- Opowiadanie: Fraa - Astrophobia

Astrophobia

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Astrophobia

Wraz z zapadnięciem nocy donośny, jednostajny skowyt oznajmił odjazd ze stacji. Wyślizgane szyny zazgrzytały pod toczącą się maszyną.

Twardy, wąski materac był upstrzony nieregularną mozaiką garbów i wgłębień, które z każdym kolejnym obrotem kół pociągu coraz mocniej odgniatały się między żebrami. Roztrzeszczały się mocowania leżanki przykręcone grubymi, stalowymi śrubami do ściany przedziału. Cienie mijanych drzew z narastającą prędkością przemykały po wnętrzu. Szara, tłustawa warstwa kurzu drżała na listwach i półeczkach, jakby miała lada moment się oderwać i rozdmuchnąć wszędzie wokół, czego żaden z pasażerów z całą pewnością by sobie nie życzył.

A już na pewno profesor Krogulec: stanowił właściwie przeciwieństwo drapieżnego nazwiska, jakie nosił. Składał się z miękkich, nieomal przytulnych krzywizn – okrągły brzuszek, drobne, delikatne dłonie o skórze białej, nieskalanej słońcem oraz miękkie i rumiane policzki, z których delikatnymi falami spływała jaskraworuda broda przycięta na końcu w elegancki szpic. Jedynie nos sterczał z tej miłej twarzy haczykowaty i posępny.

Zacny pracownik Uniwersytetu Morskiego próbował obrócić się na bok, wówczas jednak szeleszczący garb wypchanego słomą materaca wrzynał mu się wprost pod żebro, powodując dotkliwy dyskomfort. Naukowiec z westchnieniem rezygnacji więc układał się na powrót na plecach, choć i wtedy przecież czuł między łopatkami wszystkie wypukłości i wgłębienia.

Nigdy nie był miłośnikiem kolei. Uważał tę metodę transportu za przestarzałą i powolną, do tego niebywale hałaśliwą. Los jednak chciał, że nie było innego wyjścia – złożyło się na to wiele okoliczności, ale najważniejsze, że profesor po prostu nie mógł wsiąść do promu kosmicznego.

A przecież gdyby to uczynił, dawno już dotarłby na miejsce.

Krążyła w istocie obiegowa opinia, jakoby podróżowanie pociągiem stanowiło cechę ludzi obytych w Układzie, doświadczonych i inteligentnych – w przeciwieństwie do tej bezmyślnej tłuszczy, która nic tylko chce oglądać coraz bardziej i bardziej obce widoki, bez cienia refleksji nawet, skąd owa obcość się bierze. Robią sobie kolorowe zdjęcie na tle wulkanicznego archipelagu nieopodal równika Wenus, po czym napierają dalej, nie poświęcając nawet jednej chwili na przeczytanie broszury, a cóż dopiero na mocniejsze zgłębienie tematu.

Kolej, z racji iż była od promów powolniejsza, niejako wymuszała bardziej cierpliwe kontemplowanie krajobrazów. W dodatku – zatrzymując się praktycznie w każdej pomniejszej mieścinie w promieniu całego Układu – umożliwiała zwiedzenie najmniej nawet istotnego kamienia, przy którym tylko komuś chciało się ustawić tabliczkę informującą o tym, że w tym a tym dniu ten a ten człowiek usiadł tu, chcąc napić się wody, kiedy jako pierwsza rozumna istota eksplorował ów skrawek lądu.

Profesor Krogulec znał historię Układu. Nie potrzebował robić sobie powtórki, leżał więc w kuszetce i wbijał chłodne spojrzenie w sufit.

Wtem po jego obolałym kręgosłupie przebiegł lodowaty dreszcz. Na pozór nic wokół się nie zmieniło, uczony podskórnie wyczuwał jednak czyjąś obecność. Zupełnie jakby obce oczy… ślepia raczej, potrafiły przeszyć na wskroś jego ciało i sięgnąć wprost do jego duszy: czuł wewnątrz siebie coś jakby łaskotanie, nieprzyjemne podrażnienie, które nie pozwalało mu zasnąć, ale jednocześnie powstrzymywało przed najlżejszym nawet ruchem.

– Usiądźmy tutaj, szanowny panie, skoro jest miejsce i czas – rozległy się przyciszone, niskim tonem wypowiedziane słowa. Dochodziły nieco stłumione, jakby słyszane przez warstwę waty bądź materaca, choć uczony – leżący wszak na plecach – żadnego z dwojga uszu nie przytykał do poduszki.

Profesorowi Krogulcowi nie towarzyszył żaden współpasażer, gdy ten układał się do spania, toteż teraz pojawienie się nieznanego głosu wzbudziło niepokój. Jegomość uniósł się lekko na łokciach i rozejrzał wokół.

Otaczała go li jedynie pustka. Po nierównych ścianach pełgały cienie, czarne jak otaczający pociąg kosmos, i równie jak on lodowate, nieprzeniknione, na mgnienie oka przybierające tylko kształt ziemskich drzew, palm czy wystrzępionych grani – co tylko wypluły z siebie rozstawione wzdłuż całej trasy projektory.

– Tak, siądźmy! Siadaj wygodnie, panie kolego! – odkrzyknął drugi głos. Ten się nie krępował: nieomal wrzeszczał, wyrywając profesora z bezowocnej zadumy.

– Taktak, tu będzie nam dobrze – stwierdził ten cichszy, po czym zachichotał nerwowo.

Pociąg wciąż jechał, ale profesor przestał słyszeć miarowy stukot kół czy wizg powietrza podczas mijania skierowanych ku górze semaforów. Mimowolnie zaczął podsłuchiwać cudzą rozmowę.

– Za przeproszeniem, panie docencie, ale pierdolisz pan głupoty! – zawołał drugi głos. – I co gorsza, nie masz pan na nie żadnych dowodów.

