- Opowiadanie: Nikolzollern - Pan na zamku 9

Pan na zamku 9

Oceny

Pan na zamku 9

Wieczór motetów

 

Ach jak jesteś w błędzie,

Gdy myślisz, że będzie,

Lat wiecznie przybierać,

A trzeba umierać.

Nim sen, co nim życie,

Rozkosznie prześnicie

Czas oczy przecierać

Już trzeba umierać. 

 

Aksamitny baryton don Alvara wypełniał owalną salę pałacu hrabiny Rosabelverde. Sprężyste dźwięki strun lutni oplatały głos młodego Malfando niczym wyszyty złotą nicią ornament jego granatowy wams. Gilliomarczyk śpiewał Passacaglię z należytą powagą, ale bez zbędnego patosu. Jego strój był idealnie wyważony – wystarczająco elegancki dla dworu wielkiej pani i dostatecznie skromny dla spotkania w okresie postu.

 

„Jaka dbałość o szczegóły!”– odnotowała Fay – „don Alvaro chyba pomyślał jak będą drapować się jego rękawy, gdy będzie trzymał instrument, i jak ułożą się jego złote loki, gdy poruszy głową”.

Jakby na potwierdzenie jej myśli Alvaro przeniósł spojrzenie na inną grupę słuchaczy, pokazując Fay i jej sąsiadkom swój szlachetny profil. Zajmująca krzesło między zydlem Fay i fotelem hrabiny, madame Cecile lekko westchnęła. Egilona, przed którą nie ukryło owo westchnienie, podniosła do ust chusteczkę, by ukryć śmiech. W tym samym celu Fay lekko przygryzła wargę. Młody pan de Malfando potrafił wywrzeć wrażenie.

 

I nic nie pomaga,

Przebiegłość, odwaga

Sił nie ma jak sterać

I trzeba umierać.

I wiedza wciąż nowa

Nie znajdzie ni słowa

By zły los odpierać

Wszak trzeba umierać.

 

„Jest niezwykle przystojny – to trzeba przyznać – pomyślała dziewczyna – i diabelnie podobny do Fredegara”. Skarciła się za to „diabelnie”, ale to określenie mocno przykleiło się do podobieństwa dwóch krewniaków i nie chciało odstać. „O co w tym chodzi? Czy w podobnym nosie, czole i przekroju oczu może kryć się jakaś złowroga tajemnica? Być może chodzi o to, że przy tylu podobieństwach naczynia, napełnienie jest całkiem inne? Alvaro umie podobać się ludziom, widzieć siebie ich oczami. Fredegara natomiast obchodzi tylko jeden Widz.”

 

I nie ma sposobu,

By uciec od grobu.

Więc cóż chcesz wybierać?

Wszak trzeba umierać

A władza, jak tarcza,

I prawo, nie starcza

By ciosy odpierać

Gdy trzeba umierać.

 

 Umiera się grając,

Umiera śpiewając,

By bliżej być nieba

Umierać wszak trzeba.

Umiera się w tańcu,

W kościele, na szańcu,

I gryząc kęs chleba -

Umierać wszak trzeba

 

„Ta pieśń mówi o śmierci lekko i elegancko. Temat jest niby pobożny. Ale tak naprawdę do czego zachęca?” – rozmyślała Fay dalej – Pogodzić się z myślą o śmierci i co robić? Szykować się do sądu Bożego, czy dobrze się bawić? Odpowiedz sobie sama. Chytre!”

Spojrzała na Egilonę. Na twarzy hrabiny malowało się zadowolenie. Wyglądało na to, że jej pasowała taka dwuznaczność w oprawie z aksamitnego głosu, miłej powierzchowności i nieskazitelnej ogłady. „Na dworach lubią mieć pole manewru na przestrzeni od łożnicy do konfesjonału”.

 

Okrutna kostucha

Nikogo nie słucha,

Z lic maski chce zdzierać

Gdy trzeba umierać,

I chce Cię, szalona,

Przycisnąć do łona,

I czeka Cię gleba,

Bo umrzeć wszak trzeba.

