
Pierwszy rozdział z dłuższego opowiadania albo powieści. Ciekaw jestem, czy zachęca.
Pierwszy rozdział z dłuższego opowiadania albo powieści. Ciekaw jestem, czy zachęca.
Obudził się później niż zwykle. Rzadko spał tak długo i tak głęboko. Sny? Nie pamiętał żadnego. Tylko zygzakowate powidoki. Zatarte ślady. Delikatny smak na języku i ulatniający się szybko metaliczny zapach. Przez niewielkie okno do pokoju wpadało nieco jaśniejsze światło poranka i wystarczyło mu kilka sekund, żeby na ciemnoszarej płaszczyźnie sufity dostrzec zmianę. Jedna z ciemnych, plamistych konstelacji zmieniła kształt, ledwo dostrzegalnie, ale wystarczająco, by zwrócić jego uwagę. Nowa pąkla. Miała nie więcej niż centymetr średnicy. Wczoraj jeszcze nic, a dzisiaj było już za późno, by coś z nią zrobić. Tak jak z kilkudziesięcioma innymi, zamieszkującymi sufit i kąty pokoju. Mógłby jeszcze próbować się jej pozbyć. Jeśli rzeczywiście była świeża, jeśli wykwitła dopiero tej nocy, mógłby pójść na targ i poprosić o preparat. Nie był dostępny dla wszystkich, ale jemu handlarz na pewno sprzedaliby kilkadziesiąt mililitrów. Potem trzeba by założyć rękawiczki i bardzo ostrożnie nanieść preparat pędzelkiem na niemal płaską narośl, czekać, powtórzyć to jeszcze kilka razy… Postąpił tak rok temu z pierwszą pąklą. Sufit był czysty przez tydzień, ale pewnego ranka w tym samym miejscu pojawiły się trzy naraz. Kończyły mu się wtedy pieniądze. Żeby zlikwidować je wszystkie, musiałby wydać naprawdę sporo złotówek. Wolał kupić za ostatnie pieniądze trochę prawdziwego jedzenia, a pąkle – cóż, można było z nimi żyć jeszcze bardzo, bardzo długo. Przy odrobinie szczęścia do końca życia. Zdania były co prawda podzielone. Jedni mówcy twierdzili, że pąkle wpływają nie tylko na stan mieszkania, ale również na stan zamieszkujących ją organizmów. Miały rzekomo wydzielać miazmy, które wolno, ale niepowstrzymanie, zatruwały układ nerwowy i doprowadzały ludzi do szaleństwa. Byli też prorocy, którzy dostrzegali w pąklach zapowiedź rychłej dekonstrukcji i przeskoku. Spierali się tylko o graniczną liczbę i wielkość narośli. Według jednych wystarczała setka, przy czym najstarsza musiała mieć obwód co najmniej dziesięciu centymetrów. Inni twierdzili, że liczba pąkli nie grała roli, że nawet jedna, dostatecznie stara mogła doprowadzić zmiany. Nie wierzył w żadną z tych teorii. Przede wszystkim nie wierzył Mówcom, choć czasem miewali rację. Jednak w swoim długim życiu widział już cele porośnięte pąklami w takim stopniu, że trzeba się było w nich schylać, żeby nie nabić sobie guza. Pąkle miały niemal pół metra średnicy i zamieszkiwały mury od dziesięcioleci, a jednak ich mieszkańcy nie przeskakiwali, nie zachodziły w nich żadne niepokojące zmiany, ani fizyczne, ani psychiczne. Dlatego postanowił nie robić z pąklą nic i to nawet nie dlatego, że był spłukany i nie stać go było nawet na kroplę preparatu. Nie. Po prostu miał na dzisiaj inne plany.
Wolno usiadł na łóżku. Zabolało go w lędźwiach. Promieniujący ból skoczył jak iskra w dół nogi. Przespał niemal całą noc na prawym boku. Potem zawsze go bolało. Trzeba to rozchodzić, aż kręgi się odrobinę przesuną, aż przepuklina dysku przestanie drażnić nerw kulszowy. Trzeba przez jakiś czas uważać, żeby trzymać się prosto, nie podnosić nic ciężkiego.