– Jak to nie mam?! – rozmówca ewidentnie się żachnął. Fuknąwszy gniewnie, podjął: – Czego pan potrzebujesz do stwierdzenia istnienia duszy, jeśli nie okazania emocji?

– Ależ nie mówimy o byle jakiej duszy! Mówimy o duszy n i e ś m i e r t e l n e j! To jest zupełnie inny kaliber! Tu potrzeba dowodu na samoświadomość. Na istnienie, panie docencie, sensu egzystencji.

– Ach, bzdura wierutna! Pokaż mi dowolną istotę, o której wiemy, że ma nieśmiertelną duszę, a której egzystencja miałaby sens.

Profesor Krogulec uświadomił sobie nagle, że w przedziale od dłuższej chwili panuje cisza. Czuł na sobie dociekliwe, badawcze spojrzenia, które przykuwały go do leżanki mocniej niż ciężki, pachnący kurzem koc, przykrywający go od stóp aż po ramiona.

Czuł, że mocno zaciskane zęby zaczynają pulsować gdzieś w okolicach korzeni. Kark miał napięty do granic, a pięści zaciskał tak silnie, że paznokcie wbiły się głęboko we wnętrza dłoni, pozostawiając łukowate, zaczerwienione ślady. W końcu jednak uświadomił sobie, że wstrzymuje oddech – i w tym właśnie momencie musiał wypuścić z siebie powietrze. Zdawało mu się, że sapnął niemal jak lokomotywa, która ich wszystkich ciągnęła.

Cisza, która potem nastąpiła, przedłużała się i była coraz bardziej niekomfortowa. Profesor byłby wdzięczny jak nigdy dotąd, gdyby w tej właśnie chwili do przedziału wszedł konduktor, niestety jednak: kontrola biletów odbyła się przed poprzednią stacją i nic nie zapowiadało, by prędko miała być powtórka.

Profesor poczuł nagły ucisk na piersi, i coś jakby maleńkie łapki zaczęły go ugniatać, drobiąc w miejscu.

– Co, do licha…?! – zdążył zawołać, kiedy na jego brzuchu gwałtownie wylądował drugi, podobny do tamtego ciężar. Nieznajomy głos należący do domniemanego docenta odezwał się teraz dużo bliżej:

– Musisz nam pan pomóc.

– W czym ja mogę niby pomóc? Z kim rozmawiam? – Uczony napiął wszystkie mięśnie i gwałtownie usiadł, żeby rozejrzeć się po przedziale w poszukiwaniu rozmówców. Ku jego ogromnemu zdumieniu, kiedy to uczynił, rozległ się pisk i wrzask, a dwa miękkie, włochate ciałka stoczyły się gwałtownie na podłogę, obijając się o półkę i umywalkę.

Przez chwilę z dołu dochodziła nerwowa szamotanina, jakieś skrzeki, głuche uderzenia i stłumiony hurgot. Wkrótce jednakowoż zapanował spokój, zakłócany jedynie nerwowymi prychnięciami, pośród których to ciszej, to głośniej, rozlegały się przeszywające, oślizłe syknięcia.

– Halo? – odważył się wreszcie odezwać Krogulec. Uniósłszy delikatnie tułów na ugiętych rękach, zerknął ku dołowi, gdzie oczekiwał dojrzeć dwa gryzonie pokryte burą szczeciną.

Było w nich coś dziwnego. Teraz, kiedy wbijał w nie tyleż zaskoczony co badawczy wzrok, odnosił wrażenie, jakby miał przed sobą istoty rozumne: przekrwione, okrągłe ślepka były nieomal ludzkie, choć spiczaste noski i długie, sterczące zęby w żadnym razie nie przypominały człowieka. Podobnie miała się sprawa z resztą ciała: maleńkie łapki zwieńczone jakby dłońmi zdolnymi wykonywać zbyt precyzyjne, jak na szczury, prace. Ruchy nie aż tak gwałtowne, jak zazwyczaj u gryzoni. Miejscami spod brudnego futerka przebijała niepokojąco ludzka skóra.

Gdy jednak profesor w końcu mrugnął, całe wrażenie rozpłynęło się, pozostawiając za sobą jedynie coś na kształt zagnieżdżonego w tyle głowy niepokoju.

– Chcieliście mojej pomocy? – kontynuował Krogulec, który zdążył się już pogodzić z myślą, iż rozmawia z gryzoniami. Potrafił wyobrazić sobie gorsze pomysły na spędzenie tej podróży. Zresztą, przecież i tak to wszystko mu się śniło – to stanowiło jedyne logiczne wyjaśnienie owej sytuacji. Nie było więc powodu, żeby nie zagrać w grę, którą zaproponował mu jego własny umysł, spuszczony ze smyczy pośród nocnych mar, nadziej i lęków, które narastały w nim od przeszło pięćdziesięciu lat.

Jeden ze szczurów podniósł łebek i obrzucił profesora nieco obrażonym spojrzeniem. Następnie zaś otrzepał brzuszek, po czym pospiesznie wspiął się na stolik przy oknie. Nie zamierzał ryzykować ponownego wspinania się na leżącego człowieka, niemniej prowadzenie rozmowy z poziomu podłogi zdawało się dotkliwie niewygodne. Wkrótce dołączył doń drugi zwierz.

– Tak – podjął ów pierwszy, skinąwszy ugodowo. Z jego oblicza wyraźnie zniknęło owo zacięte zagniewanie. – Pan wybaczy, zaczęliśmy niefortunnie. Nazywam się Pietrzyński, Jerzy Pietrzyński. Może czytał pan któryś mój artykuł…? Zresztą nieważne. Mamy z kolegą drobny spór.

– Drobny spór?! – wtrącił nerwowo drugi gryzoń. – Czy pan rozumiesz, drogi panie, że docent Pietrzyński podważa istnienie sensu nieśmiertelnej duszy? Słyszałeś pan coś równie absurdalnego?