 

W trzecim dniu ich krótkiej znajomości, a Fay pamiętała każdy z nich w najdrobniejszych szczegółach, Fredegar puścił jej nagranie swojego ulubionego remulańskiego chorału. Wyzuty z wszelkiej zmysłowości, ale pełen niewypowiedzianej tęsknoty, śpiew mnichów pominął warstwę emocjonalną i dotknął czegoś w głębi jej istoty. Przez ściśnięte gardło nie chciało przejść ani słowo, do oczu napłynęły łzy. Nagle wszystko, co ją fascynowało, wydało się płytkie i mało istotne a w duszy zaczęła otwierać się czarna dziura… Zachwiała się, poruszyła dłonią. Fredegar zrozumiał jej gest i wyłączył odtwarzacz.

– Dlaczego? – wykrztusiła po chwili – dlaczego to tak na mnie działa?

– Dlatego, że jesteś wrażliwa, moja pani – odpowiedział Fredegar zaskoczony jej reakcją – wielu słuchało tego chorału, wielu słuchało z przyjemnością, a nawet z wzruszeniem, ale nie widziałem żeby śpiew zaraz przeniknął tak głęboko.

 Fay pokręciła głową. – Poczułam, że wszystko jest nieważne, a w środku mam pustkę którą wypełnić może tylko nieskończoność.

– Każdy ma w środku taką pustkę, którą tylko Bóg może wypełnić, ale ma ona wąskie gardło. Zwykle jest ono zakorkowane byle czym i człowiek nie czuje ssania tej próżni.

– Ty czujesz?

– Czasami. – Fredegar się uśmiechnął. – Otwór też mi się często zatyka.

Fay usiadła. Nie chciała czuć tej pustki. Nie chciała stracić swych pragnień, dążenia do miłości, nauki. Milczeli

– Nie jestem gotowa tego przyjąć – powiedziała wreszcie.

– Jak większość ludzi. Pewien mędrzec z Wcielenia, powiedział, że praktycznie cała działalność ludzi – nauka, polityka, wojaczka, sztuka, miłość – to rozrywka, do której człowiek ucieka przed własna nędzą, żeby nie stawiać czoła swojej grzeszności i nie szukać Nieskończoności dla wypełnienia owej pustki.

– Jak żyć z tą świadomością, nie będąc mnichem? – spytała Fay z wyczuwalną nutą protestu w głosie. Otwór w duszy, nagle odsłonięty przez śpiew zakonników z odległej planety, zaczął już zarastać. – Jak działać? Jak żył ten człowiek?

– Był uczonym, fizykiem, dokonał ważnych odkryć, pisał też traktaty filozoficzne. – Fredegar wzruszył ramionami. – Jakoś mu ta świadomość nie przeszkadzała w działaniu.

„Mój ukochany niczego nie ułatwia. Nie pozwala sobie zadowalać się pozorami”. W głębi duszy Fay przyznawała rację Fredegarowi, lecz przyjęcie tej perspektywy wydawało się ponad siły. Nie potrafiła uznać swojej miłości do ukochanego i cyberlingwistyki za ucieczkę przed wyższym, nadrzędnym powołaniem. Bała się otwierać okno na „czarną dzirę” w swoim wnętrzu, ale nie mogła o niej zapomnieć. Myślenie o tym było męczące. Zdała sobie sprawę, że u boku Stettena będzie ono nieodzowną częścią życia.

 

I młodzi, i dzieci,

I wszyscy, jak leci

W proch będą się ścierać,

Bo trzeba umierać,

I zdrowi, i chorzy,

I plebs, i seniorzy,

Panowie i czeladź,

Bo trzeba umierać

 

 Teraz patrzyła na lżejszą wersję Fredegara. Lekkość, której nie znajdywała u swego ukochanego, była pociągająca, ale jej brak u Stettena był też jedną z rzeczy, którą w nim kochała. Zapadła na tego introwertycznego, małomównego i poważnego rycerza. Wprawdzie stało się to zanim dowiedziała się, jaki jest. Był po prostu piękny i tajemniczy. Poznawszy go nie rozczarowała się, choć okazał się mniej romantyczny, niż się spodziewała. Zamiast tajemnic miłosnych krył w sobie głębię przemyśleń i niespodziewaną erudycję, zwłaszcza w kwestiach religijnych. Nie ujawniał tego często, nie perorował, nie pouczał, jak nawiedzony, lecz ukrywał za samoironią i skromnością.

