
Hej,
za betę dziękuję CEZARY_CEZARY.
Piosenka Srebrnej Kompanii, jest to przerobiona piosenka legionów - Pierwsza brygada.
Opowiadanie z dużą ilością walki i mam nadzieję, wystarczającą ilością fantastyki :)
Milej lektury :)
Hej,
za betę dziękuję CEZARY_CEZARY.
Piosenka Srebrnej Kompanii, jest to przerobiona piosenka legionów - Pierwsza brygada.
Opowiadanie z dużą ilością walki i mam nadzieję, wystarczającą ilością fantastyki :)
Milej lektury :)
Nekarscy pikinierzy robili duże wrażenie na gościach zgromadzonych w gospodzie. Dziewczęta wzdychały do ich czarno-czerwonych mundurów. Młodzieńcy z zazdrością patrzyli na broń i hełmy ozdobione złotymi piórami. Starzy bywalcy z dumą dyskutowali o kwiecie imperialnej armii. Zebrani w gospodzie nie mogli wiedzieć, że trzech młodych wojaków miało dopiero odbyć chrzest bojowy, a ich kamrat z siwą brodą i w znoszonym mundurze zabrał przyszłych towarzyszy broni, by ci po raz ostatni zakosztowali rozrywki w ojczyźnie, nim ruszą na pannońskie pogranicze.
Konrad był weteranem, a nadchodząca ekspedycja miała być ostatnią, nim zluzują go do cywila. Przywykł już do podniecenia towarzyszącego rekrutom i rozmarzonych oczu dziewcząt, które nie mogły się napatrzeć na dumnie wypięte piersi młodych pikinierów. Przeszedł też do porządku dziennego nad tym, że on sam nie wzbudzał już ani zachwytu, ani szacunku. Za to czerpał satysfakcję, że wciąż uchodził za autorytet wśród młokosów.
Nadszedł czas następnej kolejki. Młodziki nie zgodzili się, by to Konrad płacił. Dwóch z nich wstało i ruszyło do szynkwasu. Weteran nie oponował, picie za darmo było jednym z niewielu przywilejów, których się dorobił w armii. Stojący przy gospodarzu gość ruszył do wyjścia. Pahls i Erroll, zapatrzeni w dziewczęta, wpadli na niego. Gość rozepchnął ich, nie poświęcając im najmniejszej nawet uwagi.
W gospodzie zapanowała cisza. Waren, trzeci z rekrutów, chciał zareagować, ale Konrad szybko złapał go za ramię i usadowił z powrotem na ławie, nawet na chwilę nie spuszczając z oczu twarzy gościa. Od razu rozpoznał czarny zarost, twarde jak lód niebieskie oczy i fajkę, której ustnik przygryzał nieznajomy. Pahls i Erroll rzucili kilka uwag w stronę fajczarza, lecz ten nawet się nie obejrzał. Ruszył do drzwi gospody i po chwili już go nie było.
Waren, który najpilniej zawsze słuchał historii Konrada, zapytał:
– Czy to nie był…?
– Cicho, synku. Nawet jeśli, to nie twoja sprawa – mruknął weteran.
– Ale…
– Nie ma żadnego "ale" i gęba na kłódkę przy pozostałych – powiedział Konrad spokojnym, ale stanowczym tonem.
Pahls i Erroll wrócili z kuflami w dobrych nastrojach. Lecz nie uszły ich uwadze markotne miny towarzyszy.
– Co, mieliśmy mu dać po gębie? – zapytał Pahls.
– Ty wiesz, kto to był? – zapytał Waren, za nic mając złe spojrzenie Konrada.
Pahls i Erroll popatrzyli po sobie zdziwieni.
– Landorf Brandstatter – powiedział Waren.
– Ten? – zapytali niemal równocześnie Pahls i Erroll.
– Pannońskie gacie i skórzany czepiec, wprawdzie nie dojrzałem herbu kompanii, ale fajka w zębach… Słuchaliście choć raz uważnie historii Konrada?
Erroll i Pahls spojrzeli na starego wojaka, lecz ten wbił wzrok w kufel i nie zapowiadało się by miał ochotę na komentarz.
– Sierżant Srebrnej Kompanii – powiedział Erroll i zagwizdał. – Wiecie, jak by nas przywitali, gdybyśmy tak…
– Gdybyście co? – Konrad przerwał Errollowi.
Zapadła cisza. Pierwszy odezwał się Erroll, przezwyciężając ostre spojrzenie weterana.
– Ruszylibyśmy do Pannony jako bohaterowie, ci, którzy pochwycili słynnego…
– Nigdzie byście nie ruszyli. Matki by was opłakiwały, zanim byście powąchali pannońskiej stali – przerwał Konrad.
Erroll i Pahls popatrzyli po sobie, a Konrad już wiedział, że podjęli decyzję.
– Pójdziemy się przewietrzyć – rzucił krótko Erroll.
Młodzieńcy szybko pozbierali rynsztunek, zostawiając piwo i ruszyli do wyjścia. Waren chwilę walczył ze sobą, w końcu też chciał wstać, ale Konrad położył mu dłoń na ramieniu i powiedział:
– Nie dopiłeś, a czekają na nas jeszcze dwa pełne kufle. Szkoda by i twoje piwo się zmarnowało. Posadź dupę na miejscu, a opowiem ci historię, której jeszcze nikomu nie opowiadałem.
Waren walczył chwilę ze sobą, ale coś kazało mu posłuchać starego wojaka.
*
Pannońskie pogranicze jest zanurzone w odmętach wojny od ponad osiemdziesięciu lat. To kuźnia nekarskiej elity. To tam młodzi rekruci nabywają umiejętności i hartują się w pannońskiej krwi. Tak można przeczytać na ogłoszeniach zachęcających do wstąpienia na służbę imperium. Ponad trzydzieści lat temu sam uległem pokusie i postanowiłem walczyć ku chwale cesarza Goelza. Teraz, jako weteran licznych ekspedycji, mógłbym dopisać do owych ogłoszeń, że bój jest błogosławieństwem. Ucieczką od dzikiej puszczy, upału i wszelkiego plugastwa lęgnącego się w pannońskich lasach. Walka, gdy stajesz oko w oko z wrogiem i możesz mu się odciąć, jest chwilą wytchnienia od ciągłego strachu przed chorobami czy ukąszeniami. Ulgą od gorąca, gdy całe ciało zalewa pot, wargi wysychają na wiór, a towarzysze padają trupem w marszu. Starcie jest chwilą zapomnienia od ulewnych deszczy nadciągających znienacka wraz z huraganowym wiatrem, gdy las ciska ci w twarz gałęzie, a krople kaleczą policzki. O tak, pannońskie ulewy hartują młodych rekrutów w błocie, w rwących potokach niosących cały leśny inwentarz. Wraz z ulewami nadchodzi ochłodzenie. Temperatura gwałtownie spada, a nekarska armia grzęźnie w zimnym błocie. Palce w przemoczonych butach zaczynają marznąć, a skóra odchodzić od ciała, zamieniając stopy w krwawą masę. To wtedy, nocą z lazaretów słychać wrzaski, gdy konował rżnie trawione gangreną kończyny. To wtedy niosą się jęki ogarniętych gorączką towarzyszy.