– Spokojnie, spokojnie. – Pierwszy szczur był już w wyraźnie bardziej ugodowym nastroju aniżeli w momencie wejścia do przedziału. – Panie Krogulec, zadam panu jedno pytanie i już dajemy spokój. Jaki ma pan sens?

Profesor zmarszczył czoło. Nie przypominał sobie, by podawał swoim niezwykłym rozmówcom nazwisko. Ot, kolejny dowód na to, że błądzi we własnym śnie.

Ustaliwszy więc, że nie ma się czym przejmować, Krogulec jął rozważać odpowiedź na zadane pytanie: jaki ma sens? Wszak nie wiedział nawet, czy ma jakikolwiek. Przez większość życia nie zastanawiał się nad tym. Szczególnie od kiedy na skutek przewlekłej pneumonii trwale zmniejszyła się jego pojemność płuc, co przekreśliło dziecięce marzenia o podboju kosmosu w najnowocześniejszych gwiazdolotach o cudacznych, drapieżnych sylwetkach.

Został więc historykiem Układu Słonecznego. Czy to było jego sensem? Nie, z całą pewnością nie odczuwał tego w ów sposób. Mógł co najwyżej powiedzieć, że lubił swoją pracę. Tym, co go w niej jednak niepomiernie drażniło, byli ludzie: natrętni, głośni, rzucali obmierzłymi żartami albo próbowali udowodnić swoją wyższość nad wszechświatem. Nawet teraz, kiedy zmierzał na konferencję naukową solarystów, jak nazywano wszystkich związanych naukowo z Układem Słonecznym, czuł mieszankę ekscytacji i odrazy. Był dumny z wykładu, który przygotował. Nikt lepiej od Krogulca nie znał dziwnego, a wciąż nie do końca zbadanego, problemu asteroidy Itokawa. Ale prawdę mówiąc, wolałby ową prelekcję wygłosić do pustych ścian aniżeli zgromadzonego audytorium.

 – Moja praca – wypalił w końcu, bo czuł, że cisza i oczekiwanie na odpowiedź przeciągają się nielitościwie. – Jest moim sensem.

Szczur Pietrzyński zmarszczył nos, drugi gryzoń zaś prychnął kpiąco.

– Dobre sobie! – zawołał ze śmiechem, klepiąc się łapkami po udach.

– Romanowicz! Zachowuj się pan! – syknął doń futrzany towarzysz, po czym, kręcąc głową, zwrócił się znów do Krogulca – Nie, na pewno nie. Wszyscy trzej to wiemy. Idzie pan na skróty i wybiera najbanalniejszą z odpowiedzi.

– Ach tak? – obruszył się profesor, choć doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że Pietrzyński miał rację. – A skąd pan niby może tak świetnie wiedzieć, co ja sam uważam za swój cel?

– Po pierwsze, długo zastanawiał się pan nad odpowiedzią – podjął szczur, sadowiąc się wygodniej na rozkładanym stoliku i opierając plecy o szybę. – Zbyt długo. Gdyby prawda istotnie była tak oczywista, wyjawiłby ją pan o wiele szybciej. Po drugie, jedzie pan na konferencję pociągiem, choć nie jest pan typem kontemplującego turysty, który lubi podróże dla samych podróży. Pana nie ciągnie leniwy pęd asteroid za oknami. Wolałby pan inny środek transportu i proszę mi wierzyć, widać w panu to zmęczenie długą trasą. Ale jednak wybrał pan pociąg. Dlaczego? Bo tak naprawdę może wcale pan nie chce dotrzeć do celu. Promem już dawno byłby pan na miejscu, prawda?

Och, przeklęty ten jego śniący mózg – pomyślał Krogulec. Ale jakże mógłby oszukiwać sam siebie? Odetchnął więc ze zrezygnowaniem, po czym przyznał:

– Nie wiem. Nie lubię o tym myśleć.

– HA! – zawołał triumfująco docent, podparłszy się pod boki drobnymi łapkami. – No jasne, że nie lubi! Mówiłem przecież! Nie potrzebuje takich rzeczy!

Romanowski wściekle potrząsnął łebkiem.

– Wykluczone! Jedyne, czego dowiedliśmy, to że nie ma nieśmiertelnej duszy – prychnął.

– Czy mogę zapytać, po co panom mój sens istnienia? – zapytał w końcu profesor. Wszak o ile jego mózg wiedział o nim wszystko, o tyle on sam miał zaledwie szczątkowe pojęcie o tym, co dzieje się w zakamarkach jego własnego umysłu.

– Jak mówiłem, drobny spór, dyskusja raczej. – Pietrzyński machnął łapką od niechcenia. A może dłonią? Krogulec po raz kolejny zamrugał i znów nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oto patrzy na malutkich, owłosionych ludzi. Uczucie to odpłynęło jednak równie szybko, jak się pojawiło.

– Zgodzisz się pan, że aby mieć nieśmiertelną duszę, potrzebny jest sens istnienia, prawda ? – wtrącił Romanowski.

Nim profesor zdążył skonstruować kolejną odpowiedź, w przedziale rozległ się wizg z głośnika i chwilę później rozdarł ciszę charczący, przesycony statyką, mamrotliwy głos. Profesor wytężył słuch, ale – mimo najlepszych chęci – nie rozróżnił ani jednego słowa, które padło z interkomu.

Ale wcale nie musiał: wszak pamiętał rozkład jazdy, który studiował przez kilka godzin na dworcu. Zbliżali się do stacyjki O’Keefe: leżącej niby w centrum Układu, niby na uczęszczanej trasie, ale jednak – głównie ze względu na sąsiedztwo Iris, na której mieścił się węzeł przesiadkowy – tak często ignorowanej przez podróżnych.

Krogulec również nie planował tam wysiadać, im bliżej jednak znajdowali się stacji, tym mocniej czuł, że miałby ochotę zaczerpnąć nieco przestrzeni. Klaustrofobiczny przedział coraz wyraźniej działał mu na nerwy.