Samoironia była nieobca również Alvaro, z tym że u Fredegara wydawała się naturalna, płynąca z dystansu wobec własnej osoby, a u jego krewniaka kolejnym narzędziem w arsenale wytrawnego, salonowego bawidamka. To porównanie wypadało w odczuciu Fay na korzyść ukochanego, lecz musiała uczciwie przyznać, że urok Malfando też wywiera na nią swój wpływ. Widziała, że zainteresował się jej osobą, że mu się podoba, nie odczuwała jednak żadnego nacisku z jego strony. Jakże mogła nie docenić takiego taktu? Mogła obcować z nim, jak z przyszłym członkiem rodziny, nie czując wyrzutów sumienia.

 

Gdy się nie spodziewasz,

I tańczysz, i śpiewasz,

Zaczyna śmierć szperać.

I trzeba umierać.

Gdy o tym nie myślisz -

Toś stracił już zmysły,

Tyś trup; nie czas gderać

Wszak trzeba umierać[1]

 

Don Alvaro zakończył pieśń krótką improwizacją w gilliomarskim stylu, gdy lutnia zabrzmiała jak namiętna gitara, czym najwyraźniej zaskoczył publiczność. Zerwały się oklaski.

– Na tej optymistycznej nucie zakończymy nasze spotkanie – powiedziała Egilona powstając i wyciągając w stronę Malfando rękę do ucałowania.

– Ostatnimi czasy często zaszczycasz nas swoją obecnością, panie – rzekła, gdy się zbliżył.

– Ufam, że nie sprawiam tym przykrości mojej pani – odpowiedział Malfando z namaszczeniem całując koniuszki palców hrabiny.

– Skądże! Zastanawiam się tylko, co zwabiło na dwór cyberlingwistyki pięknego rycerza prawa. – Egilona z ukosa spojrzała na pannę von Thierheim, która zaraz zrobiła się pąsowa.

Alvaro nie spojrzał w jej stronę, za co była mu wdzięczna.

– A któryż wydział zasługuje na to, by zwać się dworem, jeśli nie cyberlingwistyka? – młody rycerz skłonił się dwornie – Czy którakolwiek dyscyplina może poszczycić się tym, że okazała się bardziej pociągająca od korony?

Zadowolona ze zgrabnego komplementu hrabina Rosabelverde uśmiechnęła się łaskawie i gestem odpuściła kawalera de Malfando. Alvaro ustąpił miejsca innym gościom, podchodzącym, by pożegnać się z panią domu.

– Jak ci idzie z lingwistyką strukturalną? – spytała profesorka, gdy Fay, doczekawszy się swej kolejki, dygnęła przed Jej Magnificencją.

– Jestem mniej więcej w połowie listy lektur – zameldowała dziewczyna – Skończyłam „Sekretarzyk umysłu” madame de Bellier, bardzo podoba mi się jej metoda „szufladkowania mowy”, poza tym, w odróżnieniu od większości prac naukowych, jest napisana prawie ludzkim językiem, nawet z odrobiną dowcipu.

Egilona roześmiała się. Zawtórowały towarzyszące jej damy. Zdobyć ich przychylność było niełatwo, gdyż widziały w młodej asystentce niebezpieczną rywalkę. Z jednej strony panna von Thierheim musiała udowadniać swą wartość przed patronką, z drugiej przekonywać jej dwór naukowy o własnej nieszkodliwości. Wybrała taktykę cierpliwości, empatii i usłużności. Bez oznak znużenia i irytacji słuchała wszystkiego, co te damy chciały jej opowiedzieć. Kłopoty chrześniaków, niewdzięczność pieczeniarzy, choroby piesków i kaprysy kotów spotykały się z więcej niż grzecznym zainteresowaniem i współczuciem Fay. Czasami ona oferowała nawet swoją pomoc, zwłaszcza kiedy była prawie pewna, że nie zostanie przyjęta. 