Nie zasłał łóżka. Poszedł do łazienki i wziął szybki prysznic. Ciepła woda pomogła. Ból nieco zelżał. Wrócił do pokoju. Zajrzał do lodówki stojącej w kącie mikroskopijnego aneksu kuchennego. Znalazł tylko resztki. Resztki żółtego sera. Resztki tofu. Resztki wodorostowej pasty. I połówkę przywiędłego pomidora. Niewiele tego, za to wszystko było prawdziwe, niesyntetyczne. Może i nie w pełni eko, ale z całą pewnością niespreparowane w inkubatorach. Położył ser i pomidora na talerzu. Wyjął z szafki czerstwy chleb. Zaparzył mocną kawę w kawiarce. Potem zaczął jeść, wolno i dokładnie wszystko przeżuwając, popijając kawą i gapiąc się na sino-szary poranek za oknem. Z dwudziestego piętra niewiele było widać. W zasadzie tylko chropowatą, przypominającą skałę fasadę wieżowca po drugiej stronie ulicy. Brunatne plamy na żelbetonie, kilka okien broczących ciemnymi zaciekami spod parapetów. Światło w jednym z nich. Dwie postaci poruszające się w porannej pantomimie. Kiedy skończył jeść, podszedł do okna, zbliżył się tak, że niemal dotykał twarzą szyby i spojrzał w górę. Dostrzegł skrawek nieba – szczelinę w betonie, gdzieś ponad pięćdziesiątym piętrem wieżowca. Zobaczył jaśniejszą, trochę bardziej przyjazną i ciepłą szarość chmur ponad miastem. Miał nadzieję, że do południa wiatr przerzedzi je nieco i na chwilę wyjrzy słońce.
Spakował mały płócienny plecak. Narzędzia plus woda w plastikowej butelce i, na wszelki wypadek, fiolka z odtrutką. Potem otworzył jeszcze raz lodówkę i z zamrażalnika wyjął wektor. Mała czarna kapsułka zalśniła obco i trochę złowieszczo w jego dłoni. Szybko wrzucił ją do ust i popił kilkoma łykami zimnej wody. Założył kurtkę i buty, a potem już tylko czekał.
Wektory zaczynał działać po kwadransie. Najpierw było kilka dodatkowych skurczów serca. Kilka lekkich szarpnięć w klatce piersiowej. Nasilały się, a potem przechodziły w częstoskurcz. Niezbyt szybki – nieco ponad sto uderzeń na minutę. Na początku bał się tych napadów, ale z czasem zaczął je traktować z rutynową obojętnością. Nie trwały zresztą zbyt długo. Po minucie lub dwóch wracał rytm zatokowy. Spowolniony, nieco zahibernowany, ale pewny i mocny. Wtedy zaczynał się przeskok. Jego umysł eksplodował. Nagle, z ogromną prędkością, pole świadomości poszerzało się – patrzył na siebie siedzącego w dole przez sufit, ale jednocześnie widział siebie spod spodu, przez żelbetową podłogę. Kondygnacje budynku stawały się przeźroczyste Patrzył na siebie z przodu i z tyłu i pod tysiącem innych kątów, jakby jego świadomość wycofała się na wewnętrzną powierzchnię wielkiej sfery otaczającej ciało niby mydlana bańka. Chwilę potem wszystko się nicowało i odwracało – patrzył już nie do wewnątrz tylko na zewnątrz. Przez półprzeźroczyste ściany widział miasto we wszystkich kierunkach. A jego wzrok sięgał daleko. Widział zarysy konstrukcji wieżowców, mostów, ulic, mniej wyraźne prześwietlone sylwetki ludzi, ich szkielety i wnętrzności, płynącą przez żyły krew, pojedyncze krwinki, nawet impulsy elektryczne biegnące przez synapsy zwojów nerwowych. Widział cząsteczki powietrza gęstniejące w otaczający wszystko gaz. Jego spojrzenie było nienasycone, ale kiedy się rozpędzał, by sięgnąć jeszcze dalej przeskok się kończył. Zwijał się do siebie jak zwolniona gumka procy. Ogromna, bezwzględna siła wtłaczała go brutalnie z powrotem do wnętrza jego głowy i zamykała szczelnie wielkie okno nadnaturalnej percepcji. To było najbardziej bolesne. Trywialnie samotne poczucie bycia pojedynczym organizmem, odciętym od świata, zatrzaśniętym w jednoznacznej, niezmiennej perspektywie. To też nauczył się przyjmować ze spokojem. Robił kilka głębokich wdechów i rozpuszczał nimi ból ściśniętej świadomości. Była skurczona, ale teraz i tak szersza niż przed zażyciem tabletki. Wektor świecił w nim jasno. Wypełniał go cichym mruczeniem, jakby gdzieś w klatce piersiowej włączył się mały generator prądu. Jego szósty zmysł.
Wstał. Trochę niepewnym, chybotliwym krokiem doczłapał do drzwi i wyszedł z mieszkania. Na korytarzu świetlówki żarzyły się jaśniej niż zwykle. Neonowe światło zabarwiło się czerwonawym konturem. Przymknął oczy. Musiał teraz na nie uważać. Po wektorze zawsze były nadwrażliwe. Spuścił wzrok i ruszył w stronę windy. Czekał na nią ponad minutę. Drzwi rozsunęły się z metalicznym zgrzytnięciem, a on wszedł do środka i nacisnął przybrudzony klawisz z zatartym zerem. W lobby jego wieżowca śmierdziało bardziej niż zwykle. To nie była wina wektora. Najwyraźniej zatkał się zsyp. Albo zaśmiardły przepełnione odpadkami kontenery. Służby sanitarne były jak zwykle spóźnione. Przez obrotowe drzwi wyszedł na zewnątrz. Spaliny i smog przyniosły jego powonieniu małą ulgę. Zerknął w górę – jasna rysa pomiędzy wierzchołkami wieżowców była jak zygzakowata wskazówka. Ruszył w prawo, zgodnie z wezwaniem wektora, w górę Piątej Ulicy, wzdłuż budzącej się do życia rzeki samochodów, autobusów i motocykli.