Nie upłynął kwadrans, jak pociąg zaczął hamować: rozległ się przeciągły gwizd, za oknami rozkwitły fontanny iskier. Profesor napiął się i zacisnął dłonie na materacu, żeby nie stoczyć się z kuszetki. Wreszcie pociąg zastygł w bezruchu, po czym z ociężałym sapnięciem przyssał się do peronu długimi, giętkimi rękawami doszczelniającymi. Śluzy stanęły otworem, a zza nich buchnął chłodny obłok tlenu, wypełniającego kopułę O’Keefe. Światła niewielkiej osady górniczej pełgały leniwie po zewnętrznych osłonach maszyny, spłowiałych od promieniowania słonecznego i porysowanych meteroidami. W różowawych i żółtych refleksach wyłaniały się fragmenty wyblakłej nazwy pociągu: SON 501 „Teodora”.

Wysiadając, profesor Krogulec omiótł wzrokiem ów napis i westchnął. Pamiętał panikę, towarzyszącą wprowadzeniu przez Koleje Solarne pierwszych pasażerskich składów o napędzie atomowym. Spekulacjom nie było końca: że wybuchnie, że napromieniuje, a ostatecznie nawet: że z taką mocą silnika, osiągnięta prędkość będzie zbyt wielka i pasażerom eksplodują głowy od przeciążeń.

Uczony zresztą sam uczestniczył w protestach. Robił to głównie dla młodszego brata, który dał się uwieść opowieściom o czystej i bezpiecznej planecie bez atomu.

Witek właściwie nic nie wiedział o atomie. Ot, tyle, że to bardzo szkodliwe i kiedyś wszyscy jego bliscy umrą na raka, jeśli czym prędzej nie powstrzyma się tej gałęzi energetyki. Na blachę wyuczył się historii Hiroszimy, Czarnobyla czy Hesperii. W portfelu zamiast zdjęć rodziców, nosił fotografie ludzi cierpiących na chorobę popromienną.

Większość jego znajomych nadal żyła.

Witek zaś zginął wraz z instruktorem podczas lotu szybowcem nad Górami Stołowymi.

Bogdan Krogulec nie chciał oglądać brata na okazaniu. Wystarczył mu opis całego zdarzenia: za mała prędkość i zbyt wcześnie wzięty zakręt, nim jeszcze udało się wznieść na odpowiednią wysokość. Zahaczenie skrzydłem o drzewo, obrót szybowca wokół pnia, kolejne uderzenie. Instruktora wyrzuciło na zewnątrz, Witek utknął w środku. Ostatecznie wehikuł runął na ziemię. Kiedy straż pożarna zdołała wydobyć ciało, duraluminiowe odłamki sterczały z każdej części ciała, a krew krzepła już na ciemnofioletowych sińcach.

Profesor stracił zapał zarówno do dalszych protestów, jak i ostatecznie do maszyn latających wszelkiego rodzaju.

Pociągi, choć w większości mniej luksusowe od promów kosmicznych, pozostawały najbezpieczniejszym środkiem transportu, jeśli człowiek chciał dostać się na którąś z kolonii. No i podróż dawała dużo czasu do namysłu. Czasami aż za dużo.

Tak jak teraz, kiedy profesor leniwie spacerował, stukając obcasami o ryflowaną blachę, którą wyłożone zostały perony. Elegancki, beżowy garnitur nie pasował do tego miejsca. Na głowę uczony nasadził wysłużoną, kremową panamę. Początkowo rozglądał się za jakąś jadłodajnią, prędko jednak skonstatował, że niczego takiego tutaj nie uświadczy: stacja była stara i zapuszczona. Okna przerzuconej nad torowiskiem nastawni ziały czernią spomiędzy resztek powybijanych szyb. Bezpośrednio pod budynkiem, na ziemi walały się drobiny szkła, porowate cegły i pokryta warstewką rudej rdzy, masywna luśnia.

Krogulec mimowolnie podszedł do owego rozgardiaszu, po czym z wysiłkiem podniósł łom i zważył w rękach. Żelastwo było zimne i bardzo ciężkie, a profesor, rozejrzawszy się wokół, uświadomił sobie, że czuje się bezpieczniej z narzędziem w dłoniach.

Cóż, pomyślał. Jeśli dopadnie go dróżnik albo konduktor, po prostu odda luśnię i pójdzie w swoją stronę. Póki co jednak postanowił ruszyć na dalszy spacer z takim właśnie orężem, nawet jeśli musiał wlec narzędzie po ziemi, nie mogąc go unieść w jednej tylko ręce.

Odszedłszy nieco dalej od peronu, ujrzał przed sobą wysoki, ceglany mur. Począł wędrować wzdłuż niego, ale nigdzie nie dostrzegł furty. W końcu zaś ogrodzenie na powrót skręciło w stronę toru, by ostatecznie zamknąć stację w szczelnych objęciach. I tylko w kilku miejscach ziały otwory po wyjętych cegłach, którymi ktoś kiedyś postanowił ciskać w okna nastawni.

No tak, przemknęło przez myśl uczonemu. Przecież nigdy nie był na O’Keefe, toteż jego śniący mózg nie dysponował informacjami, z których mógłby stworzyć pełen obraz osady. Wszystko, czego podczas uprzednich podróży profesor nie dostrzegł przez okno pociągu, skrywało się teraz za nieprzeniknionym murem. Szedł o zakład, że gdyby zajrzał przez otwory, za nimi rozpościerałaby się jedynie ciemność, mimo że przecież na sam pociąg nieustannie padały odblaski świateł z niewiadomych źródeł.

