- Opowiadanie: Galzag - Sprawiedliwośći... cz. 1

Sprawiedliwośći... cz. 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sprawiedliwośći... cz. 1

Dodam jeszcze na wstępie, że nie jest to całość (da się poznać po treści tytułu, ale uprzedzam jeszcze raz). Zamierzam wstawić resztę w najbliższym czasie, jednak jeśli okaże się, że ten fragment nie jest zbyt interesujący zwyczajnie nie będę czytelników męczył ;D W każdym razie mam nadzieję, że kogoś zaciekawi.

 

***

 

Zielone wzgórza wydawały się falować, gdy wiatr potrząsał kłosami porastających je traw. Wiszące nad nimi błękitne sklepienie, zabarwiło się bladym szkarłatem, kiedy jaśniejąca w oddali słoneczna tarcza, poczęła zanurzać się pod drżący horyzont. Pojedyncze promienie pobłyskiwały między gałęziami odległych drzew, układając na ziemi koślawe cienie. Krajobraz otaczający samotną posiadłość, wznoszącą się na jednym ze wzgórz, wydawałby się niezwykle piękny i na pewno przykułby wzrok nawet tych zupełnie niezainteresowanych obserwatorów, gdyby nie ostry, mroźny wiatr uderzający z potężną siłą w mur okalające rezydencję.

Strażnicy kulili się przy paleniskach, na szczycie wieży piętrzącej się nad okolicą. Widoczny w oddali brukowany trakt już dawno opustoszał. Bramy pobliskich miast za chwilę miały zostać zamknięte, aż do następnego dnia. Kupcy woleli zakończyć swe podróże wcześniej, niż w wypadku opóźnień z konieczności rozstawiać się obozem przed murami. Jednak w posiadłości hrabiego Jacoba Servina wciąż panował gwar. Drewniane, okute mosiądzem wrota stały otworem, jakby oczekując ostatniego wędrowca, który jeszcze tego dnia ma je przekroczyć. I rzeczywiście, po chwili w oddali pojawił się powóz, eskortowany przez dwóch kawalerzystów w długich płaszczach i tarczami na plecach. Już z tak daleka dało się dostrzec proporzec powiewający nad drewnianą konstrukcją wozu.

-Patrzcie!- zawołał jeden ze strażników, odwracając się od paleniska i rozglądając wokoło.– Jadą!

Zaraz dołączyli do niego kolejni, przyglądając się uważnie nadjeżdżającej karawanie.

-Czy aby to oni?– zagadnął drugi, osłaniając dłonią oczy przed ostrymi promieniami zachodzącego słońca.

-Nie widzisz, jaką chorągiew dźwigają– parsknął pierwszy.– Przeto muszą być z Bakiru. Wołajcie na tych w dole, niech hrabiego uprzedzą.

Żołnierz zawołał. Zebrani na dziedzińcu służebni zaraz popędzili do posiadłości, by uprzedzić swego pana o przybyciu wyczekiwanej karawany. Jednak hrabia miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. Przeżył już wiele lat i starość solidnie dawała mu się we znaki. Chociaż niewiele mógł się przysłużyć swej rodzinie, w przeszłości zdobył dostatecznie duży majątek, by teraz oddawać się błogiemu wypoczynkowi. Oczywiście nie zdołał raz na zawsze odciąć się od handlu, czy polityki i do jego siedziby wciąż przybywały karawany podobne do tej.

Wóz z eskortą dwóch uzbrojonych żołnierzy przejechał przez bramę, którą strażnicy od razu zatrzasnęli zakładając rygle. Konie zatrzymały się, ucichł szczęk podków. Strażnicy obserwowali z wieży, jak woźnica zeskakuje na ziemię i podchodzi do młodego, dumnego mężczyzny, który właśnie wyłonił się z posiadłości. Syn hrabiego Jacoba Servina wymienił kilka słów z przybyszem wskazując na magazyn. Powozowa eskorta również opuściła kulbaki po długiej podróży, pozostawiając wierzchowce stajennym. Jeden z nich zdjął żelazny hełm, ukazując przeciętą blizną twarz o wyrazistych rysach. Jego czujne, sokole oczy wędrowały po murach, by zatrzymać się na strażnicy i znów zwrócić się w stronę posiadłości hrabiego. Po chwili powoli ruszył za swym towarzyszem. Obaj zniknęli w drzwiach rezydencji, prowadzeni przez młodego syna hrabiego. Słudzy zaraz ściągnęli wóz do stajni, zabierając tam również wierzchowce eskorty. Strażnicy przypatrujący się wszystkiemu z wieży zadrżeli chłostani zimnym wiatrem i znów ścisnęli się wokół paleniska w mgnieniu oka zapominając o gościach.