Noc w pannońskim lesie jest czarna niczym smoła. Stojący na warcie nie widzi nic prócz blasku z ognisk. Zupełnie jakby las pochłaniał całe światło tuż poza obrębem płonących szczap. Mimo to wpatrujesz się w nieprzeniknioną ciemność, gdyż wiesz, że tam gdzieś czają się mieszkańcy tego piekła. Wychodzą z jam w tę czeluść, wabieni zapachem krwi, przyciągani zawodzeniem chorych towarzyszy. Wpełzają do namiotów i porywają w ciemność. Nie raz cały obóz zrywał się na dźwięk rozpaczliwego wycia. Wpadaliśmy wtedy do namiotów, oświetlając wnętrza. Najpierw widzieliśmy pobladłe z przerażenia twarze, oczy ogarnięte panicznym strachem. Następnie puste miejsce i ślady łap wielkości ludzkiej głowy.
Szczątki znajdowaliśmy nad ranem, poszarpane resztki, obgryzione kości, zmiażdżone twarze. I zadawaliśmy sobie te same pytania: Jak mogliśmy nie zauważyć tak olbrzymiego zwierzęcia podchodzącego do obozu? Jak straszliwa musi być to śmierć, gdy ciągnięty w gęstwinę łapiesz się rozpaczliwie trawy, pni, czegokolwiek, do chwili, gdy stwór zwalnia uścisk, a ty w ciemności widzisz zbliżające się ślepia, zanim bestia cię rozszarpie na strzępy.
To podczas jednej z takich nocy pełniłem wartę. Trząsłem się przy ognisku, otulony i tak już przemoczonym kocem. Miałem gorączkę, ale po ostatnich wydarzeniach nie chciałem nawet myśleć o nocy w namiocie. Na szczęście deszcz nieco zelżał, za to wzmógł się wicher. Wyjąc wśród drzew, niemal całkowicie przygasił ogień.
– Idę na obchód! – krzyknąłem do towarzysza.
Ten nawet nie drgnął. Pomyślałem, że może nieszczęśnik umarł przy ognisku. Wstałem bez słowa i ruszyłem między namiotami. Szło nas wtedy ponad dziesięć tysięcy ludzi i kawalerii i łatwo można było się zgubić w ciemnościach, wśród ognisk i posterunków, plątaninie linek i szarych płócien namiotów. Szybko też pomyliłem drogę. Wszedłem w las i ruszyłem na wschód, szukając drogi powrotnej do obozu mojej kompanii. Widziałem między gałęziami światła obozowisk, a przed sobą jedynie mrok. Oparłem się o najbliższy pień, pragnąc, by ten koszmar minął. Zamknąłem oczy, słuchając zawodzącego wiatru i szumu drzew. Puszcza kołysała się jak łódź na wzburzonym morzu, a ja poczułem, że jestem gotów umrzeć, utulony przez głuszę do wiecznego snu.
Stało się jednak coś zupełnie innego. Usłyszałem pieśń. Otworzyłem oczy i oderwałem się od pnia. Ruszyłem za melodią, idąc po omacku przez ciemność, pokonując kolejne gałęzie wyrastające na drodze. Słyszałem coraz wyraźniej słowa. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że miały się wryć w moją pamięć nie gorzej niż wspomnienia z pannońskiego piekła.
„To my, najemna kompania, rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!
Mówimy nie dla idei.
Mówimy nie dla wzniosłych mów.
Mówią, żeśmy szaleni,
A my walczymy za złota trzos!
To my, najemna kompania, rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!
Ile mąk, ile cierpienia?
Ile krwi, wylanych łez?
Lecz nie ma w nas zwątpienia.
Dodaje sił złota trzos!
To my, najemna kompania, rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!
Nie chcemy politowania.
Nie chcemy mów, nie chcemy łez.
Nie chcemy od was uznania.
My czekamy na złota stos!
To my, najemna kompania, rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!
Inaczej się dziś zapatrują.
I trafić chcą do naszych serc.
I mówią, że nas szanują,
Gdy my czekamy na monet stos!
To my, Srebrna Kompania, walczymy za złota trzos!
Rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!”
Zobaczyłem namioty ustawione wokół dwóch dużych ognisk, w których płonęły grube pnie zawalonego nieopodal drzewa. Przy ogniskach siedzieli wojacy, raźno śpiewając. Wszystko przypominało bardziej popijawę niż wojskowy obóz.
Poczułem dłoń na ramieniu. Obróciłem się. Przede mną stał rosły Mers.
– Gdybyś był Pannończykiem, już byś łapał krew z poharatanego gardła. No, już po strachu – zapewnił.
Jednak nie ściągnął ręki z ramienia. Za to poprowadził mnie do ogniska.
Siedzieli tam głównie Nekarczycy, ale było też kilku Mersów, a nawet Pannończyk o oczach ciemnych niczym dwa kawałki onyksu, lśniące w blasku ognia.
– Kogo nam przyprowadziłeś, Frigson?! – krzyknął ktoś.
– Wygląda jak pikinier – powiedział Mers. – Niech spierdala do swoich – zawołał wąsaty łysol o czerwonej twarzy.
– Nie trzeba nam tu lizodupów cesarza – zawtórował ktoś inny.
Nagle ucichli, gdy podniósł się brodacz w skórzanym czepcu, trzymający w zębach ustnik fajki.
– Zgubiłeś się – stwierdził. – Co z wami, chłopy? Zostawimy go tak? Każemy wracać w ciemnościach?
Zebrani przy ognisku popatrzyli po sobie, gdy tymczasem ci przy drugim ognisku zaczęli pieśń od początku.
– Jak sierżant sobie życzy, to niech zostanie – powiedział Nekarczyk o delikatnych rysach, niemal kobiecych.
– Masz szczęście, żołdaku, przypadłeś do gustu chłopakom. Więc siadaj – zaproponował fajczarz.
Mers wepchnął mnie między wąsacza, a Pannończyka. Usiadłem na pniu zwalonego drzewa. A łysy podał mi pękaty bukłak.
– Dobre miejsce sobie wybrałeś – powiedział.
Wszyscy utkwili we mnie spojrzenia. Zerknąłem na tego z fajką. Wciąż stał i patrzył jasnymi oczami, zimnymi jak dmący wiatr, twardymi niczym zmarznięta panońska ziemia. Uniosłem bukłak i wypił porządny łyk. Wódka była mocna, paliła w gardło żywym ogniem. Mimo to piłem dalej. Gdy odstawiłem bukłak i pociągnąłem w nozdrza powietrze, od razu zaniosłem się dławiącym kaszlem.
– No proszę, jeśli wojujesz tak jak pijesz, to chcę cię w mojej kompanii – powiedział fajczarz.
Podałem bukłak dalej, gdy najemnicy wybuchnęli śmiechem. Mieliśmy wtedy dwie najemne kompanie. Byłem ciekaw, do której zaniosła mnie pannońska noc. Dojrzałem między namiotami sztandar, powiewający na wietrze. Dwie skrzyżowane srebrne piki na czarnym tle. Niesławna Srebrna Kompania, pod komendą Landorfa Brandstattera. Zerknąłem na fajczarza, patrzył w ogień pykając z fajki. I nie mogłem uwierzyć, że oto mam przed sobą okrytego złą sławą dowódcę i jego psy.