Krogulec, znużony spacerem, w końcu postanowił usiąść. Dojrzawszy nieopodal ławkę, zbliżył się do niej, rozłożył na siedzisku wyjętą z wewnętrznej kieszeni marynarki chusteczkę, po czym usadowił się wygodnie. Do odjazdu pociągu pozostało jeszcze kilka godzin, choć profesor nie rozumiał, na co całe to oczekiwanie. Oczywistym było, że na O’Keefe nikt więcej nie wsiądzie. Może więc chodziło o konserwację maszyny? A może po prostu maszynista musiał się zdrzemnąć.

Na panelowej tablicy informacyjnej wielkie, białe zero opadło na dziewiątkę. Minęła godzina, odkąd zatrzymali się na stacji.

Siedząc tak na owej ławeczce, zamalowanej grubą warstwą ciemnozielonej farby olejnej – której płaty zwisały smętnie z oparcia, odsłaniając gołe żeliwne pręty – uczony wbijał senne spojrzenie w oczekującą „Teodorę”.

Pociąg zdecydowanie najlepsze lata miał za sobą. W pierwszą trasę wyruszał piękny i lśniący: na białych osłonach pyszniły się płomiennoczerwone oznaczenia składu, a gwiaździste logo Kolei Solarnych, pociągnięte specjalnym lakierem, pozostawiało w powietrzu roziskrzoną smugę. Sylwetkę „Teodora” miała smukłą i nieco drapieżną, z dość spiczastym nosem i nieprzeniknionymi, lustrzanymi oknami, zaprojektowanymi, by odbijać promieniowanie w przestrzeni międzyplanetarnej. Projektant – słusznie zresztą – nie uważał, by poza atmosferą aerodynamika miała szczególne znaczenie, toteż tu i ówdzie pociąg zaburzały różnego rodzaju nieregularności, jak nieco szersze wagony restauracyjne i salonki, albo plątaniny anten czy wreszcie – aktualnie złożone – żagle słoneczne, zamontowane głównie ze względu na naciski przeciwników atomu, którzy nalegali, że trzeba mieć inny napęd, w razie gdyby główny silnik zawiódł.

Przez ostatnich trzydzieści lat żagle ani razu nie zostały rozwinięte. Profesor wcale by się nie zdziwił, gdyby zdążyły już skruszeć i nie nadawały się kompletnie do użytku, ale pozostawało mieć nadzieję, że Koleje Solarne przez cały ten czas utrzymywały je w przyzwoitym stanie.

Po barwach pozostało już tylko coraz bardziej wyblakłe wspomnienie: czerwienie zatarły się jak młodzieńcze wspomnienia, biel zaś poszarzała, zniszczona dziesiątkami lat przebijania się przez kosmos.

A jednak nadal jeździł. Koła mocno trzymały się wiotkich, rozkołysanych torów, a rękawy doszczelniające raz po raz zakleszczały się na kolejnych stacjach. Pasażerów było coraz mniej, ale wciąż zjawiali się na dworcach na tyle licznie, by Koleje Solarne mogły funkcjonować.

Profesor rozparł się wygodniej na ławce, położył łom na kolanach, po czym splótł dłonie.

Sens istnienia.

Czy naprawdę nic takiego już się w nim nie tliło?

Profesor zasępił się, w duchu przeklinając moment, w którym postanowił podążyć za owym niefortunnym snem. Nie spodziewał się, że jego własny, zdradliwy umysł sprowadzi go w ów ciemny zakątek pełen złych wspomnień i niespełnionych marzeń.

Jego własne chore płuca. Blacha wbita w twarz Witka. I ziemia pod stopami, od której pragnął się oderwać, a koniec końców okazało się, że nigdy nie będzie w stanie tego zrobić – zarówno ze względów fizycznych jak i psychicznych. Koleje Solarne dostarczyły pewnego pocieszenia, ale to nie było to: pociąg sunął po torach, nawet jeśli wiodły one przez próżnię. Bogdan wciąż pozostawał na uwięzi, z której przez całe życie pragnął się zerwać.

Czy to było to, o co pytały szczury? Jeśli tak, to i tak bezpowrotnie przepadło, dosłownie przestało istnieć. Życie profesora n i e m i a ł o s e n s u. A jeśli wierzyć Romanowskiemu, mogło to oznaczać ni mniej ni więcej, że pozbawiony był nieśmiertelnej duszy.

Uczony zadrżał mimowolnie. Wstrząsnął nim nagle dreszcz niepowstrzymanego niepokoju, kiedy uświadomił sobie ciężar tego stwierdzenia: żyje tu i teraz, jedzie wygłosić wykład, potem wróci tym samym pociągiem do Gdańska i następnego dnia pojedzie na uczelnię. Kiedy umrze, zostawi po sobie kilkadziesiąt publikacji, które – wziąwszy pod uwagę, w jakim tempie rozwija się solarystyka – za kilkanaście lat zostaną pozbawione jakiejkolwiek naukowej wartości. Bogdan zniknie, zmieni się w proch, a jego oczy nie zobaczą już nigdy żadnej gwiazdy, żadnego promu kosmicznego – ani żadnego pociągu.

Raz jeszcze rzucił okiem na „Teodorę”. Wagony trwały w bezruchu. Nikt nie wsiadał ani nie wysiadał. Konduktor w granatowej czapce z daszkiem stał w otwartej śluzie i dopalał papierosa, z którego dym unosił się przez moment, a zaraz potem był gwałtownie wciągany przez systemy filtrujące pociągu.

Profesor opuścił wzrok. Na jego kolanach wciąż spoczywała nadrdzewiała, zimna luśnia. Położywszy na niej ręce, przymknął oczy.

Metal przyjemnie chłodził wnętrze dłoni, które zaczynały się już nieco lepić. Krogulec nawet nie zauważył, kiedy zaczął się tak intensywnie pocić, ale podejrzewał, że spowodował to stres. Z pewnym wysiłkiem podniósł łom i przyłożył do niego policzek – było przyjemnie. Przez krótki moment nie musiał myśleć o sobie i swoim bezsensownym, przykrym życiu. Przez krótki moment stało mu się obojętne, czy i kiedy umrze.