– Teraz zaczęłam „Systemy leksykalno-komunikacyjne” Karpińskiego – kontynuowała sprawozdanie dziewczyna.

– Nie kojarzę tej pozycji. – Profesorka lekko uniosła prawą brew.

– Pochodzi z planety Wcielenia, niedawno przetłumaczona.

– Zreferujesz mi na wydziale – powiedziała hrabina i przeniosła spojrzenie na następnego gościa, ruchem wachlarza sygnalizując Fay, że może odejść.

– Tak, pani. – Fay głęboko dygnęła i skierowała się ku wyjściu.

Czekający na nią Alvaro odebrał od lokaja jej „zimowy” płaszcz i pomógł narzucić go na ramiona. Zima na Betelgezie była właściwie tytularna. Noce stawały się nieco bardziej chłodne, a poświata wokół horyzontu przybierała kolor zimnego różu zamiast pomarańczy.

– Jak wygląda zima na Kowandongu, don Alvaro? – spytała Fay kawalera.

– Fredegar nie opowiadał ci, pani? – odpowiedział pytaniem Malfando.

– Mieliśmy wiele tematów do omówienia, do klimatu jakoś nie doszliśmy.

– To co nazywamy zimą, jest w naszej strefie klimatycznej sezonem deszczy. Dosyć nieprzyjemnym, zwłaszcza kiedy wieją wiatry zachodnie. Dlatego zachodnie ściany mamy często obszyte łupkiem. Zimą nieraz spływa po nich prawdziwy wodospad.

– Na Armavivie, gdzie się po części wychowałam, są mrozy i śniegi. W szkole przez cztery miesiące w roku codziennie jeździłyśmy na nartach.

– Na nartach? – uprzejmie zdziwił się Alvaro.

– To takie drewniane płozy doczepiane do butów, do ślizgania się po śniegu. – Fay była lekko poirytowana tą udawaną dla podtrzymania rozmowy ignorancją. –Czyżbyś nie wiedział, panie?

– Słyszałem, ale nie spotkałem się – odrzekł – dobrze jeździłaś, moja pani?

– Raczej kiepsko. Narty mi się często plątały i padałam w śnieg. – Fay roześmiała się na te wspomnienia. – Tak u-uch!

Zachwiała się, udając, że zaraz wpadnie na flankujący aleję żywopłot. Alvaro zręcznie pochwycił ją za talię. Oboje spojrzeli w tył, sprawdzając, czy nikt nie patrzy. U oświetlonego wejścia jeszcze kotłował się tłumek gości, dygających i kłaniających w wylewnym pożegnaniu. Nikt nie patrzył w ich stronę. Młodzi parsknęli śmiechem i prawie pobiegli, by oddalić się w głąb ciemnej alei. Czuli się, jak nastoletni rozrabiaki. Młody kawaler musiał przywołać całą siłę woli, by nie pocałować panny. Wiedział, że czas jeszcze nie nadszedł i taki falstart raz na zawsze zniszczy jej zaufanie.

– W lesie, otaczającym naszą szkołę, był wąwóz. Nasze trasy biegowe przekraczały go w dwóch miejscach. Było do niego kilka zjazdów. Niektóre naprawdę strome, z trampolinami. Jeden nazywałyśmy “zabójcą nart”. Na dnie wąwozu było całe ich cmentarzysko. Gospodarz strasznie pomstował na te ubytki. W końcu zebrałyśmy ułamane końcówki, opiłowałyśmy równo i zrobiłyśmy kwiatek, przybijając je do pniaka. Trzeba było widzieć jego minę, gdy mu zaniosłyśmy ten prezent! – opowiadała rozochocona dziewczyna, dławiąc się śmiechem – szczególnym szykiem było rozpędzić na stromym zboczu i wykorzystując impet wjechać jak najdalej na przeciwległe, a resztę pokonać biegiem. Od razu powiem, że nigdy nie spróbowałam tego dokonać. Zawsze się bałam jeździć z górki. Kolana mi sztywniały ze strachu i waliłam się w zaspę na pierwszej nierówności.