– Klaus, zagraj coś – zawołał któryś z najemników.
Ten o zniewieściałej twarzy podniósł lutnię i zaczął śpiewać, przygrywając. Cicho, zupełnie jakby siedział w domu przy kominku, a nie w puszczy. Wszyscy zaraz ucichli, nawet wiatr przestał chłostać korony drzew, delikatnie kołysząc lasem, zdawać by się mogło, w rytm melodii. Po chwili zamilkli ci przy drugim ognisku i jedynie szczapy lizane płomieniami strzelały w powietrze iskry.
Nie pamiętam już, o czym była pieśń, ani ile razy w czasie ballady sięgnąłem po bukłak, ale wystarczyło tego, by zamknąć mi powieki.
*
Konrad poczuł szarpnięcie. Otworzył oczy. Wielka dłoń zasłoniła usta pikiniera. Zobaczył łysy łeb i wielkie wąsy Nekarczyka.
– Zabiorę dłoń, a ty cichutko się podniesiesz i usiądziesz obok mnie przy ognisku – wyszeptał.
Konrad zrobił, jak mu kazano. Noc już szarzała. Wiatr ucichł zupełnie, a podnosząca się mgła zwiastowała ciepły dzień. Pikinier przetarł oczy.
– Muszę wracać… – zaczął i urwał, widząc ostre spojrzenie wąsacza.
Konrad instynktownie sięgnął po pikę. Nie tylko las, ale i obóz był nienaturalnie cichy. Przy sąsiednim ognisku siedziało dwóch najemników. Poza nimi Konrad nie dostrzegł żywej duszy. Nie słyszał chrapania, rozmów, nic, co by wskazywało, że w obozie Srebrnej Kompanii prócz niego i trzech najemników został ktoś jeszcze. Łysy ledwie kiwnął głową, dając znak Konradowi. Pikinier spojrzał na otwarty namiot. Zmrużył oczy, by w jego cieniu dostrzec sylwetki. Stali tam halabardnicy w pełnym rynsztunku. Uwagę Konrada zwrócił ledwie słyszalny trzask. Między namiotami, wśród drzew, zobaczył cień, po chwili kolejny. Postacie szły zgarbione, jedna za drugą, prowadząc konie za uzdy.
– Pannończycy – wyszeptał Konrad, przełykając z trudem ślinę.
Wąsacz przytaknął i powiedział:
– To lekka jazda, pannoński zwiad. Są tu, aby oskrzydlić nasze oddziały. Mamy szczęście, główne natarcie przyjmie ktoś inny. Te skośnookie małpy myślą, że nas zaskoczą, a następnie wbiją się na tyły cesarskich. Słuchaj uważnie, jak się zacznie, ruszymy do chłopaków po lewej i dołączymy do szeregu, rozumiesz?
– Co z resztą wojska? Nie powinniśmy…
– Zamknij gębę, cesarski kmiocie, bo ci ją wsadzę w ognisko – warknął łysy. – Kiwnij głową, że zrozumiałeś.
Konrad założył hełm ozdobiony złotymi piórami i kiwnął na znak, że zrozumiał.
– Za chwilę się zacznie, o tam – powiedział łysy, wskazując najemnika, który wyszedł z namiotu.
Najemnik przeciągnął się i pogwizdując, ruszył w stronę drzew, gdzie przemykali Pannończycy. Ubrany w czarne bryczesy i rozpięty srebrny wams, świetnie odgrywał rolę dopiero co przebudzonego knechta. Stanął przy młodym drzewku, odgarnął za ucho kosmyk kasztanowych włosów i zaczął rozsznurowywać spodnie. Cienie zatrzymały się, Pannończycy w ułamku sekundy zlali się z lasem. Najemnik tymczasem wyciągnął fallusa i zaczął sikać, pogwizdując coraz głośniej. Konrad zauważył, że nie tylko on i wąsacz go obserwują w największym skupieniu, ale i ci przy sąsiednim ognisku, jakby finał wypróżniania miał być najistotniejszym wydarzeniem w Pannonii. Dwa cienie drgnęły, następnie ruszyły w stronę sikającego. Jeden z lewej, drugi zachodził najemnika od prawej. Ten założył ręce za plecy i zaczął kręcić biodrami, oblewając moczem coraz to większy obszar drzewka. Wtedy Konrad dostrzegł, że najemnik złapał rękojeść dwóch bandoletów wetkniętych za pasek. Cienie dobyły zakrzywionych mieczy. Pannończycy byli tuż przy nim, gdy najemnik spojrzał na krocze, wysikując ostatnie przerywane strumienie moczu. Cienie skoczyły na niego. Najemnik dobył błyskawicznie pistoletów i bez mierzenia wypalił z obu luf, z wciąż dyndającym kutasem między nogami. Obaj Pannończycy padli. Z namiotów obok strzelca wypadli pistoliersi, każdy z parą pistoletów. Stanęli w równym rzędzie przy towarzyszu. Wąsacz szarpnął Konrada. Ruszyli w stronę wypadających z namiotów pikinierów.
Nim pistoliersi oddali salwę, Konrad usłyszał śmiejącego się najemnika:
– Do kurwy nędzy, to już nawet nie można się wyjszczać, w spokoju by nie musieć zabić, jakiegoś skurwiela.
Wąsacz wepchnął Konrada do szeregu między Frigsona a Klausa. Cesarski pikinier kątem oka dostrzegł Pannończyka w czarno-srebrnym mundurze. Rozległa się kolejna salwa z bandoletów. Za plecami, Konrad usłyszał donośny głos Landorfa, wykrzykującego rozkazy. Łysy wąsacz powtarzał po dowódcy, dodając przekleństwa:
– Trzymać szyk! Kurwa! Muszkieterzy na lewo! Na lewo, sukinsyny! Równać! Równać! Kurwa wasza mać!
Pannończycy się wycofywali.
– Uciekają? – zapytał Konrad.
– O nie, mój cesarski przyjacielu – powiedział Mers.
Grzmiały muszkiety, najemnicy oddawali kolejne salwy za znikającymi w mroku lasu Pannończykami. Halabardnicy ustawili się wokół Landorfa, opierającego jedną nogę na przewróconej beczce. Pociągał z fajki, patrząc ponad ludźmi w gęstwinę. Gdzieś w oddali rozpętało się piekło. Huk wystrzałów, wrzaski i dziki ryk koni przetoczyły się między drzewami.
– Uderzyli na cesarskich – wyszeptał Klaus.
– Masz szczęście, że do nas trafiłeś. – Frigson uśmiechnął się do Konrada.
– Zamknąć gęby – warknął łysy.
Ziemia zatrzęsła się, a trzask łamanych gałęzi wypełnił knieję. Konrad słyszał, jak dłonie w skórzanych rękawicach zaciskają się na drzewcach włóczni. Coś wypadło spomiędzy drzew. Olbrzymi kształt mknął bezszelestnie. Skoczył, pokonując odległość dzielącą go od muszkieterów. Pod skórzanym pancerzem nabijanym ćwiekami, na grzbiecie i pysku, Konrad dojrzał cętkowane futro. Z rozwartej paszczy wystawały dwa długie kły. Stwór wpadł w najemników niczym lis w gromadę kur, przebijając się przez szeregi.
– Łowcy! Mają Wiedzących…!!! – krzyknął pannoński najemnik, nim zagłuszył go wrzask rozdzieranych muszkieterów i galop wypadających spomiędzy drzew konnych.
Pannończycy obracali w dłoniach krótkie piki, długie włosy jeźdźców falowały jak wzburzone ciemne morze. Z czarnych oczu biła bezlitosna pustka. Wszystkie dźwięki nagle ucichły. Konrad patrzył na buchające z końskich chrap obłoki pary, toczoną z pysków pianę. Kopyta rwały z ziemi liście i gałęzie. Poczuł szarpnięcie. Ukląkł wraz z pierwszym szeregiem. Wrzask, tętent, wystrzały, dzikie ryki wielkich kotów i okrzyki Landorfa zlały się w jedną złowieszczą symfonię śmierci.
Zwinne panońskie wierzchowce, w szaleńczym manewrze, skręciły tuż przed grotami włóczni. Kilku mniej doświadczonym jeźdźcom to się nie udało. Groty włóczni podziurawiły zwierzęta, wyrzucając z siodeł Pannończyków. Reszta pędziła wzdłuż rzędów Srebrnej Kompanii. Zaświszczały krótkie włócznie. Jedna z głośnym mlaśnięciem trafiła Klausa w policzek. Bard zacharczał, zarzęził i padł na ziemię. Inna przeleciała nad głową Konrada, z trzaskiem przebijając czyjś napierśnik.
– Żeby mi się żaden skurwysyn nie wyrwał się z szeregu!!! – wrzeszczał łysy wąsacz.
Pierwsza panońska fala rozlała się wokół strzegących obozu najemników, rażąc ich dziesiątkami włóczni. Srebrna Kompania odgryzła się, plując w nich ogniem z muszkietów i bandoletów. Wtedy druga pannońska fala uderzyła wprost na pikinierów. W końskie piersi weszły piki. Martwe zwierzęta wpadały na najemników. Konie wbiegały po trupach, z ich grzbietów wojownicy cieli na lewo i prawo zakrzywionymi ostrzami pannońskich mieczy. Gniadacz z przeszytym drzewcem gardłem runął łbem wprost na hełm Konrada. Świat zgasł na chwilę. Leżał zamroczony pod ciałem wysadzonego z siodła jeźdźca. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą pikinierów zajmujących miejsca poległych.
Dostrzegł twarz Pannończyka z ustami wykrzywionymi od bólu. Zrzucił go z torsu. Ktoś złapał Konrada za rękę, pomógł wstać.
– Podnieś broń!
To był Frigson z uchem oderwanym od głowy, wiszącym na skrawku skóry. Konrad porwał z ziemi włócznię. Mers pociągnął go za ramię, ruszyli wraz z innymi, by stanąć na drodze jeźdźcom wylewającym się do obozu przez wyrwę w formacji.
Konrad ryknął i naparł na bok najbliższego. Włócznia przeszła przez nagi tors, zrzucając jeźdźca. Frigson wcisnął drzewce między nogi karego wierzchowca. Przeraźliwy trzask łamanej włóczni i nóg zmieszał się z dzikim rykiem, gdy koń zarył w ziemi. Inny najemnik zaraz rzucił się, by dobić wysadzonego z grzbietu Pannończyka. Najemnicy stanęli w formacji, zamykając wroga we wnętrzu obozu. Tam natarli na Pannończyków halabardnicy, bijąc ostrzami toporów po zwierzętach i jeźdźcach.
– Bić sukinsynów i powrót do szyku! – rzucał rozkazy łysy.
Pannończycy krążyli wokół obozu, ciskając włóczniami lub tnąc tych, którzy wysuwali się z szeregu.
– Czekaj na wyrwę! – wrzasnął Frigson. – Teraz!
Konrad wraz z Mersem i kilkoma innymi wyskoczyli przed pędzących jeźdźców, kłując konie. Pannończycy zaczęli ich wymijać. Wtedy cofnęli się do szeregu. Najbardziej wysunięty najemnik dostał mieczem po karku. Głowa, niemal odcięta od ciała, zawisła mu na piersi, nim zwalił się na ziemię.
– Teraz!
Znów wyskoczyli przed szereg. Pierwszy jeździec poderwał konia do skoku. Nakrapiany wierzchowiec przefrunął między Mersem a cesarskim żołnierzem. Dosiadający go wojownik ciął zza głowy. Zakrzywione ostrze z brzękiem zsunęło się po hełmie Konrada. Frigson obrócił się na pięcie i cisnął włócznią w plecy Pannończyka, przeszywając go na wylot. Odskoczyli do szeregu.
– Na odsiecz sierżantowi! – wrzasnął łysy.
Z jego ludzi została garstka, w tym Konrad, który ruszył za nimi. Halabardnicy stali wokół Landorfa, ginąc od pazurów szablozębnego Łowcy szalejącego po obozie i mieczy pannońskich wojowników pędzących na swych rączych koniach. Łysy poprowadził dwunastu ludzi wprost na plecy jeźdźców. Uderzyli, bijąc w końskie zady i przyszpilając do ziemi zrzuconych z grzbietów wojowników.
– Dodatkowy żołd dla tego, który przyniesie mi łeb tej bestii! – krzyczał Landorf, wypalając z bandoletu w twarz jednego z pannońskich wojowników.
Halabardnicy wrzasnęli dziko i ruszyli, by otoczyć szablozębnego. Bestia skoczyła, w przelocie rozdzierając twarz jednego z najemników. Kot znalazł się poza kręgiem. Ruszył, okrążając młyn walczących ludzi i wierzgających koni, jakby wiedział, kto wydał na niego wyrok. Przemknął tuż obok Konrada, rozdzierając do kości udo stojącemu mu na drodze pikinierowi i skoczył na Landorfa. Sierżant uchylił się przed wyciągniętymi łapami i wypalił z bandoletu w bok bestii. Szablozębny zaryczał dziko i ruszył do kolejnego ataku. Landorf uskoczył przed pazurami i ciął toporem w łapę. Szablozębny ryknął i skoczył. Któryś z halabardników był szybszy, zwalił kota na ziemię, bijąc ostrzem w bok bestii. Landorf doskoczył i wbił topór w pysk szablozębnego.
Najemnicy ryknęli tryumfalnie i naparli wściekle na wroga, tnąc i rąbiąc. Pannończycy zamknięci w obozie walczyli do ostatniego, zażarcie nie mając litości i jej nie oczekując. Wkrótce leżeli martwi wśród zarżniętych końskich trucheł.
– Trzeba znaleźć Wiedzących! – zagrzmiał Landorf.
Konrad patrzył tępo na zebranych wokół dowódcy ludzi, utaplanych we krwi, niczym rzeźnicy po uboju.
– Wiedzący, który skradł duszę temu szablozębnemu, wkrótce znajdzie nowe zwierzę, trzeba wypatrzeć skąd nadejdzie – powiedział Pannończyk w barwach Srebrnej Kompanii.