Czyż nieśmiertelność nie jest przereklamowana?, przemknęło profesorowi przez myśl. Przecież wszystko umiera – taki jest porządek rzeczy. Czy świnia martwi się, że nie pozostawi po sobie pomnika trwalszego niż ze spiżu? A ponoć jest taka inteligentna. Może po prostu nie ma się czym przejmować.

Wstał z ławki, starannie złożył chusteczkę i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. Mocno zacisnął palce na luśni.

Chłód bił również od ryflowanej blachy, która pokrywała peron. Po metalu prześlizgiwały się fioletowe i żółte plamy światła. Pośród panującego wokół, milczącego bezruchu rozlegał się miarowy stukot obcasów eleganckich półbutów profesora.

Konduktor podniósł znużone spojrzenie na Krogulca i zaciągnął się po raz ostatni. Obojętnie pstryknięty niedopałek poszybował gdzieś na tory.

Ale co za różnica? Przecież to i tak był sen.

Podniósłszy trzymany oburącz łom, profesor wymierzył jeden długi, prosty cios. Żelazo głucho trzasnęło o kość. Wbrew obawom Bogdana, mężczyzna w granatowej czapce nawet nie jęknął, cóż dopiero mówiąc o krzyku – nikt z pociągu nie został zaalarmowany. Łom z pewnym oporem dał się wyciągnąć z zapadniętej do wewnątrz czaszki, po czym na konduktora spadła kolejna seria uderzeń: chrzęst kości mieszał się z mlaskaniem rozgniecionego, podobnego do galarety mięsa. Płaty skóry przykleiły się do metalu, a wraz z nimi – kępy ciemnych, prostych włosów.

Profesor milcząc przeszedł nad szczątkami, po czym żwawym krokiem podążył na drugi koniec rękawa doszczelniającego. Szczęśliwie i ta śluza była otwarta, toteż bez wahania wkroczył na pokład „Teodory” i skierował się ku lokomotywie.

Droga wiodła przez  dwa wagony pierwszej klasy oraz wagon służbowy, przeznaczony przede wszystkim na przesyłki konduktorskie. Uczony szedł bez zawahania: mijał kolejne puste fotele, pokryte zakurzoną, sztruksową tapicerką – niegdyś czerwoną, obecnie zaś raczej brunatną, tu i ówdzie poprzecieraną aż do samej sczerniałej gąbki. Zakrwawiony łom zostawiał długi, ciemny ślad na wykładzinie.

– Co tu się – chciała zawołać krępa dama w średnim wieku, podrywając się ze swojego miejsca. Zaszeleściła tafta jej czarnej sukni, a w chwilę później, nim niewiasta skończyła zdanie, łom z głuchym łupnięciem trafił ją w obojczyk. Pasażerka padła jak długa na podłogę, a profesor jął miarowo tłuc w nią luśnią, aż ta całkiem pokryła się krwią i fragmentami tkanek. Piersi kobiety, rozorane haczykowatą końcówką łomu, ziały brunatną pustką, podczas gdy postrzępione narządy wewnętrzne walały się wszędzie wokół, w rozbryzgach ciemnej krwi i odłamkach żeber.

Profesor przeszedł do kolejnego wagonu.

Czuł się niepokonany. Czuł namiastkę tej nieśmiertelności, której pozbawiły go dwa przeklęte szczury.

Zresztą, przecież to i tak był tylko sen.

Minął wreszcie spowite w mroku wagony, w których na czas postoju wyłączono światła. Minął wagon służbowy, pełen kopert, pudeł i kontenerków zaadresowanych do ludzi, którzy dawno temu opuścili Ziemię i – niezależnie od tego, co właśnie jechało do nich w paczce – nie zamierzali nigdy wrócić. Nacisnąwszy klamkę, profesor poczuł, że lada moment dojdzie do podsumowania. Reszta będzie należała do recenzentów.

Maszynisty nigdzie nie było, ale przygarbiona sylwetka palacza majaczyła na tle przygaszonego żaru, widocznego w otwartym piecu. Łukowato wygięte plecy podrygiwały, jakby mężczyzna śmiał się albo płakał. W całej lokomotywie było piekielnie gorąco, toteż uczony bezwiednie napiął mięśnie i znów podniósł łom do twarzy, by zaznać tego przyjemnego chłodu. Krew i drobinki mięsa przylgnęły do jego policzka.

Nozdrza uderzył słodkawy zapach wnętrzności.

Jakim cudem, skoro to sen?, uświadomił sobie nagle Bogdan.

– Profesor Krogulec – wychrypiał palacz. Przez chwilę szamotał się sam ze sobą, jakby próbował rozprostować tułów, ale nie wiedział, od czego zacząć. W końcu jednak zdołał stanąć w pozycji wyprostowanej, przeciągnął się nawet, po czym odwrócił się w stronę Bogdana.

Twarz miał czarną, zwęgloną, pozbawioną skóry. Na bezwłosej głowie tkwiła przepalona czapka. Nawet jeśli jego ciało okrywała niegdyś jakakolwiek odzież, teraz nie pozostał po niej ślad: mężczyzna stał nagi i kompletnie spalony. Z jego ud, brzucha i ramion odchodziły strzępy spopielonej skóry, odsłaniając spękane kości. Spomiędzy pęknięć dobywała się ogniście pomarańczowa poświata, jakby palacz spalał się od środka. Jego otchłanne, okrągłe oczodoły zdawały się przewiercać profesora na wylot.

– Dotarłeś aż tutaj – dokończył.

– Co za różnica? – odparł Bogdan, nie zastanawiając się nawet nad tą odpowiedzią. – Przecież to i tak sen. A moje życie nie ma sensu.

