrząc przed sobą – i nie będzie mógł się wycofać.
– Chciał zostawić ten podbój następnym pokoleniom Stettenów – podsumował Pehlewi – wolał zająć się czymś innym, a o tym nie myśleć.
– Z tym się nie zgodzę – powiedział Fredegar, wstając – teraz rozumiem, dlaczego ojciec zostawił większość relikwii na statku. Dziadek zgromadził broń, ojciec świętości…
Stetten zawiesił głos. Pozostali milczeli, myśląc o tym samym. Kapitan odmówił modlitwę dziękczynną, po czym wszyscy się rozeszli do swoich spraw.
Kralle szedł za Weissem starając się opanować zamęt w myślach i uczuciach. Poczucie bycia prowadzonym przez dłoń Opatrzności wzmogło się potężnie. Stał u progu czegoś naprawdę wielkiego, ogarniającego wszystkie jego najśmielsze marzenia. Od tego w piersi zapierało dech.
„Lecimy do błękitnego olbrzyma – uspokajał siebie – w takim systemie życie jest prawie niemożliwe. Prawie… Nieważne. Nie tym razem, tak następnym, albo jeszcze następnym”.
Najważniejsze i najprzyjemniejsze było to, że wszystkie wątpliwości związane z zajmowanym od dziś stanowiskiem jak ręka odjęło. Teraz już wiedział, co tu robi. Z natchnieniem wrócił do liczenia mienia wojennego. Każdą półzbroję, hełm i kolczugę widział na żywym żołnierzu, każdą halabardę, włócznię, czy pikę w jego ręku. Rzędy pik zmieniały się w groźne batalię maszerujące pod czarnym sztandarem ze złotym smokiem, wbijającym szpony i krzyż w nowoodkryty glob.
[1] Raumgraf – kosmiczny odpowiednik landgrafa cesarskiego – jest cesarskim namiestnikiem trójwymiarowego obszaru kosmicznego. Odpowiada za bezpieczeństwo lotów kosmicznych, rozstrzyga spory między gildiami, klanami kosmoludów, kapitanami statków i samorządami beztlenowców.