Hrabia Jacob Servin skulił się w sobie, słysząc złowieszczy świst wiatru pośród pustkowi, otaczających jego posiadłość. Noc była czarna niczym smoła, choć jeszcze przed chwilą gwiazdy jasno świeciły na niebie. Jednak lodowaty wicher w przeciągu chwili przygnał z południa czarne chmury, które całkowicie spowiły nieboskłon, zrzucając przy tym na ziemię ciężkie krople deszczu. To właśnie ich dudnienie o szyby okien posiadłości wyrwały hrabiego ze snu. Gdy tylko otworzył oczy jego umysł poczęły bombardować pytania i odpowiedzi, jakie powinny pojawić się dopiero ze wschodem słońca, kiedy Jacob zaczynał pracę. Stało się jednak inaczej i stary szlachcic nie zmrużył nawet oka. Wciąż kręcił się niespokojnie po posiadłości, przemierzając zimne korytarze. Głuchy stukot drewnianej laski, którą się podpierał jeszcze bardziej go drażnił, jednak gdy tylko przystawał choćby na chwilę, czuł w nogach nieprzyjemne, bolesne pulsowanie. Więc chodził w kółko przyglądając się gobelinom, obrazom i statuom, które widział już setki razy, bo przecież sam kazał je tu sprowadzić.

Wreszcie zatrzymał się przed portretem swego pradziada, który żył jeszcze w czasach sławnego króla Anastasiana III. Podobnie jak wnuk, dziadek był referentem na dworze królewskim. Jacob uśmiechnął się do siebie. Chociaż wielu jego poprzedników sprawowało wysokie urzędy tylko jemu udało się dostać do Rady Królewskiej. Właśnie temu jego rodzina zawdzięczała dobrobyt i dostatki, w jakie opływali. Chociaż Jacob dawno już opuścił Radę, wciąż dzierżył w swych rękach wielką władzę, którą nieraz wykorzystywał do prywatnych spraw. ,,W końcu wszyscy tak robili"– tłumaczył się, gdy tylko trzeba było nieco naciągnąć któreś z praw panujących w Królestwie Kardii.

Hrabia uśmiechnął się do posągu swego pradziada i ruszył dalej przyglądając się wyłożonej na ścianach, bogatej boazerii. Lśniły w nich mętne ogniki dogasających pochodni, wiszących w uchwytach. Jacob minął duże lustro osadzone w złotej ramie, jednak zatrzymał się w pół kroku i zawrócił, by z kolei przyjrzeć się swojej własnej postaci. Chociaż nie był to widok w żaden sposób imponujący, to mimo wszystko stary hrabia uwielbiał tak stać i przyglądać się swemu odbiciu. Powtarzał wtedy w duchu niezliczoną ilość razy stałą formułkę.

-Jakże ja wiele osiągnąłem– wyszeptał prostując się na tyle, na ile pozwalał mu na to obolały kręgosłup.

W milczeniu podziwiał swoją postać, emanującą niemal żywym światłem na tle nieprzeniknionej ciemności, rozpościerającej się wokoło. Hrabia leniwym gestem przetarł klejące się powieki, gdy dostrzegł, że mrok za nim się porusza.

-Wariujesz– syknął sam do siebie.– A wszystko w skutek braku snu.

Chodź nie mógł mieć pojęcia, czy ta diagnoza jest właściwa, powoli ruszył do sypialni. Miał nadzieję, że wreszcie uda mu się w spokoju zasnąć.