Minął malutki sklepik z jaskrawym neonem wykrzykującym „Alkohole Wszystkich Stoków”. Ponad przybrudzoną szybą połyskiwały butelki, puszki i beczułki. Jego znajomy, Roy, otworzy przybytek o dziewiątej, a chwilę później zjawią się pierwsi stali klienci. Po połknięciu wektora, gdyby się odrobinę wysilił, mógłby przewidzieć, kto kupi pierwszą butelkę mocnego portera, albo kto będzie prosił Roya o zniżkę za zakup większej ilości ohydnej syntetycznej wódki. Jednak nie chciał trwonić energii. Szedł dalej, mijając kolejny wieżowiec z pubem Jaskinia, w którym spędzał kilka wieczorów w tygodniu, sklepik spożywczy i jedyną w okolicach księgarnię. Na rogu Piątej i Szerokiej Pierwszej wektor kazał mu przystanąć. Rzucił okiem na pręgę nieba – pomiędzy szczytami wieżowców przemknął skrawek błękitu. Narysował w myślach jego trajektorię i ruszył w lewo, wzdłuż Szerokiej Pierwszej. Kolejny sklepy, siłownie, bary, jedna naprawdę dobra restauracja oferująca C-stokową kuchnię w oryginalnym, pikantnym wydaniu. Przypomniał sobie ostatni posiłek, który w niej zjadł – miesiąc temu, z Matyldą i Evanem, tuż przed tym jak wyjechali. Zanim zniknęli. Jedli makaron z glonami i karmelizowaną marchewką. Długo rozmawiali o błahostkach, unikając poważnych tematów, zwłaszcza tych dotyczących rozstania, potem poszli na długi spacer w stronę nabrzeża. Na koniec on w ramach pożegnalnego prezentu zafundował im wjazd na jeden z najwyższych wieżowców przy porcie i naprawdę drogą kawę w kawiarni na tarasie. Widok był tego wart. Wiatr przegnał chmury i smog. W oddali widać było Stok A. Błyszczał obiecująco w promieniach zachodzącego słońca jak rzucona w szary błękit oceanu moneta.
Wspomnienie lśniło w jego umyśle przez niemal minutę, potem rozmyło się i ustąpiło miejsca nowej frazie wektora. Zatrzymał się gwałtownie, jakby jego stopy przymarzły nagle do chodnika. Potem wektor kazał mu się odwrócić. Zobaczył powidok ścieżki wydeptanej przez swoje stopy, które za chwilę pociągną go w dół po schodach do przystanku metra „Biała Rzeka”. Nauczył się już dawno, że z wektorem się nie dyskutuje. Poczekał, aż odzyska władzę w nogach i wolno ruszył po swoim śladach, których jeszcze tu nie zostawił. Najpierw kilkadziesiąt stopni do mezaniny z kasami, potem trzydzieści metrów w dół, ruchomymi schodami, wśród gromady zastygłych w bezruchu figur B-Stoczan w porannej pielgrzymce do pracy lub szkoły. W połowie zjazdu poczuł lekki powiew zgniłej podziemnej bryzy, cuchnącej rozkładającymi się wodorostami, wszechobecnej w metrze. Potem, jak zwykle niespodziewanie, wjechał w bystrze. Nagle tunel zapłonął. Rozjarzył się pasmami tęczowych świateł sunących w dół, ku czeluści metra. Oszołomiony, stał przez chwilę, chłonąc niezwykłe widowisko. Wyciągnął przed siebie ręce i zobaczył jak równie intensywnym światłem płoną mu dłonie. Pod półprzeźroczystą skórą tętniły jaskrawo-błękitne żyły, głębiej puzzle kości lśniły jak świetlówki, mięśnie, rozognione intensywną czerwienią, drżały delikatnie, czekając na skurcz. Uśmiechnął się. Zawsze kiedy wpadał w bystrze miał ochotę zobaczyć swoją twarz, która musiał wówczas wyglądać jak C-stokowa maskotka sprzedawana w Dzień Zmarłych. Potem, równie szybko jak przyszło, bystrze zgasło i pozostawiło go w ponurym półmroku tunelu.