Z pewnym wysiłkiem, bo ręce miał już nieco zmęczone, podniósł łom, ale nim zdążył uderzyć, palacz roześmiał się serdecznie. To skonfundowało profesora i kazało mu opuścić broń. Na zwęglonym obliczu wykwitł szeroki uśmiech pełen zaskakująco białych, równych zębów.

– Jak cię namówili, głupcze? – zapytał po chwili spalony jegomość.

– Słucham…? – Krogulec zmarszczył czoło.

– Co ci obiecali w zamian? – Patykowaty, zwęglony palec wystrzelił naprzód i zatrzymał się oskarżycielsko tuż przed nosem uczonego. – Bogactwo? Nie, ty nie pożądasz bogactwa… Ale musiałeś tu przyjść z nadzieją na coś…

Z nadzieją…?, powtórzył w myślach profesor.

Nie, on tu nie przyszedł z nadzieją na coś. On tu przyszedł dokładnie dlatego, że nie miał już żadnej nadziei. Przyszedł, bo przynajmniej we śnie mógł rozplątać ten przeklęty, gordyjski węzeł własnego żywota i śmiertelności.

Już chciał podnieść łom, już pragnął wymierzyć solidny cios w tę okropną, spopieloną twarz, gdy wtem palacz w mgnieniu oka znalazł się tuż przy profesorze i pojedynczym, zdecydowanym ruchem wraził mu dłoń wprost w trzewia. Uczony czuł palący, chropawy dotyk na własnym kręgosłupie. Bąblowata, postrzępiona skóra łaskotała go w żołądek. Wkrótce zaś długie, sękate palce zacisnęły się na płucu i wyszarpnęły je na zewnątrz w nagłym rozbryzgu krwi, pośród chrzęstów rozpychanych na boki żeber.

Profesor z zaskoczeniem spojrzał ku dołowi, na dziurę ziejącą w jego własnym brzuchu. Nie potrafił sobie wytłumaczyć, skąd w jego umyśle wziął się tego rodzaju sen. Był jak sparaliżowany: nie mógł się obronić przed tym pierwszym atakiem, nie umiał też powstrzymać palacza, gdy ten jął wkładać palce pod powieki Krogulca, prawie jakby chciał zrobić mu lobotomię, ale za pomocą gołej ręki.

– Będziesz gotów. Będziesz idealnie pusty. Będziesz naczyniem dla „Teodory” – zaczął tłumaczyć palacz.

– Naczyniem…? – powtórzył bezwiednie profesor, a łom wypadł mu z rąk.

– Musisz tylko pozbyć się swojej nieśmiertelnej duszy… ale ty i tak jej nie masz, prawda?

Wkrótce palacz odsunął się od uczonego. Jak gdyby nic się nie stało, sięgnął po łopatę i zaczął ładować węgiel do pieca, odwróciwszy się do profesora plecami.

Krogulec przez dłuższą chwilę nie mógł zebrać myśli. Może dlatego, że trwał w szoku – może zaś dlatego, że jego rozdrobniony mózg walał się na podłodze między bryłami węgla. W końcu jednak podjął decyzję: minął palacza, po czym przeszedł na przód maszynowni, gdzie rozciągała się szeroka, upstrzona przyciskami, światełkami i dźwigniami konsola.

Położył na niej dłonie. Nieokreślony dreszcz przeszył jego ciało, coś jakby ekstatyczne uniesienie przez krótkie mgnienie przepełniło jego członki. Gdy zaś wszystko minęło, zrozumiał, że nie spotkał tu maszynisty, gdyż to on – profesor Bogdan Krogulec – został właśnie przyjęty na owo stanowisko. I szczury doskonale o tym wiedziały.

Nie zastanawiając się długo, zaczął manewrować przy przyrządach. Kliknął mrugający czuwak. Bez zawahania odłączył rękawy doszczelniające, zamknął śluzy i dał sygnał baczność. Koła ociężale ruszyły po szynach, choć czerwony blask wyraźnie bił z semafora.

Ale on już się nie bał. I już nie myślał ani o swoich chorych płucach, ani o Witku. Pamiętał tylko tyle, że jeśli rozwinie dostateczną prędkość, wszystkim w pociągu wybuchną głowy od przeciążenia. Pchnął naprzód dźwignię reaktora. W odpowiedzi na to, za jego plecami palacz zaczął się wyraźnie szybciej uwijać.

Profesor Krogulec poczuł przyjemne pulsowanie wewnątrz czaszki, a odległe gwiazdy zamigotały kojąco. Próżnia, niczym dobra matka, czule objęła „Teodorę”.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem. Powodzenia w konkursie. :)

Dla mnie bardziej zabawne niż z dreszczykiem, ale nawet fajnie się czytało. Pierwsze opowiadanie w konkursie z motywem podróży międzygwiezdnych.

 

Sporo drobiazgów do wyczyszczenia. Przykładowo:

“sterczące zęby w żadnym razie nie przypominały człowieka” – gdyby zęby przypominały człowieka, to by było dziwne ;)

“Miejscami spod brudnego futerka przebijała niepokojąco ludzka skóra”. – Tutaj nie rozumiem. Skóra szczurów wygląda mniej więcej jak ludzka, więc nie ma powodu do niepokoju, ani do takiego porównania.

“Och, przeklęty ten jego śniący mózg – pomyślał Krogulec”. – skoro profesor myśli o własnym mózgu, to nie “jego” a “mój”.

 

Moje powieści: https://marmaxborowski.pl/kwestia-wyboru/

Dzięki za uwagi. Po konkursie przyjrzę się tekstowi pod kątem tych babolków. Człowiek się stara je wyeliminować, a wychodzi jak zawsze xD

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

@Anet – bardzo mnie to cieszy. Dzięki za zostawienie dobrego słowa :)

Fraa, osobliwa jest Twoja Astrophobia, osobliwy jej bohater, że o interlokutorach nie wspomnę.