– Widziałem, jak jeden wypadł na muszkieterów – odezwał się Konrad.
Wszyscy spojrzeli na niego.
– Ja… Nie jestem pewien…
– Gdzie? – rzucił krótko sierżant.
– Blisko, tam gdzie staliśmy.
Łysy przygładził odstającego wąsa, patrząc na Konrada, jak ojciec na syna, którego przyłapał na kłamstwie.
– Pierścień wokół obozu już się przerzedza, przebijemy się między tymi namiotami. – Landorf podjął decyzję w jednej chwili. – Hans, pilnuj tego pierdolnika, dopóki nie wrócę.
Łysy nie czekał na zachętę i zaczął wydawać rozkazy.
– Ty, ty i wy dwaj, pójdziecie ze mną – rozkazał Landorf, wskazując na Konrada, Pannończyka, Mersa i jednego z halabardników.
Przebiegli przez ogarnięty chaosem obóz. Najemnicy trzymali szyk, wokół nich szalała pannońska jazda, nacierając i przebijając się do wnętrza pierścienia. Tam czekali na nich halabardnicy i luźne grupy zabezpieczające tyły formacji. Między płonącymi namiotami krążyli Łowcy, rozdzierając pazurami ciała obrońców, siejąc strach i zwątpienie.
– Chłopcy, zróbcie mi tu solidną ścianę! – wrzasnął Landorf, gdy dobiegli do pikinierów.
Pierścień pękł, a najemnicy niczym otwarte wrota stanęli na drodze pędzącej konnicy. Część panońskiej jazdy ruszyła głębiej w las, by objechać ścianę włóczni. Reszta spięła konie i przypuściła szarżę.
Pannończyk o włosach splecionych w gruby warkocz, siekąc na prawo i lewo, przebił się, mimo że dwie włócznie sterczały z piersi jego wierzchowca.
Landorf wypalił z bandoletu w łeb konia. Pannończyk zwinnie, jak łasica, wyskoczył z grzbietu i wylądował miękko na ziemi. Uniknął topora halabardy i ciął najemnika po biodrze. Nie zauważył Mersa, wyprowadzającego szybkie pchnięcie. Grot włóczni wszedł pod uchem Pannończyka, w chwili gdy drugi wierzchowiec wypadł na Konrada. Nekarczyk skulił się, a koń skoczył nad głową pikiniera. Landorf wymierzył z drugiego bandoletu, nim jeździec zdołał zawrócić wierzchowca, kula trafiła go między łopatki.
Najemnicy po odepchnięciu pierwszej fali zaczęli wracać do kordonu. W tym czasie Landorf, Konrad, Frikson i pannoński najemnik zniknęli między drzewami.
– Jukk, dobrze znasz tropy Łowców, znajdź je dla mnie – rozkazał Landorf.
Panończyk oderwał się od pnia drzewa i ruszył bez słowa. Pozostała trójka zaszyła się w gęstych paprociach, unikając pannońskiej konnicy. Gdzieś w oddali usłyszeli gwizd. Zerwali się i podążyli za Landorfem. Jukk oglądał zwalony pień.
– Jeden zostawił na korze ślady pazurów, dalej jest wyraźny trop – powiedział Pannończyk, wstając.
Poprowadził ich w las. Im głębiej się zapuszczali, tym bardziej odgłosy walki cichły, aż zostały odległym echem koszmarnej batalii. Cisza kniei, kłuła w uszy. Korony drzew szumiały niepokojąco.
Jukk stanął nagle. Landorf podszedł do niego.
– Tam. – Pannończyk, wskazał siedzące cztery postacie. – Ostrożnie, sierżancie. Wiedzący nigdy nie zostają bez opieki lasu. Jeden z nich pilnuje, by reszta mogła patrzeć oczyma Łowców.
Jukk ruszy od lewej, z cesarskim. Frikson za mną – zakomenderował Landorf.
Szli łukiem, nie tracąc kontaktu wzrokowego, bacznie obserwując otoczenie. Choć słońce już dawno wzeszło, w gąszczu panował półmrok lepki od parującej ziemi. Trzech Wiedzących, pogrążonych w głębokim transie, siedziało do siebie plecami. Torsy i twarze mężczyzn zdobiły czerwone malowidła. Za nimi, ze skrzyżowanymi nogami, swój zwierzęcy sen, śniła kobieta. Konrad był już na tyle blisko, że rozpoznał na jej nagich piersiach malunki zwierząt: sępów, wilków i niedźwiedzi. Wtedy Jukk złapał Konrada za ramię.
– Ona nas widzi – wyszeptał.
Konrad zauważył, że powieki kobiety otworzyły się, odsłaniając czarne, jak pustka oczy. Ledwie słyszalny trzask zaalarmował Jukka, który pchnął Konrada. Wielki skrzydlaty cień przeleciał między drzewami i wpadł na Pannończyka, przyszpilając go do ziemi szponiastymi łapami. Z masywnego torsu porośniętego grubym, czarnym futrem wyrastały skrzydła o ciemnoniebieskich piórach. Na nienaturalnie cienkiej szyi spoczywał ptasi łeb o długim, najeżonym zębami dziobie. Szyja stwora, niczym sprężyna wystrzeliła w stronę Jukka. Dziób, z trzaskiem łamanych żeber, wbił się w ciało Pannończyka. Spomiędzy czarnych piór na łbie podniósł się czerwony pióropusz. Ptaszysko wyrwało dziób z klatki piersiowej, a z gardła poczwary dobył się tryumfalny skrzek. Mers przemknął między drzewami i runął na stwora. Dwa czerwone ślepia po bokach ptasiego łba dostrzegły napastnika. Stwór wyprostował cielsko, rozkładając skrzydła. Frikson stanął przerażony kreaturą, której skrzydła zdawały się zasłaniać korony drzew. Ptaszysko otworzyło dziób, coś zabulgotało, a z gardzieli wystrzeliła żółta maź oblepiająca ręce i twarz Mersa. Konrad usłyszał przeraźliwy wrzask, a następnie odór palonej skóry. Konrad wbił palce w mech, gdy Mers padł na ziemię wyjąc. Z twarzy i dłoni Frigsona stopiona skóra, dymiąc spływała, odsłaniając mięśnie i kości. Pierwszy strzał sprawił, że stwór podskoczył i załomotał skrzydłami. Zaskrzeczał dziko, na widok Wiedzącego padającego na ziemię, z roztrzaskanym czołem. Ptaszysko złożyło skrzydła i na długich nogach ruszyło na Landorfa. Sierżant pociągnął za spust drugiej bandoletu i kolejny z pannońskich szamanów runął z przestrzeloną głową.
Ptaszysko podskoczyło tuż przed Landorfem i naparło dziobem na głowę sierżanta, który zdążył już odrzucić jeden pistolet i wyciągnąć topór. Zawinął nim i odbił spiczasty pysk. Stwór załopotał wściekle skrzydłami, bijąc piórami po twarzy Landorfa, spychając go na pień drzewa. Szponiasta łapa spadła na udo sierżanta. Landorf zachwiał się i runął na ziemię. Bestia zagulgotała rozwierając dziób, gdy Konrad dobiegł do trzeciego z Wiedzących i przeszył mu pierś włócznią. Wydzielina cofnęła się do gardła bestii, gdy ta obróciła łeb ku Nekarczykowi. Landorf z rozmachem wbił topór wprost w tors stwora. Ptaszysko podskoczyło, machając skrzydłami, zawisło na chwilę w powietrzu i wypluło żółtą maź na napierśnik sierżanta. Stal zaskwierczała, a następnie wygięła się od żrącej wydzieliny. Landorf sięgnął do zapięć. Ptaszysko runęło na ziemię, bijąc wściekle skrzydłami, skrzecząc przeraźliwie. Konrad wyciągnął grot włóczni, spojrzał na bestię, a następnie na Wiedzącą.
– Zabij ją! – wrzasnął Landorf, tnąc sztyletem paski trzymające napierśnik, krztusząc się od dymiącej mazi.
Konrad ruszył, unosząc włócznię nad głowę. Nie zauważył, jak oczy Wiedzącej spoglądały w duszę Nekarczyka. Szamanka wyciągnęła rękę. Konrad poczuł ból przeszywający mu czaszkę. Padł na kolana, łapiąc się za skronie. Cierpiał, jakby ktoś rozrywał mu głowę i wdzierał się w jego umysł, kawałek po kawałku. Przerażenie i niewyobrażalne cierpienie mieszały się z delikatnymi, niemal ciepłymi słowami.
"Już jestem. Nie walcz. Poddaj się, by cierpienie ustało".
Wszystko zagłuszył wystrzał, a ból zniknął.
*
Atak Wiedzącej całkowicie mnie zamroczył. Po dłuższej chwili zacząłem dostrzegać coś wokół siebie. Landorf siedział na pniu, paląc fajkę. Przed nim z ziemi wystawał trzonek topora. Koszula sierżanta została rozerwana, odsłaniając tors z poparzoną lewą piersią. Po Landorfie nie było widać żadnej oznaki bólu; jedynie na skąpanej w dymie twarzy malowała się głęboka zaduma. Wyglądał jak drwal po dniu ciężkiej pracy, choć to nie drewno było rąbane. Zauważyłem u jego stóp odcięte głowy Wiedzących oraz ptasi łeb o odstających czerwonych piórach i długim dziobie. Sierżant zorientował się, że doszedłem do siebie, złapał splątane włosy, podniósł zdobycz i ruszył w stronę obozu.
– Zabierz piątą – rzucił, nie oglądając się na mnie.
Zrobiłem, jak kazał. Całą drogę nie śmiałem się zbliżyć ani odezwać. Miał w sobie coś nieludzkiego, co mówiło mi, że nie powinienem stawać u jego boku. Gdy doszliśmy do obozu, bitwa już się skończyła. Ludzie rozstępowali się na widok dowódcy, ranni milkli, zawstydzeni własną słabością.
Landorf rzucił odcięte głowy pod sztandar Srebrnej Kompanii i kazał przywiązać je za włosy do drzewca. Ptasi łeb nabito na grot.
Tak przyozdobiony symbol kompanii ponieśliśmy do obozu nekarskiej armii. Siły cesarskie zostały pogromione. Z dziesięciu tysięcy, konnych i piechoty, zostało może tysiąc, może dwa. Wśród ciał, poznaczonych pannońskimi mieczami, były też te rozszarpane przez dzikie bestie oraz te o stopionej skórze i mięśniach wypalonych do kości. Wtedy zrozumiałem. Oczyma wyobraźni zobaczyłem obraz szablozębnych kotów, które uwolnione od jaźni Wiedzących wpadały w popłoch na widok walczących ludzi i płomieni. Bestie pokryte futrem i piórami odlatujące jak najdalej od bitwy i mordu. Ci, którzy przeżyli, wiedzieli, że zawdzięczają to Landorfowi Brandstatterowi i jego chwatom spod sztandaru Srebrnej Kompanii.
Wśród sił cesarza nie został nikt, kto byłby w stanie lub chciałby dowodzić. A wystarczyło jedno skinienie sierżanta, by ludzie ruszyli za nim. Bez niego byli skazani na śmierć w pannońskiej głuszy. Tylko Landorf zdawał się wiedzieć, co należy robić i dokąd iść.
*
Ahti wraz z innymi dziećmi ze wsi wyskoczyli zza krzaków i wystrzelili kamienie z proc. Część pocisków odbiła się od głazu, a część roztrzaskała ustawione na nim zwierzęce czaszki. Chłopcy podeszli, by policzyć zdobyte punkty, kłócąc się, czyj kamień trafił w cel, a czyj nie. Zabawę przerwał im dźwięk pieśni.
– To psy z Nekary! – zawołał Ahti.
Chłopcy ruszyli w stronę ścieżki. Las drżał pod stopami żołnierskich butów. Z gardeł żołnierzy dobiegały słowa w rytm marszu:
"Mówimy nie, dla idei. Mówimy nie, dla wzniosłych mów. Mówią, żeśmy szaleni. A my walczymy za złota trzos!"
Chłopcy nie znali tej pieśni, choć przez ich wieś nieraz przeszło nekarskie wojsko. Byli asymilantami, Pannończykami mającymi tworzyć lepsze jutro wraz z napływającymi osadnikami z Imperium. W zamian za żywność i przewodników, mogli żyć w cieniu Nekary. Chłopcy jednak pluli na widok żołnierzy, a nieraz wychodzili z zarośli, obrzucając ich wyzwiskami i kamieniami.
– Gotowi? – zapytał Ahti, uśmiechając się szelmowsko.
Koledzy skinęli głowami na znak, że chcą poigrać z okupantem.
Wyskoczyli na ścieżkę i zamarli na widok czarnego sztandaru, oblepionego zakrzepłą krwią Wiedzących, tych których dusze splątane są z pannońską puszczą.
Ahti nie usłyszał wystrzału, zobaczył jedynie, jak pierś jednego z chłopców eksploduje rozerwana kulą muszkietu. Rzucili się do ucieczki jak spłoszone stado jeleni, a muszkiety grzmiały, siejąc śmierć.
Ahti biegł tam, gdzie zawsze, gdy chciał się schronić przed niebezpieczeństwem. Do opuszczonej borsuczej nory na skraju wsi. Wśliznął się przerażony, czekając, aż zagrożenie minie.
Ale tym razem to nie był ojciec z rózgą, ani starsi koledzy z kijami. Tym razem Ahti miał już zawsze się bać. A słowa pieśni miały wracać do niego w najczarniejszych koszmarach.
"To my najemna kompania, rzuciliśmy na stos życia los, za trzos! Za trzos!"
*
Ludzie rzucili się na wieś niczym wygłodniałe wilki na padlinę. Nigdy wcześniej, ani potem, nie widziałem w ludzkich oczach takiej dzikości. A Landorf spuścił ich ze smyczy. Mord jaki dokonał się wtedy na mieszkańcach wsi był kaźnią za cały strach, jaki w sobie dusili nasi chłopcy. Wyrzucili go z siebie na mężczyznach, kobietach, dzieciach, wszystkich traktując na równi. Bez podziału, bez litości.
Przeszliśmy przez trzy takie wsie. Starliśmy się kilkukrotnie z pannońskim wojskiem, ale pod dowództwem Landorfa byliśmy niezwyciężeni, tworzyliśmy legendę rzeźnika z pannońskich lasów. Do dnia, gdy wróciliśmy na pogranicze.
*
– Co wtedy się stało? – zapytał Waren.
– Ja i kilku innych wróciliśmy na służbę cesarza Goelza, reszta została z Landorfem, tworząc legendę Srebrnej Kompanii.
– Nikt się o nich nie upominał?
– Upominał? – Konrad uśmiechnął się pod wąsem. – O, kogo? O ludzi Landorfa. Wmaszerowało tam półtora tysiąca najemników gromiących nieprzyjaciela, tak że sława o ich wyczynach dotarła na pogranicze przed nimi. Wtedy nikt nie mógł rozkazywać Landorfowi Brandstatterowi, a dwa lata później sam Goelz tak się przestraszył Srebrnej Kompanii, że kazał ją rozwiązać.
– On wiedział! Tam w lesie, wiedział już, co zrobić, by porwać za sobą ludzi… – Waren urwał, patrząc w napięciu na Konrada.
– Myślę, że tak. Dostrzegł szansę i wykorzystał ją bezwzględnie. – Stary wojak pokiwał głową w zamyśleniu. – Nie ruszyłeś piwa, no cóż, chyba się jednak zmarnuje.
Waren spojrzał na drzwi karczmy.
– Nie liczyłbym, żebyśmy jeszcze kiedyś usłyszeli o Pahlsie i Errollu – mruknął Konrad. – Za to o Landorfie Brandstatterze usłyszymy z pewnością.
Hej, Bardzie!
Wracam pobetowo i piszę z telefonu, więc będzie krótko xd
Opowiadanie pozwala na bliższe poznanie zakapiora przez duże Zet, czyli niejakiego Landorfa B. Udało Ci się naprawdę dobrze nakreślić tę postać, nawet na moment nie ma wątpliwości, że jest to typowy badass (wersja spolszczona: złodupiec) :)
Drugim najbardziej udanym elementem tekstu jest opis bitwy. Naprawdę można poczuć się jak w samym środku wydarzeń, a nie jest to prosta sztuka :)
Pozdrawiam serdecznie i lecę klikać:)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Hej, C_C zaczynasz jak z kartoteki policyjnej, Landorf.B, poszukiwany, żywy lub martwy, w 7 stanach ;). Dzięki Cezary za betę komentarz i klika :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Podobało mi się, historia wciąga, wszystko jest bardzo plastycznie opisane. Dobry tekst.
Nie wiem, dlaczego zmienia się narracja w trakcie opowieści Konrada? Najpierw masz narratora 1-osobowego, kiedy Konrad zaczyna opowiadać, potem nagle zmienia się na 3-osobową, kiedy K. zostaje obudzony:
Konrad poczuł szarpnięcie. Otworzył oczy. Wielka dłoń zasłoniła usta pikiniera. Zobaczył łysy łeb i wielkie wąsy Nekarczyka.
Potem wraca narracja 1-osobowa. Może tak miało być, ale dla mnie to dziwne.
Znalazłam parę błędów:
Wszedłem w las i ruszyłem na wschód, szukając drogi powrotnej do obóz mojej kompanii.
– do obozu
Przemknął tuż obok Konrada, rozdzierając do kości udo stojącemu mu na drodze pikiniera
– pikinierowi
Któryś z halabardników był szybszy, zwalił kota na ziemię, bijąc ostrzem w bok bestii. Landorf doskoczył i wbił topór w pysk bestii.
– trochę za dużo tych bestii
Cisza kniei, kuła w uszy.
– kłuła
Dziub, z trzaskiem łamanych żeber, wbił się w ciało Pannończyka.
– dziób
Chłopcy nie znali tej pieśni, choć przez ich wieś nie raz przeszło nekarskie wojsko.
– nieraz
W maszerowało tam półtorej tysiąca najemników gromiących nieprzyjaciela, tak że sława o ich wyczynach dotarła na pogranicze przed nimi.
– maszerowało?
– półtora tysiąca
Hej, dziękuję za odwiedziny, łapankę i komentarz :).
Błędy poprawione :). Miło mi, że tekst się podobał :). Zmiana narracji wynika z dwóch rzeczy. Pierwsza – lubię wprowadzać do tekstu zmianę narracji :), a druga to – przejście na narrację trzecioosobową wydaje mi się lepiej oddawać zgiełk bitwy, przy tych wydarzeniach wydaje mi się, że niektórych scen nie mógłbym opisać z perspektywy Konrada, a chciałem jak najlepiej oddać bitwę tak jak ją sobie wymyśliłem :). Zostałbym przy narracji pierwszoosobowej w przypadku gdyby czytelnik nie wiedział, że Konrad przeżył bitwę, wtedy pewnie lepiej byłoby zostawić perspektywę z oczu żołdaka :). Zresztą w opowiadaniu narracja zmienia się kilka razy – początek 3 os, historia Konrada 1 os, bitwa 3 os i powrót na koniec do 1 os. Moim zdaniem to urozmaica tekst, ale wiem, że zdania co do tego są podzielone ;)
Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzo proszę
Klikam!
A zatem, dziękuję również za klika :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Podobało mi się. Bardzo plastyczne, daje poczucie bycia w tym lesie i obozie. Ładnie zrealizowane.
Wątek co prawda kojarzył mi się z pierwszym tomem “Czarnej Kompanii” Cooka (wiadomo: kompania + kontrolowane przez kogoś stwory), której za bardzo nie lubię, ale Ty uniknąłeś tego, co irytuje mnie u Cooka – bohatera zbiorowego. Jest ktoś, kto się fajnie wyróżnia z tłumu i kim można się zainteresować.
Nie wiem, czy mam jakieś uprawnienia do głosowania, ale podniosłem rękę za tym opowiadaniem w stosownym wątku.
PS Tu mi zgrzytnęło na samym początku: “a ich towarzysz o znoszonym mundurze i siwej brodzie zabrał przyszłych towarzyszy broni” – brzydkie powtórzenie, może kompan?
Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/
Hej, Marcin_Maksymilian dziękuję, za odwiedziny, komentarz i klika :). Uprawnienia masz. Cieszy mnie bardzo, że się podoba, bo Żołnierze fortuny to taki cykl będący odskocznią od horrorów i nie jestem przekonany czy fantasy to coś, co wychodzi mi najlepiej :). Ale mam, kiedyś tam, wymyślony świat i bohaterów, więc pomyslałem, że warto by to jakoś wykorzystać:). Cooka nie znam, ale skojarzenia z pisarzami zawsze mnie cieszą. Powtórzenie zaraz poprawię i pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardziejaskrze, za mną kolejny fragment losów najemników Landorfa Brandstattera, a choć opisałeś całą rzecz z niezwykłym rozmachem i szalenie plastycznie, to opowiadanie nie wzbudziło we mnie należytego entuzjazmu. No cóż, dominują tu sceny bitewne, a ja nie jestem w stanie wykrzesać w sobie zainteresowania dla takich opisów ani właściwie docenić malowniczej wizji scen batalistycznych.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale jeśli poprawisz usterki odwiedzę klikarnię, bo choć to nie moja bajka, uważam, że opowiadanie zasługuje na Bibliotekę.