Wektor poprowadził go na peron po prawej stronie, a potem kazał mu czekać. Nie widział, dlaczego nie wsiadł do pierwszego pociągu. Kiedy wjechał na peron, ruszył w stronę drzwi, ale melodyjna fraza w jego umyśle kazała mu zaczekać. Usiadł więc na metalowej ławeczce i patrzył na wagoniki rodzące tłum ludzi, potem pożerające podobną ilość podróżnych. Wzmógł się zapach gnijących wodorostów. Na chwilę żołądek podszedł mu do gardła i bał się, że zwymiotuje. Po zażyciu wektora nie byłoby to nic nadzwyczajnego. Ale fala mdłości wkrótce odeszła. Na peron wjechał kolejny pociąg. Tym razem wektor pozwolił mu wsiąść.
B-stok miał kształt rozciągniętej południkowo elipsy. Główna, czerwona linia, dzieliła miasto na dwie równe części. Pociąg ruszył na północ, z monotonnymi stęknięciami i stuknięciami, kiedy koła przejeżdżały nad złączami szyn i rozjazdami. W końcu rozpędził się i słychać było tylko warczenie i świst powietrza, jakby tunel wyśpiewywał głębokie alikwotowe aaauuuummmm.
Miał przed sobą trzydzieści przystanków do końcowej stacji. Przejechał trzy, kiedy poczuł delikatny ucisk w dole brzucha. Wstawał już, żeby wysiąść na przystanku „Stuletni Browar” przy Szóstej Północnej, ale wtedy niespodziewanie odbiło mu się, a wektor zaśmiał się w jego głowie i kazał mu wrócić na ławeczkę. Kolebał się więc dalej, od stacji do stacji, zatopiony w błogostanie wektorowej symbiozy, aż po godzinie ze zdumieniem zauważył, że dojechał do końca linii – „Nabrzeże Północ”. Wektor nie sformułował jednak żadnej wyczuwalnej frazy. Pomyślał, więc, że może żart będzie kontynuowany, że teraz zawróci i będzie jechać na południe. Patrzył obojętnie, jak ludzie wysiadają, a wagon pustoszeje. Jednak zanim pociąg ruszył na tor odstawczy i rozjazd, wektor ścisnął go gwałtownie gdzieś pomiędzy łopatkami i kazał mu wyjść. Zdążył na sekundę przed zamknięciem drzwi.
Ruchome schody zdawały się wieźć go przez nieskończoność. Zamiast nadziei i ekscytacji poczuł przygnębienie. Stał, ruchomy i nieruchomy jednocześnie, przytrzymując się poręczy, która podróżowała z prędkością nieco większą niż schody więc co kilkanaście sekund musiał korygować położenie ramienia. Nagle ta podróż ku światłu na górze wydała mu się jakąś niemiłosierną udręką. Jakby nigdy w życiu nie spotkało go nic gorszego. Chciał się rozpłakać i zawrócić. Wyobraził sobie jak zaczyna schodzić w dół, tkwiąc dokładnie w tym samym punkcie przestrzeni. Metafora ostatecznej porażki.
Wektor zachichotał we wszystkich jego synapsach. Ciepły prąd rozszedł się po mięśniach, rozjarzył go całego niecierpliwym, świetlistym mrowieniem i nad głową wykwitł mu Strażnik. Nie widział go, ale przecież wiedział, jak wygląda. Jego obraz od razu pojawił się w jego umyśle. Połączenie złocistej manty i zegara ściennego – tak sobie to czasem ironicznie streszczał, choć nie do końca była to prawda. Poza tym czasami Strażnik przybierał zupełnie inne postaci. Mógł być zwykłą świetlistą plamą, tęczowym rozbłyskiem pryzmatu, albo niewielkim drgającym płomykiem świecy. Dzisiaj jednak ukazał się w pełnej krasie, jakby chciał mu wynagrodzić chwile zwątpienia i rezygnacji. W jego umyśle zagnieździła się pewność siebie i determinacja. Wiedział, gdzie znajduje się świtłocz i zamierzał go zdobyć.
Na powierzchni paskudna woń gnijących wodorostów rozpuściła się w bardziej stonowanej morskiej bryzie. Czuć było unoszącą się w powietrzu sól. Jesienny wiatr dął od północy gęstą, chłodną świeżością.
Wmieszał się w tłum ludzi na Marinie i ruszył przed siebie, w stronę portu. Czasami, tak jak teraz, gdy Strażnik świecił jasno nad jego głową, wydawało mu się, że nie szedł, lecz unosił się w powietrzu, kilka centymetrów nad ziemią. Rozglądał się, zaciekawiony, czy ktokolwiek z otaczających go ludzi był w stanie zobaczyć świetlistą zjawę nad jego głową. Ale było to prawie niemożliwe. Tylko ktoś, kto sam był pod wpływem wektora mógł dostrzec jego ekspresję w kimś innym. A takich było w tym stoku niewielu.