Fay pogrążyła się we wspomnieniach i Alvaro wydawało się, że słyszy w jej głosie rumieńce, których nie widział w słabym świetle.

– Wierzyć mi się nie chce, żeby taka odważna i konsekwentna w swoich dążeniach panna nie mogła pokonać strachu przed zjeżdżaniem z górki. – Malfando zręcznie wkręcił komplement.

– Nie zapominaj, panie, że my, kosmiczni wasale, niewiele różnimy się od kosmoludów, jeśli chodzi o różne narty, łyżwy, a nawet konie.

– Bez przesady. Weź na przykład Fredegara. Widziałem go na turnieju nowo pasowanych. Niewielu znawałem kopijników, którzy mogliby mu dorównać. Gdyby zechciał, byłby gwiazdą turniejów. – Malfando dostrzegł, jak dumnie unosi się pierś dziewczyny i pochwalił się w duchu, że powstrzymał się od pocałunku.

Fay mogłaby zaoponować, że Fredegar nie jest typowym właścicielem statku-lenna, że wychował się na planecie i odebrał właściwe swemu stanowi szkolenie. Nie powiedziała jednak nic. Podobało jej się, że ukochany był najlepszym rycerzem wśród kosmicznych wasali i w ten sposób bronił honoru ich wszystkich. Widziała go na turniejach uczelnianych w Akademii Grauenstein i gorzko żałowała, że wstydziła się przywiązać swą wstęgę do jego kopii. Dopiero wojna, na którą wyruszał, sprawiła, że pokonała wstyd i wyznała mu swą miłość. Odczuwała to jako swoisty przełom: niegdysiejsza nieśmiałość ją opuściła, teraz, nie jąkając się z przejęcia, rozmawiała z Egiloną i czuła, że w razie czego mogła stanąć nawet przed cesarzem.

– Szkoda, że rycerskie talenty Fredegara nie znajdą zastosowania w życiu kosmicznego wędrowca – westchnął Alvaro. Starał się więcej mówić o Fredegarze, wiedząc, że w ten sposób pozwala jej czuć się bezpiecznie i wprowadza w dobry nastrój do osobistych zwierzeń.

– Któż to wie? Przecież na jednej wojnie już był – nie zgodziła się Fay, choć wolałaby, żeby Malfando miał rację – poza tym jego dziadek, don Romuald, brał podobno udział w kilku.

– Masz rację, moja pani. Wszystko może się zdarzyć, ale zdarza się raczej rzadko. Don Romuald, nawiasem mówiąc, był dziwnym człowiekiem. Nie wiem dokładnie, ale moi rodzice twierdzą, że wierzył w jakąś przepowiednię, zgodnie z którą miał odkryć i podbić planetę! – rycerz się roześmiał, a panna dostała gęsiej skórki.

Przypomniała jej się rozmowa na balu i powstały w jej umyśle obraz Fredegara, stojącego na zamarzniętej ziemi z obnażonym mieczem. A tu jeszcze przepowiednia!

– Podobno zgromadził na statku cały arsenał, a wojował na cudzych wojnach po to, by zdobyć doświadczenie – ciągnął Alvaro w tymże ironicznym tonie. Spojrzał znowu na Fay i zamilkł.

Panna von Thierheim pogrążyła się w swych myślach:

„Mój Boże, a jeśli Fredegar znajdzie planetę, potem jak dowie się o przepowiedni?”