-Przeklęty wiatr– parsknął, wsłuchując się w ostry, przeszywający świst.

Kroki zabrzmiały na korytarzu, gdy Jacob powoli ruszył dalej. Drewniana laska stukała cicho na posadzce, za każdym razem zagłuszając niosące się echo poprzedniego uderzenia. Wiatr zawył uderzając w okiennice. Hrabia zadrżał czując na plecach zimny powiem. Zatrzymał się, by spojrzeć skąd mógł dochodzić chłód. Mrucząc pod nosem przekleństwa na zapominalskich służących, przyjrzał się każdej okiennicy, lecz nie dostrzegł żadnej szpary. Wicher świsnął zagłuszając cichy zgrzyt otwierających się drzwi. Hrabia zadrżał gdy z pomieszczenia dmuchnął zimny podmuch.

-Parszywe psy– syknął Jacob, podchodząc do ciężkich wrót. Zimny dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy dotknął równie zimnej klamki. Znów rozległo się skrzypienie zawiasów i drzwi zatrzasnęły się z głośnym łomotem. Wiatr zawył. Hrabia odwrócił się i ruszył… niedaleko przed sobą widział wyraźnie falujący kształt, który w mgnieniu oka zlał się z mrokiem.

-Co u diabła?– warknął, ponownie pocierając oczy.

Potem z głośnym westchnieniem ruszył dalej jednak ponownie kątek oka złowił niemal niedostrzegalne poruszenie. Gdy się odwrócił było już po wszystkim.

-Kto tam jest?!- zawołał hrabia, gniewnie uderzając laską o podłogę.

Dopiero wtedy w korytarzu pojawiły się mgliste zarysy. Postać poruszyła się dobywając coś zza czarnego płaszcza. Hrabia stał i patrzył, jak przedmiot toczy się w jego stronę. Zaraz jednak wrzasnął przeraźliwie i runął na zimną posadzkę, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Z przerażeniem przyglądał się makabrycznemu widokowi. Dreszcz targnął ciałem staruszka i ogarnęły go mdłości. Upiorna głowa, odrąbana od ciała patrzyła na niego pustymi oczodołami, w których błyszczały dwie złote monety. Hrabia zwymiotował czując jak przepełnia go niewyobrażalna rozpacz. Czarna postać skryta gdzieś w cieniu poruszyła się ,doskakując do starca i furkocząc długim płaszczem. Zawył wiatr, okiennice otworzyły się, łomocząc w ścianę. Wicher brzmiał niczym echo niemego krzyku, dobywającego się z trupich warg zabitego. Jacob dopiero teraz powoli uświadamiał sobie, do kogo niegdyś musiała należeć głowa, jednak przerażenie nie przepuszczało żadnych myśli do jego świadomości. Czarna postać pochyliła się nad nim ściągając z głowy kaptur.

-Witaj ponownie– syknął mężczyzna o wyrazistych rysach, pocierając dłonią długą bliznę, przechodzącą przez całą jego twarz.

Hrabia zawył zagłuszając ryk wiatru wpadającego do lodowatego korytarza. Okiennice trzasnęły o ścianę, zimna klinga dobytego spod szaty noża błysnęła w mroku. Jacob otworzył usta, gdy ostrze zagłębiło się w krtań, rozrywając szyję. Purpurowa posoka chlapnęła na nieskazitelnie czystą podłogę, gdy zabójca wyrwał ostrze z krtani i uniósł do kolejnego ciosu. Hrabia dostrzegł przez mgłę, która zasnuła jego wzrok prawe oko oprawcy – niewidzące i martwe. Znał tego człowieka. Opadło ostrze znów zagłębiając się w krtań. Zawył wicher.

 

Deszcz lał obficie. Ziemny trakt dawno już rozmókł, zamieniając się w grzęzawisko. Konie ślizgały się i zapadały w muł, ciężkimi krokami rozbryzgiwały brudną wodę. Trzej jeźdźcy okryci szarymi płaszczami przyglądali się swej marszrucie z nieukrywaną odrazą.