Port Północny obsługiwał głównie turystów. Nie był to właściwie port – raczej przystań mniejszych i większych łodzi pasażerskich, które zabierały ludzi na przybrzeżne wycieczki. Rejs na oglądanie orek lub delfinów. Rejs na wymierającą rafę koralową. Rejs wokół B-stoku. Atrakcje nie były tak spektakularne, jak te oferowane przez wysunięte bardziej na południe stoki. Nie dopływały tu płetwale błękitne ani wielkie kałamarnice. Przeszklone dna łodzi nie oferowały widoków na barwne ukwiały, płaszczki czy widmowe, sunące przez wodę jak duchy, meduzy. W porcie panował więc umiarkowany ruch. Przewoźnicy rozpoczynali dopiero dzień – otwierali swoje kioski, wystawiali roll-upy z uśmiechniętymi orkami, rozpinali banery reklamujące rodzinne zniżki na przejażdżkę łodzią. Kilka budek oferujących smażoną rybę z frytkami zaczynało podgrzewać starawy olej – zapach od którego zakręciło go nieprzyjemnie w nosie. Szedł szybko pośród tego leniwego porannego chaosu, który wkrótce, wbrew zasadzie entropii, zorganizuje się w codzienną rutynę. Strażnik prowadził go w stronę doków naprawczych, prosto i pewnie, a potem nagle kazał mu skręcić w prawo i zatrzymał go przed drzwiami jakiegoś magazynu. Napis nad wejściem, wykaligrafowany czyjąś wprawną ręką, i niegdyś zapewne przyciągający uwagę, głosił – „Chesterum – hurtownia części”. Drzwi były zamknięte. Duża żelazna kłódka patrzyła na niego nieufnie i nieczule. Strażnik milczał jak grób.
Rozejrzał się. Po obu stronach podobne magazyny – brudna cegła, drzwi z rdzewiejącej stali, blaknące szyldy. Budynek, przed którym stał, był dwupiętrowy. Okna na pierwszej kondygnacji były ponuro zakratowane i na głucho zamknięte. Jednak na drugim piętrze jedno z dwóch okien ziało czarnym otworem – nie było w nim krat, a w prawym skrzydle brakowało dolnej połowy szyby. Strażnik zafalował wyzywająco i pojaśniał.
Ściana, przed którą stał, nie zachęcała do wspinaczki. W kilku miejscach cegły były co prawda wyszczerbione, i być może skusiłyby jakiegoś wyczynowca, ale on nie był wspinaczem. Był czterdziestopięcioletnim, zmęczonym mężczyzną, któremu dokuczała rwa kulszowa. Co prawda wektor wpompował w jego organizm sporą dawkę anestetyku, ale jego stawy i mięśnie były w równie przeciętnej formie co godzinę temu. Poza tym, co chwila ktoś tędy przechodził, a on nie chciał wywoływać sensacji, a już na pewno nie chciał, żeby ktoś zaniepokojony wezwał policję. Nie – musiał poszukać innej drogi. Strażnik nadął się jak balonik a potem szybko skurczył i był niemal pewny, że usłyszał melodramatyczne westchnienie. Zignorował to jednak i postanowił przyjrzeć się magazynom od tyłu. Za ostatnim, na wpół zrujnowanym budynkiem, tuż przy falochronie ciągnęło się wąskie betonowe koryto – ciasne przejście wypełnione zatęchłym szlamem i śmieciami. Popatrzył na odległość, która dzieliła go od Chesterum – trzydzieści metrów, może trochę mniej. Potem popatrzył na swoje buty. Kupił je miesiąc temu za wypłatę po ostatniej zdobyczy. Były solidne, skórzane, wygodne. Przez chwilę rozważał przejście koryta bosą stopą, ale wyobraźnia podsunęła mu widok czających się w mule gwoździ i potłuczonych butelek. Postawił pierwszy krok i jego czarny trzewik zapadł się po kostkę w mule. Drugi jeszcze przez chwilę się wahał, ale jako grzeczny bliźniak podążył śladem brata.
Na tyłach magazynu Chesterum nie było okien. Ściana z wychłostanych wichrami cegieł wyglądała jak zablokowana i porzucona tysiąc lat temu rozgrywka Tetris. Tuż przy korycie – rdzewiejąca klapa broniła wejścia do piwnicy. Broniła go bez przekonania, jak zdesperowany człowiek, który zasłania się wyciągniętymi dłońmi przed strzałem z pistoletu. Tutaj odpowiednikiem ludzkiej dłoni była trzpieniowa kłódka marki Trax, jedna z tysiąca, które otworzył w swoim życiu. Bez użycia kluczy. Trzpień wyglądał na solidny, ale mechanizm zapadkowy w zamku był zwykłym bublem.
Popatrzył za siebie, na morze. Najbliższa łódź kolebała się na falach o dobre sto metrów od niego. Prawdopodobnie nikt go nie obserwował. Strażnik przytaknął i dał mu zielone światło.
Wyciągnął z kieszeni plecaka zestaw wytrychów. Kupił je za grosze, zwykły zestaw dostępny w każdym niemal sklepie z narzędziami, ale podrasował je przez lata praktyki i teraz nawet solidne zamki nie stanowiły już dla nich żadnego wyzwania. Bał się tylko, że otwór na klucz będzie zapchany piaskiem. Pochylił się, obrócił kłódkę i przyjrzał mu się uważnie. Był czysty. Wsunął do otworu wytrych i napinacz. W dwadzieścia sekund ułożył sześć zapadek w linii idealnie naśladującej kształt klucza, a trzpień odskoczył z cichym jęknięciem.