…a ich towarzysz o znoszonym mundurze i siwej brodzie zabrał przyszłych towarzyszy broni… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …a ich kamrat z siwą brodą i w znoszonym mundurze zabrał przyszłych towarzyszy broni…
Przywykł już do podniecenia towarzyszącego nowym rekrutom… → Zbędne dookreślenie – rekrut to nowo wcielony do wojska, jest nowy z definicji.
Wystarczy: Przywykł już do podniecenia towarzyszącego rekrutom…
Przeszedł też do porządku dziennego na tym… → Literówka.
– Pannońskie gacie i skórzany czepiec na głowie… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł nosić czepiec gdzie indziej, nie na głowie?
…nadciągających z nienacka wraz z huraganowym wiatrem… → …nadciągających znienacka wraz z huraganowym wiatrem…
– Kogo nam przyprowadził, Frigson?! – ktoś krzyknął. → – Kogo nam przyprowadził, Frigson?! – krzyknął ktoś.
…podniósł się brodacz w skórzanym czepcu na głowie… → A może wystarczy: …podniósł się brodacz w skórzanym czepcu…
A łysy podał mi pięciolitrowy bukłak. → Skąd Twój bohater wiedział czym jest litr?
Uniosłem bukłak i wziąłem porządny łyk. → Uniosłem bukłak i wypiłem porządny łyk.
Łyków się nie bierze!
…gdy najemnicy wybuchli śmiechem. → …gdy najemnicy wybuchnęli śmiechem.
http://okiem-filolozki.blogspot.com/2013/06/zniko-czy-znikneo-wybucho-czy-wybuchneo.html
…powiedział łysy, wskazując na najemnika… → …powiedział łysy, wskazując najemnika…
Wskazujemy kogoś, nie na kogoś.
…najemnik złapał za rękojeść dwóch bandolet wetkniętych za pasek. → …najemnik złapał rękojeści dwóch bandoletów wetkniętych za pasek.
Bandolet jest rodzaju męskiego.
…to już nawet nie można się wszczać, w spokoju by nie musieć zabić, jakiegoś skurwiela. → …to już nawet nie można się wyszczać w spokoju, by nie musieć zabić jakiegoś skurwiela.
Rozległa się kolejna salwa z bandolet. → Rozległa się kolejna salwa z bandoletów.
Dwumetrowy kształt mknął bezszelestnie. → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, czym są metry?
Skoczył, pokonując sześciometrową odległość… → Jak wyżej.
Z rozwartej paszczy wystawały dwa półmetrowe kły. → Jak wyżej.
…wrzasnął pannoński najemnik, nim zagłuszył go wrzask… → Czy to celowe powtórzenie?
Proponuję: …ryknął panoński najemnik, nim zagłuszył go wrzask…
Pannończycy obracali w dłoniach krótkie piki, ich długie włosy falowały jak wzburzone ciemne morze. → Czy dobrze rozumiem, że krótkie piki miał długie i falujące włosy?
Konrad patrzył na buchające z końskich chrap białe obłoki pary… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy para może mieć inny kolor?
…plując w nich ogniem z muszkietów i bandolet. → …plując w nich ogniem z muszkietów i bandoletów.
Frigson wcisnął drzewiec między nogi karego wierzchowca. → Frigson wcisnął drzewce między nogi karego wierzchowca.
…wyskoczyli przed pędzących jeźdźców, kłując w konie. → …wyskoczyli przed pędzących jeźdźców, kłując konie.
Dosiadający go wojownik ciął za głowy. → Dosiadający go wojownik ciął zza głowy.
…krzyczał Landorf, wypalając z bandolety… → …krzyczał Landorf, wypalając z bandoletu…
…i wypalił z bandolety w bok bestii. → …i wypalił z bandoletu w bok bestii.
Nie zauważył Marsa, wyprowadzającego szybkie pchnięcie. ->Chyba miało być: Nie zauważył Mersa, wyprowadzającego szybkie pchnięcie.
…a koń skoczył nad główkę pikiniera. → Chyba miało być: …a koń skoczył nad głową pikiniera.
Pozostała trójka zaszyła się w gęstej paproci… → Jednej paproci? A może miało być: Pozostała trójka zaszyła się w gęstych paprociach…
…tym bardziej odgłosy walki cichły… → …tym bardziej cichły odgłosy walki…
Pannończyk, wskazał na siedzące cztery postacie. → Pannończyk wskazał cztery siedzące postacie.
Frikson stanął przerażony trzymetrową kreaturą… → Nie mógł wiedzieć, że jest trzymetrowa.
Sierżant pociągnął za spust drugiej bandolety… → Sierżant pociągnął spust drugiego bandoletu…
Konrad ruszył, unosząc nad głowę włócznię. → Konrad ruszył, unosząc włócznię nad głowę.
Poddaj się, by cierpienie ustało." → Poddaj się, by cierpienie ustało”.
Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.
Wyglądał jak drwal po ciężkim dniu pracy… → Wyglądał jak drwal po dniu ciężkiej pracy…
…i wypalonych mięśniach do kości. → …i mięśniach wypalonych do kości.
…zdawał się wiedzieć, co należy robić i gdzie iść. → …zdawał się wiedzieć, co należy robić i dokąd iść.
Waren urwał, patrząc podnieconymi oczyma na Konrada. → Nie wydaje mi się, aby oczy mogły się podniecić.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, regulatorzy
Dziękuję za odwiedziny, komentarz, wyłapanie błędów i klika – gdyż śpieszę donieść, że wszystkie usterki zostały poprawione :D.
Muszę sobię parę spraw językowych wytatuować, gdyż widzę, że wciąż popełniam niektóre błędy, a za ciężką cholerę nie potrafię ich zapamiętać.
Ale bardzo się cieszę, że opowiadanie udało mi się napisać tak, że choć to nie jest Twoja ulubiona tematyka, to jednak mogłaś docenić trud włożony w napisanie tego, jakby na to nie patrząc, tekstu skupiającego się na scenach bitewnych :)
Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Bardzie, cieszę się, że mogłam się przydać i z radością pędzę do klikarni! ;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dobrze, że dałeś w taki sposób więcej informacji o Srebrnej Kompanii i Landorfie. Opis bitwy, przed, w czasie i po, wciąga i pozwala niemal poczuć się w środku zawieruchy. Bardzo plastyczna całość. Polecam. :)
Hej, Koala75 dziękuję za odwiedziny, komentarz i klika. Bardzo się cieszę, że opowiadanie się podobało, a skoro się podoba to na pewno jeszcze coś napiszę o Landorfie i… No właśnie, nie mam nazwy dla świata, w którym dzieje się akcja :D Ale nad tym też pomyślę :). Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Jak na mój gust – za bardzo militarystyczne. Nudzą mnie opisy walki, więc nie mogło pyknąć.
Ale nie przejmuj się moim zdaniem.
Babska logika rządzi!
Hej, Finkla no w takiej sytuacji to zrozumiałe, ale dziękuję za poświęcony czas i komentarz :). Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."