-Psia mać!- warknął pierwszy z nich rozglądając się wokoło. Drzewa pochylały się nad gościńcem częściowo go osłaniając. Jednak tak gwałtowna ulewa, która wciąż trwała, nie dała się zatrzymać nawet gęstym, poskręcanym gałęziom. Szare chmury wisiały nieruchomo pod nieboskłonem, jakby wcale nie zamierzały się rozpraszać, choćby wszyscy pluli i złorzeczyli patrząc na nie.

-Tyle drogi i jeno te przeklęte mokradła!

Jednak nikt nie odpowiedział na skargi towarzysza. Wszyscy doskonale wiedzieli, że nie mają teraz możliwości zawrócić, a zatrzymanie się, wcale nie polepszy ich sytuacji. Musieli po prostu dotrzeć do celu. Ale ten wciąż był dla nich niedostrzegalny. Konni opuścili szeroki, brukowany trakt dawno temu z nadzieją, że ich droga wreszcie dobiega końca. Lecz – jak się okazało – miała jeszcze trwać i trwać.

-Jest!- zawołał w końcu drugi wędrowiec, zsuwając całkowicie przemoknięty kaptur i wpatrując się w dal.– Widzicie to?

-Drzewo, jak każde inne– odparł pierwszy, również odsłaniając głowę.– Nie wydaje się jakoś specjalnie… wyjątkowe.

Jeźdźcy przyspieszyli tempa na tyle, na ile było to możliwe i mimo że już dawno wyzbyli się nadziei na szybkie dotarcie do celu, ta wreszcie się w nich ożywiła. Zatrzymali się dopiero, gdy stanęli pod nagim, powyginanym dębem. Jego gałęzie były poskręcane tak, iż przypominały ogromną, wielopalczastą łapę sięgającą po coś w stronę drogi. Wędrowcy w milczeniu przyglądali się nienaturalnie powykrzywianym konarom.

-To na pewno ten dąb– odezwał się pierwszy, kiwając z powagą głową.– Poza tym nie widzę w okolice jakichkolwiek innych.

-Racja, to na pewno ten– przytaknął drugi, kręcąc się niecierpliwie w siodle.

-Więc ruszajmy– znów odezwał się pierwszy, spoglądając na zakręcający gościniec.– Przecież nie będziemy tu teraz stać. Może w końcu los się do nas uśmiechnie.

-Cóż za różnica. I tak suchej nitki na nas nie zostawił…

Jeźdźcy minęli ostry skręt i nagle znaleźli się na zupełnie otwartej przestrzeni. Las, który przemierzali już od wielu godzin, wreszcie zniknął, a jego miejsce zajął spory budynek, wykonany z ciemnego kamienia. Deszcz spływał po spadzistym dachu w wąskie rowy melioracyjne, odprowadzające wodę gdzieś daleko między drzewa. Niewielki dziedziniec osłonięty wysuniętym zadaszeniem podpartym kolumnami, prowadził prosto do dwuskrzydłowych wrót. Konni ukryli się w wirydarzu, zeskakując z kulbak.

-To na pewno tutaj?– pierwszy raz od dłuższego czasu odezwał się trzeci z nich.– Jeżeli źle trafiliśmy… z taką stratą czasu nie mamy co wracać do Farrim.

Jego dwaj towarzysze pokiwali głowami, ale na ich obliczach zajaśniała ulga, gdy przypomnieli sobie o swoim mieście, do którego – prędzej czy później – musieli powrócić.

-Trzeba to sprawdzić– rzekł w końcu pierwszy, przywiązując wierzchowca do jednego z kamiennych filarów i podchodząc do masywnych, okutych mosiądzem wrót. Powolnym ruchem chwycił ciężką kołatę i załomotał w drzwi. Echo, jakie poniosło się wewnątrz, było słyszalne nawet na dziedzińcu. Niemal natychmiast dało się dosłyszeć szczęk rygli i po chwili wrota rozwarły się ze zgrzytem. Tuż za nimi stał niski, acz potężnie zbudowany mężczyzna, wspierając się na wielkim młocie bojowym, wyrzeźbionym na kształt smoczego łba. Wojownik nie odezwał się nawet słowem, ale uważnie lustrował spojrzeniem każdego z przybyłych. W końcu skinął na gości i ruszył w głąb mrocznego holu. Trzej przybysze bez słowa podążyli za nim wsłuchując się w echo własnych kroków. Wierzchowce parskały przywiązane do filarów, jednak po chwili te odgłosy ucichły niczym ucięte nożem, gdy odźwierni zatrzasnęli ciężkie wrota pogrążając hol w całkowitych ciemnościach. Wędrowcy z trudem dostali się do niezwykle skromnie oświetlonego korytarza. Przewodnik już tam na nich czekał. Gdy tylko upewnił się, że goście nie zbłądzili, ruszył dalej. Wprowadził przybyszów do wąskiej komnaty, całkowicie opustoszałej z jednym tylko biurkiem, za którym siedziała młoda kobieta w obcisłym, podróżnym stroju.

-Witamy w Gildii Najemników– powiedziała ostrym niczym stal głosem.

Trzej przybysze skinęli głowami rozglądając się wokoło.

-Potrzebujemy dobrego wojownika– rzekł pierwszy, pochylając się nad stołem. Kobieta roześmiała się.

-Niczego innego nie oczekuję– odparła, poważniejąc nagle.– To nie dom publiczny. Poza tym… każdy z naszych ludzi jest dobry. Chodzi o coś konkretnego?

-Jak najbardziej– odparł pierwszy z gości.– Jednak powiedziano mi, że nie będę musiał zdradzać szczegółów.

-Dobrze ci powiedziano, chłopcze.– Mężczyzna drgnął słysząc sarkazm w słowach kobiety.– Ale jeżeli nie podasz nazwiska będę musiała przydzielić ci kogokolwiek.

Przybysz pokręcił głową i zamyślił się.

-Musi być najlepszy– stwierdził po chwili.– Do tego przyda mu się głowa na karku. To zadanie będzie od niego wymagać wiele myślenia. Przede wszystkim myślenia.

-Więc było tak od razu.– Kobieta spojrzała na stos dokumentów leżący na skraju biurka.– Mamy jednego. Rzeczywiście jest najlepszy, ale…

-Cena nie gra roli– wtrącił się drugi, lecz od razu zamilkł spiorunowany spojrzeniem przez kobietę.

-Ów człowiek jest dość… problemowy– wyjaśniła pochylając się w tył.– Ma swoje zasady i nie koniecznie podejmie się każdego zadania. Na razie jednak nie jest dostępny i nie możecie mu panowie złożyć propozycji osobiście. Dlatego radzę zaczekać na jego powrót.

-Nie mamy tyle czasu– odparł pierwszy, rozkładając ręce.– Co możemy zrobić, by nie rozmyślił się w połowie zadania?

-Tak nie postąpi– syknęła kobieta.– Jeśli się podejmie, musi skończyć. Inaczej nie zagrzałby u nas miejsca. A wiecie, że my mamy samych najlepszych.

-Oczywiście.

-Więc jak będzie?

Mężczyzna spojrzał na swych kompanów. Widząc ich potwierdzenia również pokiwał głową.

-Najmujemy go– rzekł.– Miejmy nadzieję, że się zgodzi, bo jeśli nie… poszukamy kogoś gdzie indziej.

Kobieta roześmiała się ironicznie.

-Szukajcie– warknęła.– My mamy dość klientów. Za to wy nie dość czasu… jak mniemam.

-Kiedy się pojawi?

-Wkrótce. Gdzie mamy go wysłać?

Mężczyzna zamyślił się.

-Do Farrim. Niech skontaktuje się z lordem Derethem Tangrimem. Tam dostanie dalsze wskazówki. Mam nadzieję, że rzeczywiście jest najlepszy.

Przybysz odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę. Zaraz za nim ruszyli pozostali.

-Jest najlepszy– szepnęła kobieta, gdy tylko trzej goście się oddalili.

Koniec
Nowa Fantastyka