Klapa do piwnicy podniosła się za to z przeraźliwym zgrzytem, który musiał być słyszalny w promieniu kilometra. Mimo to Strażnik nadal uspakajająco falował nad jego głową. Z piwnicy wiało zimnym rybim smrodem. Odczekał minutę, licząc że wnętrze się lekko przewietrzy, a potem zszedł w mrok po metalowych schodach.
Wnętrze piwnicy było niskie. Strażnik, mimo, że nie był materialnym bytem, zmienił kształt, żeby zmieścić się pod sufitem i nie szorować delikatnym czubkiem swego efemerycznego płomienia po suficie, a potem rozświetlił wnętrze miodowym blaskiem. Piwnica najwyraźniej pełniła w magazynie Chesterum rolę śmietnika. Pod ścianami stał rząd metalowych szafek, na których zauważył łańcuchy, fragmenty turbin, resztki przepustnic, krzywe drążki, podarte paski klinowe, rdzenie, wały i tarcze zepsutych silników elektrycznych, pudła, pudełka, papier pakowy, sznurki, wstążki, koła, opony. Całe to barachło wylewało się z półek, spadało na podłogę i tarzało się po niej w orgiastycznym amoku. Pomyślał, że skoro było tu wszystko, musiał tu też być świtłocz. Oby tylko nie był zepsuty.
Zrobił to, co robił zawsze, gdy chciał odnaleźć artefakt. Usiadł na stojącej opodal skrzynce po piwie (b-stokowy ale, nie najgorsze, pijał go czasem), zamknął oczy i wsłuchał się w wektor. Mógł oczywiście chodzić po całej piwnicy i bawić się ze Strażnikiem w „ciepło – zimno”, ale jego efemeryczny opiekun, emanacja Wektora, był dzisiaj w zbyt żartobliwym nastroju. Mógł go dla żartu przeczołgać po całym tym śmietniku, a na koniec pokazać mu, że świtłocz ulokował się w suficie.
Zrobił trzy głębokie oddechy. Uspokoił bijące zbyt szybko serce. Poczuł swoje ciało i buzującą w nim energię. Przepływ był silny. Ta inkarnacja Wektor miała ogromną potencję. Aż przez chwilę pożałował, że zużywa ją na tak błahy przypadek. Potem odrzucił tę myśl, jak wszystkie inne. Oczyścił umysł i przekształcił go w puste naczynie dla Wektora. Prądy biegnące wzdłuż meridianów zaczęły się porządkować. Wektor nadawał im nowy kierunek. Gdzieś w głębi ciała, w okolicy serca, powstał wir, który, pulsując, powędrował do powierzchni ciała, a potem począł się wolno przemieszczać po korpusie w dół, ku prawemu biodru i niżej na udo i łydkę. Zatrzymał się tuż nad kostką.
Odczekał jeszcze chwilę i otworzył oczy. Cienka złocista i drżąca nić ze światła łączyła teraz dolną część jego nogi z punktem w odległym miejscem piwnicy. Delikatnie, najdelikatniej jak umiał, wziął tę nić w dłoń i, idąc w stronę niewidzialnego celu, zaczął ją zwijać. Torował sobie drogę, wśród walających się na podłodze szpargałów, aż dotarł do miejsca, gdzie drugi koniec nici wnikał w betonową podłogę piwnicy, tuż pod niewielką szafką wypełnioną skoroszytami.
Przestał zwijać nić, a ona natychmiast znikła.
Odsunął regał i przyjrzał się podłodze. Na oko dwadzieścia centymetrów betonu czyli godzina żmudnej pracy, o ile świtłocz tkwił tuż pod wylewką. Strażnik pokiwał się potakująco w przód i w tył, przyprawiając go o lekkie zawroty głowy, ale na wszelki wypadek zapytał jeszcze w myślach Wektora. Od razu otrzymał potwierdzenie.
Zdjął plecak i wyjął z niego potrzebne przybory – zestaw twardych wierteł do betonu, łom, tubkę z emulsją emulinitową i zapalnik. Napił się chłodnej wody z butelki, czując, że ręka mu drży – to Wektor zaczynał odczuwać podniecenie z powodu bliskości świtłocza. Ta ekscytacja mogła go kosztować życie, więc zrobił kilka głębokich oddechów i uspokoił nieco swego przewodnika.
Wziął do ręki wiertarkę, sprawdził poziom naładowania baterii i kilkoma pewnymi ruchami zainstalował w uchwycie najdłuższe z wierteł. Rozejrzał się za jakimś punktem, w którym mógłby rozpocząć pracę. Przez podłogę biegło drobne pęknięcie. Znalazł miejsce, gdzie beton się odrobinę wyszczerbił i przyłożył tam wiertło.
Borowanie trwało niemal dwadzieścia minut, kiedy wiertło trafiło na kamyk. Przebiło się przez niego, ale kompletnie się stępiło. Musiał je wymienić. Potem poszło już łatwo. Kolejne pięć minut i dotarł na maksymalną głębokość.
Z kieszeni wyjął stożkowaty ćwiek i upuścił go, czubkiem do góry, na dno wywierconego tuneliku. Chciał w ten sposób skierować energię wybuchu na boki. Kiedy upewnił się, że ćwiek jest odpowiednio ułożony, wycisnął do otworu kilka miligramów pasty z tubki i zepchnął ją ubijaczem w dół, na samo dno. Teraz przyszła kolej na detonator. Wsunął go bardzo ostrożnie w otwór. Dwa cienkie kable, czerwony i zielony, wystawały teraz z dziurki jak kiełkujące pnącza bluszczu. Rozciągnął je na całą długość – trzy metry – i poszukał miejsca, w którym mógłby się schronić przed eksplozją. W końcu postawił na regał z najcięższymi metalowymi częściami elektrycznych silników. Zebrał swoje rzeczy i umościł się za nim. Wyjął z plecaka elektryczne urządzenie detonujące, które sam skonstruował ze starego kalkulatora i dwóch płaskich baterii cynkowo-węglowych. Podłączył do niego witki detonatora i sprawdził napięcie. Potem włożył zatyczki do uszu, znów zrobił kilka głębokich oddechów i nacisnął czerwony guzik.
Huk był odległy i stłumiony. Gwałtowne drgnięcie podłogi było znacznie bardziej wymowne. Potem pojawił się dym i kurz. Wtulił nos w kurtkę i poczekał, aż największe kłęby rozcieńczą się w zatęchłej atmosferze piwnicy.
Wstał po minucie i podszedł do epicentrum wybuchu. Otwór nie był duży, ale wokół niego betonowa podłoga poorana była siatką tektonicznych pęknięć i przeskoków. Teraz trzeba było tylko użyć łomu i wydłubać sobie drogę w dół.
Kiedy skończył, owalna dziura u jego stóp miała około pięćdziesiąt centymetrów średnicy. Zapalił latarkę i zajrzał do środka. Na dnie ziemia usiana była betonowymi skrawkami. Głęboko wciągnął nosem powietrze. Tak, wśród wielu intensywnych woni, wychwycił również subtelny zapach przebudzonego świtłocza. Słodycz leśnych owoców zmieszana z nutą ziemistej pleśni – nie do pomylenia z czymkolwiek innym. Strażnik zafalował w nagłym podnieceniu. Wektor wstrząsnął nim od wewnątrz, nawiązując więź.
Zaczął dźgać ziemię łomem. Potem wyławiał ją z otworu rękami. Dźgał i wyławiał. W końcu łom zadźwięczał metalicznie, jak kamerton. Dłoń przeszył mu bolesny prąd. Na dnie otworu pojawiło się seledynowe światło, które emanowało z ochronnej powłoki świtłocza. Rozgrzebał ziemię, żeby stworzyć jak największe przejście. Świtłocz drżał jak skulone w norze zwierzę. On sam drżał buzującym podnieceniem Wektora. Strażnik zaczął migotać, jak zepsuta świetlówka, w końcu rozjarzył się oślepiającą bielą, nadął się jak balonik i zgasł.
Wolno rozgrzebał ziemię i przyjrzał się świtłoczowi. Był nie większy niż orzech kokosowy, ale kształt miał bardziej krągły i regularny. Skorupa emitowała delikatne światło, które migotało w rytm jej nerwowego drżenia.
Dotknął go delikatnie dłonią, żeby świtłocz poczuł przyjazną, czułą energię wektora i wtedy oba byty uspokoiły się i drżenie ustało. Kiedy przygasł, wyjął go delikatnie z jamy.
Ujął go w obie dłonie, oczyścił z resztek piasku, włożył do wyściełanego czarnym welwetem pudełka i umieścił w plecaku. Potem spakował resztę narzędzi i przyjrzał się z rezygnacją rumowisku na podłodze. Energia napędzająca go od kiedy połknął wektor odeszła. Pozostało tylko zmęczenie. Owszem, odczuwał również satysfakcję, ale ta topniała z każdą chwilą i ustępowała miejsca chłodnemu jak szlam z dna oceanu znużeniu.
Stopami, niedbale, zagarnął kawałki betonu i ziemię z powrotem do wykopanej jamy. Piwnica Hurtowni Chesterum wydawała się miejscem pozbawionym nadzoru, ale jeśli ktoś kiedyś odkryje ten dziwny akt wandalizmu, nie będzie miał pojęcia, po co się tu włamano i po co wykopano w podłodze tę absurdalną dziurę.