 Już ułożyła sobie wyobrażenie o jej przyszłym życiu z ukochanym. Dobrze wiedziała jak wygląda żywot pani kosmicznego domu na przykładzie własnej matki. Wprowadziła pewne poprawki, zastępując tkanie arrasów tworzeniem matryc semantycznych i innych cudów cyberlingwistyki. Tylko męża będzie miała lepszego, niż jej kochany, nieznośnie uparty, a niekiedy kapryśny i opryskliwy ojciec. Kwestia połączenia pracy naukowej z życiem na ciągle przemieszczającym się statku pozostawała otwarta, ale przedstawiała się jej raczej problemem technicznym. Zaangażowanie Fredegara w podbój planety burzyło cały ten obraz doszczętnie.

– A gdyby tak Fredegar faktycznie znalazł planetę, czysto teoretycznie? Co mówi o tym prawo podboju? – zapytała, usiłując ukryć przejęcie taką ewentualnością. Przed rozmówcą nawykłym do słuchania kobiet to się nie ukryło. Malfando uśmiechnął się do siebie.

– To będzie zależało od tego, jaką planetę odkryje, moja pani. Jeżeli będzie to świat niezamieszkały, ale zdatny do życia, to nie będzie to podbój, tylko kolonizacja. W tym przypadku von Stetten nie zdoła zachować kontroli nad globem, gdyż nie będzie miał wyłączności i bardziej zasobni feudałowie szybko go wyprzedzą w zakładaniu swoich domen. Jedyne, na co może wtedy liczyć, to nadanie w landzie cesarskim, z tytułem co najmniej barona, a może nawet hrabiego. W ostatnim przypadku stał by się równym naszemu suzerenowi, królowi Gilliomaru.

„To byłby idealny wariant” – pomyślała Fay – „można nawet własną uczelnię założyć”. W jej umyśle zamigotała ciżba obrazów, gdzie ona występowała w roli pięknej i troskliwej patronki sztuk i nauk, takiej jak Egilona, tylko z mężem.

– A jeśli są tam ludzie? Będzie podbój?

– Zależy w jakim stanie jest ich cywilizacja, jak bardzo zaawansowana technicznie, zintegrowana i w jakim stopniu zdolna do stawienia nam oporu. Cywilizacje, które zdążyły wyściubić nosa do kosmosu najczęściej podbija się twardo, z udziałem sił imperialnych, cesarskich i książęcych. Tutaj dola znalazcy planety będzie podobna do tej w pierwszym przypadku, tyle że okolica nie będzie wyglądała tak sielankowo. Na pewnym etapie rozwoju, kiedy instytuty feudalne są jeszcze żywe, choć postęp techniczny już wyklucza szlachetny podbój, możliwe jest pokojowe wcielenie planety do Imperium, jak to było z Tigamą. Wtedy księciem Rzeszy staje się zwykle przedstawiciel miejscowej dynastii. No, chyba że autochtoni, zauroczeni osobowością Fredegara, sami zaproszą go na tron, wzmacniając ten związek małżeństwem dynastycznym…

Alvaro posłał Fay znaczące spojrzenie. Specjalnie wspomniał o małżeństwie dynastycznym, żeby zobaczyć reakcję panny von Thierheim.

Fay zamachała rękami, klekocąc złożonym wachlarzem.

– Nie! Tylko nie to! – ukazując na twarzy przesadne przerażenie, Fay starała się ukryć, jak bardzo lęka się takiej ewentualności, gdyż w głębi serca nie była pewna uczuć ukochanego, którego nazywała „narzeczonym” tylko życzeniowo. Czuła, że dałaby rady przekonać go do małżeństwa, a potem obudzić w nim miłość. Miała nadzieję, że w trakcie wyprawy na obrzeża galaktyki Fredegar nie spotka niczego (i nikogo), co stanęłoby na drodze jej planów. Przed Alvaro starała nadać swej trwodze ironiczny wyraz, ale wychodziło to w jej własnym odczuciu niezbyt przekonująco.

– Kolejny wariant zwie się szlachetnym podbojem, jak zapewne wiesz, moja pani, podczas takiego podboju nie wolno używać zaawansowanej broni – ciągnął Alvaro, ignorując widoczne zmieszanie dziewczyny – Tego Fredegar mógłby, oczywiście teoretycznie, podjąć się samodzielnie.