Wyczyny Krogulca na stacji, a potem w pociągu jeszcze ten klimat osobliwości potęgują, ale czytało się nieźle.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

dra­pież­ne­go na­zwi­ska, jakie nosił. → …dra­pież­ne­go na­zwi­ska, które nosił.

 

drob­ne, de­li­kat­ne dło­nie o skó­rze bia­łej, nie­ska­la­nej słoń­cem oraz mięk­kie i ru­mia­ne po­licz­ki, z któ­rych de­li­kat­ny­mi fa­la­mi… → Czy to celowe powtórzenie?

 

prze­szyć na wskroś jego ciało i się­gnąć wprost do jego duszy… → Czy drugi zaimek jest konieczny?

 

Ota­cza­ła go li je­dy­nie pust­ka.Ota­cza­ła go li tylko pust­ka. Lub: Ota­cza­ła go jedynie pust­ka.

https://sjp.pwn.pl/zasady/;629496.html

 

– Jak to nie mam?! – roz­mów­ca ewi­dent­nie się żach­nął.– Jak to nie mam?! – Roz­mów­ca ewi­dent­nie się żach­nął.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

– Ależ nie mó­wi­my o byle ja­kiej duszy! Mó­wi­my o duszy n i e ś m i e r t e l n e j! → Umiał mówić rozstrzelonymi literami???

 

moc­niej niż cięż­ki, pach­ną­cy ku­rzem koc, przy­kry­wa­ją­cy go od stóp aż po ra­mio­na.

Czuł, że mocno za­ci­ska­ne zęby… → Czy to celowe powtórzenie?

 

po­śród noc­nych mar, na­dziej i lęków… → …po­śród noc­nych mar, na­dziei i lęków

 

Och, prze­klę­ty ten jego śnią­cy mózg – po­my­ślał Kro­gu­lec. → A może: Och, prze­klę­ty ten mój śnią­cy mózg – po­my­ślał Kro­gu­lec.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów

 

HA! – za­wo­łał trium­fu­ją­co do­cent… → Umiał wypowiadać wielkie litery???

 

po­trzeb­ny jest sens ist­nie­nia, praw­da ? → Zbędna spacja przed pytajnikiem.

 

Przez krót­ki mo­ment nie mu­siał my­śleć… → Zbędne dookreślenie – moment jest krótki z definicji.

 

Przez krót­ki mo­ment stało mu się obo­jęt­ne… → Jak wyżej.

 

dał się wy­cią­gnąć z za­pad­nię­tej do we­wnątrz czasz­ki… → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy czaszka mogła zapaść się na zewnątrz?

 

przez dwa… → Jedna spacja wystarczy.

 

Za­sze­le­ści­ła tafta jej czar­nej sukni… → Zbędny zaimek.

 

Minął wresz­cie spo­wi­te w mroku wa­go­ny… → Minął wresz­cie spo­wi­te mrokiem wa­go­ny

 

Krew i dro­bin­ki mięsa przy­lgnę­ły do jego po­licz­ka. → Zbędny zaimek.

 

Nie­okre­ślo­ny dreszcz prze­szył jego ciało, coś jakby eks­ta­tycz­ne unie­sie­nie przez krót­kie mgnie­nie prze­peł­ni­ło jego człon­ki. → Zbędne zaimki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej! 

 

czego żaden z pasażerów z całą pewnością by sobie nie życzył.

To raczej oczywistość. :) 

 

Poza tym podoba mi się, że akcja jest umieszczona w kosmosie, czuję świeżość, trochę tak czekałam, aż ktoś wpadnie na ten pomysł. :) Rozbawił mnie tekst, że są tabliczki, że ktoś napił się tu wody. 

 

Momentami trochę przeciągasz akcję (np. pisanie o przedłużającej ciszy staje się nużące, podobnie jak rozmyślania o tym, że rozmawia z gryzoniami i to pewnie sen). 

 

Grozy tu nie ma, jest absurd i rozmowy z gryzoniami, fajnie się czyta, gdyby nie te wtrącenia o śnie, byłoby jeszcze płynniej. ;) Tempo jest dość wolne, bo już z 1/3 historii, a na razie jedynie co to pojawiły się gryzonie. 

Później sporo streszczeń, trochę wybijam się z rytmu… 

 

Nie mam pojęcia, dlaczego profesor zabija. Sporo tu nagromadzenia opisów, myśli, dość zbity tekst i się rozjeżdża. Tak jak na początku bardzo mi się podobał, tak to zagęszczenie znaków męczy. 

 

Zakończenie bardzo podobne do jednego z konkursowych tekstów, także nie zaskoczyło mnie za bardzo, ale też nie było złe. 

 

Szkoda, że wątek kosmicznej kolei był bardziej jako ozdobnik, bo mało co o tym wiemy. 

 

Pozdrawiam, 

Ananke

Dziękuję za komentarze <3

 

@regulatorzy – większość błędów, o których wspominasz, to rzeczywiście pośpiech. Niektórych bym broniła, gdybym musiała, ale to raczej takie do policzenia na palcach jednej ręki :) Dzięki za drobiazgową lekturę i cieszę się, że mimo wszystko nieźle się czytało.

 

@Ananke – po konkursie przyjrzę się tekstowi pod tym kątem, dziękuję. Nie ukrywam, że pisanie go dało mi dużo frajdy i z Twoimi wskazówkami myślę, że dam radę zrobić z niego coś, co będzie się czytało dobrze do samego końca. :) 

Bardzo proszę, Fraa. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie ukrywam, że pisanie go dało mi dużo frajdy i z Twoimi wskazówkami myślę, że dam radę zrobić z niego coś, co będzie się czytało dobrze do samego końca. :) 

Najważniejsze, kiedy pisanie sprawia frajdę. :)

Mam nadzieję, że zdołam wpaść po konkursie i poprawkach, jestem ciekawa co pozmieniasz. ;)

 

Nowa Fantastyka