Ładnie i sprawnie napisane, chociaż wkradło się powtórzenie w środku tekstu(tak mniej więcej). Historia ciekawa i czuję pewien niedosyt, aż sprawdziłam, że to fragment. Podobało mi się :)
Pozdrawiam!
Milis – wielkie dzięki. Miło mi. I super, że wyłapałaś powtórkę.
Ha, muszę coś dopisać, bo tekst zdecydowanie biblioteczny, a mam obawy, czy poprzedni komentarz był wystarczająco merytoryczny. Chętnie przeczytam dalszą część, bo ponury świat bohatera i jego poszukiwania wciągają.
Jeszcze raz pozdrawiam i niemerytorycznie czekam na ciąg dalszy ;)
“Ponury świat” – to był mógłby być tytuł roboczy :) Tak chcę napisać “najponurszą” powieść SF świata. W każdym razie bardzo depresyjną. Pozdrawiam. Mam jeszcze dwa rozdziały i raczej tu nie będę wrzucał bo, ale jeśli chcesz, podeślę ci na priv. Może pomożesz mi zdecydować czy to temat na powieść czy opowiadanie. Serdecznie
Hej, tak myślałam już wczoraj, że to pomysł na powieść. Jeżeli będzie potrzebna Ci opinia osoby postronnej, to bardzo chętnie, a jeżeli nie, to zapewniam, że kupię papierowe wydanie, bo zapowiada się naprawdę ciekawie. Moim zdaniem, pisz powieść!
Dorjee, nie mam zwyczaju czytać fragmentów, ale na rozdział Twojej Destrukcji skusiłam się. Niestety, nie mogę powiedzieć, że to była satysfakcjonująca lektura, albowiem zmęczyła mnie mocno, w dodatku niewiele z niej pojęłam. Pokazałeś świat, którego nie rozumiem, nie udało mi się też zmiarkować, co i po co robi bohater…
Cóż, to tylko fragment i może ciąg dalszy otworzyłby mi oczy, ale nie wiem, czy chciałabym ponownie znaleźć się w tak osobliwym świecie.
Niezależnie od moich odczuć życzę Ci, aby napisanie powieści okazało się sukcesem. :)
…żeby na ciemnoszarej płaszczyźnie sufity dostrzec zmianę. → Literówka.
…na stan zamieszkujących ją organizmów. → Literówka.
…że nawet jedna, dostatecznie stara mogła doprowadzić zmiany. → Chyba miało być: …że nawet jedna, dostatecznie stara mogła doprowadzić do zmiany.
…patrzył na siebie siedzącego w dole przez sufit… → Co to znaczy, że siedział w dole przez sufit?
A może miało być: …patrzył przez sufit na siebie, siedzącego w dole…
Pod półprzeźroczystą skórą tętniły jaskrawo-błękitne żyły… -> Pod półprzeźroczystą skórą tętniły jaskrawobłękitne żyły…
Nie widział, dlaczego nie wsiadł do pierwszego pociągu. → Chyba literówka.
Wyobraził sobie jak zaczyna schodzić w dół… → Czy dookreślenie jest konieczne – czy można schodzić w górę?
Wiedział, gdzie znajduje się świtłocz i zamierzał go zdobyć. → Co to jest świtłocz?
Usiadł na stojącej opodal skrzynce po piwie (b-stokowy ale, nie najgorsze, pijał go czasem)… → Piszesz o piwie, które jest rodzaju nijakiego, więc: Usiadł na stojącej opodal skrzynce po piwie (b-stokowe ale, nie najgorsze, pijał je czasem)…
…opiekun, emanacja Wektora… → Dlaczego od tego miejsca piszesz wielką literą?
Ta inkarnacja Wektor miała ogromną potencję. → Literówka.
…wystawały teraz z dziurki jak kiełkujące pnącza bluszczu. → Bluszcz jest pnączem. Pewnie miało być: …wystawały teraz z dziurki jak kiełkujące pędy bluszczu.
…miała około pięćdziesiąt centymetrów średnicy. → …miała około pięćdziesięciu centymetrów średnicy.
Na dnie ziemia usiana była betonowymi skrawkami. → Raczej: Na dnie ziemia usiana była betonowymi kawałkami/ odłamkami.
Za SJP PWN: skrawek 1. «mała cząstka odcięta od całości» 2. «nieduża powierzchnia lub przestrzeń, często tworzące skraj czegoś»
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy jak zwykle przechodzi samą siebie :) Nawet kiedy wydaje się, że tekst przeczytany osiemset razy, są tam błędy. Dziękuję!
Milis – dzięki!
Bardzo proszę, Dorjee. Cieszę się, że mogłam się przydać i trwam z nadzieją wyrażoną w pierwszym komentarzu.
Powodzenia!
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dorjee, otrzymałam wiadomość, że fragmenty nie mogą wejść do biblioteki, więc usunęłam nominację. Może to i lepiej, bo wydawcy nie życzą sobie, żeby fragmenty powieści były gdziekolwiek publikowane.
Powodzenia!