– Nawet z takimi znikomymi zasobami? Z jednym statkiem i kilkoma dziesiątkami ludzi?

– Oczywiście porywałby się z motyką na słońce, ale specyfika szlachetnego podboju na to pozwala. Jeśli odkryje zamieszkałą planetę, gdzie nie wynaleziono jeszcze zaawansowanej broni palnej, będzie mógł rozpocząć ekspansję gdzieś na obrzeżach cywilizacji, stopniowo podbijając lub hołdując sobie kolejne plemiona i państewka. Jest to zabawa co najmniej na dziesięciolecia, a nawet na kilka pokoleń.

– A jakże inni, potężniejsi panowie? – spytała Fay – przecież nie będzie mógł konkurować z hrabiami i baronami, nie mówiąc o książętach?

– Nie będzie musiał, jeśli się zdecyduje, oczywiście. Będzie potrzebował podbić jakiś kawałek i zgłosić zdobycz, składając hołd cesarzowi. Wtedy otrzyma tytuł „Miecz cesarza” i odtąd wszyscy chętni do wzięcia udziału w podboju będą musieli uznać jego zwierzchnictwo, czyli stać się jego wasalami. Nikt nie ma prawa tam samowolnie wkroczyć, zanim poniesie całkowitą klęskę i utraci pierwotne zdobycze.

Fay przestała kontrolować wyraz twarzy i w milczeniu szła przed siebie. Słyszała szmer żwiru pod stopami i stukot własnego serca. Oczy nabiegły jej łzami. To byłby koniec. O tak! Malfando nie musiał wspominać o małżeństwie dynastycznym, to oczywiste, że Fredegar będzie potrzebował sojuszy i wsparcia potężnych rodów. Przede wszystkim przestanie należeć do siebie. Poświęci się planecie, jeśli tylko poczuje, że Bóg go do tego powołał. Kochała go za to, jak i za to, że dopiero co narażał życie za swego suzerena w wojnie, którą uważała za bezsensowną. Taki winien być mężczyzna. Przynajmniej jej mężczyzna.

Uniosła dumnie głowę. Dwie łzy stoczyły się po jej policzkach. Miała niewytłumaczalne przeświadczenie, że Fredegar znajdzie swoją planetę. Pozostawało się tylko modlić, by nie zdarzyło się to zbyt wcześnie. Jeśli będzie na to wola Boża, to jej dzieci będą nosić koronę kurfirstów i zasiadać w Reichstagu, wybierając cesarza. Jeżeli nie – cóż, pozostaje jeszcze cyberlingwistyka.

Alvaro obserwował dziewczynę zafascynowany. Spotykał już kobiety władcze i dominujące, był nawet synem takiej damy. Jak mało kto umiał im dogadzać, manipulować nimi i wykorzystywać. Nie wzbudzały w nim szacunku, albowiem, przy całej ich przebiegłości i bezwzględności, było w nich zbyt wiele „babstwa”. Najpierw czyniły mężczyzn powolnymi sobie, a potem z tego samego powodu zaczynały nimi pogardzać. Fay była inna. Nie dostrzegał w niej dążenia do narzucania innym swojej woli, bezapelacyjnego przekonania, że wie najlepiej, bez zastanawiania się, czy to czego pragnie, jest słuszne. Już samo to zasługiwało na miłość.

W milczeniu zbliżyli do bramy. Wokół ogromnych latarni, stojących na kamiennych tumbach, tańczyły nietoperze. Ich migocące sylwetki były tu wyjątkowo na miejscu, niczym ruchomy element ażurowych ozdób z kutego żelaza.

– Cóż, moje teoretyzowanie zasmuciło panią – rzekł Alvaro zatrzymując się – jest mi przykro.

– Ależ, don Alvaro, niepotrzebnie się przejmujesz! – powiedziała Fay spokojnie – Teoretyzowanie poruszyło jedynie tematy, które tak czy owak należało przemyśleć. Oj!

Na lewe ramie dziewczyny opadł nietoperz. Przez materiał sukni czuła jego ostre pazurki. Obróciła głowę i spojrzała na niego. Był dosyć duży, wielkości jej pięści. Zwierzątko bezczelnie gapiło się na nią czarnymi paciorkami swych oczek.

– Łobuziak z ciebie – powiedziała i lekko popchnęła go palcem wskazującym prawej ręki. Zwierzak ani myślał odlatywać tylko mocniej wczepił się w suknię.

 Na Betelgezie Fay przyzwyczaiła się do widoku oswojonych nietoperzy, uwieszonych do żyrandoli, kinkietów i karniszy. W mieście spotkała co najmniej z dziesięć gatunków tych zwierząt, od małych owadożernych łobuziaków, jak ten, co siedział na jej ramieniu, do dziobatych „pterodaktyli” wielkości albatrosa, a nawet „latających kojotów”, które skutecznie regulowały liczebność pomniejszego tałatajstwa.

Delikatnie pogłaskała nietoperza po aksamitnym futerku. Zwierzak nagle wyciągnął pyszczek ku jej twarzy i liznął słony ślad zostawiony przez łzę na policzku.

– Odtąd będziesz zwał się Buziak! – powiedziała Fay uroczyście, klepiąc nietoperza po grzbiecie w akcie żartobliwego pasowania. Uspokajała się. „Przecież nie odkrywa się co rusz planet do podbicia. Trzeba być dobrej myśli”.

Do bramy, terkocąc, podjechała wynajęta przez Janette dorożka. Pokojówka zeskoczyła z podnóżka i otworzyła drzwiczki dla swej pani.

Malfando skłonił się dwornie. Fay, mając głowę zaprzątniętą myślami o kolizjach podbojów planetarnych z jej miłością, odpowiedziała odruchowym dygnięciem, nie podając Alvaro dłoni do ucałowania.

– Masz nowego towarzysza, pani. – Janette zauważyła nietoperza na ramieniu Fay, gdy wsiadały do powozu.

– Owszem. Ma na imię Buziak. Sam na mnie zleciał.

– Ożeż!

– Co w tym takiego?

– U nas gadają, zabobon taki jest – wyjaśniła Janette – że nietoperz zlatuje na tego, kto potrzebuje pocieszenia w nieszczęściu.

Wyciągnęła rękę do zwierzęcia. Nietoperz nastroszył się i zasyczał, jak kot.

– Nie bądź niemiły, Buziaku! To jest Janette, masz się jej słuchać! – powiedziała Fay – Trapiły mnie ciężkie myśli, może dlatego zleciał?

Powiedziała to lekceważąco, lecz znów ogarnął ją niepokój.

Alvaro długo patrzył za odjeżdżającą dorożką. W końcu klepnął dłonią głowicę miecza. Wypuścił z piersi powietrze.

„Znajdźże swoją planetę, krewniaku. Znajdź ją rychło!”

 

[1] Stefano Landi, La passacaglia della vita. Tłumaczenie Stanisław Kucharski

Koniec

Komentarze

Cześć Nikolzollern !!

 

Na pewno czytałem wcześniej już jakiś twój fragment. Ale nie za bardzo pamiętałem. Powyższy tekst często czyta się z ciekawością. Zwłaszcza podobało mi się jak bohaterowie rozmawiali o planetach…

 

Nie znudziło mnie, ale mało się tu dzieje, rozmowy. Wolałbym jakieś wydarzenia :)

 

Kwestia co się komu podoba, tekst może i jest wartościowy ale nie porywa rozmachem fantasy. Życzę powodzenia dalej.

Pozdrawiam!!!

Jestem niepełnosprawny...

Dawidzie, miło, że zajrzałeś. Radziłbym zacząć od pierwszego fragmentu, gdyż czytając na wyrywki niewiele zrozumiesz. To jest długa powieść, więc są w niej różne odcinki, w jednych jest więcej akcji, w innych więcej rozmów, refleksji, czy czegoś tam jeszcze. Linki są w opisie.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka